Sawaszkiewicz Jacek - Sukcesorzy
Szczegóły |
Tytuł |
Sawaszkiewicz Jacek - Sukcesorzy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sawaszkiewicz Jacek - Sukcesorzy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sawaszkiewicz Jacek - Sukcesorzy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sawaszkiewicz Jacek - Sukcesorzy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Sawaszkiewicz
Sukcesorzy
Rok —1990000, Dominia
— Minęło równo dziesięć tysięcy lat od dnia, w którym wasi rodzice opuścili Hegem i osiedli na tej planecie, nazwanej przez nich Dominia. Dominia tworzy z Hegem podwójny układ planetarny i posiada ekosferę niemal identyczną z hegemską; czynniki ekologiczne są tutaj doskonałe. Jesteście pokoleniem, które urodziło się i wychowało na Dominii, zapewne niewielu z was pamięta, dlaczego wasi rodzice porzucili stary glob. Czy więc zamierzacie tu pozostać, czy też powrócicie na Hegem, która, mimo waszej liczebności, przyjmie was z otwartymi ramionami?
— Powody, z jakich nasi rodzice opuścili Hegem, są nam dobrze znane i uważamy je za słuszne. Nic nas nie wiąże ze starym globem, czujemy się Dominianami i nie mamy dokąd wracać.
— A kultura, tradycje?
— Kulturę i tradycje stworzyliśmy sami i na własny użytek.
— Jakie są wasze ideały?
— Ideałem cywilizacji dominiańskiej jest szybki i wszechstronny postęp naukowo-techniczny. Postanowiliśmy zbadać wszystkie planety Układu Naszego ze szczególnym uwzględnieniem Epimetei, na której, jak wiadomo, żyją człekokształtne istoty rozumne. Pomożemy tym istotom w rozwoju. Ponadto planujemy ekspedycję międzygwiezdną, której zadaniem będzie dotarcie do gwiazdy zwanej Soi, penetracja jej układu planetarnego i wylądowanie na Gai, planecie trzeciej od Soi.
— Więc w przeciwieństwie do swych rodziców wierzy-
nych?
— Zapisy Przedcywilizacyjne, zwłaszcza nauki moralne w nich zawarte, nie interesują nas. W Zapisach Przed-cywilizacyjnych jest mowa o jakiejś cywilizacji, która podobno istniała na długo przed cywilizacją naszą, do-miniańską i cywilizacją hegemską; rzekoma ta cywilizacja nie pozostawiła wszakże po sobie żadnych śladów oprócz Zapisów. To nas również nic nie obchodzi. Ale nie lekceważymy części merytorycznej tego dokumentu, tym bardziej że analizy przeprowadzone przez naszych naukowców potwierdzają jej wiarygodność. Dlatego też bez względu na to, czy jakaś tam strupieszała cywilizacja odwiedziła Gaje w Układzie Soi czy nie, my, Dominianie, polecimy na tę planetę, i to my, a nie autorzy Zapisów, będziemy odkrywcami i zdobywcami tej planety.
— Najważniejszą przyczyną konfliktu między waszymi rodzicami a większością Hegemitów był różny punkt widzenia sprawy kontaktu telepatycznego...
— Kontynuujemy politykę naszych rodziców. Wprowadziliśmy i upowszechniamy obowiązek kształcenia zdolności telepatycznych. Technika porozumiewania się za pomocą gestów, słów bądź znaków graficznych jest reliktem, a stosowane dotąd urządzenia służące do przesyłania informacji, miast przyśpieszać, w rzeczywistości opóźniają rozwój jednostkowy i społeczny. W prawdziwie cywilizowanym i sprawnie funkcjonującym społeczeństwie jedynym sposobem komunikowania się jest bezpośrednie przekazywanie myśli...
— ...które każdy będzie mógł przechwycić? Czy Do-minian nie krępuje świadomość, że są stale podsłuchiwani?
— Nikt nikogo nie podsłuchuje. Przechwytywanie myśli bez wiedzy i zgody myślącego jest wstydliwe i godne potępienia. Dominianie odbierają wyłącznie myśli wyraźnie skierowane pod ich adresem.
— A jeżeli kilka osób naraz postanowi skontaktować się z tym samym człowiekiem?
selektywnością.
— Według opinii hegemskich biegłych milion ludzi porozumiewających się telepatycznie to to samo, co milion mikroradiostacji pracujących równocześnie na tym samym zakresie fal. W efekcie powstaje nieopisany zgiełk, jeden przeszkadza drugiemu, a ratunkiem przed tym natłokiem przemieszanych strzępków cudzych myśli jest zablokowanie własnego odbiornika telepatycznego i dokładne odizolowanie świadomości.
— Hegemscy biegli to ignoranci. Ich opinia przypomina mi opinię mojego synka, który upiera się, że przestrzeganie higieny osobistej jest szkodliwe dla zdrowia.
— Dziękuję za rozmowę, przeprowadzoną, na szczęście, w sposób tradycyjny.
Rok —1860000, z Dominii na Ziemię
Archeodoonos — prymas wyprawy, dowódca „Szukającego Życia", jedyny odpowiedzialny — ze zdziwieniem słuchał zbliżającego się stąpania. Nikt nie zapowiadał mu wizyty, także pora była najmniej właściwa. A przecież od dawna spodziewał się odwiedzin, więcej — czekał na nie. Sam nie potrafił przemóc odbierającej mu mowę obawy i podejść do dużo wcześniej wyłowionego spośród załogi „Szukającego Życia" — Ganimenoisa, zdającego się podzielać jego poglądy. Nawet wówczas, gdy byli tylko we dwóch w sterowni, a Ganimenois rzucał mu wyrażające ochotę do dyskusji spojrzenia (tak pełne aprobaty, że aż paraliżujące) — Archeodoonos odwracał wzrok i zajmował się czymkolwiek. Teraz, kiedy wsłuchiwał się w coraz bliższe kroki, nabierał przekonania, że to właśnie Ganimenois, lekceważąc pragmatykę i pomijając drogę służbową, bezceremonialnie zmierza do jego prywatnej kabiny, by
rozstrzygnąć wreszcie to, co dręczyło ich wszystkich od dnia startu.
Archeodoonos postanowił przyjąć Ganimenoisa chłodno, zatem w sposób sobie właściwy; każdy inny ton rozmowy — kategoryczny bądź uprzejmy — w obliczu niespodziewanej wiadomości, z którą mógł przychodzić Ganimenois, albo pogróżek, do których mógłby się uciec (Ganimenois miał wybuchowe usposobienie), siią rzeczy należałoby zmienić, co by świadczyło o braku opanowania prymasa i jego słabości.
Wraz z flażoletem zamigotało przy drzwiach słabe, rudawe światełko. W wejściu stanął Zootar, pokładowy biolog. Z jego oczu wyzierało nieumiejętnie maskowane podniecenie, jakby przybywał z sensacyjną wiadomością, lecz bał się ją przekazać w entuzjastycznej formie, aby nie przyjęto jej podejrzliwie i z rezerwą. W d'łoni ściskał wyniki analiz.
Archeodoonos zmarszczył brwi. Nie spodziewał się Zoo-tara. Własna pomyłka wytrąciła go z równowagi.
— Wejdź — powiedział oschle.
Zootar obrzucił wzrokiem sprzęty. Z udaną obojętnością przycupnął naprzeciw dowódcy. Wyjście świadomości zablokował — chociaż telepatyczne przesyłanie informacji było najpełniejsze i najszybsze (czyżby obawiał się swych myśli?) — dlatego Archeodoonos niecierpliwił się: musiał czekać, aż Zootar przemówi.
— Co nowego? — spytał, by zapobiec długiemu i zawiłemu tłumaczeniu się Zootara.
— Sondy wróciły — odparł Zootar i podał prymasowi analizy.
W zupełnej ciszy Archeodoonos odczytywał wynik po wyniku. Czym bliżej końca, tym większe ogarniało go wzruszenie.
— Należało się tego spodziewać — mruknął, opanowując drżenie głosu. — Przyjąwszy oczywiście, że odebrane na Dominii sygnały biologiczne nie były sztucznie wzmocnione.
siowa powtórzył za n,ncerwaiem z instytutu Badawczego w Sbe. Padły w jego obecności na długo przed wyprawą: ,,Zakładając, że rozwinięte cywilizacje naukowe szukają kontaktu za pomocą fal biologicznych — powiedział wówczas Encerwal — mamy do czynienia z dowodem na istnienie takiej." „A czy nie mogą być pochodzenia naturalnego? — spytał jakiś sceptyk. — O ile wiem, w nadchodzących sygnałach nie ma żadnej prawidłowości. Niektórzy twierdzą wręcz, że sygnały te cechuje doskonała bezplanowość, rzekłbym — chaos." „Chaos nie jest novum w przyrodzie — odparł nie zrażony Encerwal. — Był jeszcze przed powstaniem świata uporządkowanego. Dzisiaj, kiedy cały ten uporządkowany świat emituje uporządkowane fale o wszystkich znanych nam typach, kiedy nauka potrafi, niejednokrotnie za pomocą absurdalnych kluczy, rozszyfrować każdy sygnał i nadać mu mniej lub bardziej sensowną formę, pozornie dla nas zrozumiałą — dzisiaj jedynym sposobem zamanifestowania własnej obecności we wszechświecie jest wysłanie sygnału nieprzetłumaczalnego na żaden język żadną metodą. Zresztą możliwe, że docierające do nas promieniowanie zawiera konkretne informacje, tylko my nie umiemy ich odczytać. W każdym razie siła sygnału jest tak wielka, że jego naturalne pochodzenie trzeba raczej wykluczyć. Aby nie być gołosłownym, poprę swoje twierdzenie faktami. Otóż kolega, fitosocjolog, podstawiając do równania współczynnik (największy ze znanych w biocenozie opartej na fotosyntezie), obliczył, przyjmując, że moc wypromieniowanego sygnału nie została wzmocniona, wielkość owego tworu, owej dziwacznej rośliny. W wyniku otrzymał masę porównywalną z masą średnich rozmiarów globu! Przecież to niedorzeczność!"
Archeodoonos czuł na sobie wzrok Zootara.
— Paleontolodzy byli właśnie tego zdania — powiedział cicho biolog. — Zgadzali się z Encerwalem, że istnienie tak gigantycznego tworu jest problematyczne, nie wykluczali natomiast możliwości istnienia planety porośniętej okazałą, zbitą roślinnością, taką jaką w zamierz-
jak porośnięta jest... ta. Po chwili dodał:
— Nowy szczegół zdaje się potwierdzać autentyczność Zapisów Przedcywilizacyjnych: nasi przodkowie mogli rzeczywiście odwiedzić tę planetę. Kiedyś... dawno. Zatem racja byłaby po stronie archeików: nasza kultura i kultura hegemska wyrosły na gruzach kultury prastarej, o której istnieniu świadczą jedynie Zapisy. Prastara zaś kultura mogła rozwinąć się dzięki, powiedzmy, ingerencji Przybyszów...
— A fauna? — przerwał obcesowo Archeodoonos. Zootar rzucił okiem na leżące przed dowódcą wyniki analiz.
— Brak danych — rzekł. — Fauna nie emituje promieniowania w paśmie FITO.
Archeodoonos poruszył się niecierpliwie. Najchętniej zostałby sam ze swymi myślami. Ale Zootar nie wychodził. Na nowo wertował wyniki. I ciągle był czymś podniecony.
— Tlen, tyle tlenu — westchnął.
Tlen — powtórzył w duchu Archeodoonos. — Należało się tego spodziewać. Miliony, miliardy różnorodnych organizmów na drodze fotosyntezy przerabiało trujący dwutlenek węgla na czysty tlen. Przerabia do dzisiaj, w nieustającym, żmudnym procesie. Na Dominii ich pracę przejęły wiele lat temu oczyszczalnie. Od tej pory atmosfera dominiańska niezmiennie zawierała 18 procent tlenu. Tu było go niemalże trzydzieści. Chyba za dużo.
— Za dużo? — spytał głośno.
Zootar zmieszał się. Spojrzał czujnie na dowódcę. Przez moment miał minę chłopca, który nabroił i waha się przed przyznaniem do winy. Wziął się w garść.
— Za dużo, żeby wyjść bez ograniczników tlenowych — odparł hardo.
Ten wyzywający ton odpowiedzi zastanowił Archeodo-onosa. Nagle zaczął pojmować, że Zootar myśli o tym samym.
10
dzinny glob i skolonizowała Dominie, rozpoczął się wyścig naukowo-techniczny. Hegemitom i negującym wszystko co hegemskie, Dominianorn, głównie szło o podbicie Epimetei, planety czwartej od Słońca i podporządkowanie jej mieszkańców, istot prymitywnych, choć myślących. Równocześnie szukano innych ziem o sprzyjających zasiedleniu warunkach, także poza Układem; szukano kontaktu: Dominia i Hegem znajdowały się na etapie ekspansji kosmicznej. Polityka areopagów rządzących nie spotykała się z poparciem społeczeństwa, dlatego poparcie to wymuszano za pomocą restrykcji i represji. Wśród Dominian wielu było takich, którzy przy lada okazji zamieniliby klimatyzowane apartamenty na zimną i ciemną jaskinię Epime-tejczyków. Władze wiedziały o tym, toteż przy kompletowaniu załóg kosmicznych stosowały szczególnie ostrą selekcję. Załogę ,,Szukającego Życia" poddano ciężkim próbom, prymasa statku wybrano spośród zaufanych i wszechstronnie sprawdzonych kandydatów. Jak bardzo się pomylono, wiedział tylko Archeodoonos. Czyżby w stosunku do Zootara również? A Ganimenois? Co znaczyły te jego dwuznaczne dygresje?
Archeodoonos pokiwał głową. Gdy przed startem wzięli ich w obroty elektrofizjologowie, chciał protestować. Wytłumaczyli mu wtedy, że dokonanie zabiegu, po którym wyłączenie ośrodka odbioru telepatycznego staje się niemożliwe — jakkolwiek odrobinę sprzeczne z zasadami etycznymi — nie jest jednak niezgodne z prawem. Co innego ośrodek nadawania, jeżeli ktoś chce, proszę, niech oobie wyłącza i posługuje się mową. Ba, w pewnych okolicznościach nawet wskazane jest zablokowanie nadajnika telepatycznego, tak samj jak zabronione jest komunikowanie się słowne. Archeodoonosowi nie trzeba chyba przypominać, o jakich okolicznościach mowa? Wprawdzie jest jedynym odpowiedzialnym, ale los wyprawy spoczywa w rękach wszystkich członków załogi „Szukającego Życia" i wszyscy będą rozliczani, zatem każdy z nich winien być w każdej chwili przygotowany do odebrania ^elowo bądź
11
tnera. Wiadomo, ten i ów może od czasu do czasu zapomnieć o blokadzie wyjścia świadomości i pomyśli jawnie o rzeczach wrogich. Któż wie, co potrafi się wylęgnąć w umysłach ludzi skazanych na długą podróż. Wczesne rozpoznanie ich zamiarów pozwoli zapobiec nieszczęściu, da gwarancję ostatecznego powodzenia ekspedycji, toteż — chociaż przechwytywanie cudzych myśli przynosi ujmę — w przypadku załogi „Szukającego Życia" musi ona wzajemnie się podsłuchiwać. I w porę przeciwdziałać. Stąd konieczna jest pomoc elektrofizjologów, którzy uniemożliwią członkom ekspedycji blokowanie wejść własnej świadomości, aż do chwili powrotu statku na Dominie.
Tak, Archeodoonos chciał protestować. Ale teraz by elektrofizjologom dziękował, gdyby dodatkowo uniemożliwili jego podwładnym blokowanie ośrodka nadawania. Wiele by dał, żeby wiedzieć, co się kryje za czujnym i wyczekującym spojrzeniem Zootara.
— Czy praca na zewnątrz bez ograniczników jest niebezpieczna? — zapytał ostrożnie.
— To zależy od czasu i rodzaju tej pracy — odparł biolog tym samym tonem.
Ta obustronna powściągliwość wytworzyła między nimi pierwszą wątłą nić porozumienia. Tego chciał Archeodoonos. Był gotów rozmawiać otwarcie, bo już podjął decyzję. W tej właśnie chwili poczuł, że ta planeta, Gaja, na której orbicie zaparkowali statek, pławiąca się w ekosferze macierzystej gwiazdy zwanej Soi, jest końcem jego podróży. Ale nie mógł zakomunikować Zootarowi o tym tak zwyczajnie, i nie dlatego, że liczył 'się z ewentualnością, iż Zootar pokrzyżuje mu plany — Zootar przypuszczalnie także nie miał ochoty wracać — bał się po prostu, żeby zbyt szczere wyznanie nie zabrzmiało jak prowokacja. Biolog był w analogicznej sytuacji.
— Według założeń badania powinny nam zająć nie więcej niż cztery doby — powiedział Archeodoonos. — Praca na zewnątrz...
— Ganimenois mówi, że istnieje wysokie prawdopodo-
12
- .-_—. -^ ***•». u?* v
dziewanie Zootar. — Konieczne jest tylko dokonanie prostego zabiegu na każdym... — zająknął się. Jakby zrozumiał, że powiedział za dużo.
Archeodoonos odwrócił głowę: nie chciał napotkać oczu biologa. Wyobraził sobie jego zmienione strachem oblicze. Może Zootar jest jednak prowokatorem? Ale w jakim celu posłużył się nazwiskiem Ganimenoisa? Czyżby spostrzegł tę ich milczącą zgodność? A jeśli — ta myśl zrodziła się w umyśle prymasa raptownie — Zootar, Ganimenois i inni doszli do porozumienia wcześniej, poza jego plecami? Archeodoonos potarł czoło. Spisek? Zootar parlamentariu-szem?
— Asymilacja? — spytał, zafrapowany tą koncepcją. — Po co?
Usłyszał głos, w którym dźwięczała nuta ironii:
— Na wypadek awarii.
Uniósł wzrok. Na twarzy Zootara nie było śladu lęku. Promieniowała podnieceniem. Więc nie mylił się: Zootar przyszedł z gotową propozycją. Uszkodzić silniki nie było trudno, choćby w trakcie nieostrożnego lądowania. Albo wręcz rozwalić cały statek. Nim na Dominii zdecydują się wysłać ekipę poszukiwawczą... Zresztą tam mogło się tyle zmienić. Lot trwał stosunkowo krótko, bo szli podświetlną, lecz na Dominii niewielu z tych, których znali, pozostało przy życiu. I niewielu z obecnej załogi pozostanie, kiedy przybędą tu następni.
Wstał.
— Manewr lądowania za kwadrans — powiedział. — Strefa równikowa, strona dzienna, równo ze wschodem.
Zootar pierwszy raz od początku rozmowy uśmiechnął się. Znać było po nim ulgę.
— Wszyscy na stanowiskach — oświadczył. — Jesteśmy gotowi, prymasie.
Archeodoonos, gdy wszedł do sterowni, udał, że nie widzi wbitych w niego spojrzeń. Ze zwykłym, beznamiętnym wyrazem twarzy zajął swój fotel. Wzrok zebranych powędrował z niepokojem w kierunku podążającego za
13
na oparcia wyzbyta wątpliwości.
Archeodoonos usiłował nie myśleć o niczym. Znalazł się w sytuacji, do której przeanalizowania niezbędny był spokój osiągalny dopiero po wylądowaniu. Skupił się na śledzeniu zmian kierunku ciążenia, kontroli kolejnych, szybko po sobie następujących faz manewru; wsłuchiwał się w pracę silników zimnego ciągu i w monotonne tykanie kolidaru.
Gdzieś, w głębi jego świadomości, zachybotały niewyraźne obrazy, pierzchły i pojawiły się znowu, ostrzejsze, bogatsze o barwy i dźwięki, bezładne jak marzenia senne. Nie, te wizje nie powstały w jego umyśle, ktoś je nadawał. Stawały się coraz natarczywsze, ogarniały neuron za neuronem, wielokrotniały. Były wyzute z interpretacji, przepajały je uczucia o sile, jaką zdolny jest wykrzesać z siebie jedynie mózg pozbawiony umiejętności myślenia, kierowany prymitywnymi odruchami, będący materialnym podłożem wyłącznie działań instynktownych: mózg zwierzęcia.
Archeodoonos obejrzał się. Ujrzał wykrzywione grymasem twarze. Nie, to oczywiście nikt z załogi. Obraz sterowni zmętniał, przesłoniły go inne, napływające zewsząd, bajecznie kolorowe, realne. Prymas gubił się w nich, z wolna tracił poczucie rzeczywistości, otaczały go dźwięki i zapachy, wytwory natury o zdumiewających kształtach i rozmiarach; i tylko daleko, jak gdyby w cudzym umyśle, kołatała daremna myśl: „Wyłączyć świadomość!" Zacisnął dłonie na skroniach. Miriady obcych, zróżnicowanych osobniczo popędów: zdobywania pokarmu, rozmnażania się, ucieczki i agresji, kłębiły mu się pod czaszką, ubezwłasnowolniały go nadchodzącymi z bliższych i dalszych okolic, od niezliczonych istnień, impulsami szastanymi w niepojętej, euforycznej rozrzutności. Desperacko usiłował odnaleźć samego siebie wśród mieszaniny atawistycznych instynktów, które nim zawładnęły i od których nie mógł się uwolnić; bezradnie i gorączkowo penetrował wypełniające jego umysł zawiązki intelektu — nie-
14
ślad.
Znalazł się w przesyconej zielenią gęstwinie, stał nad błyszczącym w słońcu, bagnistym rozlewiskiem, nie opodal wylegiwała się jego samica, ociężała i senna, krążyły nad nią roje owadów, z boku porykiwali na pobudkę jego pobratymcy, niebo było czyste, a powietrze przesycał wilgotny opar.
Dobiegający z góry pomruk uciszył hałaśliwą przyrodę. W zenicie zapłonął jasny jak gwiazda punkt, pęczniał i rozżarzał się coraz większym blaskiem. Pobliskie porosty rzuciły drugi słaby cień. Archeodoonos uprzytomnił sobie, że widzi „Szukającego Życia". I wtedy na ułamek sekundy na tle parującego mokradła zobaczył — niczym filmową przebitkę — wnętrze sterowni. Usłyszał swój krzyk: „Pełny ciąg!!"; ktoś dopadł urządzeń sterowniczych. Start w tych warunkach to samobójstwo — zdążył jeszcze pomyśleć.
Samica podniosła się na przednie łapy. Z niepokojem zadarła łeb. Przecinająca niebo, rycząca kita ognia zawisła nad ziemią. Zwierzęta trwożnie skryły się w gąszczu. Strumień rozpalonych gazów uderzył w rozlewisko, zamienił je w kłęby pary, prześliznął się po wierzchołkach drzew, zatoczył koło, obracając przybrzeżne chaszcze na popiół, a potem strzelił w stronę tarczy wschodzącego słońca. Eksplozja wstrząsnęła powietrzem, fontanny błota chlusnęły w górę.
Zwierzęta przez długie lata omijały to miejsce.
Rok —1840000, Dominia
Orkana przygotowała kolację na balkonie. Po upalnym dniu w salonach pałacyku — mimo klimatyzacji — powietrze było suche i gorące. Na zewnątrz wiał delikatny wietrzyk północny, a wschodząca Hegem rzucała sre-
15
wały amfibie okolicznych rybaków.
Hefenus wrócił z narady przybity. Zaparkował mobil niedbale pośrodku drogi z płyt czerwonego piaskowca i nie szukając wzrokiem małżonki, zwykle czekającej na krużganku, poczłapał przez dziedziniec. W przeciwieństwie do Orkany, patrzącej na świat niekiedy jeszcze wręcz naiwnie i z ufnością, zaliczał się do generacji starszej, znającej życie od podszewki. Zwieszone ramiona i posępna mina dodawały mu teraz niedołęstwa, o co Orkana nigdy by go nie posądziła. Znała Hefenusa od dwóch tygodni, od tygodnia była jego żoną — jedyną, bo Hefenus nie uznawał poligamii.
Wybiegła mu na spotkanie. Wtuliła twarz w jego gęstą, siwą brodę, potem objęci poszli na górę. Hefenus w milczeniu usiadł za stołem. Jadł wolno bez apetytu, jak gdyby pod wewnętrznym przymusem. Jego zamyślony wzrok błądził po widnokręgu, czasem zwracał się ku wiszącej nisko tarczy Hegem.
— Dzisiaj dostarczyli najnowszy koncert — powiedziała cicho Orkana. — Posłuchasz? Hefenus ocknął się.
— Wybacz — rzekł. — Istotnie, zachowuję się jak kabotyn. Ale... pierwszy raz, naprawdę pierwszy, mam takie... takie dziwne uczucie, jakbym zrozumiał wreszcie coś, co przekreśla całe moje życie; coś, co gdybym był młodszy, dużo młodszy, kazałoby mi się zająć czymkolwiek, byle nie tym, czym zajmowałem się dotychczas. — Przesłał żonie półuśmiech wyrażający zakłopotanie. — Niepojęte, jakie to wszystko proste. I jakie przerażające.
Porozumiewali się słowami. Hefenus zastrzegł to sobie zaraz po wzajemnej prezentacji na uczcie wydanej z okazji Kolejnych Sukcesów. Głównym powodem była naturalnie racja stanu: Hefenus miał do czynienia z wieloma sprawami tajnymi, ale też głosu Orkany — zwłaszcza gdy zniżała go do szeptu — słuchało się z prawdziwą przyjem-•- nością. Ktoś wtedy powiedział o jej głosie, że jest roz-
16
4 *
z egzaltacji, użyła określenia „czarowny".
— Rzecz w tym — podjął Hefenus po krótkiej przerwie — że znalazłem się na rozstaju. Uświadomiłem to sobie dzisiaj. Widzę koniec każdej z dróg: obie prowadzą donikąd. O jednej wiem wszystko, znam tu każdy niebezpieczny odcinek, mogę poruszać się po niej na ślepo, ale jest to droga fałszu. Ta druga... Cóż, i tak niczego nie zmienię. Ale może dla samej świadomości, że nie na darmo przejrzałem, warto zaryzykować? Może nie wolno mi tego zaprzepaścić?
Hefenus poszukał wzrokiem oczu Orkany. Przy zalanym srebrem piaszczystym brzegu warknął silnik. Amfi-bia szerokim zakolem opuściła zatokę. Powróciła cisza.
— Jesteś archeikiem, Orkano. W twoim środowisku dużo się dyskutuje na temat Zapisów Przedcywilizacyj-nych. Jeśli dobrze pamiętam, Letemeryd na ostatnim kongresie podał w wątpliwość ich autentyczność. Trochę żal...
Orkanie zapłonęły policzki. Odrzuciła do tyłu długie, jasne włosy.
— Letemeryd by zaprzeczył istnieniu świata, gdyby przyniosło mu to rozgłos — oświadczyła. — Z jego wypowiedzi wynika niezbicie, że jest ignorantem. Oparł się na hipotezach wydumanych chyba pod wpływem narkotyków.
— Więc prawdą jest, że ongiś istniała na Hegem cywilizacja dorównująca naszej? — Hefenus żachnął się natychmiast po tym pytaniu. — Wiem... Zastanawia mnie jednak, dlaczego nie przylecieli tutaj, dlaczego nie zasiedlili Dorninii? Wszak — położył dłoń na przedramieniu żony otwierającej już usta — archeicy gremialnie twierdzą, jakoby ci nasi przodkowie odwiedzili nawet Układ Solarny...
— A my, nasza cywilizacja, tylko powtórzyliśmy ich wyczyn — dokończyła Orkana. — W dodatku nieudolnie. Bo tamtym się udało, są na to dowody w Zapisach. I proszę, nie mów o nich „ci nasi przodkowie".
Hefenus w zamyśleniu ujął puchar.
kontynuowała Orkana — znaleźli szczątki gigantycznych stworzeń. Miejscami tworzyły olbrzymie cmentarzyska. Szata roślinna była w przeważającej części zniszczona. Tego nie mógł wymyślić żaden z ówczesnych, bo dopiero przed startem... jakże się zwał ten statek?... ach, przed startem „Szukającego Życia", uczeni odkryli Wędrujący Obłok Promieniotwórczy. Data powstania Zapisów jest zgodna z datą przejścia owego Obłoku przez rejon, w którym świeci Soi. Wszystkie tamtejsze planety otrzymały zabójczą dawkę promieni... Przez te 60 milionów lat życie pewnie się odrodziło, ale to trzeba potwierdzić... dowodami.
W głębi domu cicho syknęła instalacja klimatyzacyjna. Hefenus westchnął ciężko do własnych myśli. Ostatnie słowa żony zabrzmiały w jego uszach niczym wyrzut.
— Obecna sytuacja nie pozwala... ogranicza w pewnej mierze penetrację kosmosu. Nasi pradziadowie nie mieli tych kłopotów i stać ich było na realizację dalekich ekspedycji. Zresztą i oni odnosili się z dużym sceptycyzmem do Zapisów. Tak dużym, że spotęgował rozłam między Dominia a Hegem. — Hefenus zmarszczył brwi. -Jedno w tym aspekcie wydaje się dziwne: skoro owi przedcywilizacyjni przodkowie dysponowali tak znakomitą techniką rakietową, czemu nie zaczęli eksploracji od swojego Układu?,
Orkana wydęła wargi. Niecierpliwie przełożyła brudne naczynia na tacę. Hefenus dotknął jej ramienia. Odpowiedziała mu błyskiem ciemnych oczu.
— Przecież onegdaj rozmawialiśmy o tym — powiedziała rozdrażniona. — Tylko m y odczuwamy potrzebę znaczenia miejsc, w których byliśmy, tak jak zwierzęta znaczą swe rewiry. Tylko nam się wydaje, że bez wznie-sienią obelisku cały nasz trud jest nieważny i że nie koniec, lecz dokument wieńczy dzieło. Może tracimy zaufanie do siebie samych? — zamilkła na chwilę. — Oni tu byli, Hefenusie, podobnie jak na Epimetei i pozostałych czterech planetach. Ale nie odnotowali tego w Zapi-
18
wyjazdu na piknik. I wcale nie musieli tu ani gdziekolwiek indziej pozostać. Czy ty byś zamienił nasz dom na pieczarę tylko po to, żeby ktoś nie zajął jej przed tobą? Hefenus nie odpowiedział, acz odpowiedź cisnęła mu się na usta. Kiedy przedwczoraj Orkana rozgadała się na swój ulubiony temat, nie przywiązywał większej wagi do jej słów. Słuchał z roztargnieniem, bo myśli zaprzątał mu projekt przedstawiony na posiedzeniu wstępnym. Dziś, po zatwierdzeniu projektu, wszystko ujrzał w innym świetle.
— Oni... Dlaczego po nich ocalały jedynie Zapisy? Jaki był ich los?
— Nietrudno się domyślić. To wynika jednoznacznie z Zapisów. Oni, mimo że pod pewnymi względami rozwinęli technikę bardziej niż my, mieli słabe pojęcie o kos-mogonii. Ten Obłok, który unicestwił życie na planetach Soi, dotarł wkrótce i do tego Układu...
Wzmagający się wiatr przywiał znad zatoki zapach wilgotnego piasku. Warstwa czarnych, pozwijanych w kłębki chmur przesłoniła część tarczy Hegem.
— Pocieszające jest to — szepnął Hefenus — że nie zgotowali sobie zagłady sami. Świadomie. Czego nie można powiedzieć... o nas.
Orkana przyjrzała się mężowi. Do tej pory nie pytała go o nic, chociaż widziała wzbierającą w nim gorycz i zniechęcenie. Swoim wyznaniem upewnił ją, że coś mu nie daje spokoju,! że z czymś się szarpie i że rad by zrzucić przed kimś ciężar myśli.
— Chyba przesadzasz w obawach — rzekła. — Rozsądek weźmie górę... Hefenus przerwał jej.
— Rozsądek wziął górę, kiedy trwał wyścig naukowo--techniczny — stwierdził ponuro. — Rozsądek wziął górę, kiedy rozważaliśmy możliwość zbrojnego rozstrzygnięcia sporów. Na dzisiejszej naradzie zapomnieliśmy o rozsądku. Projekt został zatwierdzony.
Orkana znieruchomiała. W jej oczach pojawił się niepokój.
19
— Tak. Nowa, nie mająca precedensu broń: głowica erozyjna. Nie zdradzono nam szczegółów konstrukcyjnych, ale określono zasięg i rodzaj działania. To dziwne, dopóki ani my, ani Hegemici nie wyrobiliśmy sobie zdecydowanej przewagi militarnej, nie było dla nas sprawy ważniejszej od znalezienia sposobu albo broni, która by nam zagwarantowała supremację; obecnie, kiedy taką broń posiadamy, zamiast ulgi odczuwam podwójny ciężar. Jakbym to wyłącznie ja ponosił odpowiedzialność za to, co nastąpi; jednocześnie jako jednostka nie mam nic do powiedzenia, pozostali, brani każdy z osobna, także, a przecież domyślałem się, miałem nawet pewność, że czują to co ja, że się wzdragają przed przyjęciem tego planu, dlatego nie wiem, kto tu zawinił, nie rozumiem, co sprawiło, że plan jednak został przyjęty. Jednogłośnie.
— Ta broń...
— Nie, nie razi ludzi. Zabija ziemię, a z nią zwierzęta. Zawarte w głowicy toksyny rozprzestrzeniają się jak ogień, gleba w oczach ulega erozji i zmienia się w martwą pustynię. W ciągu kilku miesięcy erozja ogarnia caiy kontynent, giną wszelkie przejawy życia. Jedyną przeszkodę stanowią naturalnie zbiorniki wodne: głębokie jeziora, morza, oceany. Ale wystarczą trzy głowice na trzy kontynenty...
Hefenus mówił podniesionym głosem. Żal i pretensje do samego siebie pomieszane z irytacją znalazły ujście w gorzkim potoku słów. Powinien wreszcie zakończyć swoją karierę, wszak osiągnął to, czego pragnął: Dominia będzie Hegem dyktować warunki, sięgnie po bogactwa dzikich Epimetejczyków. Wprawdzie nikt nie każe mu pójść inną drogą, byłaby to zresztą próba infantylnego protestu, ani zaczynać od początku, bo na to jest za późno, ale może składając rezygnację dałby do myślenia współpracownikom, może by ocalił jakąś naprawdę cenna cząstkę siebie.
Małżonka przyrządziła mu napój, po którym odzyska; spokój. Odprowadziła go do sypialni.
20
tor — żeby i po nas nie zostały jedynie Zapisy.
Orkana wróciła na balkon. Po rozmowie z mężem trudno jej było zebrać myśli. Hefenus w zdenerwowaniu podał dokładne informacje o kapitalnym znaczeniu taktycz-no-militarnym. Nie bez kozery mocodawcy Orkany polecili jej zawrzeć związek małżeński z Hefenusem.
Odczekała pół godziny. Potem zeszła na dół. Uruchomiła silnik mobilu i nie oglądając się za siebie pojechała do miasta. Człowiek, którego ogarniały wątpliwości, który się wahał, był człowiekiem niebezpiecznym. Dlatego musiała go zadenuncjować.
Rok —1818000, z Epimetei na Ziemię
Ono drapał się po grubym karku. Siedział sobie przy ognisku, dorzucał do ognia drewienka, obserwował chybotliwe cienie igrające po polanie, słuchał chrapania kolegów, dłubał też trochę w nosie, no i myślał. Niebo nad nim wisiało gwiaździste i czarne jak na Epimetei, kiedy on i jego druhy skradali się cichcem w stronę rakietowego pola. To rakietowe pole zbudowano jeszcze za ich ojców i odtąd jakby klątwa spadła na dobrych ludzi. Kto żyw, a dodatkowo i krzepki był, pakował dobytek i umykał stamtąd, bo od pola — z roztopionego bazaltu i stali je zrobili — dzień czy noc huk taki szedł, jakby złe firmament rozdzierało na strzępy. Rodzice Ono zostali, bo im ziemia dziadów milsza od tułaczki, to i Ono został. Jeszcze w łonie matki przywykł do tego gromowego rumoru. Jako chłopak chodził razem z innymi na to bazaltowe pole, żeby pogapić się na łysoli i ich rakiety, ale nigdy nic ciekawego nie było widać, tylko oczy piekły i bolały uszy. Zresztą uszy bolały wszystkich oprócz ojca Ono, co od maleńkości taki był, że jak mu ktoś nad głową nie wrzasnął, to nie zrozumiał. Matka przez to głośno
21
uiuwna. iNawei Kieay czuma się do starego, u sąsiadów ją słyszano.
Łysole często zaglądali do chałup. Przynosili gazety z obrazkami i różne wymyślne narzędzia, pytali, czy czego nie trzeba, i dalej szli. Brać nic nie brali, ale pogadać — i owszem. Za blisko nie podchodzili, łypali ode drzwi, a nieufnie, machając tymi gołymi łapskami. Słabowici byli jakby trochę, bo jak raz Agua z sąsiedztwa wyrżnął takiego w gębę, chudzina nogami się nakrył i więcej nie wstał. Ono już nie pamiętał, o co wtedy poszło, dość że łysole zrobili się jeszcze grzeczniejsi i dbający. Radia rozdawali, a jakże, kto chciał, dwa dostał. W radiach instrumenty ładnie grały albo głosy słodko zawodziły, albo też rozmawiano, głównie w trzy osoby, przeważnie o tym, jak dobrze jest teraz żyć, kiedy ludzie mają takich opiekunów. Jeden bez przerwy powtarzał, że jest fajnie jak nigdy przedtem, że zawsze pragnął, zęby tak było i że fajniej to już chyba być nie może. Ono nie za bardzo mu wierzył, chociaż nie miał pojęcia, jak było przedtem, kiedy fajnie nie było. Tak sobie jednak myślał, że jeżeli jest naprawdę fajnie, to nie da rady tego stwierdzić, bo to co jest, to jest takie, jakie jest — ani fajne, ani niefajne, tylko zwyczajne.
Gdzieś od miesiąca, może więcej, w radiu zaczęli gadać jakby inaczej. Ktoś, licho wie kto, uparł się, żeby dobrym ludziom przestało być fajnie. Ci z radia biadolili, że już rychły koniec będzie tego fajnego, bo jakieś wraże plemię wymordować chce opiekunów Ono, tych co wyniańczyli jego i jego braci. Ono zbyt się nie przejął, nie swojaków przecież mieli mordować, i nawet się cieszył na to mordowanie — łysol szlachtujący łysola to coś akurat dla niego — ale w radiu przysięgali, że jak się zacznie mordowanie, skończy się słodkie zawodzenie, granie instrumentów, gazety z obrazkami i w ogóle wszystko. Co by miało znaczyć owo ,,wszystko", tego nie powiedzieli. Zachęcali, żeby się zgłosić do łysola rządzącego innymi łysolami, a ten łysol już im poradzi, co dalej czynić. Drugi z trójki radiowej zakrzyknął, że trzeba się bronić nie-
22
zwfoczme, DO zgroza przejmuje czfOWieKa na wieść o tycn najeźdźcach straszliwych, krwi łaknących, że broń rychto-wać trza, szkolić dobrych ludzi trza i co sił pomagać łyso-lom — opiekunom najmilszym.
Ono wraz z drugimi pociągnął, tak z ciekawości po trochu, do Punktu za polem rakietowym. Tłumy tam się zeszły, spotkał nawet Aguę z kobitą, co na nią od dawna ostrzył sobie zęby. Duchota i ścisk panowały niemiłosierne, jeden przez drugiego się darł, ale wszystkich zagłuszały głośniki. Muzyka z nich waliła, a taka, że nic, tylko z miejsca ruszyć i prać, kogo się da. Czasem głos zagadywał, żeby się nie tłoczyć, bo dla każdego coś się znajdzie. Agua przecisnął się do Ono, oczy mu błyszczały nienormalnie, łokciami pracował w tłumie i bez wytchnienia paplał, jaki to z niego chojrak. Ono udawał, że słucha, przytakiwał, a ręce same mu lgnęły do baby kolesia i wreszcie się mógł chociaż do woli namacać. Baba stała jakby nigdy nic, tylko bokami mocno robiła, aż ją Agua zaczął sztorcować, nieświadom sprawy. Zleciało tak Ono do wieczora, a wieczorem łysole zaprosili go grzecznie do środka, usadzili w ciasnej izbie przed ekranem wielgachnym, przeciętym dwiema kreskami na krzyż. Na tym ekranie Ono zobaczył skrawek ziemi, rzekę łagodną i gmaszyska dziwaczne, od łysoli się rojące. Położono mu dłonie na dźwigienkach i przykazano tak nimi poruszać, żeby cel nie umknął ze środka krzyża. Wcale niełatwe to było, miasto szwendało się z kąta w kąt ekranu i w oczach rosło, jakby zaraz miało wpaść do izby. Tyle że nie z Ono takie droczenie. Dźwigienkę jedną nacisnął, drugą pociągnął i gmaszyska wracały, gdzie ich miejsce. Pod koniec strachu się najadł, bo zanosiło się na niechybne zderzenie, szczęściem w ostatniej chwili miasto uciekło na boki i nagle znikło. Łysolom gęby się śmiały z zadowolenia, obrączkę gadającą na palec Ono włożyli i kazali czekać w chałupie.
— Jak będziemy cię potrzebować — powiedzieli — przez obrączkę damy znać. Polecisz prawdziwą rakietą do tego samego miasta, które jest na innej planecie.
23
na miastacn specjalnie me zależało, własna cnału-pa przytulniejsza mu się zdawała, ale o podróży rakietą zawsze marzył. Dobrzy ludzie cuda mówili o dziwnych planetach, o tych, co na nich mieszkali łysole i o tych, co do nich nawet łysolom daleko było. Jedna taka, Gaja, z piękności niezwykłej słynąca, od kiedy w radiu o niej prawili, spędzała sen z powiek Ono. Jawiła mu się jako bezkresna zieleń szeleszcząca — zalana słońcem, cicha, bez miast łysoli i ich hałaśliwości wszelakich — wśród której uganiały się radosne grupy bab, od niedawna nachalnie nową kobitę Aguy przypominających, czego zgoła pojąć nie mógł. Z coraz większym tedy utęsknieniem czekał, aż łysole spełnią obietnicę. Dni płynęły, a nic się nie działo.
Ostatni tydzień niespokojny i dziwny był, odmienny od poprzednich tygodni. Łysole przestali nachodzić dobrych ludzi, za to na polu rakietowym panował rejwach okrutny, hurgotało i łomotało coś tam pięć dni i pięć nocy, a szóstego dnia rakiety jęły śmigać w powietrze, jedna po drugiej, jakby złe fajerwerki urządzało. Ono w złość wpadł, bo mu okazję do zwiedzenia nieba ktoś sprzed nosa sprzątnął. Poszedł ponury na zamilkłe raptem pole rakietowe, żeby z tej złości i goryczy przylać w pysk jakiemu łysolowi, jeżeli się nadarzy sposobność. A tu pole rakietowe puste, puściusieńkie, bezludne i mrokiem zasnute. Ono jeszcze bardziej się rozeźlił. Nie ma kogo bić, w radiu nie grają i nie zawodzą, wycieczkę do miasta szlag trafił... Dopiero patrzy, tak bliżej tych kopulastych baraków rakiecisko wielkie się wznosi, jedno jedyne. Wrócił galopem do chałupy, drąga kawał ułapił i sąsiadów skrzyknął. Migiem uradzili, co i jak. Im się także ckniło za przygodą.
— Obiecali, to niech nas wożą — powiedział Agua — opiekuny obłudne.
— Oszukać się nie damy — warknął Uthe — pierwszemu, jaki się trafi, wybiję ze łba krętactwa.
— Niech no ja dostanę którego! — dodał Eotu, ten, co w garści kamienie polne kruszył.
24
gęsiego. Wejścia do kopulastych budowli zastali zawarte na głucho, światła pogaszone — stracili nieco rezon.
— Do rakiety! — postanowił Ono. — Pomost drabiniasty i wrota otwarte widzę.
Pomknęli chyżo, zadudnili drewniakami po podestach. W środku jeszcze ciemniej, zupełnie oślepli. Łazili po omacku, złorzeczyli. Tę jasność ledwie dostrzegalną pierwszy zobaczył Uthe. Sączyła się przez szparutkę w drzwiach. Podeszli tam na palcach, zajrzeli. Łysol się rozwalał w przepastnym siedzeniu, samotny i jakiś zmarkotniały. Gadał do radia, a radio do niego:
— ... start za piętnaście zero — usłyszeli z głośnika. — Po opuszczeniu strefy przyciągania, zniszczenie kosmodro-mu według założeń taktycznych. Lot pełnym ciągiem. Postój na parkingowej. Pozostajesz w odwodzie do dyspozycji Eskadry 18-2. Skończyłem.
— Zrozumiałem — odrzekł łysol. — Przystępuję do realizacji. Koniec.
Ono nie zdążył zebrać myśli, kiedy Eotu stał już nad łysolem.
— Jaki koniec, golasie obrzydliwy?! — ryknął i wyłuskał pokrakę z fotela. Ledwie go druhy powstrzymali.
— Na Gaje nas wieź, byle szybko — zażądał Ono.
Łysol ze strachu stracił mowę, trząsł się cały i jęczał. Za to radio przemówiło: pytało, wołało i klęło, że trudno zdzierżyć. Eotu mimochodem kułakiem je zmacał i spokój nastał.
— A teraz jazda, bo nam pilno!
Mordęga wielgachna to była, nieszczęśliwie rozpoczęta. Agua tłukł łbem poczciwym o ściany, jak tylko wspomniał swoją kobitę niecnie przez niego porzuconą. Ono też żałował, zresztą wszystkim doskwierał brak baby, wprost wracać zamierzali. Nie wrócili, bo łysol za bardzo im powrót doradzał. Kiedyś zdjęli z niego łaszki, żeby się przekonać, czy prawdę ludzie gadali o tej wstrętnej łysolskiej nagości. Od tej pory raczej Schodził im z oczu.
25
obmierzłej, łysol wnet dał dyla. Powietrze wonne na nich czekało, zielem słodkiej nieprzebrane mnóstwo i — Ono znów ścisnęło coś w dołku — bab krocie! Szpetne są i głupie niemożebnie, a na domiar z ogonami, ale zawsze baby. Kilku obcych chłopów, jeszcze głupszych, stanęło w ich obronie i Eotu musiał się porządnie pałą napracować. Ono mu zdziebko pomógł, a potem hurmem dawaj! te głupie z krzaków wyciągać i kosztować, czy lepsze od swojskich.
Leżą teraz spętane pod lasem. Jutro, skoro świt, kiedy się skleci sadyby, każdy wybierze sobie jakieś i będzie miał.
Bo bez bab — ani rusz.
Rok -1816000, Hegem
Od dojrzewających w pełnym słońcu pól wionął zapach nektaru, zwiastując bliską porę zbiorów. Wczorajszy deszcz dźwignął zgarbione łodygi roślin, nasycił ziemię po krótkotrwałej suszy, ożywił gniazda ptaków. Dziad Pra-kseona utrzymywał, że ptaki te przywieziono z bardzo daleka na pokładzie statku, który rzekomo dotarł do najdalszej z mrugających na niebie gwiazd. Prakseon nie słyszał większych niedorzeczności, ale wrodzony szacunek dla starszych nakazywał mu wstrzymywać się od głośnego formułowania powątpiewań. Uprzejmie słuchał bajań dziada o wielkich miastach, które niedawno jeszcze wznosiły się na tej planecie, o wehikułach, co same jeździły i o takich, co latały jak ptaki. I o tym, że ludzi na Hegem było ongi więcej niźli ziaren piasku. Przywykł do gawęd pełnych niezwykłości — snutych w chłodne wieczory przy kominku — które zawierały chyba okruch prawdy, bo wykluczone, aby były jedynie wytworem
26
nadto w swej sypialni, strzeżonej pilnie, dziadek przechowywał różne przedmioty o zagadkowym przeznaczeniu, tak drobne i misterne, a zarazem skomplikowane, że niemożliwe, by wykonała je ręka zwykłego śmiertelnika.
Prakseon wyszedł przed dom na spotkanie Eutyfii. Jej smukłą figurkę szybko przemierzającą szmaragdowo-złotą równinę dostrzegł już z daleka. Było bezwietrznie i cicho, wszelako monotonne stukanie na werandzie sprawiało, iż stłumione odległością okrzyki Eutyfii stawały się niezrozumiałe.
Przyśpieszył kroku, zaczął biec. Wpadli sobie w ramiona.
— Wiesz... — wydyszała mu do ucha — wiesz, och, tchu...
Czuł na piersi jej łomoczące serce. Pogładził ją po włosach, jakby była nie jego kobietą, lecz córką, niesfornym, ciekawym wszystkiego co dokoła i wielce zaaferowanym dzieckiem. Mruknął dobrodusznie:
— Zdążysz...
Odsunęła się na długość rąk. Miała w oczach radość, a na twarzy wypieki i zniecierpliwienie. Była podekscytowana.
— Widziałam ślady — wyrzuciła z siebie. — Tam, nad potokiem, gdzie byliśmy onegdaj, a ty mi powiedziałeś o dziadku, o tym jego cudacznym pomyśle. Przecinają potok zaraz przy osypisku z kamieni, wiesz którym; poszłam nimi kawałek, ale one się ciągną, i ciągną, i ciągną... Tak samo w drugą stronę — wlepiła w niego swe duże, szare oczy. — Niedawno ktoś przeszedł koło naszego domu, to są ślady kobiecych, na pewno kobiecych stóp!
— Ten ktoś mógł o nas nie wiedzieć — rzekł Prakseon z zadumą. — Stamtąd widać ograniczony wycinek okolicy.
Zamyślili się oboje. Eutyfia spoglądała na swe łydki wychłostane zdrewniałymi gałązkami krzewów.
— Pójdziesz? — szepnęła ze spuszczoną głową, a gdy nie zareagował, spytała chytrze. — Pamiętasz, jak odna-
27
tydzień, tropiłeś, tropiłeś... Byłoby nam raźniej w... — zawahała się — w czwórkę.
W trójkę — sprostował w duchu Prakseon.
Przez delikatność nie pominęła dziada. Ale jego odejście jest kwestią dni, może godzin; sam tak postanowił i unosił się gniewem, kiedy próbowali go odwieść od tego nierozsądnego zamiaru. Uparty, zdziwaczały staruch!
Przygarnął Eutyfię i powiódł ją w stronę domu. Nadal patrzyła pod nogi, zajęta jakimś osobliwym stawianiem kroków. Udawała pochłoniętą bez reszty, lecz Prakseon zdawał sobie sprawę, że Eutyfia czeka na odpowiedź i nie da się zbyć byle czym.
Dziad wychylił się przez barierkę werandy i skinął na nich.
— Gotowe, dzieciaki — oznajmił z zadowoleniem, pokazując im rzemienną pętlę. Blaszkowate, ostre listki pnącza opinającego fasadę rzucały cętkowany cień na jego wypukłe plecy. — I co, e?
Eutyfia oswobodziła się z objęcia. Podbiegła do werandy.
— Widziałam ślady, dziadziu — powiedziała głośno, aby Prakseon nie uronił ani słowa. — Nad potokiem, przy kamienistym brzegu. Poszłam, żeby nazbierać jagód wodnych i naraz patrzę: jeden, drugi, trzeci...
— Podobno kobiece — wtrącił Prakseon.
Dziad odwrócił się od nich bokiem. Jego kościstą twarz, o plamistej, suchej cerze, zabarwił grymas czułości. Drżącymi palcami pieścił chropowaty rzemień, do którego uwiązany był sklecony nieudolnie wehikuł: znitowane pozostałości starego pulpitu tworzyły platformę wielkości kuchennego blatu; dwa przednie koła pochodziły od niszczejącego na podwórzu wózka ogrodowego, tylne, pięcio-szprychowe — od tajemniczego pojazdu o zrujnowanej konstrukcji. Ten pojazd znalazł Prakseon, kiedy był chłopcem. Bawił się daleko od domu, w miejscu zakazanym (opodal Stalowych Wzgórz) i stamtąd przywlókł to dziwo. Ojciec — wówczas jeszcze żył, choć nie ruszał się z łóżka — złajał go srodze, ale odnieść nie kazał.
28
Eutyfia tupnęła nogą. Była zła i bynajmniej nie na dziadka; Prakseon poznał ją już na tyle, że potrafił przewidzieć, jak się zachowa, co powie, na czym się wyładuje. Gdy doprowadził ją do irytacji — zdarzyło się to kilkakrotnie, bo Eutyfia była istotą pobudliwą, a przy tym upartą (zarazem jakże namiętną!) — nie okazywała mu tego wprost, łomot w lamusie jednak lub niezwyczajny ruch w izbach świadczył, że ponosi ją ognisty temperament. W takich razach nawet dziad zamykał się w sypialni i czekał z uchem przy drzwiach, aż burza minie. Eutyfia złorzeczyła pod nosem, wymyślała sprzętom, lecz każda obelga skierowana była pod adresem Prakseona. Teraz także, gdy wsparła piąstki o zaokrąglone biodra, przyjęła buńczuczną postawę i cedziła zdanie po zdaniu, zwracała się nie do dziada, ale do niego.
— Ta kobieta przechodziła tamtędy ubiegłej nocy. Jakby Prakseon wyruszył bez ociągania, mógłby ją przed wieczorem dogonić, bo przecież, jeżeli ktoś się szwenda po nocy, to w dzień śpi.
— To tylko twoje, niczym nie uzasadnione przypuszczenia — stwierdził Prakseon.
— Nic podobnego! — oburzyła się Eutyfia. — Ja też łaziłam nocą. W nocy głos się lepiej rozchodzi i widać najdalsze światła. Jest większa szansa, no nie? — jej wzrok znowu spoczął na profilu dziada pogrążonego w rozmowie z samym sobą.
— Ale on oczywiście nie pójdzie. On się po prostu boi tej kobiety.
Dziad powiódł nieobecnym spojrzeniem po ich twarzach.
— Mój ojciec miał cztery żony — powiedział wolno. Z wysiłkiem skupił uwagę na słowach Eutyfii, które jeszcze dźwięczały mu w uszach. Ocknął się. — Nie, moje dziecko — rzekł. — Prakseon nie będzie dzisiaj szukać żadnej kobiety. Pójdzie ze mną. Taka jest moja... taka jest moja ostatnia wola... Ty zostaniesz, możesz do zmierzchu zgromadzić chrust i łatwopalne odpady. Jak noc zapadnie, podpalisz stos. Duże ognisko widać spoza widnokręgu. —
29
zgrabny, skrzypiący wehikuł.
Eutyfia zacisnęła pulchne wargi i wbiegła do pokoju. Po chwili hałasowała już rondlami w alkowie kuchennej.
Nadciągał upał.
Wyruszyli w południe, po lekkim posiłku na powietrzu w podcieniu werandy. Prakseon podążał nieco z tyłu, aby nie dyktować tempa marszu. Wózek dźwigał na plecach, bo popiskiwanie osi sprawiało mu niemal fizyczny ból. Eutyfia odprowadziła ich spory kawałek, a później pomachała im umorusaną do łokcia ręką i zawołała:
— A rychło wracajcie!
Dziad od rana zachowywał się dziwnie. Chodził po obejściu, zaglądał we wszystkie kąty, a kiedy wstali od śniadania, ściągnął ze stryszku połatane worki i szpulę srebrnego drutu, przekradł się cichaczem do swego pokoju, gdzie zabawił jakiś czas, po czym wytaszczył stamtąd dwa toboły dokładnie skrępowane drutem, zawlókł je do najbliższej Studni (nie dał sobie pomóc) i tam je wrzucił. Prakseon wymienił z Eutyfia porozumiewawcze spojrzenie, ale w tym spojrzeniu był niepokój; poszukali swego wzroku, żeby przekonać siebie wzajemnie, że pobłażliwie traktują te nowe fanaberie dziadka, i żeby zorientować się, czy drugie pod maską pobłażliwości nie ukrywa lęku.
To wołanie Eutyfii, które dobiegło ich, gdy dotarli do Drogi, niby żartobliwie napominające, przesycała nuta niedowierzania i obawy.
Droga, utwardzona i gładka, wytyczała północną granicę ziemi uprawianej przez Prakseona. Istniała od niepamiętnych czasów, jeszcze przed narodzinami dziada, ale Pra-kseonowi, kiedy był dzieckiem, wydawała się mniej spękana i szersza. Cięciwą łączyła krańce horyzontu; bez początku i bez końca.
Stanęli na szarej, zapiaszczonej nawierzchni. Dziad ciężko opadł na platformę wózka.
— Jedź, chłopcze. Tam, gdzie słońce się chowa. Prakseon przełożył pętlę przez pierś. W