Sanders Charles - Śmierć na rozdrożu

Szczegóły
Tytuł Sanders Charles - Śmierć na rozdrożu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sanders Charles - Śmierć na rozdrożu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sanders Charles - Śmierć na rozdrożu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sanders Charles - Śmierć na rozdrożu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Charles Wesley Sanders Śmierć na rozdrożu I ~ Czy mógłbym panu pomóc? Promienie wschodzącego słońca padły ukośnie na twarz człowieka leżącego na ziemi. Otworzył oczy. Wzrok jego wzniósł się ku wzgórzom na wschodzie. Nie nosił z sobą zegarka i orientował się w czasie według stanu nieba. Stwierdziwszy, że musiała dochodzić piąta, oswobodził się z brązowej derki, która służyła mu od pewnego czasu za posłanie i zerwał się raźno na nogi. Wzgórze to wybrał sobie wczorajszego wieczora na miejsce spoczynku ze względu na chłodniejsze powietrze i trawę porastającą łagodne zbocze; to ostatnie z troskliwości o konia. Wędrowiec był bardzo wysoki. Wzrost jego wynosił sześć stóp i jeden cal, wskutek czego wydawał się wysmukły. Jednakże gdyby był o sześć cali niższy, uchodziłby za krępego. Ramiona miał barczyste, a resztę tułowia prawidłowo zwężoną, głowę pokrywały krótko ostrzyżone brązoworudawe włosy. Bardzo szczupła twarz, z trochę wystającymi kośćmi policzkowymi, była lekko zapadnięta. Duży, prosty, regularny nos dopełniał się harmonijnie z szerokimi, pełnymi, lecz mocno zaciętymi ustami i energiczną brodą z dołkiem pośrodku. Była to twarz z grubsza tylko wyciosana, zdolna prawdopodobnie do bogatej gry uczuć, choć w danej chwili spokojna i nic nie mówiąca. Obok siodła, które służyło w nocy za poduszkę, leżał ogromny popielaty kapelusz. Młodzieniec nakrył nim głowę i jął się krzątać koło konia. W odległości pięćdziesięciu stóp od miejsca noclegu podróżnego sączyło się małe źródełko. Zaprowadził do niego konia i nałożywszy mu siodło i uzdę, zajął się z kolei sobą. Umył się, zjadł śniadanie, wypalił papierosa i w ciągu kwadransa znalazł się w drodze. Wzgórze przebył stępa. Celem jego jazdy był górski szlak, prowadzący do miasteczka położonego na równinie. Słońce wypłynęło tymczasem nad krawędzie gór, obiecując piękny, gorący dzień. Jeździec ze wzgórza objął wzrokiem leżącą u jego stóp krainę. - Piękny kraj - mruknął i zaczął zjeżdżać po stoku. Pochyłość była jednak tak nieznaczna, że ujechawszy pół mili znalazł się zaledwie pięćdziesiąt stóp niżej od miejsca noclegu. Tu szlak skręcał nieco w bok i oczom młodzieńca ukazał się daleki cel jego drogi. Od tego punktu ścieżka biegła stromo w dół, kończąc się zagłębieniem, w którym kryło się niewielkie miasteczko. Nigdy tu nie był, ale wiedział, czego się spodziewać. Wiedział, że wszystkie małe siedziby ludzkie na Zachodzie podobne są do siebie jak krople wody. Wiedział również, że w promieniu siedemdziesięciu pięciu mil nie przechodziła tędy żadna kolej żelazna. Środki komunikacji sprowadzały się przy dobrym stanie dróg do samochodów, a przy złym - do wierzchowców. - Dalej, mój mały - rzekł głośno do konia. - Ciekaw jestem, co nas spotka. Zebrał właśnie cugle, chcąc ruszyć galopem, kiedy zobaczył, że koło drogi siedzi człowiek. Zatrzymał konia. W wyrazie twarzy nieznajomego malowało się jakieś rozpaczliwe napięcie. Siedzący przy drodze był niewątpliwie jednym z aktorów jakiegoś dramatu. Oczy jego wyglądały tak, jakby płakał bez łez. Jeździec wiedział, co to był za dramat. Czuł, jak bardzo niewłaściwą rzeczą jest wtrącać się w sprawy obcych ludzi. W tym zabitym deskami zakątku wolno było zachowywać swoje smutki dla siebie. Dumający przy drodze najwidoczniej pragnął być sam. Inaczej nie oddalałby się tak od miasteczka. Z drugiej strony nowo przybyły wiedział, że będzie musiał postępować bezceremonialnie. Zrozumiał to jeszcze wczoraj wieczorem. Oprócz tego domyślał się już, kogo ma przed sobą. - Czy mógłbym panu w czymś pomóc? - zapytał łagodnym głosem. Jak wielu prostych, odważnych i silnych ludzi był dobry i uczciwy. Nie myślał tylko o zaspokojeniu swoich pragnień i kaprysów. Miał dużo wyrozumiałości dla drugich, chociaż go tego nie uczono. Nie wiedział naturalnie, jak ten cierpiący człowiek przyjmie jego pytanie. Był przygotowany na wszystko: na gniew, oziębłość, obrazę czy nieuprzejme zniecierpliwienie człowieka zmagającego się z rozpaczą. Ale w brązowych oczach, które podniosły się, nie odbiło się żadne z tych uczuć. Mogło się zdawać, że ból odjął im wszelki wyraz. Kiedy się odezwał, jeździec spostrzegł, że uchwycił słowa, lecz ich nie zrozumiał. - Co pan powiedział? - Zdaje mi się, że pan ma jakieś zmartwienie - odparł młody człowiek. - Czy mógłbym panu w czymś pomóc? Nieznajomy uchylił powoli kapelusza i dźwignął się z miejsca. Przez chwilę stał nieruchomo, spoglądając tym samym tępym wzrokiem na bielejące w dole miasteczko. - Obcy człowieku - odezwał się wreszcie - nie spałem już nie wiem od jak dawna i ledwie żyję. Na tym miejscu siedzę od północy. Nie wiedziałem nawet, że wzeszło słońce. Byłem całkiem zamroczony. My wszyscy żyjemy tu od dłuższego czasu jak nieprzytomni. Potarł brodę, na której widniał czarny kilkudniowy zarost, i podniósł oczy na jeźdźca. - Obcy w tych stronach? - zapytał. - Tak. Mieszkam za tamtymi górami na północ, sto mil stąd. Ześliznął się z siodła i podszedł do nieznajomego. - Nazywam się bert Mcgregor - rzekł - i jestem rządcą na ranczo koło Scanlonu. Gospodarstwo idzie dobrze w tym roku, więc korzystając z wolnego czasu wybrałem się na objazd okolicy. Piękna to kraina, żyzna i malownicza! W oczach nieznajomego zapaliła się przelotna iskierka jakby zainteresowania i dumy, ale momentalnie zgasła. - Panie - rzekł - cierpię jak potępieniec! - Niech się pan uspokoi - odparł Mcgregor. - Widzę, że dzieje się z panem coś niedobrego. Proszę postarać się zapanować nad nerwami, bo inaczej pan zwariuje. Skrzywdzili pana ludzie? Czy mógłbym się panu przydać? Mam dużo wolnego czasu. Jestem na urlopie. Przez miesiąc mogę robić, co mi się podoba i mam trochę pieniędzy. Jestem odważny i umiem sobie dawać radę. W tonie jego nie było ani cienia samochwalstwa. Wyczuł to nawet ten stępiony cierpieniem człowiek. - Wierzę - rzekł. - Wygląda pan na takiego. - Kiedy pan jadł ostatni raz? - zapytał Bert. - Nazywam się Hammersley - odpowiedział zagadnięty jakby sobie przypomniał, że się jeszcze nie przedstawił. - Mamy ranczo za tymi wzgórzami. Nie jadłem chyba od przedwczoraj wieczorem. Chociaż nie pamiętam. - Palił pan? Palce Hammersleya zagłębiły się w kieszeni na piersiach. - Zdaje się, że nie mam tytoniu - rzekł. Mcgregor podał mu tytoń i bibułkę. Właściciel ranczo skręcił sobie drżącą ręką papierosa. Korzystając z tego, że przy tej czynności pochylił głowę, Mcgregor przyjrzał mu się uważnie. Hammersley był od niego znacznie niższy i odznaczał się krępą budową, harmonizującą z dużą, dobrze osadzoną głową. Musiał być niezwykle silny, jakkolwiek w danej chwili robił wrażenie człowieka ściętego z nóg. I nic dziwnego. Przybysz wiedział, że tego typu ludzie nie drżą przed osobistym niebezpieczeństwem, lecz w razie niemożności pośpieszenia z ratunkiem komuś z bliskich, wpadają w stan depresji, która może skończyć się śmiercią lub obłędem. Hammersley włożył papierosa do ust, zapalił go i zaciągnął się dymem. - Przyrządzę dla pana trochę jedzenia - rzekł Bert. Hammersley nie odpowiedział. Nikotyna w tym stanie osłabienia podziałała na niego jak jakiś narkotyk. Mcgregor rozpalił małe ofnisko i wydobywszy z torby przy siodle żywność i kawę, przyrządził szybko posiłek. Hammersley rzucił papierosa. Nagle spostrzegł, że go nie zgasił i powiedział: - Przydepnij go pan nogą, dobrze? Po czym chwycił buchający parą kubek i chleb ze słoniną. Jadł i pił w milczeniu. Kiedy skończył, otarł usta i podniósł głowę. - Lepiej mi - odetchnął z ulgą. - Czy mógłbym prosić jeszcze o jednego papierosa? Skręcił sobie drugiego papierosa już prawie pewną ręką. Zarządca dużego hodowlanego ranczo staje się w prędkim czasie nieomylnym znawcą ludzi. Musi się orientować, do czego jest zdolny dany człowiek i jak postąpi w konkretnej sytuacji. Mcgregor miał trzydzieści dwa lata i swoje odpowiedzialne stanowisko objął bardzo młodo, bo w wieku dwudziestu pięciu lat. Ponadto urodził się w kraju hodowli bydła i nauczył się jeździć konno prawie jednocześnie z chodzeniem. Miał więc dobrą praktykę. Otaksowawszy w myśli Hammersleya osądził, że pełne współczucia milczenie obudzi w nim chęć zwierzeń. Ludzie przebywający dużo w samotności lubią obdarzać przygodnych przyjaciół zaufaniem. Mcgregor milczał cierpliwie, czekając na rezultat swych przewidywań. Hammersley palił w zadumie papierosa. Nagle rzucił niedopałek, przycisnął go obcasem i zapytał: - Okropna rzecz, morderstwo, prawda panie? Mcgregor nie okazał najmniejszego zdziwienia. Patrzył chłodno w kwadratową twarz z czarnym zarostem. Nowy znajomy, jakby tego nie dostrzegając, patrzył w bok. - Okropna - potwierdził Bert, widząc, że nie trzeba się śpieszyć. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Hammersleya, na którego twarzy malował się teraz gniew. Widocznie przypomniał sobie początki dramatu. Hammersley był z natury człowiekiem odważnym i uczuciowym. - Nic to, jeżeli człowiek zginie w walce - ciągnął dalej właściciel ranczo. - Każdego to może spotkać. Dwóch ludzi załatwia porachunki i jeden ginie. Zwyczajna rzecz. Ale to morderstwo, o którym mówię, to było co innego. Nie żadna honorowa walka, tylko najpodlejsze morderstwo! Morderstwo dla pieniędzy. W głowie mi się nie mieści, jak można zabić człowieka dla pieniędzy. Nietrudno zrobić pieniądze. Mamy z naszego ranczo spore dochody. Praca wzbogaca. Stara prawda. nie pojmuję, jak taki łotr może posłać kulę bliźniemu po to tylko, żeby mu zabrać garść pieniędzy. - Dzieją się takie rzeczy - zauważył łagodnie Mcgregor. - Dzieją! Wiem o tym! W naszych stronach zdarzyła się taka rzecz, niedaleko, na szlaku Camas. Ten, którego zamordowano, miał przy sobie pieniądze i wszyscy o tym wiedzieli. Przyjechał do miasteczka z pełną kabzą. Głupi, nie robił z tego tajemnicy. Pysznił się, że taki bogaty. Zamierzał kupić ranczo. Mówił, że objedzie wszystkie w okolicy i wybierze sobie najlepsze. Rozumie pan, jaki to był gatunek? - Spotykałem takich. - No i znaleziono go nieżywego na polu, koło szlaku, z przestrzelonymi plecami, naturalnie bez pieniędzy. Na czoło opowiadającego wystąpiły wielkie krople potu, które otarł palcem. W oczach malowała się trwoga, Mcgregor zrozumiał, że walczy on w wyobraźni ze strasznym, narzucającym się nieodparcie obrazem. - Ma pan jeszcze papierosy? - zapytał cicho Hammersley. Mcgregor podał tytoń i bibułki i kiedy mu je tamten oddał, skręcił papierosa dla siebie... Czekał. - Że też ludzie mogą tak podle kłamać - jęknął Hammersley. - Kłamać pod przysięgą przeciwko niewinnemu człowiekowi, kiedy idzie o życie! - Z ust jego wydarło się słabe przekleństwo. - Zobaczy pan - ciągnął dalej - jeżeli powieszą mi brata, jeżeli zabiją mi siostrę, zakatrupię jednego po drugim jak psy. Wiem, że skłamali, i oni wiedzą, że skłamali. Ale było ich czterech - czterech przeciwko jednemu, a mój brat był sam jeden. Pewnie przysięgli nie mogli postąpić inaczej. - Czy uznano pańskiego brata za winnego tego morderstwa? - zapytał Mcgregor. Hammersley włożył zgaszonego już papierosa do ust. Potem puścił go bezmyślnie na ziemię i zapatrzył się w niego dziwnym, nieprzytomnym wzrokiem. Mogło się zdawać, że musi na coś patrzeć, bo inaczej zwariuje. - Uznano - odparł szeptem. - Został powieszony dziś o wschodzie słońca. To jest powiesili go... o ile, o ile,,, - nie mógł mówić dalej. Drżał jak w ataku febry, chociaż wargi miał sztywne i zaciśnięte. II ~ Wytrwam do końca Mcgregor w dalszym ciągu nie okazywał najmniejszego zdziwienia. Milczał, czekając cierpliwie, aż się nieborak uspokoi. - Powiesili go, chyba że nasz adwokat zdołał wyjednać u gubernatora zawieszenie wykonania wyroku - dokończył z trudem Hammersley. - Ale mnie się zdaje, że już jest po wszystkim. Gubernator nie zgodziłby się na to. Dla niego to zwyczajne morderstwo. Nie, nie łudzę się. Mój brat nie żyje. Będę musiał jechać po ciało, przywieźć je tutaj i sprawić nieszczęsnemu chrześcijański pogrzeb. - Spodziewa się pan niedługo wiadomości - rzekł Bert. - Tak. Jak tylko otworzą urząd telegraficzny. Teraz musi być szósta, mam jeszcze dwie godziny czasu. Wczoraj wieczorem chciałem się trochę zdrzemnąć, ale nie mogłem. Przyjechałem tutaj o północy... - Na razie nic się nie da zrobić - rzekł Bert. - Usiądźmy i niech się pan postara uspokoić. Usiedli na przydrożu. - Mam wrażenie, że jednak wyrok został zawieszony - ciągnął dalej. - Doszły mnie słuchy, że tutejszy gubernator jest wyjątkowo dobry i sprawiedliwy. Mówią, że jeżeli mu się dowiedzie, iż coś jest słuszne, to postąpi uczciwie, choćby na przekór całemu światu. Niech pan jeszcze nie traci nadziei. Chciałbym, żeby mi pan opowiedział szczegółówo przebieg całej sprawy. Może będę mógł panu pomóc. - Ale - zaprotestował słabo Hammersley - to przecież pana nic nie obchodzi. Jest pan na urlopie. Trudno, żeby pan sobie zakłócał wypoczynek takimi rzeczami. - Wiem, że jest pan sam jeden przeciwko szajce łotrów - przerwał Mcgregor. - Chce pan im dać radę w pojedynkę, nie czując się na siłach. Potrzeba panu pomocy i ja jej panu udzielę. Każdy człowiek ma obowiązek ratować bliźnich w nieszczęściu. Czyż nie tak? - Mogłoby to panu zająć dużo czasu - rzekł Hammersley. - Wytrwam do końca - oznajmił spokojnie. Hammersley odwrócił głowę i spojrzał na dziwnego, jakby z nieba zesłanego przyjaciela. Był bardzo zdziwiony, ale tak dalece bezbronny, że bez wahania przyjął wyciągniętą rękę. - Jeżeli pan mi pomoże - powiedział uroczyście - nie zapomnę panu tego do końca życia. - Pomogę panu - odparł równie uroczyście Mcgregor. - Niech mi pan teraz wszystko opowie. - Stało się to parę miesięcy temu - zaczął Hammersley. - Mój brat popędził na jarmark partię bydła. Zabrał ze sobą paru ludzi, których zgodziliśmy na wiosnę. Mieli właśnie odejść. Sprzedawszy bydło, wypłacił im należność i wyruszył samotnie w powrotną drogę. W południe przybył do miasteczka. Akurat bawił tam ten blagier, o którym panu opowiadałem. Kręcił się już od miesiąca po okolicy, nie przestając pyskować. Wygadywał na Zachód, że to takie cywilizowane strony, że się zawiódł, że nie widział jeszcze żadnego dzikiego kąta. Zawracał ludziom głowy, choć wszyscy się od razu na nim poznali. Ktoś go ostrzegł, że jeżeli nie powstrzyma języka, to będzie z nim źle. Odpowiedział, że się nie boi. Był wielkim i na swój sposób odważnym chłopem. Tego wieczora, kiedy mój brat zatrzymał się w zajeździe, było zimno i w sali jadalnej koło pieca siedziała dość liczna kompania. Wszedł ów samochwał i zaczął blagować jak zwykle. Powiedział, iż dowiedział się, że ktoś tam chce sprzedać dobre ranczo za tanie pieniądze i że on zaraz z rana pojedzie je kupić. - Myślę, że to będzie w sam raz dla mnie - rzekł: - Mam pieniądze i kupię. Ktoś go zapytał, którędy się do tego ranczo jedzie i wszyscy od razu zorientowali się, że było to ranczo starego Hansena, położone o dwadzieścia pięć mil drogi za miastem. Na Boże Narodzenie umarła mu żona i chciał się stary wyprzedać. Cena była bardzo umiarkowana. Wszyscy przyznali, że gość robi dobbry interes. Mój brat, starszy ode mnie o pięć lat, był z natury małomówny. Wolał słuchać niż mówić. Wtedy też nie wziął w rozmowie żadnego udziału. Niebawem sala opustoszała i został tylko on sam i tamten. Brat był zawsze dla ludzi bardzo uprzejmy, toteż kiedy ów obcy człowiek zaczął mu zadawać pytania, objaśnił go uprzejmie, że majątek Hansena jest więcej wart niż za niego żądają, że zna Hansena, zna jego ranczo i uważa, że stary jest bardzo uczciwy i że można mu zaufać. - Dobrze się składa, że pańska droga prowadzi koło jego ranczo - rzekł obcy. - Możemy jechać razem, rad będę z kompanii. Nigdy jeszcze tamtędy nie jechałem. Brat wyraził zgodę. Na drugi dzień, o wschodzie słońca, wyruszyli w drogę. Obcy miał u siodła pękaty worek. Brat zwrócił na to uwagę. - Chyba pan nie wiezie pieniędzy w tej torbie? - zapytał. - Mówił pan wczoraj, że zawsze je zabiera ze sobą. Obcy dotknął ręką worka i odpowiedział, że rzeczywiście wiezie w nim pieniądze, ale że się nie boi. - Mam rewolwer - rzekł - i wiem jak się strzela. - Musiał być wyjątkowym tumanem - zauważył Mcgregor. - Tak. Nigdy nie spotkałem większego durnia. I to go zgubiło. Otóż pojechali we dwóch i ujechawszy dwadzieścia mil drogi, dobili do miejsca, gdzie szlak Camas rozgałęzia się i jedna dróżka prowadzi do Hansena. Po drodze nie spotkali żywej duszy. - Jeżeli pan chce, pojadę z panem na miejsce - zaproponował brat. - Okolica tu pusta i niebezpieczna. Obcy wybuchnął śmiechem i powiedział, że chętnie z nim dłużej pobędzie i pokaże, jak się powinno kupować ranczo. Brat odparł, że go to nie interesuje, wobec czego roześmieli się obaj i rozstali. Jeden pojechał w jedną stronę, a drugi w drugą. Pod wieczór tego samego dnia znaleziono głupca zabitego. Leżał na polu obok szlaku. Pieniądze zniknęły. - Jak daleko ujechał? - zapytał Mcgregor. - A, w tym było coś dziwnego - odpowiedział Hammersley. - Mój brat, dojeżdżając do zakrętu drogi, obejrzał się za siebie. Obcy człowiek oddalił się już o jakieś pół mili i w dalszym ciągu jechał kłusem. Jednakże ciało jego znaleziono w odległości tylko pięciuset stóp od początku szlaku. Ślady wskazywały na to, że po zabójstwie zwłoki zostały przeciągnięte dalej. - Jakie to były ślady? - zapytał Mcgregor. - Na początku szlaku i tam, gdzie znaleziono ciało, były ślady krwi, ale tam, gdzie go brat widział ostatni raz - żadnych. Ludzie, którzy znaleźli trupa, pojechali zaraz do Hansena dowiedzieć się, czy czegoś nie widział. Hansen zabrał się z nimi na miejsce wypadku i później tyle było jeżdżenia po tym szlaku, że nim przyjechał szeryf, wszelkie ślady zostały zatarte. Brat mój utrzymywał, że widział zabitego dużo dalej; cóż, kiedy nie miał na poparcie swoich słów żadnego rzeczowego dowodu. Wszystkie ślady wskazywały na to, że mordu dokonano na początku szlaku i dopiero potem przeciągnięto ciało nieco dalej. - Wspominał pan, że brat pański, gdy jechał z tym człowiekiem, nie spotkał nikogo - przerwał Mcgregor. - Dlaczego jego wrogowie wzięli mu za złe, że jechał z tamtym? Prosty zbieg okoliczności i nic więcej. - W tym właśnie kryje się cała podłość - wykrzyknął z uniesieniem Hammersley. - Czterej ludzie przysięgli w sądzie, że w chwili, gdy mój brat rozstawał się z zabitym, oni znajdowali się niedaleko na wzgórzu. Zeznali, że widzieli, jak obcy człowiek odjechał szlakiem Camas, tak jak mówił brat i że po chwili brat zawołał nań, by zawrócił. Miało między nimi dojść do ostrej wymiany słów. Obcy człowiek wpadł niby w wielki gniew, pogroził bratu pięścią i ruszył z powrotem. Brat wyciągnął rewolwer, strzelił mu w plecy, zsiadł z konia, przeciągnął ciało na to miejsce, gdzie je znaleziono, zabrał worek z pieniędzmi i odjechał. Czterej świadkowie, widząc z daleka, że ofiara nie żyje, pojechali prosto do szeryfa, który zjechał do naszego domu. Tymczasem ciało znaleźli inni przejezdni i zrobił się alarm. - Niech mi pan powie, co to za jedni ci czterej? - zapytał Mcgregor. - Każdy pracował na innym ranczo. Jeden na południe od miasta, drugi na północ, trzeci na zachód. Zeznali, że byli w mieście i jechali razem na południową stronę do trzech dziewcząt mieszkających w sąsiedztwie ranczo, na którym pracował czwarty. - Czy cieszyli się dobrą opinią? - Nie znam się na prawie - odpowiedział Hammersley. - Naszemu adwokatowi pozwolono im zadać kilka osobistych pytań: czy byli kiedyś aresztowani, czy brali udział w jakichś burdach? Odpowiedzieli, że nigdy nie byli aresztowani i że specjalnie się nie awanturowali. Prawda, że czasami trochę pili, grali w karty i gonili za dziewczętami, jak to młodzi, ale to wszystko. Poświadczyli sami za sobą i to wystarczyło. Mój brat nie miał żadnych świadków. Bronił się tylko słowem. Odpowiedział, że rozstał się z zabitym i pojechał do domu, a o śmierci obcego człowieka dowiedział się dopiero od szeryfa. - A więc to było tak: słowo jednego przeciwko słowom czterech? - Nie - rzekł z zakłopotaniem Hammersley. - Wchodził jeszcze w grę rewolwer. - Rewolwer? - Wie pan, że hodowca, pędząc partię bydła, zabiera zawsze ze sobą rewolwer - ciągnął dalej opowiadający. - Brat też zabrał. Szeryf najpierw zapytał o rewolwer. Brat wróciwszy do domu zdjął pas i powiesił go w swoim pokoju na ścianie, a rewolwer położył na stole. Powiedział to szeryfowi, który poszedł na górę osobiście. Wrócił z rewolwerem w ręku i stanął przed bratem, patrząc na niego dziwnym wzrokiem. - Strzelał pan z niego, panie Henryku? - zapytał. - Ależ nie - odpowiedział zdziwiony Henryk. - Przez całą drogę, od wyruszenia z domu do powrotu, nie wyjmowałem go z pochwy. - Tak? - rzekł szeryf. - A jednak z niego strzelano. Pan chyba wie? - Nie oglądałem go - odparł brat. - Wyjeżdżając z domu, wsunąłem go po prostu do pochwy. I to wszystko. Henryk nie bardzo umie się obchodzić z bronią. On zawsze był taki niedbały. W razie potrzeby zabiera ze sobą rewolwer, ale rzadko kiedy przyjdzie mu do głowy obejrzeć go i sprawdzić, czy jest w porządku. I wtedy popełniłem błąd. Widzę to teraz. Możliwość oskarżenia Henryka o zabójstwo wydawała mi się takim absurdem, że nie obmyśliłem wykrętnej odpowiedzi. - Szeryfie - rzekłem znienacka - to ja strzelałem z tego rewolweru. Spojrzał na mnie z wiele mówiącym uśmiechem. - Szczegóły - rozkazał. - To było tak - zacząłem. - Ostatnio mieliśmy kłopot z dzikimi końmi, które się pojawiały w górach. Co noc podchodziły pod korrale. Tydzień temu postanowiłem na nie zapolować. Była jasna, księżycowa noc. Niebawem rozległ się tętent i od strony wąwozu ukazał się ogromny szpak, biegnący kłusem z rozwianą grzywą i podniesionym wysoko łbem. Zawsze przepadałem za końmi i ten piękny, dziki biegun przypadł mi z miejsca do serca. Powiedziałem sobie, że skoro tak polubił moje obejście, to postaram się, żeby tu zamieszkał, i poszedłem do szopy po sznur. Kiedy powróciłem, szpak napierał całą siłą na ogrodzenie korrala. Jeden z moich koni czynił to samo od środka. Przestraszyłem się, że płot może się zawalić. Bestia była niezwykle wielka i mocna. Wystrzeliłem w powietrze nad jego głową i popędziłem ku korralowi, w nadziei, że uda mi się go złapać na linę. Ale się przeliczyłem. Pętlica chybiła, a koń poszedł jak strzała. - Zabieram pana z sobą - rzekł szeryf do Henryka. - Oskarżam o zabójstwo Waltera Moody.ego. - Nie będę się opierał, szeryfie - odpowiedział brat. - Jestem niewinny. - Gdzie worek? - zapytał szeryf. - Nie wiem. Ostatni raz widziałem go u siodła Moody.ego - odparł brat. Z szeryfem był wiceszeryf. Przeszukali we dwóch dom i stodołę, gdzie znaleźli worek. - Podrzucony - przerwał Mcgregor. Z pewnością. Szeryf chciał wymóc na Henryku, żeby mu powiedział, gdzie są pieniądze. Henryk naturalnie nie wiedział. Koniec końców brat znalazł się w więzieniu. Odbył się sąd, uznano go za winnego i skazano na karę śmierci. O ile wykonanie wyroku nie zostało zawieszone, jest już biedak na tamtym świecie. - Interesuje mnie ta sprawa - rzekł Mcgregor, odwracając oczy. - Mam wrażenie, że brat pański jeszcze żyje. Założyłbym się prawie, że żyje. Na razie będziemy udawali, że się nie znamy. Pojadę teraz do miasta, a pan przyjedzie za pół godziny. Tylko patrzeć jak otworzą telegraf. Będę się kręcił w pobliżu. Czy jest tam jakaś stajnia? - Jest przy zajeździe. Mcgregor wskoczył na siodło, pojechał do miasteczka i pozbywszy się konia, udał się pieszo przed urząd telegraficzny. Był to mały budyneczek z dużą tablicą nad drzwiami. Na ulicy czekała gromadka ludzi złożona z kilkunastu mężczyzn. Nowo przybyły minął ich, wszedł na schodki i szarpnął za klamkę. - Telegrafista jeszcze nie przyszedł - odezwał się jeden z obecnych. - Dopiero za pół godziny będzie otwarte. Je śniadanie. Nie przynagliłbyś pan tego człowieka, choćby chodziło o nowinę o końcu świata. - Czeka pan na coś? - zapytał Mcgregor. - Czy czekam? Na Boga, wszyscy tu czekamy. On może już nie żyje. A może żyje! - Jak to? - zapytał znów Bert. Nieznajomy zaczął opowiadać przebieg dramatu, kiedy nadszedł telegrafista. Gromadka rozstąpiła się, dając mu przejść. Urzędnik żuł w zębach wykałaczkę z miną absolutnej obojętności na czyjekolwiek losy. Jednocześnie z głębi ulicy nadjechał galopem Hammersley i zatrzymawszy się przed urzędem telegraficznym, zeskoczył z konia. Obecni cofnęli się trochę, przyglądając mu się w milczeniu. - Matty, czy już jest jakaś wiadomość? - zapytał telegrafistę. - Tylko co przyszedłem - odpowiedział urzędnik. - Nie wiem. - Proszę... chciałbym się dowiedzieć, czy jest coś dla mnie... - rzekł stłumionym głosem Hammersley. Telegrafista wszedł do biura, wyjął z jakiejś dziury zatyczkę i na stole zaczęło stukać. Hammersley wszedł za nim i stanął koło balustrady. Pozostali, nie wyłączając Mcgregora, ustawili się w milczeniu po bokach i w tyle. - Co mówi aparat? - zapytał cicho Hammersley. - To nie dla mnie - odpowiedział urzędnik. - Pewnie telegrafują do kogoś w dole linii. - A moja wiadomość jak przyjdzie? - zapytał znów Hammersley. - Zostanie przesłana ze stolicy do okręgu. - A czy nie może się pan zapytać, czy tam czegoś nie mają? - Nie mogę im przerywać - rzekł opryskliwie telegrafista. - Proszę się uzbroić w cierpliwość, za minutę będzie. Usiadł przed stukającym aparatem i położył na nim wskazujący palec. Jednocześnie żuł swoją wykałaczkę, patrząc leniwie w okno. - Spodziewa się pan widać wielkiej nowiny - rzekł do Hammersleya Bert. - Wielkiej nowiny - potwierdził zagadnięty. Zdjął kapelusz i Mcgregor zauważył, że na czole perlą mu się krople potu. - Na pana miejscu nie przejmowałbym się tak bardzo - poradził nowy przyjaciel. Nagle stukanie ustało. Zapadła chwila milczenia. Mcgregor słyszał wyraźnie ciężkie oddechy stojących za sobą ludzi. Wywinęła się taśma ze znakami Morse.a i znów zrobiło się cicho. Telegrafista posłał pytanie. Odpowiedź nadeszła natychmiast. Urzędnik zamknął aparat i nie odwracając się rzekł: - Nic dla pana nie ma, panie Hammersley. Poleciłem okręgowi, żeby zwrócili się z pytaniem do stolicy. Zobaczę później, co odpowiedzą. Hammersley cofnął się i po omacku jak ślepy wyszedł na dwór. III ~ Wiadomość Bert podążył za nim. Od strony zajazdu ukazała się nowa grupa i wkrótce Hammersley i Mcgregor znaleźli się w centrum zbiegowiska. Nowo przybyli zaczęli się dopytywać o nowinę. Na odpowiedź, że nie ma żadnej, roześmiali się cicho i podnieśli wrzawę. Wymieniali uwagi i przypuszczenia. - To dobrze - powiedział któryś. - Brak wiadomości jest dobrą wiadomością. - W tym coś jest, panie Hammersley - rzekł Mcgregor. - W razie nieszczęścia obrońca zawiadomiłby pana. Nieszczęśliwy zwrócił na niego czerwone, prawie nie widzące oczy. - Przeciwnie - rzekł. - Miał się widzieć z gubernatorem wczoraj wieczorem. Gdyby mu się udało wyjednać zawieszenie, przysłałby depeszę w nocy. Jeżeli zaś czekał na... na tamto... to naturalnie zatelegrafuje później. Mcgregor otworzył usta jakby chcąc coś powiedzieć, lecz zamknął je z powrotem i ująwszy Hammersleya pod ramię, wyprowadził go z tłumu. - Niech pan nie upada na duchu - szepnął. - Ja nie tracę nadziei. Odejdźmy od tych ludzi. - Muszę być blisko telegrafu - wyjąkał Hammersley. - Pójdziemy do zajazdu. Poszli wolnym krokiem. Nagle rozległ się tętent kopyt i w głębi uliczki ukazało się dwóch jeźdźców. Hammersley odwrócił głowę. - Moja siostra - rzekł - a ja nie mam dla niej żadnej dobrej nowiny. Konna para zatoczyła galopem koło przed zajazdem i zeskoczyła z siodeł. Dziewczyna podbiegła do Hammersleya, który ujął ją za ręce i potrząsnął głową w milczeniu. Gdy rodzeństwo stało obok siebie, Mcgregor obrzucił pannę uważnym spojrzeniem. Była wyższa od brata i wyglądała na bardzo silną. Kruczoczarne włosy kontrastowały uderzająco z owalem bladej twarzy. Gdy brat potrząsnął głową, przeszło ją widoczne drżenie. Opanowała się jednak momentalnie i stanęła sztywna, cicha, silna nie tylko ciałem, lecz i duchem. Mcgregor zauważył, że nie martwiła się o siebie tyle, co brat o nią. - Nie mogłam czekać - rzekła. - Nie spałam wcale i myślałam, że noc się nigdy nie sończy. Więc nie ma żadnej wiadomości, Jimie? - Nie - odpowiedział brat. Nowy przyjaciel podchwycił jego wzrok i zląkł się, że zapomniawszy o umowie, zechce go przedstawić jako człowieka, który ofiarował się im pomóc w nieszczęściu. Jim spostrzegł się jednak w porę i oczy jego przeniosły się na eskortę dziewczyny. Wzrok Mcgregora poszedł w tym samym kierunku. Obok stał wysoki, silnie zbudowany mężczyzna o zimnych, niebieskich oczach i obojętnej twarzy. Biło od niego jakimś dziwnym spokojem. Spotkał się wzrokiem z Hamersleyem, przy czym w twarzy jego nie drgnął ani jeden mięsień. Długie ręce wisiały mu nieruchomo u ramion. Dziewczyna obserwując brata, zauważyła widocznie kierunek jego spojrzenia, bo otrząsnęła się z surowej zadumy i odwróciwszy się, dała swemu towarzyszowi znak, aby się zbliżył. Podszedł bez słowa i lekko położył prawą rękę na jej ramieniu. Ona albo tego w ogóle nie spostrzegła, albo zignorowała jako drobiazg, nie poruszyła się i nie cofnęła. Mcgregor na widok tego gestu poczuł gorąco na twarzy. Poufałość nieznajomego wywołała w nim odruch gniewu. - Jimie - rzekła. - Czuję, że jest jeszcze nadzieja. Pan Harbord nas uratuje. - Tak? - zapytał Hammersley. - Jakim sposobem? - Pozwoliłem sobie zwrócić się wczoraj do gubernatora - odpowiedział Harbord. - Zebrałem podpisy dwunastu najbardziej wpływowych ludzi na poparcie swojej prośby. Pozwoliłem sobie donieść mu, że odkryto nowe dowody. Było to konieczne, gdyż inaczej wątpię, czy udałoby się uzyskać zwłokę. Naturalnie nic się jeszcze nie wykryło, ale nie trzeba tracić nadziei, tylko szukać. - Czy uważa pan, że gubernator może coś zrobić? - zapytał Hammersley. - Uważam to za więcej niż prawdopodobne - odpowiedział Harbord. - Znam go osobiście. POdejmowałem go nawet, kiedy tu bawił w czasie kampanii wyborczej. Wiecie, że sam był niegdyś hodowcą bydła, toteż w mojej depeszy położyłem na to nacisk i zaznaczyłem obszernie, kim wy jesteście. - Nie wiem, jak wam dziękować - rzekł z wdzięcznością Hammersley. - Nie wiedziałem, że mamy takich przyjaciół. - Ci, którzy podpisali mój telegram są przekonani, że wasz brat jest niewinny - ciągnął dalej dobroczyńca. - I ja również nie wierzę w jego winę. To nie jest człowiek, który byłby zdolny zabić drugiego człowieka. Ręka spoczywająca na ramieniu dziewczyny osunęła się na dół i uścisnęła jej dłoń. Ona wszakże zachowała się tak, jakby i tego nie zauważyła. Nie cofnęła co prawda ręki, lecz Mcgregor był pewny, że uścisku nie oddała. Robiła wrażenie jakby z całego świata zewnętrznego istniała dla niej tylko cela, więziąca w swych ścianach nieszczęśliwego skazańca, a poza tym nic. Jednakże zachowanie się zuchwalca rozgniewało Mcgregora. Podszedł do trójki stojącej z dala od tłumu i wpił oczy w twarz Harborda. Młody człowiek, nie odrywając wzroku od dziewczyny, tłumaczył jej właśnie, że jego depesza będzie miała skutek. Kiedy skończył, poczuł, że jest obserwowany i podniósł głowę. Szare i niebieskie oczy spotkały się i zrozumiały. Harbord umiał nad sobą panować. Wyglądał na człowieka zimnego i nieuczciwego. Ale Mcgregor potrafił w razie potrzeby być także pogardliwy. Zachowanie się Harborda wobec dziewczyny dotkniętej okrutnym ciosem obudziło w nim antypatię do brutalnego zuchwalca. Ludzie pociągali go albo odpychali od pierwszego wejrzenia i przekonał się niejednokrotnie, że intuicja go nie zawodziła. Pierwsze zmieniły się oczy Harborda. Zimne lśnienie ustąpiło miejsca drobnym, ognistym iskierkom świadczącym, że człowiek ten zdolny jest do wybuchu. - Co tam, przyjacielu? - zapytał. Szyderczy epitet "przyjacielu" podziałał na dumę Mcgregora. W dodatku w głosie Harborda zadźwięczała nuta wyzwania. Przybysz z obcych stron nie zamierzał początkowo wystąpić otwarcie jako przyjaciel Hammersleyów, lecz teraz zmuszono go do podniesienia przyłbicy. Nie ufał Harbordowi. Po pierwsze był za "słodki", po drugie interesował się dziewczyną, a po trzecie myślał przede wszystkim o sobie i korzystając z jej cierpienia, starał się samolubnie osiągnąć swój cel. - Co ma być? - odparł. Nim Harbord zdążył odpowiedzieć, dziewczyna obejrzała się szybko i spojrzała na Mcgregora. Młody człowiek spostrzegł to. Krew uderzyła mu do głowy. Zrobił wysiłek, aby się opanować, ale mu się to nie udało. Uczynił drugi, aby na nią nie spojrzeć, ale i to nie wyszło. Odwrócił powoli głowę i spotkał się z jej wzrokiem. W źrenicach dzielnej dziewczyny nie czaiła się trwoga ogarniająca chwilami jej brata, lecz coś innego, coś, co poruszyło Mcgregora stokroć silniej. Spod ciemnych rzęs wyjrzało na niego bezgraniczne, ciche, rozpaczliwe cierpienie. Zdjął machinalnie kapelusz. Poczuł się tak jakby z nią razem stanął nad trumną jej ukochanego zmarłego. Uświadamiał sobie tylko uczucie głębokiej litości i nic więcej. Dumny był, że odda się otwarcie na jej usługi. Zdał sobie teraz sprawę, że służenie jej pod maską to rodzaj tchórzostwa. Zapomniał o Harbordzie i jego obraźliwym pytaniu. Zapomniał nawet o Hammersleyu. Miał dziwne wrażenie, że są sami - on i ta dziewczyna, sami, tylko oni i że czekają razem na coś nieprzewidzianego. - Pani - rzekł - przyjechałem tutaj, żeby panią ratować od nieszczęścia. Nie zdawał sobie w tej chwili sprawy, że jest dla niej zupełnie obcy. Pamiętał tylko, że znał ją od przeszło pół roku, że od tego czasu miał ją w sercu i w duszy, i że myśl o niej była mu radością i wytchnieniem. Stał, patrząc na nią trochę melancholijnie z wyrazem czci w oczach. Spostrzegł z radością, że coś z jego uczuć musiało się udzielić i jej. Na blade policzki wypłynął cień rumieńca, a wargi rozchyliły się lekko w bezgłośnym pytaniu. - Jestem przyjacielem pani brata - rzekł z prostotą. - Och! - szepnęła z widoczną ulgą i zwróciła się prędko do Hammersleya. Ten ostatni stracił na chwilę głowę, gdyż nie spodziewał się, że nowy przyjaciel zdradzi się tak prędko przed jego siostrą. Ale i on również ucieszył się z tego otwartego wystąpienia. - Tak - potwierdził może trochę za skwapliwie - mój dobry przyjaciel, hodowca zza gór. W ciągu ostatniego roku widzieliśmy się kilka razy. Jest teraz na urlopie i przyjechał specjalnie, żeby się ze mną zobaczyć. Dziewczyna wyciągnęła silną, ciepłą rękę. Ujął ją szybko w dłoń, ale spuścił powieki, nie mogąc dłużej wytrzymać jej wzroku. Nie patrząc, czuł na swej twarzy przenikliwe spojrzenie Harborda. Niewątpliwie fałszywiec dziwił się i zastanawiał. - Nazywam się Bert Mcgregor - przedstawił się nowy przyjaciel. - Cieszę się, że pan tu jest - odpowiedziała dziewczyna i było to więcej niż mógł się spodziewać. Teraz wystąpił Harbord. - Co to pan mówił, skąd pan jest? - zapytał trochę cierpko. - Nic nie mówiłem - odciął się Mcgregor. - Pan Hammersley powiedział, że pochodzę zza gór. Chyba panu wystarcza jego słowo? - Posiada pan tam ranczo, prawda? - Nie. - Hammersley wspomniał, że pan jest hodowcą. - Administruje - wtrącił Jim. - Czyim ranczo? - W głosie Harborda brzmiało podejrzenie i jednocześnie jakby wyzwanie. - Spółka Monroe i Sullivan - rzekł lekko Mcgregor. - Słyszał pan kiedyś te nazwiska? - Jakżebym nie miał słyszeć! Wszyscy je tu znają. W tonie Harborda czuło się szacunek. Gospodarstwo hodowlane wymienione przez Mcgregora należało do największych w stanie. Jeżeli Mcgregor był tam administratorem, to posiadał stanowisko, z którego mógł być dumny. Nadto był jeszcze młody i mógł niezadługo zostać kimś więcej. Mcgregor odgadł bieg myśli swego wroga, gdyż ten ostatni przestał chwilowo mieć się na baczności i twarz jego zdradziła więcej niż przypuszczał. Hammersley i jego siostra zwrócili się twarzami do urzędu telegraficznego. Przez otwarte drzwi widać było telegrafistę z nogami na stole. - Jeszcze nie - westchnęła dziewczyna. - Będzie - zapewnił ją Harbord. - Niech się pani nie martwi. Gubernator nie zignoruje mojej depeszy opatrzonej tyloma podpisami. - Jeżeli się to sprawdzi, będziemy panu zawdzięczali więcej niż mogę wypowiedzieć - rzekła panna Hammersley. - Potem będzie jeszcze dużo do załatwienia, ale to biorę na siebie - dokończył Harbord. Mcgregor popatrzył na Hammersleya, ciekaw, jak wytrzymuje napięcie oczekiwania. Nagle zauważył, że oczy Jima opuściły budynek telegrafu i spoczęły uważnie na tłumie, a jego silne ciało przeszło drżenie. Hammersley obejrzał się na niego i jął się powoli odsuwać od siostry. Mcgregor patrzył. Dziewczyna rozmawiała z Harbordem nieświadoma zachowania brata. Mcgregor poszedł za Hammersleyem. Desperat zbliżył się do grupy stojącej koło wejścia do telegrafu, sięgając powoli ręką do kieszeni kurtki. Mcgregor spostrzegł, że na ten widok od grupy oderwali się dwaj ludzie i odeszli za róg budynku. - Ci dwaj krzywoprzysięgli przeciwko życiu mego brata! - wrzasnął nagle Hammersley i wyrwał z kieszeni rewolwer. Mcgregorowi nasunęło się spostrzeżenie, że rewolwer ten został kupiony tylko w tym celu, bo hodowcy noszą zazwyczaj inny kaliber. Ręka Jima podniosła się do góry. Dwaj łotrzykowie rzucili się do ucieczki. Hammersley krzyknął, aby stanęli. Posłuchali, unosząc ręce nad głowami. Tymczasem Mcgregor dogonił Hammersleya i złapawszy go za ramię, zgiął je ku dołowi. Szaleniec szarpnął się z całej siły, ale nowy przyjaciel okazał się silniejszy i pomimo oporu wyrwał mu rewolwer i odstąpił na bok. W oczach Jima zaświeciły łzy bezsilnej wściekłości. - Dlaczego mi pan przeszkodził? - krzyknął z uniesieniem. - Należało im się to za, za... Rozległy się szybkie, drobne kroki i Hammersley znalazł się w objęciach siostry. Delikatne ręce potrząsnęły nim energicznie. Wyprostował się i przesunął ręką po czole. - Zapomniałem się - rzekł. Mcgregor zrozumiał, że słowa te zostały wygłoszone w celu odwrócenia ich uwagi. Jim niewątpliwie obmyślił to sobie z góry, a tacy ludzie jak on niełatwo dają się odwieść od raz powziętego zamiaru. Bert uświadomił sobie, że przybyło mu nowe zadanie i że nie tylko będzie musiał pomagać rodzeństwu, ale też strzec Hammersleya przed nim samym. W zrozpaczonym człowieku kipiała zemsta, czemu się zresztą trudno było dziwić. Prawdopodobnie żył dotąd cichym, spokojnym życiem i tragedia, jaka spadła na ich dom niby piorun z jasnego nieba, okazała się ponad jego siły. Bert minął rodzeństwo i podszeddł do dwóch ludzi, którzy przed chwilą uciekali przed Jimem. - Ej, chłopcy, zdaje się, że wasz widok działa na Hammersleya podniecająco - rzekł spokojnie. - On nie jest w tej chwili sobą i nie odpowiada za siebie. Na waszym miejscu zszedłbym mu z oczu. Na twarzach kowbojów odbiła się obraza. Kiedy minęło niebezpieczeństwo, nabrali odwagi. - Nie rządzicie miastem, co? - zapytał jeden. - Nie, ale radzę wam odejść. Spojrzeli na niego, a on na nich. Mówił cicho i spokojnie, ale w oczach miał coś niepokojącego. Jeden z ludzi przestąpił z nogi na nogę. Drugi wzruszył ramionami. - Może się jeszcze zobaczymy - rzekł pierwszy i odeszli. Mcgregor nie odpowiedział. Czuł, że miał teraz dwóch wrogów więcej, ale to nie miało znaczenia. Nie żałował, że się zdemaskował. Miał przynajmniej uczucie swobody. Kiedy wracał do Hammersleya, ujrzał przed wejściem do telegrafu zbiegowisko. Ludzie cisnęli się wołając i krzycząc: - Hammersley! Hammersley! Depesza do Hammersleya! Depesza! - Gdzie jest Hammersley!? Mogło się zdawać, że nikt go nie widzi, choć znajdował się w odległości kilkudziesięciu kroków. Opuścił siostrę i pobiegł do urzędu. Rozstąpili się, dając mu przejść. Mcgregor obejrzał się i zobaczył, że dziewczyna wisi na ramieniu Harborda, drżąc z oczekiwania i trwogi. Nad głowami tłumu ukazała się głowa Hammersleya. Zaczęto się domagać z krzykiem, żeby powiedział nowinę. W odpowiedzi kazał im się rozstąpić. Widząc, że im nic nie powie, gapie cofnęli się na dwie strony, tworząc wąskie przejście. Hammersley nie skorzystał z niego od razu. Podniósł do góry ręce i chwycił się framugi drzwi. W jednej ręce trzymał kurczowo żółty papier. - Aniu! Aniu! - krzyknął, pochłonięty wyłącznie troską o siostrę. - Zawiesili! Zawiesili na trzydzieści dni! Henryk jeszcze żyje! IV ~ Druga depesza Mcgregor obejrzał się ponownie na dziewczynę. Wspierała się w dalszym ciągu na ramieniu Harborda. Na słowa brata wyprostowała się powoli, najwidoczniej z wielkim wysiłkiem. Serce jej musiało bić bardzo mocno, bo oddychała ustami. Nagle odsunęła się od mężczyzny i przycisnęła rękę do piersi. Uśmiechnęła się przy tym tak odważnie, tak promiennie, że Mcgregor poczuł się wniebowzięty. Hammersley przesunął się między ludźmi i podbiegł do siostry z rozłożonym telegramem w ręku. Przeczytała go w okamgnieniu. - Więc - szepnęła - mamy trzydzieści dni czasu. - Tak - potwierdził brat - nie zmarnujemy tego czasu. Mam teraz przeczucie, że wszystko skończy się jak najlepiej. Gubernator nie zgodziłby się na to, gdyby nie przypuszczał, że Henryk może być niewinny. - Prawdopodobnie nakazał przeprowadzić dochodzenie jeszcze raz - zauważył Mcgregor. - Mówiłem panu, panie Hammersley, że to porządny człowiek. - Jesteś pan może jego przyjacielem? - zapytał szybko Harbord. - O, nie - zaprzeczył Bert - ale on ma opinię porządnego człowieka. Chyba pan czytuje gazety? Oczy dwóch mężczyzn spotkały się po raz drugi i zagrały w nich ponownie wrogie błyski. Harbord jednak nie przedłużał tej wymownej chwili. Zwrócił się do Hammersleya. - Czy można wiedzieć, kto depeszował? - zapytał. - Nasz obrońca, adwokat Sobey - objaśnił Jim. Mcgregor zauważył, że przez twarz wroga przemknął cień gniewu. - A do mnie nie było telegramu? - zapytał. - Nie dowiadywałem się - odparł Hammersley. - Nie miałem głowy. - Ja się dowiem - rzekł Harbord, przy czym w głosie jego zadźwięczała dziwnie gwałtowna nuta. Odwrócił się i podążył w stronę telegrafu. Anna odprowadziła go wzrokiem. - Jaki on dziwny - zauważyła. - Ciekawa jestem, co mu jest. - Spodziewał się, że gubernator będzie do niego depeszował - rzekł Mcgregor. - Chciał, żeby zasługa zawieszenia egzekucji jemu przypadła w udziale. - A, rozumiem - szepnęła miękko. - Czas do domu - odezwał się Hammersley i spojrzał na Mcgregora. - Czy trwa pan w zamiarze ratowania nas w nieszczęściu? - zapytał. - Właściwie nie powinienem nalegać, ale chwytam się każdej okazji, każdego błysku nadziei. Nim zagadnięty zdążył odpowiedzieć, z drzwi urzędu telegraficznego wyszedł Harbord. Cień, który przemknął mu przed chwilą przez twarz, powrócił i pozostał już jako czarna chmura. Podszedł do trójki. - Jedzie pan do domu, Hammersley? - zapytał. - Tak - odpowiedział Jim. - I ja jadę - rzekł Harbord. Zawahał się i spojrzał na Mcgregora. - I pan pewnie jedzie w tę samą stronę? - Na razie nie - odparł uprzejmie Bert. - Rozejrzę się trochę po mieście. Harbord zadał mu przed chwilą osobiste pytanie. Czuł, że ma prawo odpłacić mu tym samym. Jednocześnie chciał urazić człowieka tak niesympatycznego i zarozumiałego. - Dostał pan telegram? - zapytał. - A co panu do tego? - warknął Harbord. Anna spojrzała ukradkiem na Mcgregora. Wargi młodego człowieka rozszerzyły się ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Doznała ulgi i odpowiedziała mu takim samym cieniem uśmiechu. Następnie spojrzała na Harborda. - Ja bym chciała wiedzieć, czy pan dostał telegram, panie Harbord - rzekła. - Jeżeli gubernator odpowiedział panu, tym lepiej dla nas. Dowodziłoby to bowiem, że gotów jest zapewnić każdego, iż go ta sprawa interesuje. - Nie - odpowiedział Harbord. - Ale jeszcze dostanę. - Z pewnością - potwierdziła dziewczyna. - Jedziemy do domu, Jim? - Naturalnie - rzekł Hammersley. - Jedzie pan z nami, Harbord? - POczekam na telegram - odparł tamten i oczy jego poszukały mimo woli twarzy Mcgregora, który to zauważył. - Będzie pan u nas dziś po południu, panie Mcgregor? - zapytał Jim. - Albo wieczorem - odpowiedział Bert. Anna spojrzała na niego i skinęła poważnie głową, po czym poszła z bratem po konie. W parę minut bylli w drodze. Mcgregor zawrócił w milczeniu do zajazdu. Wiedział, że Harbord został w mieście nie tyle ze względu na spodziewaną depeszę, ile z ciekawości, co on będzie robił. Ostatecznie nie mógł mu tego zabronić. Wróg zdawał się mieć gotowy plan działania. Z tonu jego głosu, kiedy się odezwał, można było wywnioskować, że jest wściekły. - Minutę, przyjacielu! Mcgregor zrobił w tył zwrot i podszedłszy do Harborda, zajrzał mu w oczy. Był tak samo rozgniewany, ale starał się nad sobą panować. Nie chciał się z tym zdradzić przed nieprzyjacielem. Wiedział, że w gniewie myśli człowieka są mniej przejrzyste niż w spokoju. Z drugiej strony gniew był u niego czymś wyjątkowym. Cieszył się z tego, gdyż zaobserwował u innych ludzi fatalne skutki tego uczucia. Rozumiał, że z gniewu rodzi się złe samopoczucie moralne. A chciał być zawsze chłodny, spokojny i zdrowy. - Nie pojmuję, co upoważnia pana do nazywania mnie "przyjacielem", panie Harbord - rzekł. - Nie udawaj, że nie wiesz - odpowiedział impertynencko Harbord. - Muszę ci powiedzieć, co o tobie myślę, bo widzę, że zanadto liczysz na swoją bezczelność. Hammersleyowie mają poważne zmartwienie i sami nie wiedzą, co czynią. Dlatego ci łatwo uwierzyli. Wiadomo, tonący brzytwy się chwyta. Ale cóż ty dla nich możesz zrobić? Zaganiacz bydła na wakacjach! Pewnie ci się zdaje, że znajdziesz prawdziwego mordercę i przypodobasz się pannie Hammersley. Wspaniała okazja! Jeżeli Henryk Hammersley zostanie uratowany, to tylko dzięki temu, że znajdzie się ktoś z głową na karku, kto potrafi dowieść jego niewinności. Nie potrzeba nam tu żadnych natrętów. To miasteczko jest za małe dla takich jak ty. - Nie trapię się tym, bo nie zamierzam się tu osiedlać - odparł Mcgregor. - Słyszał pan, jak mówiłem do Hammersleyów, że pojadę do nich wieczorem. Chyba miejsca nie zabraknie? - Jak dla kogo. - Jadę tam wieczorem - powtórzył Mcgregor. - Możesz sobie narobić biedy. - Jakiej, jeśli wolno wiedzieć? - Słuchaj! - krzyknął Harbord, którego gniew wzmógł się jeszcze pod wpływem spokoju przeciwnika. - Wiem, co cię tu sprowadziło. Wpadła ci w oko panna Hammersley i myślisz, że uda ci się ją zdobyć. Nie. Tak dobrze nie jest. Ona... ja sam się z nią ożenię. Nie dopuszczę do tego, żeby k