Sacks Oliver - Antropolog na Marsie

Szczegóły
Tytuł Sacks Oliver - Antropolog na Marsie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sacks Oliver - Antropolog na Marsie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sacks Oliver - Antropolog na Marsie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sacks Oliver - Antropolog na Marsie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Oliver Sacks ANTROPOLOG NA MARSIE SPIS TREŚCI Podziękowania (przeł. Beata Maciejewska) . 9 Wstęp (przel. Beata Maciejewska) .....13 O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY (The Case of the Colorblind Painter - przeł. Barbara Lindenberg) . 19 OSTATNI HIPIS (The Last Hippie - przet. Piotr Amsterdamski) ...........58 ŻYCIE CHIRURGA (A SurgeorTs Life - przeł. Beata Maciejewska) . ..........92 WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ (To See and Not See - przeł. Beata Maciejewska) .........124 KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ (The Landscape of His Dreams - przeł. Beata Maciejewska) . . . . 169 CUDA (Prodigies - przeł. Beata Maciejewska) ...............205 ANTROPOLOG NA MARSIE (Ań Anthropologist on Mars - przeł. Aleksander Radomski) . . . .264 Wybrana bibliografia (przeł. Beata Maciejewska) .320 Bibliografia ...................328 PODZIĘKOWANIA Najpierw pragnę wyrazić głęboką wdzięczność bohaterom moich opowiadań: ,,Jonathanowi L", "Gregowi F.", "Carlowi Bennettowi", "Virgilowi", Franco Magnaniemu, Stephenowi Wiltshire i Tempie Grandin. Mam wobec nich, ich rodzin, przyjaciół, lekarzy i terapeutów nie spłacony dług wdzięczności. Z dwoma przyjaciółmi: Bobem Wassermanem (który jest współautorem pierwotnej wersji opowiadania "O malarzu, który oślepł na barwy") i Ralphem Siegelem (który współtworzył ze mną inną książkę) - stanowiliśmy rodzaj drużyny, badając przypadki Jonathana I. i Virgila. Wielu przyjaciołom i kolegom (nie zdołałbym ich wszystkich wymienić!) winien jestem podziękowania za pomoc i owocne rozmowy. Z częścią z nich od lat nieprzerwanie dyskutuję, na przykład z Jerrym Brunerem i Geraldem Edelmanem; z innymi spotykałem się tylko raz lub kilka razy, albo też wymieniałem korespondencję; niemniej wszystkie te kontakty były ekscytujące i inspirujące. Tak więc, osoby, którym pragnę za to podziękować, to: Ursula Bellugi, Peter Brook, Jerome Bruner, Elizabeth Chase, Patricia i Paul Churchland, Joanne Cohen, Pietro Corsi, Francis Crick, Antonio i Hanna Damasio, Merlin Donald, Freeman Dyson, Gerald Edelman, Carol Feldman, Shane Fistell, Allen Furbeck, Frances Futterman, Elkho-non Goldberg, Stephen Jay Gould, Richard Gregory, Kevin Halligan, Lowell Handler, Mickey Hart, Jay Itzkowitz, Helen Jones, Eric Korn, Deborah Lai, Skip i Doris Lane, Sue Levi-Pearl, John MacGregor, John Marshall, Juan Martinez, Jonathan i Rachel Miller, Arnold Modeli, Jonathan Mueller, Jock Murray, Knut Nordby, Michael Pearce, V.S. Ramachandran, Isabelle Rapin, Chris Rawlence, Bob Rodman, Israel Rosenfield, Carmel Ross, Yolanda Rueda, David Sacks, Marcus Sacks, Michael Sacks, Dań Schachter, Murray Schane, Herb Schaumburg, Susan Schwartzenberg, Robert Scott, Richard Shaw, Leonard Shengold, Larry Squire, John Steele, Richard Stern, Deborah Tannen, Esther Thelen, Connie Tomaino, Russel Warren, Ed Weinberger, Ren i Joasia Weschler, Andrew Wilkes, Jerry Young, Semir Zeki. Wiele osób dzieliło się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniami w dziedzinie autyzmu. Należy do nich przede wszystkim moja przyjaciółka i koleżanka po fachu, Isabelle Rapin, a także Doris Allen, Howard Bloom, Marlene Breitenbach, Uta Frith, Denise Fruchter, Beatę Hermelin, Patricia Krantz, Lynn McClannahan, Clara i David Park, Jessy Park, Sally Ramsey, Ginger Richardson, Bernard Rimland, Ed i Riva Ritvo, Mira Rothenberg i Rosalie Winard. W nawiązaniu do Stephena Wiltshire'a podziękowania należą się Lorraine Cole, Chrisowi Marrisowi, a przede wszystkim Margaret i Andrew Hewson. Jestem wdzięczny wielu ludziom, którzy korespondowali ze mną (m.in. nie znanej mi osobie, która przesłała mi egzemplarz "Observera" z Fayetteville z 1862 r.). Niektórych z nich wymieniam na kartach tej książki. Wiele moich badań zostało zapoczątkowanych właśnie za sprawą nieoczekiwanych listów lub telefonów, poczynając od listu Pana L, który otrzymałem w marcu 1986 roku. Są też miejsca, nie mniej ważne niż ludzie, które przyczyniły się do powstania tej książki, zapewniając mi schronienie, spokój i możliwość skupienia. Należą do nich: nowojorski ogród botaniczny (a szczególnie likwidowana obecnie kolekcja paproci), ulubione miejsce moich spacerów i rozważań; Hotel Lakę Jefferson i jezioro, nad którym jest położony, Blue Mountain Center (oraz Harriet Barlow); nowojorski Instytut Nauk Humanistycznych, gdzie wykonano niektóre z testów Pana L, biblioteka Akademii Medycznej im. Alberta Einsteina, gdzie znalazłem wiele źródeł; a także jeziora, rzeki i baseny, gdziekolwiek by się znajdowały - ponieważ najlepiej myśli mi się w wodzie. Fundacja Guggenheima wspaniałomyślnie wsparła moją pracę nad opowiadaniem "Życie chirurga", udzielając mi w 1989 roku finansowej pomocy z przeznaczeniem na przeprowadzenie neuro-antropologicznych badań nad zespołem Tourette'a. Wcześniejsze wersje "Malarza, który oślepł na barwy" i "Ostatniego hipisa" zostały opublikowane w "The New York Review of Books", a historie innych przypadków w "The New Yorker". Miałem zaszczyt pracować z Robertem Silversem w "The New York Rewiev of Books" i Johnem Bennetem w "The New Yorker" oraz z zespołami obu wydawnictw. Wiele innych osób przyczyniło się do powstania i wydania tej książki. Należą do nich: Dan Frank i Claudine O'Hearn z Knopfa, Jacqui Graham z Picadora, Jim Silberman, Heather Schroder, Susan Jensen i Suzanne Gluck. Na koniec pragnę też podziękować Kate Edgar, mojej asystence, redaktorce, współpracownicy i przyjaciółce, która zna wszystkich bohaterów tej książki i która pomogła mi nadać jej kształt i formę. Ale wracając do początku - wszystkie badania kliniczne, niezależnie od ich rewolucyjnego charakteru czy stopnia zaawansowania, zawsze dotyczą konkretnych osób, które je zainspirowały. Tak więc tym siedmiu osobom, które mi zaufały, dzieliły się ze mną swoim życiem i doświadczeniami - i które w ciągu tych lat stały się moimi przyjaciółmi - dedykuję tę książkę. 10 WSTĘP Piszę ten tekst lewą ręką, choć jestem z natury praworęczny. Miesiąc temu przeszedłem operację prawego barku i nie mogę jeszcze posługiwać się prawą ręką. Piszę powoli, niezdarnie - ale z każdym dniem czynność ta staje się łatwiejsza i naturalniejsza. Przez cały czas uczę się, przystosowuję - nie tylko do pisania lewą ręką, ale także do wielu innych czynności, które muszę nią wykonywać: nauczyłem się z dużą zręcznością chwytać przedmioty palcami u nogi, aby w ten sposób zrekompensować straty wynikłe z unieruchomienia ręki. Przez kilka dni po operacji ramienia trudno mi było utrzymać równowagę, ale teraz chodzę inaczej - odkryłem nową równowagę. Rozwijam u siebie nowe wzorce, nowe zwyczaje... ktoś mógłby powiedzieć, że jest to nowa tożsamość, przynajmniej w pewnej ograniczonej sferze. W programach i obiegach mojego mózgu muszą zachodzić różnorodne zmiany - zmieniają się synaptyczne wartości, ich połączenia i sygnały (choć nasze metody przedstawiania mózgu są wciąż zbyt mało dopracowane, aby móc to dobrze zobrazować). Mimo iż niektóre z "przeprogramowali" są przemyślane, zaplanowane, a innych uczę się metodą prób i błędów (w pierwszym tygodniu skaleczyłem się we wszystkie palce lewej ręki), to większość z nich pojawiła się samoistnie, w sposób nie kontrolowany - nie wiem nic o większości przeprogramowań i adaptacji, które we mnie zachodzą. Za miesiąc, jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, znów będę przechodził proces readaptacji; odzyskam całkowitą 13 (i "naturalną") umiejętność posługiwania się prawą ręką, która na powrót zostanie wpisana w wizerunek mojego ciała, mojego "ja", przez co znów stanę się sprawną istotą ludzką. Ale powrót do zdrowia w takich okolicznościach nie jest w żaden sposób automatyczny, nie przypomina prostego procesu gojenia się tkanki - będzie on wymagał całego zespołu przystosowań mięśni i postawy, całego zbioru nowych procedur (i ich syntezy), uczenia się i odnajdywania nowej ścieżki do wyzdrowienia. Mój chirurg, człowiek pełny zrozumienia dla cierpienia innych, który swego czasu sam przechodził taką operację, powiedział mi: "Istnieją ogólne wytyczne, przeciwwskazania, zalecenia. Ale tych wszystkich szczegółów sam będziesz się musiał nauczyć". Mój psychoterapeuta, Jay, wypowiedział się w podobny sposób: "U każdego z nas proces adaptacji przybiera inne formy. System nerwowy tworzy własne ścieżki. Jesteś neurologiem - musisz stykać się z tym na każdym kroku". Wyobraźnia natury, jak mówi Freeman Dyson, jest bogatsza od naszej. Dyson opowiada o cudach i bogactwie psychologicznych i biologicznych światów, o bezkresnej różnorodności form fizycznych i form życia. Według mnie, lekarza, bogactwo natury powinno być badane z punktu widzenia zdrowia i choroby, nieskończonych form indywidualnej adaptacji, dzięki której organizm ludzki, człowiek, potrafi przystosować się i zrekonstruować, stawiając czoło wyzwaniom i zmiennym kolejom życia. W tym znaczeniu defekty, dolegliwości i schorzenia mogą - poprzez ujawnienie ukrytych umiejętności - odgrywać paradoksalną rolę, gdyż umożliwiają one rozwój, ewolucję form życia, których istnienia często nawet się nie domyślaliśmy. W tym sensie paradoksalną cechą choroby jest jej "kreacyjny" potencjał, który stanowi trzon tej książki. Tak więc skutki rozwojowej choroby czy schorzenia, które często budzą przerażenie, można postrzegać także jako kreatywne: niszcząc pewne drogi, sposoby funkcjonowania, zmuszają one system nerwowy do tworzenia nowych dróg, do nie zamierzonego 14 dotychczas rozwoju i ewolucji. Owe możliwości kreacyjne choroby dostrzegam prawie u każdego pacjenta, a ich opisanie tu jest dla mnie najważniejsze. Podobne zagadnienia poruszał A.R. Łuria, neurolog zajmujący się pacjentami z guzami mózgu lub z jego uszkodzeniami. Badał on sposoby, rodzaje adaptacji, które umożliwiły im dalsze życie. Jako młody człowiek badał on również (ze swym nauczycielem L.S. Wygotskim) głuche i niewidome dzieci. Wygotski podkreślał przede wszystkim ich umiejętności, nie zaś braki: Kalekie dzieci reprezentują jakościowo inną, wyjątkową formę rozwoju... Jeśli niewidome lub głuche dziecko osiąga ten sam stopień rozwoju co dziecko normalne, to dziecko z niedorozwojem osiąga go w inny sposób, innym trybem, za pomocą innych środków. Szczególnie ważne jest więc, by pedagog znał wyjątkowy tryb postępowania z takim dzieckiem. Owa niezwykłość przekształca minusy kalectwa w plusy kompensacji. Wystąpienie takich radykalnych adaptacji wymagało, zdaniem Łurii, nowego spojrzenia na mózg, postrzeżenia go niejako zaprogramowany i statyczny, ale raczej jako dynamiczny i aktywny, niezwykle wydajny system adaptacyjny, ukierunkowany na ewolucję i zmiany, nieprzerwanie dostosowujący się do nowych potrzeb organizmu - wśród których najważniejszą jest skonstruowanie spójnego, ja" niezależnie od defektów i zaburzeń mózgu. Oczywiste jest, że mózg jest ogromnie zróżnicowany: znajdują się w nim setki drobnych obszarów odpowiedzialnych za poszczególne aspekty percepcji i zachowania (od percepcji koloru i ruchu do, prawdopodobnie, intelektualnej orientacji jednostki). Cudem jest ich współistnienie, współtworzenie "ja" 1. 1 Jest to rzeczywiście problem, podstawowe pytanie w neurologii - i nie można na nie odpowiedzieć, nawet ogólnie, bez globalnej teorii funkcji mózgu, zdolnej do ukazania interakcji na każdym poziomie, od mikrowzorów indywidualnych neural- nych reakcji do makrowzorów bieżącego życia. Taka teoria, neuralna teoria osobistej tożsamości, została kilka lat temu przedstawiona przez Geralda M. Edelmana w jego teorii neuronowej selekcji grupowej lub "neuralnego darwinizmu". 15 Owa niezwykła plastyczność mózgu, jego zadziwiające umiejętności adaptacji, ujawniające się także w specyficznych (i często beznadziejnych) przypadkach neuralnych lub sensoralnych zapaści zdrowotnych, zdominowały sposób, w jaki postrzegam moich pacjentów i ich życie. Czasami powoduje to, iż zaczynam zastanawiać się, czy aby nie należałoby przedefiniować samych pojęć "zdrowia" i "choroby" i postrzegać je z punktu widzenia umiejętności organizmu do tworzenia nowej organizacji i nowego porządku, odpowiadającego specyficznym, zmienionym dyspozycjom oraz potrzebom, nie zaś z punktu widzenia surowo wyznaczonych "norm". Choroba zwykle powoduje zubożenie życia, ale nie zawsze musi tak być. Prawie wszyscy moi pacjenci, jak mi się, zdaje, niezależnie od swoich problemów, nie rezygnowali z życia - i to nie tylko pomimo swojego stanu zdrowia, ale często ze względu na ten stan, a czasem nawet z jego pomocą. Przedstawiam tu więc siedem opowieści o naturze - i ludzkiej duszy - jako że często w nieoczekiwany sposób kolidują one ze sobą. Opisuję pacjentów z syndromem Tourette'a, autyzmem, amnezją i całkowitą ślepotą na barwy. Są oni nie tylko "przypadkami" w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale także wyjątkowymi jednostkami, które zamieszkują (i w pewnym sensie tworzą) własny świat. Są to opowieści o przetrwaniu, przetrwaniu w zmienionych - często radykalnie - warunkach, o przetrwaniu możliwym dzięki właściwym nam, wspaniałym (ale często niebezpiecznym) umiejętnościom rekonstrukcji i adaptacji. W moich wcześniejszych książkach pisałem o "zachowaniu" własnego "ja" i (rzadziej) o jego "utracie" w wyniku zaburzeń neurologicznych. Dziś sądzę, że określenia te są zbyt uproszczone, że w takich sytuacjach nie można mówić ani o utracie, ani o zachowaniu tożsamości, ale raczej o jej adaptacji czy nawet transmutacji, w której wyniku zmianie ulega zarówno mózg, jak i "rzeczywistość". Badanie choroby wymaga od lekarza badania tożsamości, wewnętrznego świata, który tworzy pacjent pod wpływem choroby. Ale rzeczywistości tworzonej przez poszczególnych pacjentów, sposo- 16 bu, w jaki ich mózg kreuje ich świat, nie można rozpatrywać tylko na podstawie zewnętrznych obserwacji ich zachowania. Do naszego naukowego, obiektywnego podejścia musimy dołączyć także intersubiektywne podejście, które wnika, jak pisze Foucault, "do wewnątrz schorzałej świadomości, [próbując] postrzec patologiczny świat oczyma samego pacjenta". Nikt nie napisał lepiej o naturze i konieczności takiej intuicji i empatii, niż zrobił to G.K. Chesterton ustami swojego duchowego wywiadowcy, ojca Browna. Pytany o swoją sekretną metodę, ojciec Brown odpowiada: Nauka jest wielką sprawą, jeśli potrafisz ją pojąć; w swym prawdziwym sensie jest jednym z najwspanialszych słów na świecie. Ale co ma na myśli dziewięciu na dziesięciu ludzi, którzy dziś korzystają z nauki? Kiedy mówią, że służba śledcza jest nauką? Kiedy mówią, że kryminologia jest nauką? Mają oni na myśli wyjście na zewnątrz człowieka i badanie go, jakby był gigantycznym insektem; mówią, że badają go w bezstronnym, zimnym świetle, które ja nazywam światłem martwym i odhumanizowanym. Badają jego przeszłość, jakby był prehistorycznym stworem; przypatrują się kształtowi jego "występnej czaszki", jakby była to dziwaczna narośl, jak róg na nosie nosorożca. Kiedy naukowiec mówi o typie, nigdy nie ma na myśli siebie, ale zawsze swojego sąsiada; najprawdopodobniej sąsiada biedniejszego. Nie przeczę, że zimne światło może być czasem dobre; choć w pewnym sensie jest to przeciwieństwo nauki. Zamiast być wiedzą, tłumi to, co wiemy. Jest traktowaniem przyjaciela jak obcego i udawaniem, że znajomość jest czymś odległym i tajemniczym. Jest jak mówienie, że człowiek ma trąbę pomiędzy oczami lub że raz na dwadzieścia cztery godziny popada w chwilowy stan niewrażliwości. Cóż, to, co nazywacie "sekretem", jest jego zupełnym przeciwieństwem. Ja nie próbuję wyjść na zewnątrz człowieka. Staram się wejść w jego wnętrze. Badanie radykalnie zmienionych tożsamości i światów nie może odbywać się wyłącznie w gabinecie czy w biurze. Szczególnie 17 wrażliwy na to jest francuski neurolog Francois Lhermitte, który nie bada swoich pacjentów w klinice, ale odwiedza ich w domu, zaprasza do restauracji, teatrów czy na wyścigi samochodowe, dzieląc z nimi ich życie w takim stopniu, w jakim jest to tylko możliwe. (Podobnie jest - lub było - z lekarzami ogólnymi. Kiedy mój ojciec w wieku dziewięćdziesięciu lat niechętnie rozważał możliwość przejścia na emeryturę, doradzaliśmy mu: "Rzuć przynajmniej wizyty domowe", na co on odparł: "Zostawię sobie przynajmniej wizyty domowe - w zamian mogę rzucić wszystko inne"). Pamiętając jego słowa, zdjąłem mój biały kitel i opuściłem szpital, w którym spędziłem ostatnie dwadzieścia pięć lat, po to, by badać życie bohaterów tej książki, w części jak naturalista, który bada rzadkie formy życia, w części jak antropolog, neuroantropolog - przede wszystkim jednak jak lekarz, wzywany tu lub tam na wizyty domowe, wizyty na krańcach ludzkiej egzystencji. Są to więc opowiadania o metamorfozach wywołanych neurologiczną zmianą, metamorfozach w alternatywne stadia bytu, inne formy życia, i mimo że tak różne od "normalnych", to nie mniej ludzkie. O.W.S. Nowy Jork czerwiec 1994 O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY Na początku marca 1986 roku otrzymałem taki oto list: Mam 65 lat, jestem malarzem. Mogę się pochwalić niemałymi sukcesami artystycznymi. Drugiego stycznia tego roku miałem wypadek samochodowy. W moje auto, od strony pasażera, uderzyła mała ciężarówka. W izbie przyjęć miejscowego szpitala powiedziano mi, że doznałem wstrząsu mózgu. W trakcie badania wzroku odkryto, że nie rozróżniam liter i kolorów. Litery wyglądały jak greckie. Wszystko widziałem tak, jakbym miał przed sobą ekran czarno-białego telewizora. Po kilku dniach zacząłem rozpoznawać litery, a mój wzrok stał się sokoli - na sto metrów widzę wijącego się robaczka. Ostrość wzroku jest nieprawdopodobna. ALE - JESTEM CAŁKOWICIE ŚLEPY NA BARWY. Byłem u okulistów, nic na ten temat nie wiedzą. Byłem u neurologów, też nadaremnie. Nie rozróżniam kolorów pod hipnozą. Robiono mi najrozmaitsze badania. Mój brązowy pies jest ciemnoszary. Sok pomidorowy jest czarny. W kolorowym telewizorze widzę jakiś straszny galimatias... Nadawca listu pytał dalej, czy zetknąłem się już kiedyś z takim problemem. Czy mógłbym wyjaśnić, co mu się stało, i czy potrafiłbym mu pomóc? Był to niezwykły list. Zazwyczaj sądzi się, że człowiek może urodzić się ślepy na kolory - ma kłopoty z rozpoznawaniem czerwonego i zielonego lub innych kolorów albo (niezwykle rzadko) nie 19 widzi żadnych kolorów - z powodu uszkodzenia reagujących na kolory komórek siatkówki zwanych czopkami. Jednak w przypadku autora listu, Jonathana L, najwyraźniej tak nie było. Przez całe życie widział normalnie, urodził się z kompletem czopków w siatkówkach. Oślepł na kolory po sześćdziesięciu pięciu latach właściwego ich postrzegania - oślepł całkowicie - "jakby miał przed sobą ekran czarno-białego telewizora". To, że wszystko stało się tak nagle, nie pasowało do żadnego rodzaju powolnej degeneracji, której mogą ulec czopki siatkówki, i wskazywało na zakłócenie na wyższym poziomie, w częściach mózgu wyspecjalizowanych w percepcji kolorów. Całkowita ślepota na kolory spowodowana uszkodzeniem mózgu, tzw. mózgowa ślepota barw, chociaż opisana ponad trzysta lat temu, jest nadal stanem rzadkim i ważnym dla neurologów. Zawsze intrygowała ich, ponieważ, jak wszystkie nerwowe destrukcje, może ukazać mechanizmy nerwowych konstrukcji, w tym konkretnym przypadku - w jaki sposób mózg "widzi" (albo tworzy) kolory. Podwójnie intrygujące jest, że przydarzyła się ona artyście, malarzowi, który potrafi ją i namalować, i opisać, a więc wyrazić całą jej dziwaczność, rozpaczliwość i prawdziwość. Kolor nie jest czymś nieistotnym; przez setki lat budził pełną pasji ciekawość największych artystów, filozofów i badaczy. Młody Spinoza swój pierwszy traktat poświęcił tęczy. Najbardziej radosnym odkryciem młodego Newtona był skład białego światła. Wspaniałe badania Goethego nad barwami, podobnie jak Newtona, zaczęły się od pryzmatu. Problem koloru dręczył w XIX wieku Schopenhauera, Younga, Helmholtza i Maxwella. Ostatnia praca Wittgensteina nosi tytuł Remarks on Colour [Uwagi na temat koloru]. A jednak większość z nas zazwyczaj nie zwraca uwagi na tajemnicę barw. Takie przypadki jak pana I. pomagają nam śledzić nie tylko mechanizmy mózgowe czy fizjologię, ale również fenomenologię kolorów i ich głębokie znaczenie dla każdego z nas. Po otrzymaniu listu pana I. skontaktowałem się z moim przyjacielem i kolegą Robertem Wassermanem, okulistą; uważałem, że 20 powinniśmy razem zbadać skomplikowaną sytuację pana I. i w miarę możności mu pomóc. Po raz pierwszy zobaczyliśmy go w kwietniu 1986 roku. Był wysoki i bardzo szczupły, miał inteligentną twarz o ostrych rysach. Chociaż pogrążony w depresji z powodu swojego stanu, wkrótce rozchmurzył się i zaczął z nami rozmawiać żywo i z humorem. Mówił i jednocześnie bez ustanku palił. Jego nerwowe palce były poplamione nikotyną. Opisał swoje bardzo aktywne i owocne życie artysty - wczesne lata spędził z Georgią O'Keeffe w Nowym Meksyku, w latach czterdziestych malował dekoracje w Hollywood, w latach pięćdziesiątych, w okresie ekspresjonizmu abstrakcyjnego, mieszkał w Nowym Jorku, później został dyrektorem artystycznym i zajął się sztuką użytkową. Dowiedzieliśmy się, że z wypadkiem wiązało się wystąpienie przejściowej amnezji. Pan I. tuż po tym zdarzeniu, późnym popołudniem drugiego stycznia, potrafił jasno opisać policjantom, co się stało, ale potem, z powodu narastającego bólu głowy, poszedł do domu. Skarżył się żonie na ten ból i na utratę orientacji, ale nawet nie wspomniał o tamtym wydarzeniu. Potem spał bardzo długo, co wyglądało niemal jak stupor. Dopiero nazajutrz żona zauważyła wgnieciony bok samochodu i spytała, co się stało. Kiedy nie otrzymała jasnej odpowiedzi ("Nie wiem. Może ktoś najechał na niego przy parkowaniu"), domyśliła się, że stało się coś poważnego. Potem pan I. pojechał do swojej pracowni i znalazł na biurku kopię raportu policyjnego. Miał wypadek, ale w dziwaczny sposób go nie pamiętał. Pomyślał, że może policyjny raport pobudzi mu pamięć. Ale gdy podsunął papier do oczu, nic nie zrozumiał. Dobrze, ostro widział druk różnych rozmiarów i z rozmaitymi typami czcionek, ale wszystko wyglądało jak pismo "greckie" czy "hebrajskie" 1. Szkło powiększające nie pomogło, litery wyglądały po prostu jak większe litery "greckie" czy "hebrajskie". (Ta aleksja, czyli niemożność rozpoznawania liter, trwała pięć dni, a potem znikła). 1 Spytałem później pana I., czy zna grecki albo hebrajski; powiedział, że nie, że po prostu miał poczucie, iż patrzy na nie znany, obcy mu alfabet. Być może, dodał, "pismo klinowe" byłoby lepszym określeniem. Widział kształty, wiedział, że muszą mieć jakieś znaczenie, ale nie mógł sobie uzmysłowić, co to za znaczenie. 21 Jonathan L, czując, że w czasie wypadku doznał wylewu albo jakiegoś innego uszkodzenia mózgu, zadzwonił do swego lekarza, który umówił się z nim na badania w miejscowym szpitalu. Chociaż, jak wskazuje list, prócz niemożności rozpoznawania liter stwierdzono wtedy trudności w rozpoznawaniu kolorów, on sam aż do następnego dnia nie miał subiektywnego poczucia, że coś się pod tym względem zmieniło. Tego dnia postanowił wrócić do pracy. Zdawało mu się, że jedzie we mgle, chociaż wiedział, że jest piękny, słoneczny poranek. Wszystko wydawało się przymglone, wypłowiałe, szare, niewyraźne. Niedaleko pracowni zatrzymali go policjanci. Powiedzieli, że dwa razy przejechał na czerwonym świetle. Czy wie o tym? Nie, odparł, nie widział żadnych czerwonych świateł. Poprosili, by wysiadł z samochodu. Stwierdziwszy, że jest trzeźwy, ale wyraźnie zdezorientowany i chory, wypisali mandat i poradzili, by poszedł do lekarza. Pan I. poczuł ulgę, dojeżdżając do pracowni. Oczekiwał, że ta wstrętna mgła zniknie, że wszystko będzie znów jasne i czyste. Ale gdy tylko wszedł do środka, stwierdził, że cała pracownia, obwieszona obrazami w żywych, jaskrawych kolorach, jest teraz szara, całkowicie wyprana z barw. Jego płótna - abstrakcyjne, kolorowe obrazy, z których był znany - stały się teraz szare albo czarno-białe. Kiedyś budzące tak wiele skojarzeń i uczuć, bogate w znaczenia, teraz wyglądały obco, bezsensownie. Ciężar straty przygniótł go. Całe życie był malarzem, a teraz nawet jego obrazy utraciły zawarty w nich sens. Nie mógł sobie wyobrazić, co będzie dalej robił. Następne tygodnie były bardzo trudne. - Można sobie pomyśleć - mówił pan I. - że co tam, co to za sprawa, taka utrata widzenia kolorów. Paru moich przyjaciół to powiedziało, żona czasem tak myślała, ale dla mnie było to okropne, obrzydliwe. Znał kolory wszystkiego, z nadzwyczajną dokładnością (umiał podać nie tylko ich nazwy, ale również numery, według tabeli odcieni firmy Pantone, której używał od wielu lat). W ten sposób potrafił bez wahania zidentyfikować zieleń bilardowego stołu van Gogha. Znał wszystkie kolory swoich ulubionych obrazów, ale już 22 ich nie widział, czy to patrząc na nie wprost, czy oczyma wyobraźni. Być może znał je teraz jedynie dzięki pamięci werbalnej. Nie chodziło tylko o to, że brakowało kolorów, ale że wszystko miało wstrętny, "brudny" wygląd. Biele były rażące, a jednocześnie zgaszone, złamane; czernie natomiast przepastne - wszystko nie takie, nienaturalne, splamione i nieczyste 2. Pan I. nie mógł znieść ani zmienionego wyglądu ludzi ("jak ożywione szare posągi"), ani swego odbicia w lustrze - unikał kontaktów z innymi, a stosunki seksualne uznał za niemożliwe. Ciała ludzi, ciało żony, jego własne ciało były teraz odrażająco szare. "Cieliste" znaczyło teraz "szczurze", nawet gdy zamykał oczy, ponieważ zachował swoją żywą wyobraźnię wizualną, a ona też została pozbawiona barw. "Nietakość" wszystkiego niepokoiła, nawet budziła odrazę. Dotyczyła każdego szczegółu codziennego życia. Jedzenie było obrzydliwe ze względu na swój szary, martwy wygląd, przy posiłkach musiał zamykać oczy. Ale to niewiele pomagało, gdyż wyobrażony pomidor był tak samo czarny jak pomidor na stole. Tak więc, nie mogąc poprawić nawet idei, wewnętrznego obrazu rozmaitych rodzajów pożywienia, coraz częściej wybierał potrawy czarne i białe - czarne oliwki i biały ryż, czarną kawę i jogurt. One przynajmniej wyglądały względnie normalnie, podczas gdy większość potraw, w naturalnych kolorach, wydawała mu się teraz okropnie nienormalna. Jego własny pies brązowej maści wyglądał tak dziwnie, że pan I. zastanawiał się, czyby nie kupić dalmatyńczyka. Napotykał liczne trudności i przeżywał najrozmaitsze stresy, od zamieszania ze światłami na skrzyżowaniach (które teraz rozpoznawał tylko po ich położeniu) do tego, że nie potrafił dobrać sobie ubrań. (Musiała to robić żona i trudno mu było znieść to uzależnienie; później posegregował zawartość szuflad i szafy - tutaj skarpetki szare, tam żółte, krawaty oznaczone, marynarki i garnitury podzielone na rodzaje - by unikać rażącej niestosowności i chaosu). Przy 2 Bardzo podobnie pacjent dr. Antonia Damasia, ze ślepotą barw spowodowaną guzem, uważał, że wszystko i wszyscy wyglądają "brudno". Nawet świeżo spadły śnieg był nieprzyjemny i brudny. 23 stole trzeba było wprowadzić stałe rytuały ustawiania i podawania, inaczej mógł pomylić musztardę z majonezem albo dżem z ketchupem - oczywiście jeśli potrafił zmusić się do zjedzenia czegoś nienaturalnie czarnego 3. Mijały miesiące, panu I. szczególnie brakowało jaskrawych wiosennych kolorów - zawsze kochał kwiaty, a teraz mógł je rozpoznawać tylko po kształcie i zapachu. Sójki błękitne nie były już kolorowe; zaskakująco, ich błękit stał się teraz jasnoszary. Pan I. nie widział chmur, nie odróżniał ich bieli, a raczej złamanej bieli, od lazuru, który zbladł i był teraz jasnoszary. Nie rozróżniał także czerwonej i zielonej papryki, ponieważ obie wydawały mu się czarne. Żółcie i błękity były dla niego niemal białe 4. 3 W 1688 r., w Some Uncommon Observations about Vitiated Sight [Kilka niezwyktych spostrzeżeń na temat zepsutego wzroku] Robert Boyle opisał młodą, 20-letnią kobietę, która widziała normalnie do ukończenia 18 lat, kiedy to dostała gorączki, "obsypały ją dokuczliwe bąble" i "odjęło jej wzrok". Kiedy pokazywano jej coś czerwonego "wpatrywała się weń bacznie, ale mówiła, że jej wcale nie wydaje się to czerwone, lecz innej barwy, po jej opisie mniemając, ciemne albo brudne". Kiedy "dano jej zwoje jedwabiu pięknie barwione, rzekła tylko, iż są jasnej barwy, ale nie wie jakiej". Gdy spytano ją, czy łąki "nie wydają się jej ubrane w zieleń", powiedziała, że nie, wydają się jej "dziwnej ciemnej barwy", dodając, iż kiedy chciała zbierać fiołki, "nie mogła odróżnić ich od trawy wokół, a poznawała je jedynie po kształcie, albo po dotyku". Boyle zaobserwował później zmianę jej zwyczajów - polubiła spacery wieczorem, które "bardzo ją radowały". Wiele interesujących relacji opublikowano w XIX wieku - dużo z nich zamieszczono w pracy Mary Collins Colour-Blindness [Ślepota na barwy] - a jedna z najbardziej żywych dotyczy lekarza, który spadł z konia, doznał urazu głowy i wstrząśnienia mózgu. "Gdy wyzdrowiał na tyle, by dostrzegać to, co go otaczało", zanotował w 1853 r. George Wilson, stwierdził, iż jego percepcja kolorów, przedtem normalna, a nawet doskonała, teraz okazała się i osłabiona, i zmieniona. [...] Wszystkie kolorowe obiekty [...] wydawały mu się dziwne. [...] W studenckich czasach w Edynburgu miał sławę świetnego znawcy anatomii; teraz po kolorze nie potrafił odróżnić żyły od tętnicy... Kwiaty straciły dla niego większość swego piękna. Przypomina sobie wstrząs, jakiego doznał, gdy pierwszy raz po powrocie do zdrowia poszedł do swego ogrodu i stwierdził, iż jego ulubiona damasceńska róża jest teraz cała - płatki, liście i łodyga-brudnego, przyćmionego koloru, a różnokolorowe kwiaty utraciły swoje charakterystyczne barwy. 4 Można dostrzec ciekawe podobieństwa, ale także różnice w widzeniu osób z wrodzoną ślepotą na barwy. I tak Knut Nordby, od urodzenia ślepy na kolory badacz percepcji wzrokowej, pisze: Świat widzę tylko w odcieniach, które widzący normalnie opisują jako czarny, biały i szary. Moja subiektywna wrażliwość spektralna przypomina ortochromatyczną czarno-białą błonę filmową. Koloru zwanego czerwonym doświadczam jako bardzo ciemnej szarości, prawie czerni, nawet w bardzo jasnym świetle. Na skali szarości błękity i zielenie widzę jako umiarkowanie szare, trochę ciemniejsze, jeśli są nasycone, a jaśniejsze, gdy nienasycone. Żółć zwykle odbieram jako raczej jasną szarość, ale zazwyczaj nie mylę jej z bielą. Kolor brązowy zwykle widzę jako ciemnoszary, tak samo jak nasyconą barwę pomarańczową. 24 Pan I. postrzegał również otoczenie jako nadmiernie skontrastowane; utracił widzenie delikatnych różnic w odcieniach, zwłaszcza w pełnym słońcu albo w ostrym sztucznym świetle. Porównał to z efektami oświetlenia sodowego, które natychmiast odbiera obrazom subtelność barw i odcieni, a także z pewnymi czarno- białymi filmami, dającymi ostry, kontrastowy efekt. Czasem obiekty wysuwały się do przodu z nadmierną ostrością, jak skontrastowane sylwetki. Ale jeśli kontrast był normalny albo niewielki, mogły całkiem znikać w tle. Tak więc brązowy pies ostro odcinał się od jasnej drogi, ale stawał się niewidzialny, kiedy przechodził na miękkie, cętkowane poszycie lasu. Ludzkie postacie pan I. dostrzegał z odległości pół mili (jak pisał w swoim liście, a potem wielokrotnie powtarzał, miał teraz niezwykle ostry, "sokoli" wzrok), ale często nie rozpoznawał twarzy, dopóki ludzie nie podeszli bardzo blisko. Wyglądało to na utratę widzenia barw i kontrastu, a nie na defekt w postrzeganiu, czyli agnozję. Miał poważne kłopoty, prowadząc samochód, bo często źle interpretował cienie -jako wyrwy czy bruzdy - i, by ich uniknąć, nagle hamował albo skręcał. Szczególnie trudna do zniesienia była dla niego kolorowa telewizja; obraz w niej odczuwał jako nieprzyjemny, czasem niezrozumiały. Telewizję czarno-białą uważał za lepszą; czuł, że jego percepcja obrazów czarno-białych jest relatywnie normalna, podczas gdy coś dziwacznego i nieznośnego zjawiało się, gdy patrzył na obrazy kolorowe. (Gdy spytaliśmy, dlaczego po prostu nie wyłączy koloru, odparł, iż gradacja odcieni w "odbarwionej" kolorowej telewizji wydaje mu się inna, mniej "normalna" niż w "czystej" czarno--białej). Natomiast, jak teraz wyjaśniał, w odróżnieniu od swego 25 pierwszego listu, jego świat nie był taki jak czarno-biała telewizja czy film - gdyby tak było, żyłoby mu się o wiele łatwiej. (Czasem chciałby nosić okulary z miniaturowymi czarno-białymi telewizorkami.) Desperacka chęć pokazania, jak wygląda jego świat, i bezużyteczność zwykłych analogii do czarno-białych obrazów sprawiły, że po kilku tygodniach stworzył w swojej pracowni całkowicie szary pokój, szary świat, gdzie stoły, krzesła i wykwintny obiad gotowy do podania były pomalowane w różnych odcieniach szarości. Trójwymiarowość i "czarno-biała" skala, różna od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni, dała rzeczywiście makabryczny efekt, całkowicie odmienny od efektu czarno-białej fotografii. Pan I. zwrócił nam uwagę na to, że akceptujemy czarno-białe fotografie czy filmy, ponieważ są one reprezentacją świata - obrazami, na które możemy patrzeć albo nie. Natomiast dla niego czerń i biel była rzeczywistością, znajdowała się wszędzie wokół niego, 360 stopni, solidna, trwała, w trzech wymiarach, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mógł to wyrazić tylko w jeden sposób - tworząc szary pokój, by inni mogli tego zaznać. Oczywiście, zaznaczył, obserwator też musiałby zostać pomalowany na szaro, wtedy nie obserwowałby jedynie tego świata, lecz stał się jego częścią. Co więcej, obserwator musiałby utracić, tak jak on, neurologiczną wiedzę o kolorach. To było, powiedział, jak życie w świecie "odlanym z ołowiu". Później powiedział, że ani słowo "szary", ani "ołowiany" nie potrafią dać wyobrażenia, jaki jest naprawdę jego świat. Nie doświadczał "szarości", ale czegoś, co nie ma odpowiednika w zwykłym doświadczeniu i zwykłym języku. Pan I. nie mógł teraz znieść muzeów i galerii ani kolorowych reprodukcji swoich ulubionych obrazów. Nie dlatego, że były po prostu odarte z kolorów, ale ponieważ wyglądały nieznośnie nie tak, ze swymi wymytymi albo "nienaturalnymi" odcieniami szarości (o wiele lepiej tolerował czarno-białe fotografie). Unieszczęśliwiało go to szczególnie wtedy, gdy osobiście znał artystów - 26 percepcyjne umniejszenie ich prac kolidowało z jego odczuciem ich tożsamości. W gruncie rzeczy czuł, że to samo działo się też z nim. Pewnego razu przygnębiła go tęcza, którą widział jedynie jako bezbarwne półkole na niebie. Nawet zdarzające się od czasu do czasu migreny uważał za "nudne" - kiedyś wiązały się z kolorowymi geometrycznymi halucynacjami, teraz nawet one pozbawione były barw. Czasem starał się przywołać kolor, naciskając na gałki oczne, ale pojawiającym się wtedy błyskom i wzorkom też brakowało koloru. Kiedyś miał sny w żywych barwach, zwłaszcza gdy śniły mu się krajobrazy i obrazy. Teraz jego sny były rozmyte i blade albo gwałtowne i skontrastowane, pozbawione i kolorów, i delikatnego stopniowania odcieni. Co ciekawe, również muzyka straciła dla niego wiele, ponieważ przedtem miał niezwykle intensywny dar doznawania równoczesnego, tak że różne tony były natychmiast przekładane na kolory. Słyszał dźwięki i jednocześnie doświadczał wyjątkowo bogatej burzy barw. Z utratą zdolności do tworzenia kolorów utracił również i ten dar - jego wewnętrzny "organ kolorów" nie działał - słyszał teraz muzykę bez wizualnego akompaniamentu. A bez tego niezbędnego chromatycznego odpowiednika była ona w sposób gruntowny zubożona 5. Pewnej niewielkiej przyjemności doznawał, patrząc na rysunki; w młodości był znakomitym rysownikiem. "Może mógłby do tego wrócić?" Ta myśl pojawiała się raz po raz i zapuściła wreszcie korzenie, gdy inni zaczęli mu to coraz częściej sugerować. Jego pierwszym impulsem była chęć malowania w kolorze. Upierał się, że wciąż "wie", jakich kolorów używać, nawet jeśli ich już nie widzi. W pierwszej próbie postanowił namalować kwiaty, tworząc na palecie odcienie, które wydadzą mu się "odpowiednie". Ale na obra- 5 Tylko jeden zmysł dostarczał mu w tym czasie prawdziwej przyjemności - zmysł węchu. Pan I. obdarzony byt zawsze bardzo czułym, erotycznie naładowanym zmysłem węchu - prowadził nawet dodatkowo małą perfumerię i tworzył swoje własne zapachy. W pierwszych ponurych tygodniach po wypadku, gdy stracił przyjemność płynącą z patrzenia, w większym stopniu doznawał przyjemności płynącej z wąchania (przynajmniej tak mu się wydawało). 27 zach namalowanych w ten sposób normalne oczy widziały tylko niezrozumiały kolorowy galimatias. Obrazy te nabrały sensu dopiero na czarno-białych zdjęciach, które wykonał pewien artysta, przyjaciel pana I. Kontury były takie jak trzeba, ale kolory całkowicie nieodpowiednie. - Nikt nie będzie mógł patrzeć na twoje obrazy - rzekł jeden z przyjaciół - dopóki nie staną się tak samo ślepe na kolory jak ty. - Przestań się upierać - powiedział inny. - Nie potrafisz teraz stosować koloru. Pan L, ociągając się, pozwolił, by schowano wszystkie jego kolorowe farby. To tylko chwilowo, myślał, niedługo do nich wrócę. W ciągu tych pierwszych tygodni był wzburzony, a nawet zrozpaczony; wciąż miał nadzieję, że któregoś pięknego poranka obudzi się i w cudowny sposób wróci do niego świat barw. W tamtym czasie był to motyw stale obecny w jego snach, ale to pragnienie nigdy się nie spełniło, nawet we śnie. Śnił, na przykład, że już, już za chwilę zobaczy wszystko w kolorze, ale w tym momencie budził się i stwierdzał, że nic się nie zmieniło. Obawiał się stale, że to, co się raz zdarzyło, może się powtórzyć, tym razem całkowicie pozbawiając go wzroku. Uważał, że prawdopodobnie miał wylew spowodowany wypadkiem (a może taki, który spowodował wypadek), i bał się, że znów w każdej chwili może dostać ponownego wylewu. Oprócz tych obaw zdrowotnych pojawiły się głębsze rodzaje dezorientacji i lęku, prawie niemożliwe do wyartykułowania, które pojawiły się, gdy próbował malować w kolorze i obstawał przy tym, że wciąż "zna" kolor. W ciągu tego miesiąca zaczai zdawać sobie sprawę, że nie chodzi tylko o to, iż nie postrzega barw i utracił wyobraźnię z nimi związaną, ale o coś głębszego, trudnego do zdefiniowania. Wiedział wszystko o kolorze - zewnętrznie, intelektualnie - ale utracił pamięć, wewnętrzną wiedzę o czymś, co było częścią jego istnienia. Przez całe życie doświadczał koloru, ale teraz był to tylko fakt historyczny, nie mógł tego dotknąć, bezpośrednio poczuć. Jakby cała jego przeszłość dotycząca barw została wymazana, jakby mózgowa wiedza na temat koloru została całkowicie 28 usunięta i nie został po niej żaden ślad, żaden wewnętrzny dowód, że kiedyś istniała 6. Na początku lutego zaczął się uspokajać, nie był już tak zrozpaczony. Zaczął akceptować - nie samym intelektem, ale na głębszym poziomie - fakt, że jest naprawdę całkowicie ślepy na kolory i że być może tak już pozostanie. Początkowe poczucie bezsilności ustępowało miejsca poczuciu, że może coś postanowić -jeśli nie może malować w kolorze, będzie malował obrazy czarno-białe, będzie próbował żyć pełnią życia w czarno-białym świecie. W postanowieniu tym umocniło go pewne przeżycie pięć tygodni po wypadku, gdy jechał rankiem do pracowni. Zobaczył przed sobą wschód słońca, płomienne czerwienie zmienione w czerń: - Słońce wschodziło jak bomba, jak jakaś ogromna eksplozja nuklearna - powiedział później. - Czy ktoś widział kiedyś wschód słońca w taki sposób? Zainspirowany przez to zdarzenie, zaczął malować - zaczął właśnie od czarno- białego obrazu, który nazwał Nuklearny wschód słońca, a potem przeszedł do ulubionych abstrakcji, tyle że teraz były one czarno-białe. Lęk przed utratą wzroku dręczył go nadal, ale teraz, twórczo przetworzony, nadał kształt pierwszym "prawdziwym" obrazom namalowanym po eksperymentach z kolorem. Stwierdził, że potrafi malować, i to bardzo dobrze, czarno-białe obrazy. Jedyną 6 Kwestia "znania" kolorów jest bardzo złożona i ma pełne paradoksów aspekty, trudno poddające się analizie. Z pewnością pan I. był głęboko świadomy ogromnej straty związanej ze zmianą w postrzeganiu, mógł więc ewidentnie robić porównania z przeszłymi doznaniami. Takie porównania są niemożliwe, jeśli nastąpiło całkowite obustronne zniszczenie pierwotnej kory wzrokowej, spowodowane np. wylewem, jak w zespole Antona. Pacjenci z tym zespołem całkowicie ślepną, ale nie skarżą się na to ani nie zgłaszają, że nic nie widzą. Nie wiedzą, że są niewidomi; cała struktura świadomości zostaje zreorganizowana - natychmiast - w chwili, kiedy doznają wylewu. Podobnie pacjenci z dużymi wylewami w prawej korze ciemieniowej mogą utracić nie tylko czucie i zdolność używania swojej lewej strony, ale wszelką wiedzę na temat jej istnienia, na temat wszystkiego, co jest na lewo, mogą utracić nawet pojęcie lewej strony. Ale są "anozognostyczni" - nie mają poczucia choroby, nie wiedzą, że im czegoś brakuje. My możemy powiedzieć, że ich świat jest przepołowiony, ale dla nich pozostaje cały, kompletny. 29 pociechą stała się praca - spędzał w pracowni piętnaście, a nawet osiemnaście godzin na dobę. W ten sposób przetrwał jako artysta. - Czułem, że bez malowania nie mógłbym dłużej żyć - powiedział później. W jego pierwszych czarno-białych obrazach, namalowanych w lutym i marcu, wyczuwało się istnienie gwałtownych sił - wściekłości, lęku, rozpaczy, pobudzenia - ale wszystkie one były utrzymywane pod kontrolą, świadcząc o artyzmie, który potrafi odsłonić, a jednocześnie zawrzeć taką intensywność uczuć. W ciągu tych dwóch miesięcy pan I. stworzył mnóstwo płócien w jednym określonym stylu, o charakterze, jakiego przedtem nie ujawniał. Wiele tych obrazów przedstawiało niezwykłą, potrzaskaną powierzchnię z abstrakcyjnymi kształtami budzącymi wrażenie, iż są to twarze - odwrócone, w cieniu, smutne, rozgniewane - i rozczłonkowane części ciała, poszatkowane, umieszczone w ramkach i pudełkach. W porównaniu z poprzednimi pracami były skomplikowane jak labirynty, obdarzone jakąś obsesyjną, nie dającą spokoju jakością - wydawały się w symbolicznej formie ukazywać położenie, w jakim znalazł się ich twórca. Poczynając od maja - obserwowanie tego było fascynujące - przeszedł od tych pełnych siły, ale raczej przerażających i obcych obrazów, do tematów, których nie zgłębiał przez trzydzieści lat, z powrotem do przedstawiania tancerzy i wyścigów konnych. Te obrazy, chociaż nadal czarno-białe, były pełne ruchu, życia i zmysłowości. Odzwierciedlały zmianę w osobistym życiu malarza - nie wycofywał się już tak bardzo, zaczął odnawiać kontakty towarzyskie, wracać do seksu. Zmniejszały się jego lęki i depresja, wracał do świata. W tym samym czasie zaczął też rzeźbić, czego nigdy przedtem nie robił. Zdawał się zwracać do tych form postrzegania wizualnego, których nie został pozbawiony - formy, linii, ruchu, głębi - i badać je ze zwiększoną intensywnością. Zaczął również malować portrety, chociaż stwierdził, że nie potrafi pracować z żywym człowiekiem, a jedynie z czarno-białą fotografią, wzmacniając ją swoją znajomo- 30 ścią i uczuciem dla modela. Życie było dla niego do zniesienia jedynie w pracowni, bo tylko tutaj mógł na nowo przedstawiać świat w pełnych mocy, kompletnych formach. Na zewnątrz, w prawdziwym życiu, świat był obcy, pusty, martwy i szary. Tę właśnie historię przedstawił pan I. Bobowi Wassermanowi i mnie - historię nagłej i całkowitej utraty widzenia kolorów oraz swoich prób życia w świecie czarno-białym. Nigdy przedtem nie słyszałem takiej opowieści, nigdy nie spotkałem nikogo z całkowitą ślepotą na barwy i nie miałem pojęcia, co mu się stało - nie wiedziałem też, czy można go wyleczyć albo uzyskać poprawę. Pierwszym zadaniem było bardziej precyzyjne opisanie jego stanu, za pomocą rozmaitych testów, niektórych całkiem nieformalnych, z użyciem zwykłych przedmiotów czy obrazów, cokolwiek było pod ręką. Na przykład najpierw pokazaliśmy panu I. półkę z notesami - niebieskimi, czerwonymi i czarnymi - stojącą przy moim biurku. Natychmiast wybrał niebieskie (dla normalnych oczu umiarkowanie niebieskiego koloru) - powiedział, że są "blade". Czerwonych i czarnych nie potrafił odróżnić - oba rodzaje były dla niego "martwo czarne". Potem daliśmy mu mnóstwo włóczek, w trzydziestu trzech kolorach, i poprosiliśmy, aby je posortował. Odparł, że nie może ich podzielić ze względu na kolory, a jedynie ze względu na odcienie szarości. Potem szybko i sprawnie podzielił włóczki na cztery dziwne, kolorystycznie przypadkowe stosiki, które scharakteryzował jako 0-25 procent, 25-50 procent, 50-75 procent i 75-100 procent czarno--białej skali (chociaż nic nie wyglądało dla niego jak czysty biały kolor, nawet biała włóczka była trochę "zmatowiała" czy "brudna"). My dwaj nie potrafiliśmy orzec, czy włóczka jest dobrze posortowana, ponieważ widzenie barw przeszkadzało nam w wizualizowaniu czarno-białej skali, tak jak ludzie z normalnym wzrokiem nie potrafili rozróżnić odcieni w chaosie kolorowych kwiatów namalowanych przez pana I. Ale czarno-biała fotografia i czarno-biały film wideo potwierdziły, że pan I. rozdzielił włóczki prawidłowo według czarno- białej skali, i generalnie zgadzało się to z odbiorem urządzeń 31 mechanicznych. Jego podział na kategorie był prymitywny, ale wiązało się to z widzeniem ostrych kontrastów, ubóstwem odcieni, na które narzekał. I rzeczywiście, kiedy pokazaliśmy mu skalę pewnego artysty, z kilkunastoma stopniami od bieli do czerni, potrafił odróżnić jedynie trzy czy cztery kategorie odcieni 7. Pokazaliśmy mu również klasyczne tablice kolorowych plamek Ishihary, na których cyfry w niewiele różniącym, się kolorem otoczeniu są doskonale widoczne dla ludzi obdarzonych normalnym wzrokiem, a niewidoczne dla tych, którzy cierpią na rozmaite rodzaje ślepoty na barwy. Pan I. nie widział żadnej z tych figur (za to dostrzegał je, tak jak inni ludzie ślepi na kolory, a ludzie z normalnym wzrokiem nie, na specjalnych tablicach przeznaczonych do rozpoznawania udawanej lub histerycznej ślepoty na kolory) 8. Przypadkiem mieliśmy pocztówkę jakby stworzoną do badania ludzi ślepych na barwy - pocztówkę przedstawiającą wybrzeże i sylwetki rybaków na molo na tle ciemnoczerwonego nieba o zachodzie słońca. Pan I. w żaden sposób nie potrafił dostrzec rybaków i mola, a widział jedynie półkole zachodzącego słońca. 7 Jedną z anomalii pokazał ten test sortowania włóczki. Pan I. zaliczył jaskrawe, nasycone błękity do kategorii kolorów "bladych" (tak jak narzekał, że błęk