Schweitzer Darrel - Przejazdem
Szczegóły |
Tytuł |
Schweitzer Darrel - Przejazdem |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Schweitzer Darrel - Przejazdem PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Schweitzer Darrel - Przejazdem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Schweitzer Darrel - Przejazdem - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Darrell Schweitzer
Przejazdem
Pamiętam...
Pamiętam domek w zachodniej Filadelfii, stojący w
rzędzie takich samych jak on, gdzie poplamione drewniane
boazerie, podrabiane antyczne meble i ogień na kominku w
ciemną listopadową noc konspirowały, żeby wytworzyć
przyjemną, choć niestosowną atmosferę starej wiejskiej
gospody. Pamiętam, że tyle razy siedziałem przy tym
kominku w wyściełanym fotelu, nasłuchując trzasku płomieni
i odgłosów z kuchni na tyłach domu, gdzie moja żona
przygotowywała kolację.
Pamiętam również moją żonę. Na imię miała Martina, ale
w pamięci utkwił mi tylko jeden obraz: siedzę w fotelu
przy kominku po ciężkiej pracy, a ona przynosi mi kapcie
i gazetę. To niesprawiedliwe. W ten sposób żona wygląda
bardziej na wiernego psa niż na istotę ludzką. Ale ona
naprawdę robiła takie rzeczy, z poczucia obowiązku,
wprowadzając porządek do otaczającego ją świata. Pamiętam
to, co się powtarzało. Reszta rozpływa się jak mgła w
promieniach słońca.
Pamiętam wreszcie kapcie, które przyniosła mi w ten
słotny listopadowy wieczór. Kapcie były bardzo znoszone,
z brązowej skóry, lamowane białym futerkiem.
Podniosłem je do góry.
- Ale to nie moje kapcie.
Żona wzruszyła ramionami.
- Więc czyje? Tylko ty w nich chodziłeś przez cały
czas.
- Przez jaki czas?
Teraz spojrzała na mnie dziwnie.
- Od zeszłego lata, kiedy kupiliśmy je w tym
indiańskim sklepiku w Maine. Nie pamiętasz?
Nałożyłem kapcie. Rzeczywiście pasowały, jakbym chodził w
nich od zeszłego lata. Postanowiłem obrócić to w żart.
- Ach tak, Indianie Kapcionodzy. Jak mogłem zapomnieć?
Nie uśmiechnęła się, tylko powiedziała:
- Alan, dostałeś rozmiękczenia mózgu.
Potem wyszła do kuchni i zostawiła mnie w fotelu,
wpatrzonego w kapcie. No, para kapci to ostatecznie nic
strasznego, ale wtedy po raz pierwszy poczułem ukłucie
niepokoju, niczym pierwszy lekki wstrząs podczas jazdy
zepsutą windą.
Widocznie skądś wiedziałem, że to już się zaczęło. W
tamtej chwili zaczęliśmy oddalać się od siebie.
Próbuję pamiętać.
- Gabby zostanie po lekcjach na próbie zespołu -
oznajmiła Martina, kiedy jedliśmy obiad. - Potem wstąpi na
chwilę do Alice Conover.
Gabrielle była naszą jedenastoletnią córką, a Alice
Conover jej najlepszą przyjaciółką. Wciąż to
pamiętam, chociaż nie potrafię sobie przypomnieć, jak
wyglądały.
- Aha, jeszcze jedno, Joe Meese dzwonił z pracy po
twoim wyjściu i mówił, że wieczorem znowu wydaje pokerowe
przyjęcie. Może pójdziesz? I tak chciałam coś
obejrzeć w telewizji.
Poszedłem. Zanim skończyliśmy jeść i Martina
sprzątnęła ze stołu, na dworze zerwał się wiatr. Deszcz
ze śniegiem bębnił o szyby, ale pomyślałem sobie, że
wieczór spędzony na przegrywaniu drobnych sum i
opowiadaniu świńskich kawałów wyleczy mnie z tego
dziwnego niepokoju. Nałożyłem płaszcz, na wierzch
narzuciłem cienką plastykową pelerynę i ruszyłem do
drzwi.
- Nie siedź długo! - zawołała Martina. - Chociaż jest
piątek, ale jutro idziemy na pchli targ.
- Tak, tak, pamiętam. Wrócę około jedenastej.
Wyszedłem na ganek i zamknąłem drzwi na klucz. Dopiero
kiedy odwróciłem się i wyciągnąłem rękę do żelaznej
furtki, zauważyłem mężczyznę stojącego na chodniku przed
domem, owiniętego w bezkształtną kapotę. Miał gołą głowę i
przemoczone włosy.
Wyglądał staro, na jakieś sześćdziesiąt pięć lat, i
dość niechlujnie, ale nie był brudny ani obdarty i nie
miał tego pustego spojrzenia, cechującego miejską armię
bezdomnych nieszczęśników. Nie był włóczęgą. Wydawał się
po prostu... zagubiony, kiedy tak stał gapiąc się w
przestrzeń. Przyszło mi do głowy, że to włamywacz
grasujący w sąsiedztwie, ale natychmiast odrzuciłem ten
absurdalny pomysł.
Zatrzymałem się z jedną ręką na furtce.
- Czy mogę panu pomóc? Szuka pan kogoś?
Nasze spojrzenia zetknęły się przelotnie i na mgnienie
jego twarz ożyła: najpierw pojawiło się coś, jakby radosne
przypomnienie, potem smutek, wreszcie znowu pustka.
Mężczyzna stał bez ruchu na deszczu i zimnie, aż sam
zacząłem się trząść.
- Pytałem, czy mogę panu pomóc?
Wciąż stał w milczeniu. Zastanawiałem się, czy lepiej nie
wrócić do domu. Nie powinienem zostawiać Martiny z tym
facetem pod drzwiami, ale nie wróciłem. Próbowałem wyrzucić
go ze świadomości jak kolejny z dziwacznych miejskich
widoków. Wyszedłem, zamknąłem furtkę za sobą, szybko
zszedłem po schodkach i otworzyłem drzwi do samochodu.
Wtedy zobaczyłem, że mężczyzna pokazuje mnie palcem.
Ręka mu się trzęsła, nie z zimna, tylko z podniecenia,
jakby chciał powiedzieć: Tak, znam ciebie, znam to
wszystko.
Szybko wsiadłem do samochodu, zatrzasnąłem i zablokowałem
drzwi, podniosłem wzrok i zobaczyłem, że obcy odchodzi w
stronę następnej przecznicy. Obserwowałem go, dopóki nie
zniknął za rogiem. Potem ruszyłem. Kiedy dojechałem do
skrzyżowania, rozglądałem się za nim, ale zniknął.
Wtedy. Wtedy to się zaczęło.
Joe Meese mieszkał w niemieckiej dzielnicy miasta.
Jechało się łatwo, przy takiej pogodzie ulice były puste.
Ulica Joego po obu stronach była obsadzona drzewami,
które kołysały się, skręcały i falowały na wietrze niczym
wzburzony ocean. Deszcz lał strumieniami, potem spadł
grad, bębniąc jak kamyki po dachu samochodu.
Wbiegłem na ganek Joego, nacisnąłem dzwonek i
czekałem dygocząc, podskakując nerwowo, pomrukując pod
nosem: "No, szybciej, szybciej..."
Za drzwiami rozległo się znajome szczekanie. Ciężkie
pazury zadrapały drewno. To był Wuf, przerośnięty setero-
collie-kundel Meese'a. Gdybym stanął na palcach, mógłbym
zobaczyć pełen zapału brązowo-biały pysk, spoglądający na
mnie przez szklane szybki w drzwiach.
- Szczekaj głośniej. Powiedz im, żeby mnie wpuścili.
Szczekanie zmieniło ton - już nie groźba, tylko
wyczekujący skowyt.
- Ja też się cieszę. A teraz narób takiego hałasu, żeby
Joe cię usłyszał.
Pies wykonał polecenie, a ja ponownie nacisnąłem
dzwonek.
Drzwi otwarły się gwałtownie i na progu stanął Joe, z
papierosem w jednej ręce i piwem w drugiej.
Próbowałem wejść, ale nie odsunął się, żeby
mnie wpuścić.
- Jezu, Joe, wybrałeś najgorszą porę...
Jego ręka z papierosem uderzyła mnie w pierś.
- Zaraz, chwileczkę, kolego. Dokąd to się wybierasz?
- Co?
Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, co
powiedzieć. Po prostu pozwoliłem, żeby odepchnął mnie od
drzwi.
- Pytałem, czego pan tutaj szukasz?
- Ale... ale...
- Słuchaj pan, nie wiem, kim pan jesteś, ale zabieraj
się stąd albo...
Pies podskoczył, próbując polizać mnie po twarzy. Joe
odepchnął go stopą i ostro rozkazał: "Siad!" Wuf usiadł i
popatrzył na mnie tęsknie.
- Jeśli to jakiś kawał - wykrztusiłem - ja tego nie
chwytam, Joe. Proszę, przestań.
- Ja też tego nie chwytam - odparł, wypychając mnie z
powrotem w deszcz.
Poznałem z wyrazu jego twarzy i brzmienia głosu, że to
nie był kawał, że Joe przestraszył się i próbował tego
nie okazywać. Patrzył na mnie jak na obcego.
- Joe...
- Widocznie pan pomylił domy. To na pewno pomyłka -
oświadczył i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Stałem na deszczu i z pewnością miałem równie
zagubiony wygląd jak ten stary człowiek, którego
wcześniej widziałem przed własnym domem. To, co się
stało, było tak nieoczekiwane, że wtedy jeszcze nic nie
czułem. Mój umysł próbował to wszystko odrzucić, podczas
gdy ciało działało jak automat. Po chwili stwierdziłem,
że siedzę w samochodzie i gapię się na uliczną latarnię
przez ociekającą deszczem przednią szybę.
Siedziałem tam - nie wiem, jak długo - odrętwiały,
czepiając się słabej wymówki, że to po prostu głupi
dowcip, chociaż Joe Meese nigdy nie lubił głupich
dowcipów, a poza tym był kiepskim aktorem. A może jakimś
niepojętym sposobem zabłądziłem w deszczu i ciemności
(albo może psotne dzieci pozmieniały tabliczki z nazwami
ulic) i trafiłem na bardzo podobną, ale nie na
właściwą ulicę, i na skutek jednego z tych
niewytłumaczalnych zbiegów okoliczności, jakie opisują w
"Wierzcie lub nie" Ripleya, akurat na tej ulicy mieszkał
zupełnie obcy człowiek, który wyglądał dokładnie jak mój
stary kumpel z biura, Joe Meese.
Na końcu ulicy zobaczyłem oświetlone okno. Nachyliłem
się, wytężyłem wzrok i w strumieniach deszczu rozpoznałem
sklep spożywczy na rogu. Podczas przyjęć u Joego często
wysyłano kogoś do tego sklepu, kiedy zabrakło piwa albo
lodu.
Zanim to sobie uświadomiłem, wysiadłem z samochodu i
pobiegłem do sklepu. Wpadłem do środka dysząc ciężko,
mierząc wzrokiem znajome lady i półki.
- Paskudny wieczór - rzucił sprzedawca.
- Aha - przytaknąłem i podszedłem do telefonu, który
znajdował się w głębi, obok samotnego automatu do gier
wideo.
Zawahałem się na chwilę, jakbym podejmował
nieodwołalną decyzję, po czym wybrałem numer Joego.
Szczęście mi dopisało. Joe osobiście odebrał telefon.
- Bardzo zabawne - powiedziałem.
- Co? Co jest zabawne?
- Joe, mówi Alan Summers.
- Alan! Mam nadzieję, że Martina powiedziała ci o
imprezie. Przyjedź koniecznie, stary! Jest Fred i Roger,
i Bob Steele. Wiesz, jak oni się niecierpliwią przy
pokerze.
- Słuchaj - powiedziałem jak najwolniej i
najwyraźniej. - Jestem w sklepie na rogu. Byłem już w
twoim domu, ale nie wpuściłeś mnie i potraktowałeś jak kogoś
obcego. Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego?
Zapadło milczenie.
- Joe?
- Alan... nie rozumiem, o czym ty mówisz. Jestem tutaj
przez cały czas razem z innymi i nikt nie dzwonił do
drzwi, odkąd Bob przyszedł godzinę temu. Uważam, że to ty
powinieneś się wytłumaczyć.
- Nie potrafię - odparłem. - Zaraz przyjdę, okay? Może
razem to wyjaśnimy.
- Okay - odpowiedział chłodno, z powątpiewaniem w
głosie.
Odwiesiłem słuchawkę i oparłem się o ścianę obok
telefonu. Ścisnąłem głowę rękami. Pomyślałem, że chyba
kompletnie zbzikowałem. Ale to również była słaba
wymówka. Dobrze wiedziałem, że nie zwariowałem. Żaden
wariat nie uważa się za wariata. Największy szaleniec
sądzi, że jest jedynym zdrowym umysłowo człowiekiem na
świecie, otoczonym przez ludzi zbyt głupich, żeby go
zrozumieć. Zaczynałem odczuwać prawdziwy strach.
- Dobrze się pan czuje? - zapytał sprzedawca za ladą.
- Tak, oczywiście. Dziękuję.
Pośpiesznie wyszedłem ze sklepu.
Kiedy ponownie dotarłem do Joego, instynkt ostrzegł mnie,
że najbezpieczniej i najrozsądniej będzie wskoczyć do
samochodu, wrócić do domu, po czym usilnie wmawiać sobie,
że nic się nie stało.
Ale wiedziałem, że coś się jednak stało, a świadoma część
umysłu kazała mi podejść do drzwi i ponownie nacisnąć
dzwonek. Jeszcze raz pies przywitał mnie entuzjastycznym
szczekaniem.
Drzwi otwarły się i znowu na progu stanął Joe,
przytrzymując psa za obrożę. Wytrzeszczyłem oczy w
przekonaniu, że mam omamy wzrokowe.
To nie był ten sam pies. To w ogóle nie był Wuf, tylko
duży, rasowy, biało-żółty collie, który również
zachowywał się, jakby mnie znał.
- Znowu pan wrócił?!
Przepchnąłem się obok niego do pokoju. Nie zdążył mnie
powstrzymać, ponieważ musiał uspokajać psa, który wciąż
próbował polizać mnie po twarzy, skomląc z podnieceniem.
- Joe - powiedziałem, odwracając się do niego. - Nie
wiem, co złego zrobiłem, ale jeśli coś zrobiłem, to
przepraszam. W każdym razie nie powinieneś traktować mnie
jak żebraka z ulicy. Co się dzieje, do cholery?
Ponownie poczułem strach. Liny nośne pękały jedna za
drugą, coraz szybciej; winda zaczynała spadać.
On również był wyraźnie przestraszony.
- Nie wiem, skąd pan zna moje imię - oświadczył. -
Może to jakaś pomyłka, ale wciąż nie wiem, kim pan jest i
po co pan tutaj przyszedł. Ale proszę natychmiast opuścić
mój dom!
- Joe! To ja, Alan Summers, twój przyjaciel! O co ci
chodzi?
- Joe? Kto przyszedł? - zawołał kobiecy głos z
drugiego pokoju. Oczywiście znałem ten głos. Należał do
Alice, żony Joego. Znałem ją tak długo jak Joego, osiem
czy dziewięć lat. Alice była moją jedyną nadzieją.
- Alice! - wrzasnąłem. - Alice, przyjdź tutaj, proszę.
Weszła, zobaczyła mnie i znieruchomiała.
- Joe, kim jest ten człowiek? Jakiś twój znajomy?
- Przysięgam na Boga - odpowiedział - że nie widziałem
go przed dzisiejszym wieczorem nigdy w życiu. Ale był tutaj
pięć minut temu i bezczelnie próbował wejść do mieszkania.
Alice zaczęła się cofać, zakrywając usta dłonią i
patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Mam wezwać policję? - zapytała.
- Nie - powiedziałem cicho. - Nie musicie wzywać
policji. To zwykła pomyłka. Zaraz pójdę. Przepraszam za
kłopot.
Chwilę później stałem na chodniku. Powoli ruszyłem
przed siebie, przesuwając dłonią po drewnianym płocie
otaczającym podwórze mojego przyjaciela. Chciałem wrócić
do sklepu, zadzwonić do Joego jeszcze raz i błagać o
pomoc, ale nie mogłem. Stanąłem bez ruchu, zmarznięty,
zmoknięty i przestraszony. Stałem tak przez pięć czy
dziesięć minut. Potem siedziałem w samochodzie,
kompletnie przemoczony, szczękając zębami i szlochając
jak zabłąkane dziecko.
Wróciłem do domu bardzo późno, po drugiej w nocy.
Godzinami jeździłem po mieście bez celu, próbując myśleć,
próbując zrozumieć, co mnie spotkało. Wciąż powracałem do
faktu, że pies mnie znał, jak gdyby to
coś znaczyło, jak gdyby to było wyjaśnienie, ale to nic
nie znaczyło i nie było wyjaśnienia. A pies zmienił się w
ciągu paru minut, co oczywiście było niemożliwe, ale nie
bardziej niemożliwe niż pomysł, że jakaś obłąkana
kosmiczna siła usunęła fragmenty mojego życia,
pozostawiając te nie wyjaśnione osiemnastominutowe luki.
Nie, to coś nie tak.
Pamiętam, że siedziałem na podstawie latarni, mokłem na
deszczu i gapiłem się na pomnik Billy'ego Penna * przed
miejskim ratuszem, zastanawiając się, czy naprawdę jest to
ten sam pomnik, który znałem od dawna, czy też jakiś inny.
Kiedy wreszcie przekręciłem gałkę u drzwi i wszedłem
do mojego własnego salonu, Martina zawołała z góry:
- Alan? To ty?
- No... chyba tak.
- Alan, dobrze się czujesz? Denerwowałam się, więc
zadzwoniłam do Meese'a i Joe powiedział, że dzwoniłeś,
ale wcale nie przyszedłeś. Nie wiedziałam, co robić.
- Ja też nie wiem, co robić - powiedziałem cicho.
- Co?
Zdjąłem pelerynę od deszczu i zwykły płaszcz, również
mokry. Nie miałem gdzie ich odłożyć, więc powiesiłem je
na klamce u drzwi.
- Martina... Marty... proszę, zejdź na dół i
porozmawiaj ze mną. Zejdź, proszę.
Głos mi się załamał. Znowu płakałem.
Żona zeszła na dół w lokówkach, szlafroku i kapciach,
z zatroskaną twarzą. Przez mgnienie czułem okropną,
przerażającą pewność, że Martina nie pozna mnie, wbiegnie
z powrotem po schodach i wezwie policję. Ale ona tylko
zatrzymała się na przedostatnim stopniu i wytrzeszczyła
oczy ze zdziwienia, ale nie jak kobieta, która późną nocą
spotyka w swoim domu zupełnie obcego mężczyznę.
- Co się stało, Alanie?
- Coś... bardzo dziwnego. Usiądź przy mnie.
Usiedliśmy na sofie przed kominkiem, obok mojego tak
dobrze znanego fotela. Wciąż leżała tam gazeta, którą
Martina przyniosła mi wieczorem.
Opowiedziałem jej jak najdokładniej o wszystkim, co
się wydarzyło.
- Mam wrażenie, że straciłem stabilność - wyznałem -
że odpływam coraz dalej od znanych mi ludzi, po prostu
dryfuję. Nie wiem, dlaczego i z jakiej przyczyny, ale
widzisz, Joe i ja nie żyjemy już na tym samym świecie...
Nie mogłem mówić dłużej. Siedziałem w milczeniu,
splatając i rozplatając dłonie. Potem zacząłem chować
palce, jeden za drugim, aż lewym kciukiem dotknąłem
prawego małego palca. Wreszcie rozłożyłem ręce i
spojrzałem Martinie w oczy.
- To szaleństwo - powiedziałem. - To niemożliwe, ale
prawdziwe. Chciałem, żebyś mi powiedziała, że to
nieprawda, ale sam wiem lepiej.
Objąłem ją, oparłem głowę na jej ramieniu i jeszcze
raz zapłakałem jak dziecko. Ona przytuliła mnie lekko.
- Najbardziej boję się tego, że nagle coś się zmieni i
Gaby nie pozna już swojego ojca...
Martina nagle gwałtownie wciągnęła powietrze,
zesztywniała i odepchnęła mnie. Spojrzałem na jej twarz i
zobaczyłem zmianę dokonującą się na moich oczach.
Zatroskanie znikło, zastąpione przez całkowicie odmienny
wyraz: zdumione oburzenie, graniczące z furią.
- Jak mogłeś mi to zrobić? - zawołała Martina. -
Obiecałeś, że nigdy więcej nie wymówisz jej imienia.
Pamiętasz? Nasza córka ma na imię Julia. Gabrielle umarła
w dzieciństwie. Dobrze o tym wiesz.
Wstała z sofy i odwróciła się do mnie plecami. Wtedy
zrozumiałem w nagłym przebłysku, że nie mogę zrobić nic
więcej. Zmiana dokonała się całkowicie i nieodwracalnie,
na dobre czy złe.
- Wracaj do łóżka - powiedziałem z rozpaczą. - Wracaj
do łóżka, a rano wszystko będzie dobrze, jakby nic się
nie stało.
Odsunęła się ode mnie. Wstałem i łagodnie pchnąłem
ją w stronę schodów.
- Idź - powtórzyłem. - Zaraz przyjdę.
Czekałem, dopóki nie usłyszałem, że zamknęła drzwi
naszej sypialni. Potem powoli wszedłem po schodach.
Przemknąłem na palcach aż do końca korytarza i bardzo
ostrożnie otworzyłem drzwi. Zajrzałem do środka.
Nasza córeczka spała pośród ogromnych poduszek,
przykryta kołderką z obrazkiem E.T., którą poznałem nawet
w słabym świetle nocnej lampki.
Wśliznąłem się do pokoju, ale nie zapaliłem górnego
światła. Bałem się, że zobaczę córkę zbyt wyraźnie i
okaże się za wysoka, albo blondynka zamiast brunetki,
albo całkiem obca dziewczyna. Namacałem szkolny zeszyt,
wyrwałem jedną kartkę, przykucnąłem obok nocnej lampki i
flamastrem nabazgrałem krótką wiadomość: KOCHANIE, TWÓJ
TATUŚ BARDZO CIĘ KOCHA, ALE MUSI ODEJŚĆ. POSTARAJ SIĘ O
NIM PAMIĘTAĆ.
Podniosłem budzik i umieściłem pod nim kartkę. Zegarek
wskazywał drugą czterdzieści pięć. Minęło dopiero
dziesięć godzin, odkąd wszystko się zaczęło, ale właśnie
pękły ostatnie liny i winda spadała na łeb, na szyję. To
przekraczało ludzkie pojęcie.
Stałem przez parę minut i wpatrywałem się w uśpioną
dziewczynkę, a potem wyszedłem z pokoju.
Nie zajrzałem już do Martiny, tylko zszedłem na dół,
wyjąłem suchy płaszcz z szafy i opuściłem dom. Deszcz
ustał, ale zerwał się przenikliwy zimny wiatr.
Godzinami chodziłem po ulicach i spoglądałem na
wszystkie znajome domy w sąsiedztwie, które wkrótce
przestały być znajome. Raz minął mnie powoli policyjny
samochód, ale stałem bez ruchu, dopóki nie odjechał. Nie
zauważono mnie. Na domiar złego staję się niewidzialny,
jakże stosownie, pomyślałem sobie. To był tylko następny
logiczny krok.
O świcie wsiadłem do tramwaju i pogrążyłem się w
odrętwieniu, podczas gdy wagon wjechał w tunel przy 40-
ej Ulicy. W tunelu było całkiem przyjemnie; świat
pozostał na zewnątrz i tylko betonowe ściany migały za
oknem, rozmazane w bezkształtną szarość. Słuchałem
bezmyślnie, jak ogłaszano przystanki: 37-ma Ulica,
Sansom, 35-ta Ulica i Akademia Najświętszej Marii -
nieważne, że na tej linii nie było przystanku na 35-ej
Ulicy ani żadnej Akademii.
Wysiadłem na 30-tej Ulicy i powoli przeszedłem wysepkę
dla pieszych, pomiędzy wielkim budynkiem Poczty Głównej a
równie monumentalnym dworcem kolejowym. Przypominały mi
dwa ogromne grobowce, zawierające kości wszystkich królów
Ziemi.
Po chwili przystanąłem na moście i popatrzyłem w dół,
na rzekę Schuylkill. Obserwowałem falujące kolory i
kształty, światło i cień, jakieś śmiecie płynące z
prądem. Wzór ciągle się zmieniał, nigdy nie trwał dłużej
niż przez chwilę, nigdy nie powracał do poprzedniej
postaci.
Następny policyjny samochód przejechał ignorując mnie.
Minęło kilka dni. Miałem przy sobie trochę pieniędzy,
więc jadałem w restauracjach, wśród obcych ludzi, dopóki
mój coraz bardziej zaniedbany wygląd nie zaczął działać
odstręczająco na kelnerów. Próbowałem zachować czystość,
myłem się w męskich toaletach na dworcu kolejowym.
Również tam mieszkałem, jak wielu innych, tak samo
zagubionych, choć z odmiennych powodów.
Raz czy dwa widziałem ludzi, których znałem, kolegów z
biura wracających po pracy do domu. Za pierwszym razem
schowałem się. Później zawsze nosiłem ze sobą gazetę,
żeby ukryć się za nią w razie potrzeby. Nigdy nie
odważyłem się podejść do któregoś z nich ze strachu, co
mógłby odpowiedzieć, gdybym ich zapytał, czy znał kiedyś
niejakiego Alana Summersa.
Po jakimś czasie przestałem ich widywać. Wszyscy
ludzie wokół mnie byli obcy, przychodzili i odchodzili,
zmieniali się nieustannie, aż wreszcie nigdy nie
widziałem dwukrotnie tej samej twarzy, wszystkie
zlewały się w jedno, niczym rozmyta od pędu betonowa
ściana tunelu.
Pewnego razu spałem na ławce i przyśniło mi się, że
jestem starym człowiekiem, stoję na deszczu przed moim
domem i powoli rozpuszczam się w tym deszczu jak lizak,
jak figurka z cukru wyrzucona do rynsztoka. Śniłem, że
moja córka nagle usiadła na łóżku w ciemnej sypialni i
zawołała: "Tato, gdzie jesteś?" Próbowałem odpowiedzieć,
ale szum deszczu zagłuszył mój głos i zdawało mi się, że
spadam w ciemność, coraz dalej od domu. Córka zawołała
jeszcze raz i jeszcze raz, a ja nie mogłem odpowiedzieć.
Potem frontowa ściana domu zaczęła się rozmywać, jak
oglądana przez zalaną deszczem przednią szybę samochodu.
A wreszcie była tylko ciemność i poczucie zagubienia. Twarz
córki, jej imię i wszystkie wspomnienia o niej zaczęły
odpływać. Nie mogłem ich zatrzymać.
Wtedy obudził mnie dotyk miękkiej dłoni na ramieniu.
Usiadłem gwałtownie, ze zdławionym stęknięciem. Obok mnie
stała kobieta. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat,
nosiła dżinsy, wojskową kurtkę i włóczkową czapkę. Przez
ramię przewiesiła plecak.
Pomyślałem, że to podróżniczka. Tak, była kimś, kto
podróżuje i nigdy nie zatrzymuje się na odpoczynek, i nigdy
nie znajduje domu. Dostrzegłem to wszystko, zupełnie jakbym
posłużył się jakimś nowym zmysłem.
- Może potrafię ci pomóc - powiedziała. Popatrzyliśmy
na siebie i od razu zrozumieliśmy: ona - dlaczego tu
jestem, i ja - dlaczego wybrała mnie spośród tych
wszystkich obdartusów, koczujących na dworcowych ławkach.
Wybrała mnie, ponieważ ja też byłem podróżnikiem, a
ona miała taki sam specyficzny zmysł, dzięki któremu
rozpoznawała przedstawicieli własnego gatunku.
- Chodź - powiedziała. Wstałem i poszedłem za nią do
ogromnej głównej hali dworca.
Dopiero po chwili zauważyłem, co się zmieniło. Kiedyś na
środku stał wielki pomnik z brązu, uskrzydlona alegoria
Zwycięstwa wynosząca rannego żołnierza z płomieni. Tak to
zapamiętałem. Teraz pomnik przedstawiał nacierającego
piechociarza z pierwszej wojny światowej.
Na moście nad rzeką czekał na nas stary człowiek. On
również rozpoznał mnie i ja go rozpoznałem.
- Jest nas jeszcze niewielu - powiedział - ale wszyscy
jesteśmy tacy jak ty. Podróżujemy jak ty. Nigdy nie
zostajemy długo w tym samym miejscu.
Jesteśmy rodziną, młoda kobieta, stary człowiek i
inni, których spotkałem w piwnicy, gdzie nasza grupka
zbiera się w określone dni, kiedy każdy z nas czuje
głęboko w środku, że przyszedł czas na następne
spotkanie. Czasami miejscem spotkania wcale nie jest
piwnica, tylko knajpa albo podwórze, albo pole, albo
nawet pokład statku na morzu. Ale zawsze widzę te same
znajome twarze, około dwudziestu, i zawsze jedną czy dwie
nowe.
Moje oczy otwarły się na nowo. Po raz pierwszy widzę.
Kobieta ma na imię Mara. Pewnego razu sięgnęła do
kieszeni i pokazała mi dziesięciocentówkę z Woodrowem
Wilsonem * . Stary człowiek nazywa się Jason, ma
osiemdziesiąt dwa lata i jest naszym przywódcą, kapłanem
i zapamiętywaczem. To on przechowuje i odczytuje na głos
księgi naszego życia, w których jest zapisane wszystko,
co możemy sobie przypomnieć. Mieszkałem w Filadelfii.
Jason urodził się w Nowym Orleanie dawno temu, wkrótce po
triumfalnym wkroczeniu cesarza Napoleona IV.
Jesteśmy samotni, ale jesteśmy razem, a prawda o nas
jest zapisana i zapamiętana. Reszta dryfuje jak mgła nad
nieruchomą taflą jeziora.
Pamięć. To wszystko, co nam pozostało. Trzymamy się
razem i pamiętamy.