Sem-Sandberg S. - Biedni ludzie z miasta Łodzi
Szczegóły |
Tytuł |
Sem-Sandberg S. - Biedni ludzie z miasta Łodzi |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sem-Sandberg S. - Biedni ludzie z miasta Łodzi PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sem-Sandberg S. - Biedni ludzie z miasta Łodzi PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sem-Sandberg S. - Biedni ludzie z miasta Łodzi - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
===bls5X2YENlBhWGgLMlBpX2tcawg6XmpcaFEwBzcGNwE=
Strona 3
Spis treści
Memoriał
Prolog. Prezes sam
I. W obrębie murów
II. Dziecko
III. Ostatnie miasto
IV. Widzenie w mroku
Osoby
Słowniczek
Komentarz
Ilustracje w tekście
Strona 4
Memoriał
Łódź, 10 grudnia 1939
Ściśle poufne
TAJNE!
Założenie getta w m. Łodzi
Liczbę Żydów zamieszkujących dzisiaj w mieście Łodzi szacuje się na blisko 320 000. Wszystkich ich nie da się
ewakuować jednocześnie. Wszechstronna analiza sytuacji przeprowadzona przez odnośne władze wykazała, że
niemożliwe jest skoncentrowanie wszystkich w jednym zamkniętym getcie. Tymczasowo kwestię tych Żydów rozwiązuje
się następująco:
1. Wszyscy Żydzi zamieszkali na północ od linii wytyczonej przez ulicę 11 Listopada, plac Wolności i ulicę Pomorską
muszą być ulokowani w zamkniętym getcie w taki sposób, aby, po pierwsze, silne niemieckie centrum wokół placu
Wolności zostało tym samym odżydzone oraz, po drugie, aby getto objęło także te północne części miasta, które już teraz są
zamieszkałe prawie wyłącznie przez Żydów.
2. Zdolnych do pracy Żydów mieszkających w innych częściach Łodzi zorganizuje się w specjalne oddziały robocze
i ulokuje w barakach pozostających pod ścisłym nadzorem.
Przygotowanie i wykonanie tego planu należy do sztabu, w skład którego wejdą przedstawiciele następujących
organów:
1. NSDAP [Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników]
2. Przedstawiciel Łodzi przy prezydium rejencji w Kaliszu
3. Wydział mieszkaniowy, wydział pracy i wydział zdrowia miasta Łodzi
4. Policja porządkowa
5. Policja bezpieczeństwa
6. Oddziały Trupiej Główki [SS-Totenkopf]
7. Biura przemysłu i handlu
8. Urząd finansowy
Ponadto winny być podjęte następujące wstępne kroki:
1. Oszacowanie, jakich działań wymaga zamknięcie ulic i zatarasowanie wejść i wyjść z różnych budynków, et cetera.
2. Oszacowanie, czego trzeba do rozmieszczenia służby wartowniczej wzdłuż granic getta.
3. Zaopatrzenie w materiały z urzędu miasta niezbędne do zamknięcia samego getta.
4. Działania przygotowujące opiekę sanitarną w getcie, zwłaszcza pod kątem zapobiegania epidemiom,
tzn. sprowadzenie niezbędnych leków i sprzętu medycznego.
5. Przygotowanie regulacji dotyczących usuwania z getta śmieci i odpadów oraz transportu zwłok na cmentarz
żydowski, lub założenie takiego cmentarza w obrębie getta.
6. Zaopatrzenie w niezbędną ilość opału dla potrzeb getta.
Skoro tylko powyższe wstępne kroki zostaną podjęte i będę dysponował dostateczną liczbą wartowników, wyznaczę datę
założenia getta; to znaczy: wyznaczone wcześniej granice o określonej porze obsadzi służba wartownicza, a ulice zostaną
odcięte drutem kolczastym i innymi zaporami. Jednocześnie fasady domów zostaną zamurowane lub zablokowane w inny
sposób przez robotników z wewnątrz getta. W samym getcie zostanie powołany żydowski samorząd. W jego skład wejdzie
Przełożony Starszeństwa Żydów i poszerzony Zarząd Gminy [kehila].
Łódzki wydział aprowizacji będzie zaopatrywać getto w żywność i opał, dostarczając je do specjalnych miejsc w getcie,
gdzie je będzie przejmować administracja żydowska. Konieczna jest przy tym zasada, że getto płaci za żywność i opał
wyłącznie towarami: tkaninami, wyrobami tekstylnymi itp. Tym sposobem wydrenujemy z Żydów wszystkie te dobra,
które zgromadzili przez swoje malwersacje.
Trzeba koniecznie przeszukać inne części miasta, tak aby wszyscy zdolni do pracy Żydzi mogli być przeniesieni na teren
getta w momencie jego powstania albo zaraz potem. Umieści się ich w specjalnych oddziałach roboczych, w strzeżonych
barakach, zbudowanych przez władze miejskie i gestapo.
W związku z powyższym trzeba sformułować następujący wniosek. W skład oddziałów roboczych wchodzą tylko Żydzi
mieszkający poza gettem. Ci spośród Żydów ulokowanych w barakach, którzy okażą się niezdolni do pracy albo zachorują,
muszą zostać przeniesieni do getta. Ci Żydzi z getta, którzy nadal są zdolni do pracy, wykonują roboty potrzebne w samym
getcie. O tym, czy zdolni do pracy Żydzi mają być przeniesieni z getta do baraków, zadecyduję później.
Założenie getta jest oczywiście rozwiązaniem tymczasowym. Zastrzegam sobie prawo do decyzji, kiedy i w jaki sposób
miasto Łódź ma zostać oczyszczone z Żydów. Tak czy inaczej, wszystko zmierza ku jednemu: ten ropiejący wrzód musi
zostać raz na zawsze doszczętnie wypalony.
Strona 5
Prolog
Prezes sam
(1 – 4 września 1942)
Strona 6
Było to tego dnia, który na wieki wrył się w pamięć getta, kiedy to Prezes kazał wszem wobec
ogłosić, że nie ma wyboru i musi wydać gettowe dzieci i starców. Wcześniej, jeszcze tego
samego popołudnia, kiedy to oznajmił, siedział w swym biurze na Bałuckim Rynku, oczekując na
zbawczą interwencję sił wyższych. Gettowych chorych był zmuszony oddać już przedtem. Teraz
zostali tylko starcy i dzieci. Pan Neftalin, który przed paroma godzinami znów kazał zwołać
Komisję, zapewniał go, że wszystkie listy z nazwiskami muszą być gotowe i przekazane gestapo
najpóźniej o północy. Jak więc im miał wytłumaczyć, jak przeraźliwą klęską było to dla niego?
„Przeżyłem sześćdziesiąt sześć lat i nie zaznałem jeszcze słodyczy ojcostwa, a teraz władze
żądają ode mnie ofiary z wszystkich moich dzieci”.
Czy ktoś z nich choćby pomyślał, jak on w tej chwili się czuje?
(„Co ja im mam powiedzieć?” — zapytał doktora Millera na posiedzeniu Komisji tego
popołudnia, a doktor Miller przysunął do niego nad stołem swoją zniszczoną twarz, a z drugiej
strony sędzia Jakobson zajrzał mu w oczy głęboko i obaj rzekli:
„Niech pan powie prawdę. Jeśli nie można nic innego, to pozostaje tylko ona”.
Ale jak może istnieć Prawda, jeżeli nie istnieje Prawo, a jak może istnieć jakieś Prawo, skoro
już nie ma Świata?)
Z głową huczącą od głosów umierających dzieci Prezes sięgnął po swoją marynarkę, którą
panna Fuchs odwiesiła dla niego na gwoździu w ścianie baraku, nieporadnie poszukał kluczem
zamka i gdy cudem udało mu się otworzyć drzwi, te głosy znów nim zawładnęły. Ale za
drzwiami jego biura nie stało żadne Prawo ani żaden Świat; jedynie resztki jego osobistego
sztabu, w postaci pół tuzina niewyspanych kancelistów z niezmordowaną Fuchsówną na czele,
ubraną tego dnia jak co dzień schludnie, w wyprasowaną bluzkę w niebiesko-białe prążki,
z włosami upiętymi w niski kok.
Przemówił:
— Gdyby Pan chciał, by to jego ostatnie miasto zginęło, powiedziałby mi o tym. Przynajmniej
dałby mi jakiś znak.
Ale sztab gapił się tylko na niego, nic nie rozumiejąc.
„Panie Prezesie — powiedział sztab — już mamy godzinę spóźnienia”.
*
Słońce było, jak zwykle w miesiącu Elul, jak nadchodzący dzień sądu. Słońce jak tysiąc igieł, które przebijają skórę.
Niebo było ciężkie jak ołów, bez najlżejszego poruszenia wiatru. Półtoratysięczny tłum zebrał się na dziedzińcu straży
pożarnej. Prezes tu często wygłaszał swoje przemówienia. Wtedy ludzi ściągała ciekawość. Przychodzili posłuchać, jak
Prezes opowiada o planach na przyszłość, o następnych transportach żywności, o czekającej ich pracy. Tych, którzy byli
tu dzisiaj, nie przyciągnęła ciekawość. Ciekawość by nie wystarczyła, żeby wyciągnąć ich z kolejek po przydział kartofli
i zmusić, żeby poszli aż na plac strażacki. Nikt nie przyszedł tu po nowiny, ludzie przyszli wysłuchać wyroku, jaki miał
na nich zostać wydany — wyroku dożywocia albo, co nie daj Boże, śmierci. Ojcowie i matki przyszli, by usłyszeć, jaki
wyrok wydano na ich dzieci. Starcy ściągnęli tu ostatkiem sił, aby usłyszeć, co los ma dla nich w zanadrzu. Większość
zebranych stanowili starcy — opierający się na cienkich laskach lub na ramionach swoich dzieci. Lub młodzi, trzymający
mocno za ręce swoje dzieci. Albo same dzieci.
Ze spuszczonymi głowami, twarzami zniekształconymi żalem, z zapuchniętymi oczami i gardłami ściśniętymi
płaczem, wszyscy ci ludzie zebrani na placu — półtoratysięczna gromada — byli jak miasto, społeczeństwo w swojej
ostatniej godzinie; oczekujące pod słońcem na swego Prezesa i swoją zagładę.
Józef Zelkowicz, In jene koszmarne teg
(W tamte koszmarne dni, 1942)
*
Całe getto było na nogach tego popołudnia.
Strona 7
Mimo że jego ochroniarze trzymali większość motłochu na dystans, paru rozzuchwalonym
ulicznikom udało się wdrapać na powóz. On półleżał, oparty o podniesioną budę, zbyt słaby,
żeby okładać ich laską, jak miał to w zwyczaju. Było tak, jak złośliwe języki powtarzały za jego
plecami: że jest skończony, jego czas jako króla getta minął. A później będą o nim mówić:
fałszywy szofet, który podjął złą decyzję, ten ewed hagermanim, który nie troszczył się o dobro
swego ludu, tylko o władzę i o własny zysk.
A przecież zawsze miał na celu jedynie dobro getta.
„Boże, dlaczego mi to czynisz?”, myślał.
U celu drogi, na dziedzińcu straży ogniowej, w prażących promieniach słońca czekał już zbity
tłum. Musieli czekać tak od paru godzin. Gdy tylko zobaczyli ochroniarzy, rzucili się na niego jak
stado dzikich zwierząt. Policjanci stworzyli z przodu żywy łańcuch i młócili pałkami, żeby
odeprzeć ciżbę. Ale to nie wystarczyło. Znad ich pleców nadal zwieszały się powykrzywiane
grymasami twarze.
Postanowili, że najpierw przemówią Warszawski i Jakobson, a on zaczeka jeszcze chwilę
w cieniu podium. Miało to, w miarę możliwości, złagodzić ból zawarty w twardych słowach, które
za moment będzie musiał wypowiedzieć. Tyle że kiedy nadszedł czas, gdy musiał wkroczyć na
prowizoryczną mównicę, którą mu przygotowali, nigdzie nie było tego cienia, nie było też
żadnego podium: tylko zwyczajne krzesło ustawione na chybotliwym stole. Na tym wahliwym
podwyższeniu zmuszony był stać, podczas gdy wstrętna czarna masa szydziła z niego, gapiąc
się na niego z dołu, z zakrytej cieniem strony dziedzińca. Odczuwał lęk przed tym
nabrzmiewającym mrocznym ciałem, tak niepodobny do niczego, co już znał. Właśnie tak, teraz
to rozumiał, musieli czuć się prorocy, w momencie gdy występowali przed swój lud; Ezechiel,
który z w e w n ą t r z oblężonego Jeruzalem, „miasta krwawego”, mówił o konieczności
oczyszczenia miasta z wszelkiego zła i wszelkich nieczystości i wypisania znaku na czołach tych,
którzy wciąż trwają po stronie prawej wiary.
Tak oto mówił Warszawski:
— Wczoraj pan Prezes otrzymał rozkaz wysłania ponad dwudziestu tysięcy ludzi… pośród
nich naszych dzieci i naszych najstarszych.
Jakże przedziwne są odmiany losu. Wszak wszyscy znamy naszego Prezesa!
Wiemy wszyscy, ile lat swego życia, ile sił, ile trudu i zdrowia poświęcił na wychowanie
żydowskich dzieci.
I teraz żąda się od niego, właśnie od NIEGO, spośród wszystkich ludzi…
*
Wielekroć wyobrażał sobie, że jest możliwe rozmawianie z umarłymi. Jedynie ci, co już
wymknęli się z tej matni, mogliby powiedzieć, czy zrobił słusznie, czy niesłusznie, wydając tych,
którzy i tak nie mieliby innego życia.
W pierwszym, trudnym okresie — gdy tylko władze rozpoczęły deportacje — rozkazał zaprząc
powóz, żeby odwiedzić cmentarz na Marysinie.
Ciągnące się bez końca dni z początku stycznia albo w lutym, kiedy równiny wokół Łodzi,
bezkresne kartofliska i buraczane pola leżały otulone bladą mokrą mgłą. Aż wreszcie śnieg
stopniał i przyszła wiosna, i słońce stało tak nisko nad horyzontem, że cały pejzaż wydawał się
odlany z brązu. Pod światło widać było każdy szczegół: surowy deseń drzew na tle ochrowych
pól, tu i tam fioletowy rozbłysk stawu albo strumienia zagubionego na równinie.
Strona 8
W takie dni siedział skulony, nieruchomy, z tyłu wozu; za Kuprem, którego plecy zakreślały
ten sam łuk, co bat trzymany na kolanach.
Po drugiej stronie płotu stał jeden z niemieckich wartowników, zesztywniały w swoim
mundurze feldgrau, albo też chodził niespokojnie w tę i we w tę wokół swojej budki. W niektóre
dni nad równią pól wiał silny wiatr. Niósł z sobą ziarna piasku i pył ziemi, ale przywiewał też
przez płot i mury papierowe śmieci; a kłębom kurzu towarzyszył kwaśny zapach siarczanu
z fabryk na terenie Litzmannstadtu oraz krzyk ptactwa domowego i porykiwanie bydła
z pobliskich polskich gospodarstw. To dawało pojęcie, jak dowolnie wytyczono linię ogrodzenia.
Wartownik stał bezradny, opierając się wiatrowi, w płaszczu, który trzepotał mu bez sensu
wokół ramion i nóg.
Jednak Prezes ciągle tam siedział, cicho i nieruchomo, owiany piachem i pyłem. Nie okazywał
w żaden sposób, czy to, co widzi i słyszy, w najmniejszym stopniu go porusza.
Józef Feldman nazywał się człowiek, który pracował jako grabarz w brygadzie Barucha
Praszkiera. Przez siedem dni w tygodniu, także w szabas, ponieważ władze tak kazały, kopał
groby. Te groby nie były zbyt duże: siedemdziesiąt centymetrów głębokości, pół metra
szerokości. Wystarczające, by pomieścić ciało. Ale jeśli weźmie się pod uwagę, że chodziło
o dwa, może trzy tysiące grobów rocznie, łatwo zrozumieć, że to była ciężka praca. Często na
wietrze chłoszczącym twarz piaskiem.
Zimą nie dało się kopać. Zimowe groby trzeba było wykopać już latem, dlatego Feldman wraz
z resztą brygady najintensywniej pracował właśnie wtedy. Zimą zaszywał się z powrotem
w swoim kantorze i wypoczywał.
Przed wojną Józef Feldman miał niewielkie przesiębiorstwo ogrodnicze na Marysinie.
W dwóch cieplarniach hodował ogórki i pomidory, zieleninę: sałatę i szpinak; sprzedawał też
cebulki i torebki z nasionami na wiosnę. Teraz szklarnie stały opustoszałe, z powybijanymi
szybami. Sam Feldman zimował w drewnianej przybudówce do jednej z cieplarni, gdzie
przedtem miał kantor. Pod ścianą w głębi stała niska, drewniana prycza. Była też koza opalana
drewnem, z rurą dymną prosto przez okno, i mała kuchenka na propan.
Wszystkie parcele i wszystkie dawne ogródki działkowe na Marysinie należały formalnie do
Przełożonego Starszeństwa Żydów w getcie, który je mógł dawać w dzierżawę wedle uznania. To
dotyczyło także gruntów, które wcześniej były własnością kolektywną, tak jak hachszary
syjonistów, dwadzieścia jeden ogrodzonych działek z długimi rzędami starannie podciętych
drzewek owocowych, gdzie gettowi pionierzy pracowali kiedyś dniem i nocą; kibuc imienia
Borochowa, zaniedbane gospodarstwo kolektywu Haszomer na Próżnej, gdzie uprawiano
warzywa, i gospodarstwo młodzieżowej organizacji Chazit Dor Bnej Midbar. Także duże,
otwarte tereny za starymi szopami na narzędzia, tak zwanym warsztatem Praszkiera, gdzie
pasły się nieliczne pozostałe w getcie mleczne krowy. Wszystko to należało do Prezesa.
Ale, nie wiedzieć czemu, Prezes pozwolił Feldmanowi zatrzymać parcelę. W kantorze
Feldmana nierzadko widywało się ich obu. Dużego i małego. (Józef Feldman był niski. Mawiano
o nim, że ledwie wystaje z grobu, który wykopie). Prezes roztaczał wtedy swoje plany: tereny
wokół cieplarni Feldmana chciał zmienić w jedno gigantyczne pole buraczane, a na stoku przy
drodze zasadzić drzewa owocowe.
To było coś, co często słyszało się o Prezesie. Że w gruncie rzeczy wolał towarzystwo zwykłych,
prostych ludzi od obcowania z rabinami i członkami rady w centrum getta. Bardziej u siebie czuł
Strona 9
się wśród chasydów w chederze na Lutomierskiej lub wśród nieuczonych, lecz głęboko
wierzących prawowiernych Żydów, którzy dopóki to było dozwolone, przychodzili na wielki
cmentarz przy Brackiej. Wysiadywali tam potem godzinami, przykucnięci między mogiłami,
z tałesem na głowie i z nosem w wyświechtanym modlitewniku. Wszyscy oni, tak samo jak
Prezes, kogoś stracili — żonę, dziecko, bogatego, zdrowego krewnego, który może mógłby
zapewnić im teraz, na starość, łyżkę strawy i dach nad głową. To było to samo odwieczne szokln,
ten sam lament, co w każdej epoce:
Czemu dar życia przypada temu, kto tak bardzo cierpi;
temu, kto wyczekuje śmierci, a ta się nie zjawia;
temu, kto zaznałby radości jedynie w grobie;
temu, którego droga jest spowita w mrok:
zawężana, zagradzana przez Boga?
Młodsi nie uderzali w tak podniosłe tony:
— Gdyby Mosze zostawił nas w Micraim, to byśmy wszyscy mogli siedzieć w kawiarni
w Kairze, zamiast tu tkwić za drutami.
— Mosze wiedział, co robi. Gdybyśmy nie wyszli z Micraim, nie otrzymalibyśmy
błogosławieństwa Tory.
— A co nam dała nasza Tora?
— Napisano: Im ejn Tojre, ejn kemach; bez Tory nie ma chleba.
— Jestem pewien, że nawet z Torą nie mielibyśmy chleba.
Pan Prezes płacił Feldmanowi, żeby się troszczył zimą o jego letnią rezydencję na ulicy Karola
Miarki. Wśród dygnitarzy z Rady Starszych prawie wszyscy, oprócz mieszkania w centrum getta,
mieli do swojej dyspozycji jakieś „letnisko” na Marysinie; o niektórych niosła fama, że nigdy się
stąd nie ruszali, jak na przykład bratowa Prezesa, „księżna Helena”, o której mówiono, że swoją
letnią rezydencję opuszczała tylko na koncerty w Domu Kultury albo gdy jakiś bogaty
przedsiębiorca wydawał obiad dla gettowych szpicn; za to wtedy zawsze się pojawiała wystrojona,
w jednym ze swoich wielu eleganckich kapeluszy z szerokim, wymodelowanym rondem
i z paroma ulubionymi czyżykami w koszyku z konopnego sznura. Księżna Helena
kolekcjonowała ptaki. Na jej polecenie jej osobisty sekretarz, wszechstronnie uzdolniony pan
Tausendgeld, zbudował w przydomowym ogrodzie na Marysinie wielką wolierę, która
pomieściła nie mniej niż pięćset różnych gatunków, wiele z nich tak rzadkich, że tu, na północy,
nigdy ich nie widywano, a w każdym razie nie w getcie, gdzie nieczęsto pojawiały się inne ptaki
niż wrony.
Sam Prezes unikał wszelkich ekscesów. Nawet jego wrogowie musieli zaświadczyć, że wiódł
wstrzemięźliwy tryb życia. Wypalał jednak mnóstwo papierosów, a gdy pracował do późna
w swoim biurze na Bałuckim Rynku, nierzadko krzepił się kieliszkiem wódki lub paroma.
Mogło się wtedy zdarzyć, także w środku zimy, że panna Dora Fuchs dzwoniła z Sekretariatu
i oznajmiała, że pan Prezes jest w drodze i Feldman musiał brać kubły z węglem i maszerować
z nimi całą drogę aż na Miarki, żeby rozpalić w piecu, a kiedy pan Prezes się zjawiał, to chwiał
się na nogach i klął, że w domu ciągle jeszcze jest zimno i wilgotno, i Feldmanowi przychodziło
wtedy układać starego do snu. Feldman jak mało kto znał wszelkie humory Prezesa, wiedział
o oceanach zawiści i nienawiści kryjących się pod jego milczącym spojrzeniem i sarkastycznym
zbrązowiałym od papierosów uśmiechem.
Strona 10
Do zadań Feldmana należała także opieka nad Zielonym Domem na rogu Zagajnikowej
i Okopowej. Zielony Dom był położonym najdalej, był najmniejszym z sześciu sierocińców, które
Prezes założył na Marysinie, i często się zdarzało, że Feldman właśnie tu go znajdował,
skulonego w dorożce Kupra, naprzeciw płotu odgradzającego placyk zabaw na dziedzińcu.
Stary wyraźnie znajdował ukojenie w przyglądaniu się dziecięcym zabawom.
D z i e c i i u m a r l i. Zasięg ich wzroku był ograniczony. Zajmowało ich tylko to, co mieli
bezpośrednio przed oczami. Nie pozwalali się ogłupić żadnym intrygom żywych.
Rozmawiali o wojnie, on i Feldman. O tej potężnej niemieckiej armii, która zdawała się wciąż
przeć do przodu na wszystkich frontach, i o prześladowanych Żydach Europy, którzy muszą
nauczyć się żyć u stóp potężnego Amaleka. I Prezes wyznał, że ma pewne marzenie.
A właściwie: miał dwa marzenia. O pierwszym rozmawiał z wieloma, to było marzenie
o Protektoracie. O tym drugim wspominał tylko nielicznym.
Marzyło mu się, mówił, że pokaże władzom, jakimi zdolnymi robotnikami są Żydzi, raz na
zawsze, tak aby dały się namówić na poszerzenie getta. A wtedy także inne części Łodzi
zostałyby włączone do getta i już po wojnie władze byłyby zmuszone uznać getto za miejsce
s z c z e g ó l n e. Tutaj robota wrzała dzień i noc, tu się produkowało, jak nigdy. I wszyscy
odnosili korzyść z tego, że zamknięta ludność Litzmannstadtu pracuje. A kiedy Niemcy to
dostrzegą, nadadzą gettu status protektoratu w ramach tej części Polski, która została wcielona
do Rzeszy. Powstanie wolne państwo żydowskie pod zwierzchnictwem Niemiec, którego
wolność będzie opłacona ciężką, uczciwą pracą.
To było marzenie o Protektoracie.
W tym drugim, skrytym marzeniu, w swoim śnie, stał na dziobie wielkiego pasażerskiego
statku płynącego do Palestyny. Statek opuścił port w Hamburgu i wiezie lud, który on osobiście
wywiódł z getta. Dokładnie kto, poza nim samym, zaliczał się do tej elity, której zezwolono na
exodus, nie było w tej wizji jasne. Ale Feldman zrozumiał to tak, że większość stanowiły dzieci.
Dzieci ze szkół zawodowych i z gettowych sierocińców, dzieci, którym pan Prezes sam ocalił
życie. W tle, hen za morzem, widniał brzeg: wyblakły od słonecznego żaru, z paskiem białych
budynków nad wodą, a nad nimi łagodne wzgórza, które stapiały się dyskretnie z białym
niebem. Wiedział, że to, co widzi, to Erec Israel, a dokładnie Hajfa, tylko że więcej nic się nie
dało rozróżnić, ponieważ wszystko się zlewało: biały pokład statku, białe niebo, białe spienione
morze.
Feldman wyznał, że trudno mu pogodzić z sobą te dwa marzenia. Marzenie o getcie jako
poszerzonym protektoracie czy ten sen o wyjeździe do Palestyny? Prezes mu odpowiedział, tak
jak zawsze mawiał, że cele zależą od środków, że trzeba być realistą, zobaczyć, jakie zaistnieją
możliwości. Przez lata zdążył dobrze poznać sposób bycia i myślenia Niemców. Zdążył też w ich
szeregach pozyskać sobie wielu zaufanych. Jednego wszakże był pewien. Za każdym razem, gdy
się budził i konstatował, że znów śnił ten sen, serce wypełniała mu duma. Cokolwiek się zdarzy,
z nim i z gettem: on nigdy nie porzuci swego ludu.
A jednak to właśnie uczynił.
Strona 11
O sobie samym, o swoim pochodzeniu, Prezes opowiadał rzadko. To wszystko jest zamknięty
rozdział, mówił, gdy się przywoływało pewne fakty z jego przeszłości. Mimo to czasem, gdy
zgromadził wokół siebie dzieci, powracał do pewnych zdarzeń z okresu swojego dzieciństwa,
o których najwyraźniej wciąż rozmyślał. Jedno z tych opowiadań dotyczyło jednookiego Stromki,
mełameda w szkółce talmudycznej w rodzinnym Ilinie. Podobnie jak niewidomy doktor Miller
Stromka miał laskę, a ta laska była tak długa, że mógł w każdej chwili dosięgnąć nią każdego
ucznia w ciasnej salce. Pan Prezes pokazywał dzieciom, jak Stromka poczynał sobie z tą laską,
a potem sam kołysał swoim ciężkim ciałem, tak jak Stromka chodzący w tę i we w tę między
rzędami ławek, w których uczniowie ślęczeli nad książkami, i co jakiś czas robił gwałtowny
wypad laską, trzaskając nią po łapach lub po karku jakieś nieuważne dziecko. „Ot tak!”, mówił
pan Prezes. Tę laskę dzieci nazywały przedłużonym okiem. Stromka zdawał się w i d z i e ć
czubkiem swojej laski. Swoim ślepym, prawdziwym okiem zaglądał do innego świata,
istniejącego poza naszym własnym, do świata, w którym wszystko było doskonałe, bez
najmniejszej usterki i skazy, gdzie uczniowie wypisywali hebrajskie litery z najwyższą perfekcją
i potrafili bez wahania i najmniejszego zająknięcia wyrecytować z pamięci swoje wersy
Talmudu. Stromka lubował się wyraźnie w zaglądaniu do owego cudownego świata, natomiast
tego, co widział na zewnątrz, nienawidził.
Była też inna historia — chociaż tej pan Prezes tak chętnie nie opowiadał:
Miasteczko Ilino, gdzie się wychowywał, leżało nad rzeką Łować w pobliżu miasta Wielkie
Łuki, o które później, w czasie wojny, toczyły się tak twarde boje. Sztetl składał się w tym czasie
prawie z samych chwiejnych, wąskich drewnianych domków, stawianych ciasno obok siebie.
Między rzędami tych chałup, na małych zboczach, które wiosną, kiedy spadały deszcze
i wylewała rzeka, pęczniały, zamieniając się w bezkształtne grzęzawisko, było dość miejsca na
małe ogródki. Mieszkające tam, głównie żydowskie, rodziny utrzymywały się z handlu
tekstyliami i towarami kolonialnymi, sprowadzanymi furami aż z Wilna albo z Witebska. To była
biedna okolica, ale synagoga przypominała orientalny pałac, z dwiema przysadzistymi
kolumnami u wejścia, wszystko z drewna.
Na brzegu rzeki stała mykwa. Za mykwą była kamienista plaża, dokąd dzieciaki czasem
chodziły po chederze. Rzeka w tym miejscu była płytka. Latem wyglądało to jak woda
w cebrzyku, który jego matka stawiała na schodkach przed domem, gdy prała ubranie. Uwielbiał
wkładać rękę do tej wody, ciepłej jak jego własny mocz.
Kiedy poziom wody opadał, wynurzała się nawet wysepka, piaszczysta łacha w środku nurtu,
gdzie przysiadały ptaki wypatrujące ryb. Lecz ta mielizna była zdradliwa. Po drugiej stronie
„wyspy” muliste dno rzeki znów się zapadało, tworząc głębinę. Kiedyś tam utonęło dziecko. To
się zdarzyło na długo, nim sam przyszedł na świat, ale w sztetlu jeszcze się o tym mówiło.
I może dlatego to miejsce wabiło jego szkolnych kolegów. Każdego popołudnia gromadki dzieci
prześcigały się w odwadze, próbując dostać się na obnażoną łachę na środku rzeki. Pamięta, jak
jeden z chłopców, z uniesionymi łokciami, stał zanurzony już po pas w opływającej go,
rozmigotanej słońcem wodzie i nawoływał pozostałych, by szli za nim.
O ile sobie przypomina, jego samego nie było wśród chłopców, którzy chwilę później,
roześmiani, zaczęli brodzić przez wodę za tym pierwszym.
Może wyraził chęć udziału w tej zabawie, ale go nie chcieli. Może mu powiedzieli (jak często
Strona 12
mawiali), że jest zbyt gruby, zbyt brzydki, zbyt niezdarny.
Właśnie wtedy olśniła go pewna idea:
Postanowił pójść do Stromki i powiedzieć mu, co robią pozostali. Potem już tylko niejasno
pamiętał, jak sobie to wszystko wyobrażał. Swoim donosem miał wkraść się w łaski Stromki,
zasłużyć na jego szacunek, a gdyby to mu się udało, inne dzieci już nie ważyłyby się więcej
wykluczać go ze swoich zabaw.
Nastąpił krótki moment triumfu, gdy ślepy Stromka zamaszystym krokiem schodził ku rzece,
macając drogę swoją długą laską. Ale ów moment nie trwał długo. Sympatii Stromki sobie jakoś
nie zaskarbił. Wręcz przeciwnie, złe oko nauczyciela spoglądało odtąd na niego, o ile to
możliwe, z jeszcze większą pogardą i niechęcią. Inne dzieci go unikały. Codziennie, gdy zjawiał
się w szkole, szeptały po kątach. Aż w któreś popołudnie, gdy wracał do domu, ruszyły za nim
z wszystkich stron. Był otoczony wielką grupą rozkrzyczanych, śmiejących się dzieci. Właśnie to
miało utkwić mu w pamięci. Nagły przypływ szczęścia, którego doznał, gdy wydało mu się, że
jest przyjęty i włączony do ich grona. Chociaż od razu spostrzegł, że w ich uśmiechach
i koleżeńskim poklepywaniu w plecy jest coś sztywnego i sztucznego. Bawią się i żartują, mówią
mu, że powinien wejść do rzeki, mówią, że pewnie nie starczy mu odwagi.
Potem wszystko toczy się bardzo szybko. Stoi po pas w wodzie, a ci na plaży schylają się po
kamienie. I zanim pojmie, co się dzieje, trafia go w ramię pierwszy kamień. Ma zawrót głowy,
a w ustach smak krwi. Nie zdąży nawet się odwrócić, żeby wybiec z wody, gdy nadlatuje drugi
kamień. Macha rękami, próbuje się podnieść, lecz znów się przewraca; a wokół niego pluskają
w wodę kamienie. Widzi, że rzucane są tak, żeby go wygnać na głębinę. I w chwili, gdy sobie to
uświadamia — że tamci chcą jego śmierci — chwyta go panika. Do dziś za bardzo nie wie, jak to
zrobił, lecz odgarniając wodę jedną ręką, a drugą osłaniając głowę, wydostał się jakoś na brzeg,
stanął na nogi i kuśtykając, potelepał się do domu: żegnany gradem kamieni.
A potem musiał stać zwrócony plecami do klasy, podczas gdy Stromka okładał go laską.
Piętnaście razy po tyłku i udach, już opuchniętych i posiniaczonych kamieniami. Dostał nie za to,
że zwagarował z lekcji, tylko za oczernianie kolegów.
Jednak, co wryło mu się w pamięć, to nie ten donos i kara, lecz tamten moment nad rzeką,
gdy uśmiechnięte twarze dzieci nagle zmieniły się w mur nienawiści i gdy zrozumiał, że znalazł
się jakby w klatce. I raz za razem będzie wracać (także w obliczu „własnych” dzieci) do tej klatki,
przez której pręty bez przerwy leciały na niego kamienie albo szturchały go boleśnie kije, a on
tkwił tam, uwięziony, i nie miał dokąd uciec — ani żadnego sposobu, aby się obronić.
Strona 13
Gdzie się zaczyna kłamstwo?
Kłamstwo, powtarzał rabbi Fajner, nie ma początku. Korzenie kłamstwa są jak włókna
grzybni, biegnące siatką nieskończonych rozgałęzień. Ale gdy pójść za takim jednym włóknem
w dół, nigdy nie znajdzie się pierwotnej iskry czy natchnienia, tylko przemożną rozpacz
i desperację.
Kłamstwo zawsze ma swój początek w zaprzeczeniu.
Coś się wydarzyło — a jednak nie chce się przyjąć tego do wiadomości.
Tak się zaczyna kłamstwo.
*
Tego wieczoru, kiedy władze bez jego wiedzy podjęły decyzję o deportacji starców i chorych,
on wraz z bratem Józefem i bratową Heleną był w Domu Kultury, aby uczcić okrągłą, pierwszą
rocznicę utworzenia w getcie oddziałów straży ogniowej. Dzień później mijały dokładnie trzy
lata, odkąd Niemcy napadły na Polskę, rozpoczynając wojnę i okupację. Choć tego oczywiście się
nie świętowało.
Wieczorek inaugurowała składanka muzyczna; następnie odegrano kilka scenek z gettowej
rewii Mosze Puławera, która akurat tego dnia dawała setne przedstawienie.
Ogólnie rzecz biorąc, spektakle muzyczne Prezes uważał za nader męczące. Śmiertelnie
blada panna Bronisława Rotsztat wiła się wokół swoich skrzypiec, jakby raz po raz doznawała
porażenia prądem. Muzyczna furia Rotsztatówny bardzo się jednak podobała paniom. Potem
przyszła kolej na duet sióstr bliźniaczek Schum. Ich numer polegał zawsze na tym samym.
Najpierw wznosiły oczęta ku niebu i rytmicznie zginały kolana. Później pędziły za kulisy
i powracały w zamienionych rolach. Ponieważ były jak dwie krople wody, nie nastręczało to
problemu. Zamieniały się po prostu ubraniami. Następnie jedna z sióstr znikała, a druga
musiała jej szukać. Szukała po walizkach i szufladach. Potem się pojawiała ta, która zniknęła,
i zaczynała szukać tej, która wcześniej szukała (a która teraz zniknęła), czy może ta, która
szukała, to była wciąż ta sama siostra.
Łatwo się było w tym wszystkim pogubić.
Potem na scenę wychodził sam pan Puławer i opowiadał plotkies.
Na przykład o tym, jak spotkało się dwóch Żydów. Jeden przybywa z Insterberga. Drugi go
pyta: Co tam nowego w Insterbergu? Pierwszy na to: Nic. Drugi: Nic? Pierwszy: A hintel hot
gebilt. Pies szczekał.
Publiczność w śmiech.
Drugi: Pies szczekał w Insterbergu? Nic więcej się nie stało?
Pierwszy: A co ja wiem? Zbiegła się cała masa ludzi.
Drugi: Zbiegła się masa ludzi? I pies szczekał? To wszystko, co się wydarzyło w Insterbergu?
Pierwszy: Aresztowali twego brata.
Drugi: Aresztowali mego brata. Za co?
Pierwszy: Aresztowali twego brata, bo fałszował weksle.
Drugi: Mój brat fałszował weksle? To przecież nic nowego.
Pierwszy: No przecież powiedziałem ci, że w Insterbergu nic nowego.
Cała sala skręcała się ze śmiechu poza Józefem Rumkowskim. Brat Prezesa jako jedyny na
widowni nie rozumiał, że ten dowcip był o nim.
Opowiadano też o młodej żonie Rumkowskiego, Reginie, i o niepoprawnym bracie pani
Reginy, Beniu, którego podobno Prezes zamknął u czubków na Wesołej, ponieważ „zbytnio
Strona 14
podskakiwał”, to znaczy mówił Prezesowi prosto w oczy takie rzeczy, jakich ten nie chciał
słyszeć.
Największą popularnością cieszyły się jednak historie o bratowej Prezesa, Helenie. Opowiadał
je sam Mosze Puławer, stojący z przodu, na proscenium, po andrusowsku, z rękami
w kieszeniach. Tylko że ją nazywał księżną Kentu — firsztin fun Kent. Wer hot zi gekent un wer wil
zi kenen? — zapytał i nagle scena zaroiła się od aktorów przykładających dłoń do czoła
i wypatrujących zaginionej księżnej: „Księżna Kentu? Księżna Kentu?”. Publiczność, rycząc
z uciechy, wskazywała pierwszy rząd, gdzie siedziała księżna Helena oblana rumieńcem pod
rondem swego fasonowanego kapelusza.
Reszta aktorów wciąż jej wypatrywała na widowni:
— Gdzie ona jest? Gdzie ona jest?
Inny aktor wkroczył na scenę, bezwstydnie naśladując kaczy chód księżnej Heleny. Zwrócony
ku publiczności opowiadał, że marysińska straż ogniowa dostała nagłe wezwanie do
niezwykłego przypadku: pewna kobieta zamknęła się u siebie w domu i odmówiła wychodzenia.
Jedzenie przynosił jej mąż. Jadła tak i jadła, a kiedy w końcu przyszedł czas udać się do
wychodka, to okazało się, że tak utyła, że się nie mieści w drzwiach. Wezwana straż pożarna była
zmuszona wyciągnąć ją przez okno.
TO WŁAŚNIE BYŁA TA NIEZNANA KSIĘŻNA KENTU!
Po czym wszyscy aktorzy wypadli na scenę, chwycili się za ręce i chórem zaśpiewali:
S’iz kejdanken kejtn,
S’iz gite cajtn
Kejner tut zych hajnt niszt szemen
Jeder wil do hajnt nor nemen;
Abi cu zajn cu zat
[Ot, nasze kajdany,
Ot, szczęśliwe czasy
Nikt się dziś nie wstydzi
Nikt się brać nie brzydzi;
Byle do koryta
Najeść się do syta]
To był jak dotąd najzłośliwszy i najbezczelniejszy numer rewiowy, jaki wyszedł spod pióra
pana Puławera. Tak bliski zbrodni obrazy majestatu jak tylko to było możliwe i charakterystyczny
dla nastroju chaosu i przygnębienia panującego w getcie w ciągu ostatnich miesięcy. Mimo że
Prezes próbował robić dobrą minę do złej gry i klaskał we właściwych momentach, nawet on
poczuł wyraźną ulgę, kiedy popisy aktorów się skończyły i na scenę wrócili muzycy.
W finale panna Bronisława Rotsztat zagrała brawurowe scherzo Liszta, ostatnim
pociągnięciem smyczka kładąc kres tej całej żenującej imprezie.
*
Nazajutrz rano, we wtorek, 1 września 1942, Kuper czekał jak zwykle z dorożką przed letnią
rezydencją na Miarki i Prezes wsiadł, jak to miał w zwyczaju, z ledwie słyszalnym burknięciem
jako jedynym powitaniem. WAGEN DES ÄLTESTEN DER JUDEN głosi napis na
srebrnobiałej plakietce po obu stronach dorożki. Nie żeby ktoś mógł się pomylić. W getcie jest
tylko jeden taki powóz.
Strona 15
Prezes często kazał się wozić po getcie. Ponieważ wszystko tutaj było jego własnością, musiał
przecież czasami urządzić objazd, aby się upewnić, że wszystko jest jak należy. Że j e g o
robotnicy czekają porządnie w kolejkach, zanim przejdą przez któryś z drewnianych gettowych
mostów; że j e g o fabryki każdego ranka otwierają bramy, aby wpuścić napływające tłumy
robotników; że j e g o policjanci są na miejscu i czuwają, by nie dopuścić do niepotrzebnych
zwad; że j e g o robotnicy natychmiast stawiają się przy swoich stanowiskach pracy i czekają aż
j e g o fabryczne syreny zaczną wyć, najlepiej wszystkie razem, w tym samym momencie.
Tego ranka syreny właśnie tak rozbrzmiały. Był całkiem zwykły, bezchmurny, chociaż nieco
chłodny poranek w getcie. Wkrótce żar dnia miał wypalić w powietrzu resztki wilgoci i znowu
miało być gorąco, tak jak przez całe to lato, i tak już miało pozostać do końca tego koszmarnego
września.
Że coś jest nie tak, spostrzegł dopiero, kiedy Kuper skręcił z Dworskiej na Łagiewnicką. Przed
strzeżonym przez szupo szlabanem przy wjeździe na Bałucki Rynek było mnóstwo ludzi, i nikt
z nich nie szedł do pracy. Widział, jak głowy zwróciły się w jego kierunku i ręce wyciągnęły się
w stronę budy powozu. Ktoś, może parę osób, krzyczał do niego. Twarze mieli dziwnie
wyciągnięte do przodu. Zaraz nadbiegli ludzie Rozenblata, siły porządkowe otoczyły powóz i gdy
niemieccy żandarmi podnieśli szlaban, mógł wjechać spokojnie na rynek.
Pan Abramowicz wyciągał już ku niemu ramię, żeby go wesprzeć przy wysiadaniu. Panna
Fuchsówna nadbiegła z baraku, a za nią wszyscy kanceliści, telefonistki i sekretarki. Powiódł
wzrokiem od jednej wystraszonej twarzy do drugiej, a potem spytał: — Co się tak gapicie? —
Młody pan Abramowicz pierwszy nabrał odwagi, wystąpił z gromady i odchrząknął:
— Nie wie pan, panie Prezesie? Rozkaz przyszedł w nocy.
Opróżniają szpitale z wszystkich chorych i starców!
Istnieje kilka świadectw opisujących reakcję Prezesa na otrzymaną w ten sposób wiadomość.
Niektórzy opowiadali, że nie zawahał się ani przez sekundę. W chwilę potem widzieli go
pędzącego „jak burza” w stronę Wesołej, aby możliwie jak najszybciej spróbować ocalić swoich
bliskich. Inni twierdzili, że przyjął nowinę z błyskiem w oku, który nieledwie przypominał
rozbawienie. Do ostatniej chwili zaprzeczał podobno, jakoby trwała jakaś akcja deportacyjna. Jak
w getcie mogłoby się dziać coś bez jego wiedzy?
Lecz byli też tacy, którzy podobno zobaczyli, jak spod autorytarnej maski Prezesa wyzierają
nagle niepewność i strach. W końcu to nie on zadeklarował w jakimś przemówieniu: „Moja
zasada — to zawsze wyprzedzać każde niemieckie polecenie co najmniej o dziesięć minut”.
Rozkaz wydano gdzieś w godzinach nocnych, komendant Rozenblat musiał zostać
poinformowany, bo oddziały gettowej policji były już na ulicach, w pełnym składzie. Wyglądało
na to, że wszyscy liczący się zostali poinformowani, z wyjątkiem Prezesa, który spędzał ten czas
w kabarecie!
Kiedy Prezes dotarł do szpitala, we wtorkowy poranek, tuż przed ósmą, cały teren dokoła
Wesołej był obstawiony. Przy wejściu do szpitala żydowska Służba Porządkowa utworzyła
kordon, przez który nikt nie mógł się prześlizgnąć. Po drugiej stronie tego muru z żydowskich
policajtn gestapo podstawiło duże ciężarówki-budy. Do każdej były doczepione dwie albo trzy
przyczepy traktorowe. Pod nadzorem niemieckich oficerów ludzie Rozenblata wywlekali
z budynku chorych i starców. Niektórzy chorzy wciąż mieli na sobie szpitalne ubrania; inni szli
w samych majtkach albo całkiem nadzy, wysuszonymi ramionami zakrywając sobie piersi
Strona 16
i chude żebra. Kilku pojednyczym pacjentom udało się wyrwać poza policyjny kordon. Ubrana na
biało postać z ogoloną głową pognała w stronę blokady, powiewając jak flagą tałesem w biało-
niebieskie pasy. Niemieccy żołnierze natychmiast podnieśli karabiny. Niepojęty triumfalny
krzyk tego człowieka zamilkł jak nożem uciął, a on sam upadł na twarz w chmurze strzępków
tkaniny i krwi. Inny zbieg usiłował schronić się na tylnym siedzeniu jednej z dwóch czarnych
limuzyn, które przystanęły w sąsiedztwie ciężarówek z przyczepami. Obok limuzyn od
dłuższego czasu stała grupka niemieckich oficerów obserwujących obojętnie cały ten tumult.
Uciekinier próbował właśnie wczołgać się tylnymi drzwiami, gdy szofer pokazał intruza
swojemu przełożonemu. SS-Hauptsturmführer Günther Fuchs dłonią ubraną w rękawiczkę
wywlókł z auta szarpiącego się dziko mężczyznę i strzelił mu najpierw w pierś, a potem — gdy
tamten już leżał — jeszcze w głowę i szyję. Zaraz nadbiegli dwaj porządkowi, chwycili trupa
z krwawiącą wciąż głową za ręce i wrzucili go na platformę przyczepy, gdzie już tłoczyła się
setka schwytanych pacjentów.
Podczas gdy działo się to wszystko, Prezes, spokojny i opanowany, podszedł do dowódcy
jednostki specjalnej, niejakiego SS-Hauptscharführera Konrada Mühlhausa i poprosił o dostęp
do lokali szpitalnych. Mühlhaus odmówił, wyjaśniając, że jest to Sonderaktion przeprowadzana
przez gestapo i że żaden Żyd nie ma prawa wkraczać na ten teren. Prezes poprosił wówczas, by
mu pozwolono udać się do biura, ponieważ musi niezwłocznie zatelefonować. Kiedy ta prośba
także została odrzucona, Prezes miał powiedzieć:
„Możecie mnie zastrzelić albo deportować. Jednak jako Przełożony Starszeństwa Żydów mam
pewien wpływ na społeczeństwo getta. Jeżeli chcecie, żeby ta akcja przebiegała spokojnie
i godnie, najmądrzej będzie pójść mi na rękę”.
Prezesa nie było niespełna trzydzieści minut. W tym czasie gestapo zdążyło podstawić
kolejne przyczepy i wysłać kolejną gromadę policjantów Rozenblata na teren szpitalnego parku,
gdzie mieli szukać pacjentów próbujących uciec tylną bramą. Tych, którzy zdążyli pochować się
w parku, powalano ciosami pałek lub kolb karabinów; do tych, którzy przypadkiem zbłądzili na
ulicę, strzelali z zimną krwią niemieccy wachmani. Co jakiś czas rozlegały się krzyki i zduszone
nawoływania z tłumu krewnych zebranych pod parkiem, którzy nie byli w stanie nic zrobić, aby
pomóc niedołężnym pacjentom wyprowadzanym teraz, jeden po drugim, z budynku szpitala.
A jednocześnie coraz więcej spojrzeń kierowało się ku oknom na piętrze, gdzie ludzie
spodziewali się zobaczyć siwą głowę Prezesa, która ukaże się, aby ogłosić, że akcja jest
zakończona, że to wszystko jest skutkiem jakiegoś nieporozumienia, że rozmawiał z władzami
i że wszyscy chorzy i starcy mogą teraz wrócić do domu.
Lecz kiedy Prezes po upływie półgodziny ponownie pokazał się w bramie, nawet nie spojrzał
w stronę załadowanej po brzegi kolumny przyczep. Przeszedł tylko pospiesznie i wsiadł do
dorożki, po czym zaprzęg zawrócił i ruszył z powrotem na Bałucki Rynek.
Tego dnia — pierwszego dnia wrześniowej akcji — z sześciu szpitali getta wywieziono
w sumie 674 pacjentów do obozów zbiorczych w różnych miejscach getta, a stamtąd dalej — już
pociągiem. Wśród wysiedlonych znalazły się dwie ciotki Reginy Rumkowskiej, Lovisa i Bettina,
a może także ukochany brat Reginy, pan Benjamin Wajnberger.
Wielu ludzi dziwiło się później, że Prezes nic nie zrobił, żeby pomóc choćby swoim
najbliższym, mimo że wszyscy widzieli, jak stał przed szpitalem i rozmawiał najpierw z SS-
Hauptscharführerem Mühlhausem, a potem jeszcze z komisarzem Fuchsem.
Strona 17
Niektórym wydawało się, że znają przyczynę tej uległości. Podczas krótkiej rozmowy
telefonicznej, jaką Rumkowski zaraz potem miał ze szpitala przeprowadzić z zarządcą getta,
Hansem Biebowem, otrzymał ponoć pewną obietnicę. W zamian za zgodę na wydanie z getta
wszystkich starców i chorych, Prezes mógł spośród tych, którzy zostali wytypowani do wywózki,
wybrać „dwie setki zdrowych, pełnosprawnych mężczyzn”, to jest sporządzić imienną listę ludzi
niezbędnych dla dalszego funkcjonowania getta, którzy tym samym mogli zostać w getcie,
chociaż formalnie przekraczali ustaloną granicę wiekową. Prezes miał przystać na ten szatański
pakt, nie widział bowiem innego sposobu, aby na dłuższą metę zapewnić gettu przetrwanie.
Jeszcze inni mówili, że Rumkowski pojął, iż dla niego czas obietnic się skończył. Zrozumiał to
już w momencie, kiedy deportacje zaczęto bez jego wiedzy. Że wszystko to, co władze dotąd
obiecywały, okazało się kłamstwem, pustymi słowami. Cóż więc znaczyło życie jakiegoś jednego
krewnego, kiedy jemu zostało już tylko przyglądać się bezsilnie i w oszołomienu, jak to całe
olbrzymie imperium, które wybudował, powoli wali się w gruzy.
Strona 18
I
W obrębie murów
(kwiecień 1940 – wrzesień 1942)
Strona 19
Geto, getunia, getuchna, kochana,
Tyś taka malutka i taka szubrana
Der wos hot a hant a sztarke
Der wos hot ojf zych a marke
Krigt fun szenstn un fun bestn
Afile a postn ojch dem grestn
[Getto, getteczko, gettuchno kochane,
Tyś takie malutkie, a takie szemrane
Kto nosi odznakę
Kto ma twarde pięści
Ten może być królem
Temu się poszczęści]
Jankiel Herszkowicz, Geto, getunia
(piosenka skomponowana
i śpiewana w getcie, ok. 1940)
Strona 20
Getto: płaskie jak pokrywka garnka między ołowianym granatem nieba a betonową szarością
ziemi.
Gdyby wziąć pod uwagę samą nieobecność topograficznych przeszkód, mogłoby rozciągać się
w nieskończoność: konglomerat budynków wznoszących się z ruin albo z powrotem
obracających się w ruinę. Rzeczywiste rozmiary getta można w pełni ocenić dopiero o d
ś r o d k a, z przestrzeni ogrodzonej drutem kolczastym i masywnym płotem z desek,
wzniesionym przez niemieckich okupantów.
Gdyby mimo wszystko było możliwe — na przykład z lotu ptaka — stworzenie sobie obrazu
getta, zobaczyłoby się wyraźnie, że składa się ono z dwóch części czy płatów.
Wschodni płat jest większy. Rozciąga się od Bałuckiego Rynku i starego placu Kościelnego
z kościołem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny pośrodku — jego dwie wieże widać ze
wszystkich stron — przez resztki tego, co kiedyś było łódzkim Starym Miastem aż po
podmiejskie ogródki na Marysinie.
Przed wojną Marysin to były głównie zaniedbane tereny ogródków działkowych, pełne na
pozór chaotycznie rozmieszczonych szop narzędziowych, chlewików i budynków gospodarskich.
Po zamknięciu getta małe poletka i domki działkowe Marysina przekształcono w letniska i domy
wypoczynkowe dla specjalnie wybranych członków elity rządzącej gettem.
Na Marysinie leży też największy żydowski cmentarz i, już za drutami: bocznica kolejowa na
Radogoszczu, gdzie przychodzą najcięższe transporty z zaopatrzeniem. Jednostki tej samej
Schutzpolizei, która przez okrągłą dobę strzeże getta, każdego ranka wyprowadzają tam
brygady żydowskich robotników, pracujące na rampie przy załadunku i rozładunku; i ta sama
kompania policji po skończonym dniu pracy odprowadza robotników z powrotem do getta.
Wschodni płat getta obejmuje wszystkie dzielnice na wschód i na północ od dużej ulicy
przelotowej, Zgierskiej. Cały ruch tranzytowy, włącznie z ruchem tramwajów między
południową a północną Łodzią, przebiega właśnie tą ulicą, strzeżoną na każdym rogu przez
posterunki niemieckiej żandarmerii. Dwa najbardziej uczęszczane z trzech w sumie mostów
getta to drewniane konstrukcje przerzucone nad Zgierską. Pierwszy z nich stoi koło rynku
Starego Miasta. Drugi, ten który Niemcy nazywają Hohe Brücke, biegnie od kamiennego
fundamentu kościoła Maryi Panny do Lutomierskiej, po drugiej stronie Kirchplatzu. Zachodni
płat getta obejmuje dzielnice dookoła starego kirkutu i placu Bazarowego, gdzie kiedyś była
stara synagoga (przerobiona teraz na stajnie). Te nieliczne kamienice czynszowe, które mają
bieżącą wodę, znajdują się w tej części getta.
Jeszcze jedna większa ulica, Limanowskiego, wbija się w getto od zachodu, dzieląc jego
zachodni płat na dwie części, północną i południową. Także tu, przy Masarskiej, znajduje się
drewniany wiadukt, choć jest mniej uczęszczany.
Pośrodku getta, dokładnie u zbiegu dwóch głównych ulic, Zgierskiej i Limanowskiego, leży
Bałucki Rynek. Ten rynek to żołądek getta. Wszelki towar, jakiego getto potrzebuje, jest tutaj
trawiony i rozwożony potem do różnych „resortów”. Stąd też wywozi się większość towarów
produkowanych przez fabryki i warsztaty getta. Bałucki Rynek jest jedyną neutralną strefą getta,
gdzie Niemcy spotykają się z Żydami, totalnie odizolowany, otoczony drutem kolczastym,
jedynie z dwiema, zawsze strzeżonymi bramami: jedną od Łagiewnickiej i drugą od Zgierskiej,
prowadzącą do „aryjskiego” Litzmannstadtu.