Sanders Willam - Dziewięć trupów i neterw
Szczegóły |
Tytuł |
Sanders Willam - Dziewięć trupów i neterw |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sanders Willam - Dziewięć trupów i neterw PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sanders Willam - Dziewięć trupów i neterw PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sanders Willam - Dziewięć trupów i neterw - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WILLIAM SANDERS
Dziewięćtrupów i neterw Jesse
Dziewięćtrupów znajdował się na wysokości pięciu tysięcy stóp nad egipską
pustynią, kiedy przemówił do niego jego dziadek. Był zaskoczony, ale nie
zdziwiony, mimo że dziadek nie żył od prawie trzydziestu lat. Zdarzyło się to
bowiem nie pierwszy raz.
Po raz pierwszy stało się to w siedemdziesiątym drugim, niedaleko Cu Chi. Świeżo
upieczony sierżant Dziewięćtrupów zamierzał właśnie poprowadzić leciwego Bella
HU-1 do lądowania na pozornie cichym lotnisku polowym. Kiedy pchnął drążek skoku
ogólnego, w uszach zadźwięczał mu ten głos, przebijając się przez warkot silnika
i ciężkie łup-łup-łup rotora: "Jagasesdesdi, sgilisi! Nie leć tam".
Właściwie dopiero później Jesse przypomniał sobie te słowa i w pełni pojął ich
sens, a w kilka sekund potem zdał sobie sprawę, że głos należał do dziadka. Ale
w tamtej chwili był po prostu zaszokowany, słysząc w hełmofonie głos
przemawiający w języku oklahomskich Irokezów i to szok sprawił, że jego dłonie
zastygły w bezruchu na przyrządach sterowniczych. Ale to wystarczyło - do czasu,
gdy się ocknął i znów zaczął schodzić w dół, pozostałe trzy hueye wchodzące w
skład eskadry już pikowały ku ziemi, zostawiając Jessego daleko z tyłu. Jesse
był tak zakłopotany, że usiłując nadążyć za pozostałymi, sterował Hueyem jak
nowicjusz w pierwszym tygodniu szkolenia. Nieźle nim wstrząsnęło - nie sądził,
że przebywa w Nam na tyle długo, żeby słyszeć głosy...
A potem linia drzew na skraju lotniska eksplodowała ogniem z broni maszynowej, a
pierwsze dwa Hueye zniknęły w ogromnych kulach pomarańczowych płomieni, zaś
trzeci klapnął na ziemię, szorując o nią bokiem, jak wielki konający koliber.
Jedynie Jesse, ciągle będący poza zasięgiem największych spośród fruwających w
powietrzu strzępów metalu, miał szansę na bezpieczne dotarcie do bazy. Przez
całą drogę powrotną drugi pilot wciąż powtarzał to samo pytanie: "Skąd
wiedziałeś, facet? Skąd wiedziałeś?"
To był ten pierwszy raz. Przez ładnych parę lat potem nic się nie zdarzyło i w
końcu Jesse przekonał samego siebie, że to tylko zadziałała jego wyobraźnia. Ale
potem nadszedł ten dzień, w którym Jesse, który pracował wtedy jako pilot na
platformie wiertniczej we wschodnim Teksasie, spędzał namiętne chwile z pewną
rudowłosą kobietą w jej domu, na przedmieściach Corpus Christi. Kiedy ona w
końcu wstała i udała się do łazienki, Jesse - napatrzywszy się na jej nagie
białe pośladki, znikające w korytarzu - zdecydował, że przydałaby mu się teraz
krótka drzemka.
Właśnie zapadał w przyjemne senne odrętwienie, kiedy obudził go ten głos, ostry
i naglący: "Zbudź się, chooch! Zbieraj manatki i spływaj stąd, nula!"
Skołowany, usiadł na łóżku, mrugając. Wciąż jeszcze mrugał, gdy usłyszał
samochód wjeżdżający na podjazd. Nie był już jednak wcale taki skołowany -
prawdę powiedziawszy, stał się niezwykle czujny - kiedy ruda zawołała z
łazienki: "To mój mąż. Nie przejmuj się, jest spoko".
Nie kupując tego ani przez moment, Jesse w mgnieniu oka zerwał się z łóżka i
pozbierał porozrzucane części swojego ubrania. Z gołym tyłkiem pomknął przez
przedpokój, wypadł przez tylne drzwi i pobiegł przez zaniedbany trawnik.
Wściekły wrzask za jego plecami oraz metaliczne klak-klak i niezwykle głośny
wystrzał, które po nim nastąpiły, świadczyły o tym, że mąż nie był ani trochę
spoko. Potem nastąpiły dalsze strzały i coś przeleciało obok głowy Jessego, gdy
ten właśnie dobiegał do samochodu. Kiedy już wrócił na własne śmiecie, odkrył
kilka ślicznych dziurek w prawym tylnym błotniku camaro - każdą o średnicy około
czterdziestu pięciu setnych cala.
W późniejszych latach zdarzyły się kolejne przypadki, nie tak niesamowite, ale
równie intensywne. Jak wtedy, kiedy głos dziadka obudził go w środku nocy, w sam
raz na czas, aby mógł uciec z płonącego hotelu w Bangkoku, albo wtedy, gdy
powstrzymał go od wejścia do kawiarni w Bejrucie, która w kilka minut później
została obrócona w perzynę przez bombę, podłożoną przez terrorystów Hezbollah.
Tak więc, pomimo że wizyty dziadka nie przytrafiały się nazbyt często, Jesse
nauczył się zwracać na nie baczną uwagę, kiedy już się zdarzały.
Tak było i w tym przypadku, który nosił niepokojące znamiona podobieństwa do
pierwszego zdarzenia, choć tym razem leciał helikopterem Hughes 500D, mniejszym
i o niebo łatwiejszym w pilotowaniu od staruszka hueya, a Egipt zdecydowanie nie
przypominał Wietnamu. Włosy na karku Jessego stanęły dęba, kiedy ten stary
skrzeczący głos w jego lewym uchu (z jakiejś przyczyny było to zawsze lewe ucho)
powiedział:
- Ni, sgilisi! Ta zabaweczka zaraz odmówi ci posłuszeństwa.
Wzrok Jessego natychmiast spoczął na rzędzie lampek ostrzegawczych, znajdujących
się u góry tablicy rozdzielczej, a zaraz potem przeniósł się na tarcze liczników
poniżej. Ciśnienie i temperatura oleju w przekładni, poziom paliwa, temperatura
akumulatora, liczba obrotów na minutę silnika i rotora, temperatura wylotu
turbiny, ciśnienie i temperatura oleju w silniku - cholernie dużo rzeczy mogło
się zepsuć w helikopterze. Wszystko jednak wydawało się być w porządku,
wszystkie małe czerwone i bursztynowe kwadraciki były ciemne, wszystkie
wskazówki znajdowały się tam, gdzie powinny. Pięć łopat rotora obracało się
miarowo w górze, a przyrządy sterujące zachowywały się zupełnie normalnie.
- Coś się stało? - zagadnął siedzący po prawej stronie Jessego człowiek, który
kazał nazywać się Bradley i podobno był jakimś archeologiem.
Jesse wzruszył ramionami.
- Pieprzyć go! - uciął głos dziadka. - Słuchaj. Wykonaj jakieś ćwierć skrętu w
prawo. Widzisz tę dużą brązową skałę, wystającą z piachu, o tam, na północy? Tę,
co wygląda trochę jak pięść? Weź na nią kurs.
Jesse nie wahał się, mimo że lampki i wskazówki wciąż zapewniały, iż wszystko
jest w porządku. Ręką nacisnął lekko na drążek skoku azymutalnego, a nogą na
pedał prawego tylnego rotora, obracając dziób. Kiedy hughes obracał się w prawo,
człowiek, który kazał mówić na siebie Bradley, zaprotestował gwałtownie:
- Co ty najlepszego wyrabiasz?! Żadnych zmian kursu, póki nie powiem...
Bez żadnego ostrzeżenia, kiedy tylko Jesse ustabilizował stery, ustawiając
hughesa na nowym kursie, silnik przestał pracować. Nie było wcześniejszej utraty
mocy czy zmiany dźwięku - w jednej sekundzie turbina Allisona wyła z tyłu
helikoptera, w następnej przestała. Na wypadek, gdyby nikt tego nie zauważył,
czerwona lampka awarii silnika zaczęła mrugać, a syrena ostrzegawcza u góry
konsoli sterującej rozbrzmiała irytującym pulsującym buczeniem.
Jesse natychmiast skierował drążek skoku ogólnego w dół, umożliwiając głównemu
rotorowi przejście w tryb autorotacji.
- Cholera - wydyszał - eduda, czemu zawsze wkraczasz w ostatniej chwili?
- Co?! Co do diabła?! - Bradley był bardziej wkurzony niż przestraszony. - Co
się dzieje, Dziewięćtrupów?!
Jesse nie zawracał sobie głowy odpowiadaniem. Obserwował wskazówkę
prędkościomierza, popuszczając drążek skoku azymutalnego i zwalniając hughesa do
optymalnej prędkości potrzebnej do uzyskania maksymalnego zasięgu przy
szybowaniu z wyłączonym silnikiem. Kiedy wskazówka zatrzymała się na
osiemdziesięciu węzłach, a górny tachometr pokazywał bezpieczne 410 obrotów na
minutę, Jesse odetchnął cicho i spojrzał na Bradleya.
- Słuchaj... - zaczął, wskazując jednym palcem radio i nie zdejmując przy tym
ręki z drążka. - Wezwać pomoc?
- Mowy nie ma - odparł bez wahania Bradley. - Żadnych SOS. Zachowujemy ciszę
radiową.
"Jasne", pomyślał Jesse. "Ten plan lotu, który przedłożyliśmy, był równie
prawdziwy jak plemienne wybory. Jak to jest archeolog, to ja jestem indiańska
dziewica".
Nie było jednak tyle czasu, aby go marnować na myślenie o nawiedzonych
pasażerach. Jesse przyjrzał się pustyni, która mknęła im na spotkanie z
niepokojącą prędkością. Wyglądała mniej więcej tak samo, jak cała reszta Egiptu,
najwyraźniej składającego się z niezliczonych mil monotonnego krajobrazu,
pokrytego skałami i żółtoszarym piachem. Dobrze, że w tym miejscu nie było
przynajmniej tych dużych wydm o kształcie zmarszczek na powierzchni piasku,
które może i wyglądały ładnie, ale z pewnością uczyniłyby przymusowe lądowanie
niemalże nieznośnie fascynującym.
- Szykuj się - polecił Bradleyowi. - Może trochę trząść.
Przez minutę zdawało się, że ostrzeżenie było zbędne. Jesse dał pokaz
podręcznikowego lądowania, pikując z wysokości siedemdziesięciu pięciu stóp i
lekko ciągnąc drążek skoku azymutalnego ku tyłowi, wyrównując na wysokości około
dwudziestu stóp i ciągnąc drążek skoku ogólnego z powrotem w górę, aby złagodzić
podejście. "Cholera, niezły jestem" - pomyślał, kiedy płozy dotknęły ziemi.
Wtem prawa płoza zapadła się w łachę niesamowicie sypkiego piasku. Co prawda,
hughes nie przewrócił się całkiem na bok, ale przechylił się na tyle, że wciąż
obracające się łopaty rotora zostały zmiażdżone o powierzchnię ziemi, a
pasażerami naprawdę trochę zatrzęsło.
- Świetne lądowanie, Dziewięćtrupów - skwitował Bradley, kiedy całe to
zataczanie się, rzucanie i walenie wreszcie się skończyło. Zaczął odpinać swój
pas bezpieczeństwa. - No cóż, każde lądowanie, z którego wychodzi się cało,
można uznać za dobre. Czy nie tak właśnie mawiacie wy, piloci?
Jesse wyswobodził się już z pasów i zajął się wyłączaniem przełączników. Nie
było teraz po temu potrzeby, ale przecież wyrobione nawyki są tym, co trzyma
ludzi przy życiu. Przyszło mu do głowy parę rzeczy, które chciałby powiedzieć
pewien pilot, ale zmilczał i poczekał, aż Bradley otworzy drzwiczki po prawej,
ponieważ te od jego strony się zaklinowały. Wygramolili się na zewnątrz i stali
przez chwilę nieruchomo, patrząc na hughesa i rozglądając się dookoła.
- Myślę, że nie pozostaje nam nic innego, jak tylko odejść stąd - zagaił
Bradley. Zdjął z głowy kask i otarł łysinę, ozdobioną kępkami włosów wokół uszu.
Jakby dla zadośćuczynienia za skąpe owłosienie czaszki, miał szczeciniaste wąsy,
które w połączeniu z zadartym nosem i dużymi łopatami zębów upodobniały go
trochę do Teddy'ego Roosevelta. Jego zaróżowiona skóra sprawiała wrażenie łatwo
spiekającej się w słońcu. Jesse zastanawiał się, jak długo wytrzyma na pustyni.
Wspiął się z powrotem do kabiny hughesa. Jesse miał zamiar ostrzec go o
niebezpieczeństwie pożaru, ale dał spokój. Bradley poszperał trochę w ogonie
śmigłowca i po paru minutach wychynął z kabiny z zielonym nylonowym workiem
marynarskim, który przewiesił sobie przez ramię.
- No, cóż - podjął, zeskakując na ziemię - lepiej spójrzmy na mapę...
- Podążajcie tą samą drogą - podpowiedział głos dziadka. - Kilka mil dalej, za
tym wzniesieniem z wystającą skałą, jest woda.
- Wado, eduda - odparł Jesse, po czym, zauważywszy zdumione spojrzenie Bradleya,
dorzucił: - Chodźmy tędy.
- Nie za daleko od domu na tę indiańską gadkę-szmatkę? - parsknął Bradley. -
Chociaż nie jesteś Arabem... - Widząc, jak Jesse oddala się, nie oglądając za
siebie, dorzucił z rezygnacją: - Chryste, czemu by nie? Prowadź, Tonto.
Te dziadkowe kilka mil okazało się być bardzo długie. W dodatku, pomimo że
pustynia zdawała się płaska, szło się cały czas pod górę. Powierzchnia gruntu
była twarda niczym beton i usiana ostrymi skałkami. Niekiedy stopy wędrowców
zapadały się w cofające się łachy piasku, który sypał się im do butów. Minęły
niemal trzy godziny, nim dotarli na kamienisty wierzchołek wzniesienia i
zobaczyli swój cel.
Cel - to za mocno powiedziane. Nie tego Jesse się spodziewał. Podświadomie
oczekiwał oazy żywcem wyjętej z jakiegoś filmu, wysepki zieleni pośrodku
piaszczystego pustkowia, z palmami i jeziorkiem pełnym chłodnej i czystej wody.
Może nawet kilku przyjaźnie usposobionych Arabów, wraz z wielbłądami i z
namiotami, kryjącymi w swych wnętrzach tancerki tańczące taniec brzucha... No
dobra, tego ostatniego tak naprawdę się nie spodziewał. Jednak z pewnością
powinni tu zastać coś jeszcze, poza większą liczbą cholernych kamieni i piasku.
Bowiem na pierwszy rzut oka było to wszystko, co się tu znajdowało.
Bradley ściągnął wyschnięte wargi i zagwizdał z podziwem.
- Skąd wiedziałeś, Dziewięćtrupów? Co prawda z niechęcią, ale przyznaję, że
jestem pod wrażeniem.
Zaczął schodzić zboczem ku czemuś, co z początku wyglądało jak kupa formacji
skalnych i wzgórków usypanych z piasku, ale okazało się mieć zbyt wiele linii i
kątów prostych, jak na naturalny twór. Czyżby ruiny budowli, zagrzebane w
piachu?
- Czy to nam w czymś pomoże? - chciał wiedzieć Jesse. - Wygląda na to, że nikogo
tu już nie ma.
- Tak, ale istnieje tylko jedna przyczyna, dla której ktoś chciałby tu mieszkać.
- Woda?
- Musi tu być - potwierdził Bradley. - To zabawna pustynia. Prawie wcale nie ma
tu deszczu, ale wapienna skała macierzysta nasiąka wodą jak gąbka. W tej okolicy
jest sporo studni, w tym kilka całkiem starych.
- Może ta wyschła - zasugerował Jesse, kiedy wchodzili między ruiny, choć
właściwie trudno było powiedzieć, gdzie tak naprawdę się one zaczynały. - Może
właśnie dlatego ludzie stąd odeszli.
- Możliwe. Ale w końcu to najlepsze, co mamy. - Bradley odwrócił się, szczerząc
zęby. - Prawda, chłopie?
Przestąpił nad czymś, co kiedyś musiało być ścianą, z której pozostał teraz
jedynie niski i długi stos pojedynczych bloków kamiennych, zaokrąglonych przez
działanie piasku i wiatru. Całe to miejsce wyglądało podobnie. Jesse nie
dostrzegł niczego bardziej godnego uwagi niż kilka sięgających do kolan
fragmentów murów, zaś większą część ruin przykrywał piasek. Niskie piaskowe
garby wytyczały kontury małych budowli. Te ruiny były z pewnością... cóż,
zrujnowane.
Mimo to Bradley zdawał się być nimi zafascynowany. Dalej szczerzył się w
uśmiechu, rozglądając dookoła, kiedy szli w kierunku centrum wioski czy
czegokolwiek innego, czym było to miejsce. W końcu przystanął i uklęknął.
- Sukinsyn... - stwierdził łagodnie, znów gwiżdżąc, lecz tym razem wyższym
tonem. - Spójrz na to, Dziewięćtrupów.
Z piasku wystawał duży kamienny blok, którego górna część była pokryta
niewyraźnymi, niemal zatartymi kształtami i figurami.
- Hieroglify - zakomunikował Bradley. - Mój Boże, to miejsce jest egipskie!
"Egipskie", pomyślał Jesse, "oczywiście, że jest egipskie, ty biały dupku,
jesteśmy przecież w Egipcie. Nie, zaraz..."
- Masz na myśli, że jest staroegipskie? Tak jak te piramidy?
Bradley zachichotał.
- Wątpię, żeby te ruiny były współczesne piramidom, chłopie. Choć nie jest to
niemożliwe. - Wyprostował się i rozejrzał uważnie dookoła. - Ale ogólnie rzecz
biorąc, masz rację, chodziło mi o starożytnych Egipcjan. Nie odważyłbym się
zgadywać, ile lat ma to miejsce. Od dwóch do czterech tysięcy, może więcej.
- O, kurde! - wyrzucił z siebie Jesse z podziwem. - Co oni tutaj robili?
Sądziłem, że kręcili się raczej w pobliżu Nilu.
- Słusznie. Ale przez dłuższy czas utrzymywali poważne kontakty handlowe z
Libijczykami. Przez pustynię biegły szlaki karawan. Jeżeli znajdowała się tu
pierwszorzędna studnia, warto było utrzymywać małą placówkę wojskową do ochrony
tego miejsca przed zbójnickimi plemionami, zamieszkującymi pustynię. - Znów
ukazał swe ogromne siekacze w promiennym uśmiechu. - Trochę jak Fort Apache,
nie? Prawdopodobnie stacjonowały tu oddziały nubijskich najemników pod wodzą
Egipcjan, z siłą roboczą w postaci niewolników do prac polowych i w obejściu.
Często do takich miejsc wysyłano jeńców wojennych. Zazwyczaj zaharowywali się tu
na śmierć. - Zdjął kask i otarł spoconą czaszkę. - Sami zaraz zamienimy się w
mumie, jeżeli nie znajdziemy wody. Rozejrzyjmy się tutaj.
Dokładnie w centrum zrujnowanej wioski znaleźli owalną czarną dziurę, o średnicy
około piętnastu stóp. Studnia była tak głęboka, że Jesse nie mógł dojrzeć, czy
na jej dnie znajduje się woda. "Diabelska sprawka", pomyślał. "Wykopanie takiego
szybu w wapiennej skale za pomocą prymitywnych narzędzi i w takim upale..."
Kopnął obluzowany kamień do studni i został wynagrodzony głębokim, stłumionym
pluskiem.
- W porządku - podsumował Bradley. - Mam w worku szpulkę nylonowej żyłki i
plastykową butelkę. Możemy ją spuścić w dół, więc przynajmniej z wodą mamy
spokój.
Jesse przyglądał się z uwagą powierzchni ziemi.
- Ktoś tu był. I to całkiem niedawno - zauważył.
- Kurde! - odezwał się zrzędliwie Bradley. - Ty znów z tymi swoimi indiańskimi
nawykami... - Zaraz jednak wykrzyknął: - A-ha!
Tuż obok studni, doskonale widoczny, leżał niedopałek papierosa.
- Powinienem się był domyślić... - stwierdził po chwili Bradley. - Bez wątpienia
nomadzi i przewodnicy karawan wiedzą o tym miejscu. To nawet dobrze, bo studnia
już dawno wypełniłaby się piachem, gdyby nikt jej nie oczyszczał.
- Tutaj jest więcej śladów. - Jesse wskazał je ręką. - Czy ci Arabowie, którzy
mieszkają na pustyni, są zwolennikami noszenia wojskowych butów?
- Może i tak, ale lepiej to sprawdźmy.
Nie trzeba było wykwalifikowanego tropiciela, żeby prześledzić trop biegnący od
studni przez zrujnowaną wioskę. Sporo butów musiało przejść do i od studni, a
noszący te buty byli dość nieporządni, zostawiając po drodze jeszcze więcej
niedopałków i różnorakich śmieci.
- Nie mogło minąć dużo czasu - zawyrokował Bradley. - Ślady szybko znikają przy
całym tym piasku i wietrze. Miałeś rację, Dziewięćtrupów. - Zatrzymał się,
rozglądając niepewnie dookoła. Dotarli już do zachodniej granicy ruin, do
długiego, usianego kamieniami zbocza. - Ktoś tu był niedawno.
- Ktoś tu wciąż jest - stwierdził Jesse kilka jardów dalej.
W skrawku cienia rzucanego przez niski fragment rozpadającego się muru leżał na
ziemi człowiek. Był ubrany w pustynny mundur wojskowy bez dystynkcji.
Jasnobrązowy zawój został ściągnięty tak, że zakrywał mu twarz. Nie ruszał się i
Jesse był przekonany, że już się nie poruszy.
- Jezu... - westchnął Bradley.
Nieboszczyk nie był miłym dla oka widokiem. Suche pustynne powietrze nie
sprzyjało rozkładowi, ale prawa noga była czarna i niesamowicie spuchnięta.
Spodnie moro zostały rozcięte aż po biodro, a tuż nad kolanem zawiązano mu coś
przypominającego sznurówkę. Wcale mu to jednak nie pomogło.
- Ukąszenie węża - zdecydował Bradley. - Może to była pustynna żmija. Albo nawet
kobra.
- Tu jest więcej śladów - zakomunikował Jesse. - Ktoś z nim był, ale sobie
poszedł.
Ślady stóp wspinały się trochę po zboczu i nagle się urywały. Zauważyli wyraźne
ślady opon. Jesse zdecydował, że należały do jeepa lub landrovera. Ślady te
oddalały się w poprzek zbocza, by zniknąć w piaskach pustyni. Kierowca ruszając
wyrzucił spod kół sporo żwiru. "Stracił głowę", ocenił Jesse. "Nagle odkrył, że
znajduje się pośrodku pustkowia, mając za towarzystwo jedynie jednego
nieboszczyka i co najmniej jednego jadowitego węża, więc wziął dupę w troki".
Sporych rozmiarów siatka maskująca, leżąca obok na ziemi, jakby porzucona w
pośpiechu, prowokowała pytania. Jesse miał właśnie o tym napomknąć, kiedy zdał
sobie sprawę, że Bradley nie stoi już u jego boku, lecz przeniósł się na szczyt
zbocza i teraz patrzył się na coś innego, co kryło się pod kupą kamieni i gruzu.
- Chodź i popatrz! - zawołał Bradley.
Jesse wdrapał się na górę i ujrzał kolejną dziurę, tym razem o wymiarach
zbliżonych do normalnych drzwi. Prostokątny szyb, o prostych, gładko wykutych
ścianach, prowadził w dół do ziemi pod kątem około czterdziestu pięciu stopni.
"Czyżby jakaś kopalnia?", pomyślał w pierwszej chwili Jesse. Potem jednak
przypomniał sobie, że znajduje się w Egipcie. Przypomniał też sobie ten film...
- Grobowiec? - spytał Bradleya. - Jeden z tych, do których wkładali te mumie?
- Być może. - Bradley grzebał po omacku w swoim worku marynarskim, wyraźnie
podekscytowany. - To może być po prostu... A-ha! - Wyciągnął sporą latarkę, z
takich, jakie nosili gliniarze. - Uważaj, jak będziesz szedł, chłopie - rzucił,
wchodząc do dziury. - Nie chcesz chyba stać się kolejnym przypadkiem
śmiertelnego ukąszenia węża.
Bradley zdawał się zakładać, że Jesse podąża za nim. Nie było to szczególnie
rozsądne założenie, jako że wpieprzanie się do jakiegokolwiek grobu stało bardzo
wysoko w rankingu rzeczy, których Indianie z zasady nie robili.
Jednakże, sam nie wiedząc czemu, Jesse przelazł przez kupę kamieni i gruzu i
wszedł do szybu w ślad za Bradleyem.
Bradley stał w połowie kamiennych schodów. Oświetlał latarką różne fragmenty
ścian, pokrytych kolorowymi rysunkami. Wyblakła farba łuszczyła się, ale łatwo
było dostrzec pełne życia scenki, przedstawiające ludzi, którzy jedli,
wiosłowali w łodziach i grali na instrumentach muzycznych oraz wykonywali inne
czynności, których Jesse nie potrafił zidentyfikować. Na jednej z płytek
wyobrażono tańczące nagie dziewczęta, łącznie z bardzo bezpośrednio
przedstawionymi małymi czarnymi trójkątami, w miejscu, gdzie łączyły się ich
nogi. Na rysunkach odmalowano także zwierzęta - koty, pawiany, krokodyle,
hipopotamy, węże -oraz, pomiędzy rysunkami, linijki pisma hieroglificznego.
Były tam też szczególnie dziwaczne sylwetki, składające się z ludzkich ciał z
głowami należącymi do ptaków i innych zwierząt.
- Co to takiego? - spytał Jesse, wskazując rysunki. - Duchy?
- Bogowie - odparł Bradley. - Nazywano ich neterw. Na przykład ten z głową
szakala to Anubis, bóg ceremonii pogrzebowych i zmarłych.
- Ten tutaj ma fiuta.
- A, tak. Postaci ityfalliczne* nie były czymś niezwykłym. - Bradley ruszył
schodami w dół. - Ale na oglądanie dzieł sztuki będzie czas potem. Zobaczmy, co
nas czeka tam w dole.
Szyb przeszedł w wąski korytarz. Jego ściany także pokrywały malowidła
naścienne, ale Bradley, krocząc korytarzem, ledwo na nie spojrzał.
- A-ha! - mruknął, wychodząc z przedsionka do większego, mrocznego
pomieszczenia. - A oto i... O mój Boże!
Stojący za nim Jesse nie mógł z początku dostrzec, co było powodem, że Bradley
tak jęknął do swego Boga. Spojrzał ponad ramieniem archeologa, przenikając
wzrokiem wnętrze komory o niskim suficie, mającej rozmiary pokoju w tanim
motelu. Snop światła z latarki omiótł jeszcze więcej malowideł na ścianach i
suficie. Ukazał również stos drewnianych skrzyń pod przeciwległą ścianą.
Bradley szybko przeszedł przez pomieszczenie i zaczął się szarpać z jedną ze
skrzyń. Wieko odskoczyło i grzmotnęło o kamienną posadzkę.
- Kurde! - krzyknął Bradley, świecąc latarką do wnętrza skrzyni. Sięgnął do niej
i wyciągnął przedmiot, w którym Jesse natychmiast rozpoznał karabinek szturmowy
AK-47. Wyroby Kałasznikowa wywierały zazwyczaj niezatarte wrażenie na każdym, do
kogo z nich kiedyś strzelano.
Bradley oparł kałasza o ścianę i otworzył kolejną skrzynię. Tym razem wyjął z
niej granat.
- Skurwiele... - wyszeptał.
Kolejny korytarz zaczynał się na drugim końcu pomieszczenia. Bradley popędził
nim, klnąc z cicha, zaś Jesse pośpieszył jego śladem, nie mając ochoty czekać
samotnie w ciemnościach.
Korytarz okazał się krótki i kończył się kolejną komorą, o rozmiarach zbliżonych
do pierwszej. Znajdował się tu jeszcze wyższy stos skrzyń różnych rozmiarów,
spiętrzonych aż do sufitu. Niektóre oznaczono czerwonymi etykietami z napisem po
angielsku i arabsku: NIEBEZPIECZEŃSTWO - MATERIAŁY WYBUCHOWE. Stały tu też
plastykowe kanistry, pełne benzyny. "Nic dziwnego, że wychodzili na zewnątrz,
żeby popalać", pomyślał Jesse. "Co to wszystko ma znaczyć?"
Bradley zerwał górną część jednego z kartonów.
- Super - stwierdził kwaśno, wyciągając z niego prostokątny pakiecik. - Racje
żywnościowe armii amerykańskiej. Stary, dobry Posiłek Gotowy do Spożycia.
Prawdopodobnie najbardziej zabójcza spośród znajdujących się tu broni.
Zastanawia mnie, skąd oni to wzięli.
Omiótł pomieszczenie światłem z latarki. Komora była bardziej komfortowa od
poprzedniej. Ktoś nawet wymalował na ścianach imitację kolumn.
- Skurwiele - powtórzył Bradley. - Bezcenny skarb sztuki i wiedzy, a oni zrobili
z niego przeklęty skład z zapasami dla terrorystów.
- Jak sądzisz, co zrobili z mumią? - spytał Jesse, przypominając sobie wszystkie
historie o klątwie mumii i myśląc o leżącym na zewnątrz facecie, ukąszonym przez
węża.
- Ba! Pozbyto się jej zapewne wieki całe temu, razem ze wszystkimi
kosztownościami, które można było stąd wynieść. Rabowanie grobów jest w tym
kraju niezwykle starą tradycją. - Bradley chrząknął z niesmakiem. - Trzymaj! -
Rzucił Jessemu pakiet PGS i wyłowił z pudła kolejny. - Lepiej zjedzmy lunch.
Czeka nas wyprawienie pogrzebu, a nie sądzę, żebyśmy potem mieli apetyt.
Pogrzebali nieboszczyka w płytkim grobie, używając do tego celu łopat,
znalezionych w zewnętrznej komorze grobowca. Przykryli wszystko stertą kamieni.
- Spoczywaj w pokoju - rzekł Bradley - ty biedny mały złośliwy skurwysynu. -
Otarł czoło wierzchem dłoni. Upał był niewiarygodny. - Zejdźmy z tego słońca. Z
powrotem do grobowca.
Kiedy wrócili do zewnętrznej komory, rzucił łopatę w kąt i przysiadł na skrzyni.
Zdjął kask, wyjął manierkę i wylał sobie jej zawartość na głowę.
- Tego mi było trzeba - zakomunikował. - Zaraz pójdę ją napełnić.
- Nie rób sobie kłopotu - powiedział Jesse. - Tam stoi duży plastykowy pojemnik
na wodę, prawie pełen. - Od jakiegoś czasu szperał w skrzyniach, leżących przy
frontowej ścianie. - Możesz też zaoszczędzić na latarce. - Uniósł do góry dużą
latarnię akumulatorową, włączając ją jednocześnie.
- Sukinsyny, nieźle się tu zadomowili, co? - Bradley wyłączył latarkę. -
Dziewięćtrupów, mam zamiar naruszyć tajemnicę wojskową. Ale sytuacja jest
niezwykła i nie ma sposobu, żeby to dłużej przed tobą ukrywać, więc lepiej żebyś
wiedział, jak się sprawy mają.
Oparł się plecami o ścianę, a jego głowa znalazła się tuż pod rysunkiem
przedstawiającym łucznika, celującego z ciągnionego przez konia rydwanu.
- Czy mówi ci coś nazwisko Nolan?
- Czy to nie ten amerykański... renegat - tak chyba ich nazywacie - który
rzekomo pracuje dla Libijczyków, prowadząc jakieś operacje komandosów? - Jesse
rozsiadł się na podłodze obok wejścia. - Słyszałem parę plotek, nic pewnego.
Mówią, że wynajmuje pilotów.
- To prawda. Całkiem liczna grupka Amerykanów pracuje teraz dla Kadafiego;
głównie piloci, z tych młodych awanturników, którzy zeszli na złą drogę. Ale
Nolan jest całkiem inny, to renegat wyższego rzędu. Niełatwo jest zadziwić ludzi
z tej części świata, jeśli idzie o terroryzm, sabotaż i zamachy, ale Nolan, ze
swoim wrodzonym talentem, jest w samej czołówce. Pułkownik bardzo wysoko ceni
jego usługi.
W głowie Jessego zapaliła się żaróweczka.
- A więc o to w tym wszystkim chodzi. Archeologia, jasne. Polujesz na Nolana!
- To tylko przedwstępny zwiad - sprostował Bradley. - Doszły nas słuchy, że coś
kombinuje na tym obszarze. Nie brałbyś udziału w prawdziwej akcji.
- Dobrze wiedzieć, że to miała być taka bezpieczna robota - ironicznie
skomentował Jesse. - Czemu po prostu nie pozwolicie tego załatwić Egipcjanom? -
Nagle zdał sobie sprawę z kolejnej skrywanej tajemnicy. - Ależ tak, teraz
pamiętam! Nolan to zbuntowany oficer CIA, prawda? A wy chcecie go usunąć z
drogi, nie wywołując międzynarodowego skandalu.
- Tego, rzecz jasna, nie mogę ci powiedzieć - spokojnie stwierdził Bradley. -
Musisz znać tylko niezbędne w naszej sytuacji fakty. - Wyjął z otwartej skrzyni
jeden z AK-47. - Wcześniej czy później ktoś się tu pojawi. Naiwnością byłoby
sądzić, że stawi się tu Nolan we własnej osobie, ale przynajmniej będzie to ktoś
z jego ekipy. Z odrobiną szczęścia i przy dobrym planowaniu dobierzemy się do
Nolana i zwiejemy stąd. - Zważył w dłoniach AK-47. - Wiesz, jak się nimi
posługiwać?
- Do diabła! - sprzeciwił się gniewnie Jesse. - Jestem pilotem, nie strzelcem.
Sam sobie uprawiaj swoją partyzantkę. To ty pracujesz dla CIA.
- Czyżby? A myślisz, że kto jest właścicielem Środkowowschodniego Czarteru
Powietrznego i Usług Przewozowych? - Bradley urwał, czekając, aż znaczenie jego
słów dotrze do Jessego. - Jesteś pilotem. W porządku. Ja jestem archeologiem.
Bez jaj. - Rozejrzał się po komorze grobowej. - Zrobiłem doktorat na
Uniwersytecie Pensylwańskim, badania terenowe w okolicach Wadi Gharbi. Tam
właśnie mnie zwerbowali. Swego czasu dałbym się pokrajać za znalezienie miejsca
takiego jak to. Cóż, skoro okazało się, że sam stałem się wartościowym odkryciem
innego rodzaju.
Popatrzył na Jessego. Wyraz jego oczu przeczył uśmieszkowi a la Teddy Roosevelt,
który zastygł mu na ustach.
- Ale możesz sobie siedzieć na dupie i bawić się w odmawianie współpracy ze
względu na przekonania, kiedy sam wezmę się za skurwieli. Jeżeli wtedy mnie
zabiją, możesz im opowiedzieć, jaki to z ciebie niewinny przypadkowy świadek. Z
pewnością ci uwierzą.
- Sukinsyn.
- Tak właśnie na mnie mówią. - Wstał i podszedł do Jessego, wręczając mu AK-47.
- Weź go, Dziewięćtrupów. To jedyny sposób, aby którykolwiek z nas wydostał się
stąd żywy. Albo i martwy.
Bradley nalegał na stałe trzymanie warty na szczycie wzniesienia. Powinni, na
zmianę kryjąc się w niewystarczającym cieniu skały w kształcie pięści, wlepiać
oczy w pustą równinę.
- Musimy, chłopie - stwierdził. - Nie możemy ryzykować przyłapania w tym
grobowcu, kiedy zjawią się ci źli.
Jesse miał nadzieję, że w nocy dadzą sobie spokój z tym nonsensownym
wartowaniem. Jednak kiedy słońce w końcu zaszło, w tym samym, co zazwyczaj,
nadmiernie spektakularnym stylu, który charakteryzował te okolice, Bradley nie
chciał ustąpić.
- Pamiętaj, kim są ci ludzie i do czego są zdolni. Poruszanie się nocą to
całkiem w ich stylu. - Zaświecił lampkę w zegarku. Robiło się naprawdę ciemno. -
Pójdę na dół i przechrapię się trochę. Tobie zostawiam wieczorną wartę. Obudzisz
mnie o północy i odwalę cmentarną zmianę. Pasuje ci to, chłopie?
Jesse nie zamierzał się sprzeczać. I tak rzadko kiedy zasypiał przed północą.
Poza tym nie miał nic przeciw temu, żeby spędzić parę godzin z dala od Bradleya
i tego przeklętego grobowca. Wszystko to zaczynało działać mu na nerwy.
Kiedy został już sam, przewiesił AK-47 przez ramię i niespiesznie wszedł na
zbocze, rozkoszując się chłodną bryzą. Teraz, kiedy słońce już zaszło, stało się
o wiele przyjemniej. Gwiazdy były ogromne i białe, a na czarny firmament wspinał
się tłusty półksiężyc. W jego łagodnym, srebrzystym świetle pustynia sprawiała
wrażenie nieomal pięknej.
- Siyo, chooch - zaszeptał pozbawiony emocji głos w jego lewym uchu.
- Siyo, eduda - wymruczał Jesse. - Co się teraz stanie?
Odpowiedział mu starczy chichot.
- Nie martw się, chooch. Tym razem nie będzie żadnych ostrzeżeń. Odwróć się... i
trzymaj ręce z dala od tej pepeszy.
Jesse odwrócił się. I odkrył, że stoi twarzą w twarz z Willym E. Kojotem*.
Tak to przynajmniej wyglądało w pierwszej chwili: ten sam długi, spiczasty pysk,
te same wielgachne, nietoperzowe uszy i głupawe oczka. Ale dotyczyło to tylko
głowy - Jesse spostrzegł, że od szyi w dół zaczynało się ciało mężczyzny jego
wzrostu.
- Yhm - wymamrotał Jesse.
- To jest Anpu - zakomunikował głos dziadka. - Anpu, mój wnuk, Jesse.
- Cześć - rzucił Kojot.
"No i masz", pomyślał Jesse w oszołomieniu. "Zbyt wiele czasu spędziłem dzisiaj
na słońcu, niech szlag trafi tego Bradleya. Gadające kojoty... nie, cholera, nie
ma kojotów w Egipcie, to musi byś szakal. Jednak wygląda jak kojot". W tym
momencie trybik w głowie zaskoczył i Jesse powiedział:
- Anubis. Ty jesteś Anubis.
- Anpu. - Uszy szakala drgnęły. - Grecy popieprzyli imię.
- Anpu chce cię przedstawić kilku swoim przyjaciołom - wtrącił się dziadek.
- Tędy - ponaglił Anpu. - To właściwie ta sama droga, którą szedłeś.
Minął Jessego i nie oglądając się za siebie, podążył w górę zbocza.
- Nie stój tu tak, chooch. Idź za nim.
- No, nie wiem, eduda - zaoponował Jesse, podążając jednak za szakalogłową
postacią. - To się staje zbyt dziwaczne. Jak to się stało, że zadajesz się z tą
figurą?
- On jest bogiem zmarłych dla tej części świata. A na wypadek gdybyś zapomniał -
dziadek zachichotał - ja jestem zmarłym.
Anpu stał u podstawy skały o kształcie pięści.
- Tutaj - powiedział.
Jesse ujrzał dużą szczelinę w skale, czarną w świetle księżyca. Widział ją setki
razy w ciągu dnia.
- No i...? - Był już lekko poirytowany.
Anpu wszedł w szczelinę i zniknął. Najpierw zdematerializowały się jego nogi,
potem cała reszta. Wystawił jeszcze głowę - po to tylko, aby rzucić:
- Uważaj, jak idziesz. To nieco skomplikowane.
Jesse uklęknął i wepchnął rękę w szczelinę. Wymacał owalny otwór, na tyle duży,
aby zmieściło się ludzkie ciało. Pod ostrym kątem w skałę wchodził jakiś szyb
czy też tunel. Był świetnie zakamuflowany.
- W porządku, chooch - ponaglił go dziadek. - Ruszaj.
Jesse ostrożnie wsadził stopę do dziury. W ścianie szybu wykuto wgłębienia,
mające stanowić oparcie dla stóp, nie były one jednak nazbyt duże. Zaciskając
zęby, opuścił się w ciemność.
Nie potrafił określić, jak głęboko sięgał szyb, ale absolutna czerń i strach
towarzyszący zejściu sprawiały, że zdawał się nie mieć końca. Jesse czuł się
jakby skała napierała na niego ze wszystkich stron, z trudem łapał oddech i być
może zrezygnowałby z dalszej drogi, gdyby nie to, że droga powrotna byłaby
równie beznadziejna. Tunel zakręcił w bok i Jesse raptem poczuł pod nogami
pustkę. Spróbował zbadać podłoże palcem u nogi, stracił oparcie i runął w dół,
wypadając z szybu na otwartą przestrzeń. Straciwszy równowagę, upadł na ziemię
ze skrzyżowanymi nogami i walnął tyłkiem o bardzo twardy, płaski kamień.
Otworzył oczy - nie wiedział nawet, kiedy je zamknął - i natychmiast zobaczył,
że znajduje się wewnątrz kolejnego grobowca. Lub też wewnątrz kolejnej
podziemnej komory, starannie wykończonej malunkami na ścianach i suficie.
Komnatę wypełniało łagodne, lekko żółtawe światło, którego źródła nie mógł
dostrzec.
Stał nad nim Anpu z wyciągniętą ręką.
- Nic ci się nie stało? - zapytał z niepokojem szakalogłowy bóg. - Powinienem
był cię uprzedzić o tym ostatnim odcinku. Przepraszam.
Jesse przyjął dłoń i wstał. Nagle podbiegła do nich wysoka, piękna kobieta w
falującej białej sukni i, odpychając Anpu, zarzuciła ramiona na szyję Jessego.
- Ach, biedny człowieku! - krzyknęła, ciągnąc głowę Jessego w dół i przyciskając
jego twarz do swego łona (a łono miała niczego sobie). - Zraniłeś się? Chcesz
się położyć?
- To jest Hathor - przedstawił kobietę Anpu. Jego głos był przytłumiony, gdyż
uszy Jessego były w rozkoszny sposób zatkane.
- Bogini miłości i macierzyństwa - skomentował głos dziadka. - Uwolnij się od
niej, chooch, są jeszcze inni, których masz poznać. Potem będzie czas na te
sprawy.
Jesse zdołał wymamrotać coś uspokajającego i Hathor niechętnie wypuściła go z
uścisku. Kiedy cofnęła się o krok, zorientował się, że ma rogi. I to nie takie
małe różki, jak u diabłów na starych obrazach. Te rogi były duże, zakręcone jak
u bawołu, białe jak kość słoniowa i uwieńczone złotymi kulkami.
- Kiepska robota, ten tunel wylotowy. Też go nie lubimy. Ale główny szyb
wejściowy jest zapieczętowany i zasypany piaskiem.
Głos należał do kolejnej postaci o zwierzęcej głowie. Na niskim i kościstym
ludzkim ciele była osadzona głowa kudłatego szarego pawiana. Istota przypominała
trochę dyrektora szkoły średniej, do której uczęszczał Jesse.
- Jestem Thoth - przedstawiła się.
- Bóg mądrości i wiedzy - wyjaśnił dziadek, szepcząc w lewe ucho Jessego.
- A oto Sobek. - Anpu wskazał kolejną postać.
Jesse od razu pożałował, że poznał Sobeka. Od ramion w dół wyglądał jak normalny
człowiek - chociaż zbudowany jak profesjonalny zapaśnik - ale ponad nimi
szczerzyła się paszcza krokodyla. Długie szczęki rozwarły się, ukazując rzędy
ostrych zębów, a zgrzytający jak zardzewiały metal głos oznajmił:
- Heeej.
- Wciąż jeszcze nie załapałem, czym on się zajmuje - przyznał dziadek. - I mam
wrażenie, że wcale nie chcę tego wiedzieć.
- Przykro mi, że nie możemy zaproponować zimnych przekąsek i napojów -
przeprosił Anpu. - Nie przybyliśmy tu jednak na spotkanie towarzyskie.
- Przepraszam - nie wytrzymał Jesse - ale gdzie wy wszyscy nauczyliście się
angielskiego?
- Twój dziadek nas nauczył - odparł Thoth. - Ściśle mówiąc, dzisiaj po południu.
- Tak szybko?
- Oczywiście. Proste obrazowanie mózgu. W końcu jesteśmy bogami.
- Taaa... - skomentował głos dziadka. - Ale najpierw próbowałem ich nauczyć
irokeskiego i nie mogli go pojąć ni w ząb.
Jesse rozejrzał się po komnacie. Była większa i ładniejsza od tych, z których
korzystali Arabowie. Sklepienie miało łukowaty kształt, a ściany zdobiły zarówno
malunki, jak i płaskorzeźby.
- Ładne miejsce - powiedział uprzejmie. - Czy je też ktoś splądrował? Nie widzę
żadnych mumii.
- Właściwie tego grobowca nigdy nie używano - wyjaśnił Thoth. - Został
wybudowany dla ostatniego dowódcy tej placówki, szlachcica imieniem
Neferhotep...
- Nieźle spieprzył sprawę w Tebach - zaskrzeczał Sobek - i faraon wysłał go na
to zadupie.
- ...który został zabity w starciu z libijskimi rabusiami. - ciągnął Thoth,
piorunując Sobeka spojrzeniem. - Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Wkrótce potem
placówkę opuszczono.
- Więc co wy... hmmm... bogowie tu teraz porabiacie? - Jesse starał się nie
gapić na Hathor. Jej suknia była tak cienka, że wszystko przez nią widział, gdyż
bogini nie nosiła nic pod spodem. Zresztą, prawdę powiedziawszy, żaden z neterw
nie nosił na sobie zbyt wiele. Pozostali byli ubrani jedynie w krótkie
spódniczki i biżuterię.
- To wynik pomyłki - powiedział Anpu. - Dziwaczna sprawa. Widzisz, ten
nieboszczyk, ten, którego wczoraj pogrzebaliście, przypadkiem był bardzo
dalekim, ale w prostej linii potomkiem faraona Ramzesa Wielkiego. Choć
oczywiście wątpliwe, czy o tym wiedział.
- Śmierć kogoś z królewskiego rodu- dodał Thoth - tak blisko nieużywanego
grobowca, w jakiś sposób spowodowała nieprawidłowy odczyt w Domu Umarłych.
- Ozyrys przydepnął sobie kutasa - warknął Sobek. - Staruszek Zielona Gęba traci
formę.
- Nawet Ozyrys - zaprotestował Anpu - nie mógł przewidzieć takiego
nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności.
- No nie wiem... -Thoth zamyślił się. - Być może szanse na to nie były aż tak
nikłe.
Wyciągnął skądś puzdro z wypolerowanego drewna, oprawne w złoto, wielkością i
kształtem zbliżone do aktówki. Zasiadłszy po turecku na podłodze, nacisnął
pokrytą klejnotami zapadkę i pudełko otworzyło się, rozkładając na dwie części.
Dolna połowa, spoczywająca na płask na podołku boga, składała się z długiego
hebanowego panelu z rzędami rzeźbionych kołeczków z kości słoniowej. Górną część
stanowił gładki prostokątny kawałek jakiegoś ciemnego, krystalicznego kamienia.
Palce Thotha zaczęły uderzać w kołeczki i na powierzchni kryształu pojawił się
rządek hieroglifów, świecący bladym, zielonkawym światłem.
- Zobaczmy... - Thoth znowu się zadumał. - Ramzes II żył trzydzieści dwa
stulecia temu. Wiemy, że miał ponad setkę potomstwa z różnych żon. Przyjmując
teraz przeciętną liczbę potomków...
- Tak czy siak - Hathor westchnęła - wysłano czworo spośród nas... i oto
jesteśmy. - Posłała Jessemu uśmiech, który wywołałby erekcję u Sfinksa. - Cóż,
pewnie mogło być gorzej.
- ... i zachowawcze oszacowanie trzech i pięciu dziesiątych pokolenia na wiek...
- Palce Thotha przebiegały po kołeczkach. Kryształ pokrył się hieroglifami.
- Ale skoro wszystko to było pomyłką, czemu wciąż tu jesteście? - zagadnął
Jesse.
- ...uwzględniając możliwy do przyjęcia współczynnik bezpłodności i
śmiertelności niemowląt...
Anpu wzruszył ramionami.
- Chodź. Pokażę ci.
Poprowadził go do sklepionego przejścia na tyłach komnaty. Hathor i Sobek
podążyli za Jessem. Kiedy opuszczali pomieszczenie, Thoth wpatrywał się w
kryształ, drapiąc się palcem po głowie.
- To nie może być prawidłowy wynik - wymamrotał.
- W tylnej części tego grobowca - wyjaśniał Anpu, prowadząc ich długim
korytarzem - jest coś, co mógłbyś nazwać portalem. Każda egipska nekropolia ma
przynajmniej jeden taki. To jest... - Zatrzymał się i obejrzał na Jessego. - Tak
naprawdę, to nie potrafię ci tego wyjaśnić. To jest miejsce, w którym możemy
przechodzić tam i z powrotem pomiędzy tym i naszym światem. Śmiertelnicy nie
mogą go nawet zobaczyć, a co dopiero w nie wejść.
- Z wyjątkiem chwili, w której umierają - wtrąciła Hathor - kiedy przychodzimy,
aby ich zabrać.
- Co nie zdarzało się już od dłuższego czasu - dopowiedział Anpu. - Minęło
prawie dwa tysiące waszych lat, odkąd ktokolwiek został pochowany z zachowaniem
należytego ceremoniału. Byliśmy doprawdy rozczarowani, gdy zorientowaliśmy się,
że to był fałszywy alarm. Mieliśmy nadzieję, że ludzie powracają do starych
obrzędów.
Odwrócił się i podjął marsz korytarzem. Po kilku krokach zatrzymał się ponownie.
- Tutaj - zakomunikował. - Sam widzisz, w czym tkwi problem.
Wielka kamienna płyta, która najwyraźniej odpadła z sufitu, całkowicie
zablokowała przejście. Wielkością dorównywała ciągnikowi siodłowemu.
- To się zdarzyło tuż po naszym przybyciu. Najwyraźniej kiedy ten drugi człowiek
odjeżdżał, wibracje spowodowały oberwanie. Oczywiście, musiało to już wcześniej
być nieźle popękane.
- I teraz nie możecie wrócić. Do tego miejsca, z którego przybyliście?
Anpu skinął głową.
- Najbliższe portale są w dolinie Nilu. Nie jestem pewien, czy przetrwalibyśmy
taką podróż. - Popatrzył na wielką kamienną płytę i uszy mu nieco oklapły. - Ale
może będziemy musieli spróbować.
- Nigdy! - zaoponowała Hathor. - W tym słońcu, przy tym wietrze... Moja skóra...
Nie.
Jesse spostrzegł dziwną maszynerię o niepraktycznym wyglądzie, leżącą na
podłodze, będącą naprędce skleconym połączeniem lin i dźwigni. Rozpoznał kilka
luf pistoletów maszynowych i poskręcane razem paski od karabinków.
- Co to? - zapytał.
- Coś, co wymyślił Anpu - burknął Sobek. - Mówi na to akh-me*. Gówno warte.
- Wydawało się, że warto spróbować. - Zniechęcony Anpu kopnął urządzenie.
Popatrzył na Jessego. - Potrafisz nam pomóc? Twój dziadek mówi, że znasz się na
maszynach.
Jesse uważnie przyjrzał się przeszkodzie.
- Nie wiem. To nie moja branża... - Poczuł na sobie wzrok Hathor. - Może...
Zastanowię się nad tym. Pozwólcie mi się z tym przespać.
Wrócili tym samym korytarzem. Kiedy weszli do komory pogrzebowej, Thoth oderwał
wzrok od obliczeń.
- Mówię wam, wszystko się zgadza. - Czubkiem palca dotknął jarzącego się
kryształu. - Nie można kłócić się z liczbami. Wszyscy ludzie na świecie są
potomkami Ramzesa Drugiego.
O północy Jesse wrócił do drugiego grobowca, aby obudzić Bradleya. Anpu poszedł
wraz z nim, nie mając po temu żadnych powodów, poza chęcią dotrzymania mu
towarzystwa. Kiedy byli w połowie zbocza, natknęli się na nadchodzącego
Bradleya, taszczącego ze sobą karabin.
- Hej, chłopie - powiedział pogodnie. - Idź się trochę przespać. Obudzę cię o
świcie.
I odszedł po zboczu, w kierunku dużej skały. Anpu zachichotał.
- Twój przyjaciel mnie nie widzi. Przynajmniej dopóki ja tego nie chcę.
- To nie jest mój przyjaciel! - Zabrzmiało to dobitniej, niż Jesse zamierzał.
Anpu rozglądał się ciekawie, kiedy wchodzili do grobowca.
- Prawdę powiedziawszy, nie miałem czasu na przyjrzenie się innym grobowcom w
okolicy - stwierdził, kiedy Jesse włączył latarnię akumulatorową. - Ten jest
nawet całkiem niezły.
Jesse oparł swojego AK-47 o ścianę przy drzwiach.
- Innym grobowcom?
- A tak. Jest tu ich kilka w pobliżu - wszystkie zapieczętowane i ukryte, rzecz
jasna. Nigdy byś ich nie znalazł, gdybyś nie wiedział, gdzie szukać.
Pochylił się do przodu, studiując hieroglificzny napis na ścianie.
- Co tu jest napisane? - spytał Jesse.
Anpu przechylił głowę.
- W wolnym tłumaczeniu - odpowiedział po chwili - może to znaczyć: "Była sobie
bogini o imieniu Izis, która miała piersi różnej wielkości. Jedna była
filigranowa i mała, prawie jakby jej wcale nie było, ale za to druga była
ogromna i zdobywała nagrody".
- Spadaj.
- W porządku. Miłej nocy, Jesse.
Kiedy odszedł, Jesse rozejrzał się prędko dookoła, po czym podniósł z ziemi
latarnię akumulatorową i przeszedł korytarzem do tylnej komory. Powietrze było
tam chłodniejsze, a podłoga czystsza. Ze stosu znajdującego się w kącie wziął
szary wojskowy koc i umościł sobie posłanie na ziemi, używając drugiego koca w
charakterze poduszki. Kładąc się i gasząc latarnię, zastanawiał się, czy będzie
w stanie usnąć w tym miejscu, ale prawie natychmiast zapadł w głęboki sen bez
marzeń.
Nie wiedział, ile czasu spał, ale potem doszedł do wniosku, że niezbyt długo.
Kiedy się obudził, towarzyszyło mu wyraźne uczucie, że nie jest już sam. Być
może wynikało ono z faktu, że ktoś próbował z niego ściągnąć ubranie.
- Co... - zaczął, sięgając ręką w poszukiwaniu latarni akumulatorowej i
włączając ją.
Hathor przykucnęła nad nim i ciągnęła za pasek od spodni.
- Musisz mi pomóc - ponagliła go. - Nie wyznaję się na tych dziwacznych
ubiorach.
Jesse zamrugał i potrząsnął głową.
- Cóż, to jest... ooo...
- Nie przejmuj się, chooch - uspokoił go głos w jego lewym uchu. - Ona nie chce
skraść ci duszy ani nic w tym guście. Chce tylko, żebyś ją przeleciał. Już od
dawna nie robiła tego z kimś, kto miałby mniej niż kilka tysięcy lat.
Hathor szarpała się teraz z butami Jessego. On sam ściągnął przez głowę swój
przepocony podkoszulek i sięgnął, żeby odpiąć sprzączkę od paska.
- Zostawię was teraz samych - poinformował go głos dziadka.
Kiedy Jesse pozbył się już swoich slipów, żałując, że nie włożył lepszej pary,
Hathor podniosła się i odpięła zatrzask na ramieniu, pozwalając sukni opaść w
dół. Stała przed nim nago, z wyjątkiem szerokich bransolet ze złota na
nadgarstkach.
- Dam ci miłość - oznajmiła. - Wyprawię ci boską ucztę przyjemności.
Jesse, pulsująco ityfalliczny, patrzył jak stanęła nad nim na rozstawionych
nogach. "Rogi", doszedł do wniosku, "nie są takie złe, kiedy doszło się już do
siebie po pierwszym szoku, wywołanym ich widokiem. Właściwie są nawet seksowne".
Uklękła, siadając na nim okrakiem.
- Tak. - Pochyliła się do przodu, przyciskając zdumiewające piersi do jego
klatki piersiowej. - Przebij mnie płonącą włócznią twego pożądania. - Obejmując
go ramionami i udami, odwróciła się na plecy, wciągając go na siebie i bodąc
piętami. - O, wypełnij moje lędźwie swoim prężnym obeliskiem! - wykrzyknęła. -
Wejdź we mnie Nilem swej namiętności! Weź mnie jak napaloną pawianicę, wielki
chłopcze!
"Cóż", pomyślał Jesse, "przecież zawsze lubiłeś takie rogate dusze z dużymi..."
Obudził się ponownie z koszmarów o Wietnami