Sacks Oliver - Antropolog na Marsie
Szczegóły |
Tytuł |
Sacks Oliver - Antropolog na Marsie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sacks Oliver - Antropolog na Marsie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sacks Oliver - Antropolog na Marsie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sacks Oliver - Antropolog na Marsie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Oliver Sacks
ANTROPOLOG NA MARSIE
SPIS TREŚCI
Podziękowania (przeł. Beata Maciejewska) . 9
Wstęp (przel. Beata Maciejewska) .....13
O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY
(The Case of the Colorblind Painter - przeł. Barbara Lindenberg) . 19
OSTATNI HIPIS
(The Last Hippie - przet. Piotr Amsterdamski) ...........58
ŻYCIE CHIRURGA
(A SurgeorTs Life - przeł. Beata Maciejewska) . ..........92
WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ
(To See and Not See - przeł. Beata Maciejewska) .........124
KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ
(The Landscape of His Dreams - przeł. Beata Maciejewska) . . . . 169
CUDA
(Prodigies - przeł. Beata Maciejewska) ...............205
ANTROPOLOG NA MARSIE
(Ań Anthropologist on Mars - przeł. Aleksander Radomski) . . . .264
Wybrana bibliografia (przeł. Beata Maciejewska) .320
Bibliografia ...................328
PODZIĘKOWANIA
Najpierw pragnę wyrazić głęboką wdzięczność bohaterom moich opowiadań:
,,Jonathanowi L", "Gregowi F.", "Carlowi Bennettowi", "Virgilowi", Franco
Magnaniemu, Stephenowi Wiltshire i Tempie Grandin. Mam wobec nich, ich rodzin,
przyjaciół, lekarzy i terapeutów nie spłacony dług wdzięczności.
Z dwoma przyjaciółmi: Bobem Wassermanem (który jest współautorem pierwotnej
wersji opowiadania "O malarzu, który oślepł na barwy") i Ralphem Siegelem (który
współtworzył ze mną inną książkę) - stanowiliśmy rodzaj drużyny, badając
przypadki Jonathana I. i Virgila.
Wielu przyjaciołom i kolegom (nie zdołałbym ich wszystkich wymienić!) winien
jestem podziękowania za pomoc i owocne rozmowy. Z częścią z nich od lat
nieprzerwanie dyskutuję, na przykład z Jerrym Brunerem i Geraldem Edelmanem; z
innymi spotykałem się tylko raz lub kilka razy, albo też wymieniałem
korespondencję; niemniej wszystkie te kontakty były ekscytujące i inspirujące.
Tak więc, osoby, którym pragnę za to podziękować, to: Ursula Bellugi, Peter
Brook, Jerome Bruner, Elizabeth Chase, Patricia i Paul Churchland, Joanne Cohen,
Pietro Corsi, Francis Crick, Antonio i Hanna Damasio, Merlin Donald, Freeman
Dyson, Gerald Edelman, Carol Feldman, Shane Fistell, Allen Furbeck, Frances
Futterman, Elkho-non Goldberg, Stephen Jay Gould, Richard Gregory, Kevin
Halligan, Lowell Handler, Mickey Hart, Jay Itzkowitz, Helen Jones, Eric Korn,
Deborah Lai, Skip i Doris Lane, Sue Levi-Pearl, John MacGregor,
John Marshall, Juan Martinez, Jonathan i Rachel Miller, Arnold Modeli, Jonathan
Mueller, Jock Murray, Knut Nordby, Michael Pearce, V.S. Ramachandran, Isabelle
Rapin, Chris Rawlence, Bob Rodman, Israel Rosenfield, Carmel Ross, Yolanda
Rueda, David Sacks, Marcus Sacks, Michael Sacks, Dań Schachter, Murray Schane,
Herb Schaumburg, Susan Schwartzenberg, Robert Scott, Richard Shaw, Leonard
Shengold, Larry Squire, John Steele, Richard Stern, Deborah Tannen, Esther
Thelen, Connie Tomaino, Russel Warren, Ed Weinberger, Ren i Joasia Weschler,
Andrew Wilkes, Jerry Young, Semir Zeki.
Wiele osób dzieliło się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniami w dziedzinie
autyzmu. Należy do nich przede wszystkim moja przyjaciółka i koleżanka po fachu,
Isabelle Rapin, a także Doris Allen, Howard Bloom, Marlene Breitenbach, Uta
Frith, Denise Fruchter, Beatę Hermelin, Patricia Krantz, Lynn McClannahan, Clara
i David Park, Jessy Park, Sally Ramsey, Ginger Richardson, Bernard Rimland, Ed i
Riva Ritvo, Mira Rothenberg i Rosalie Winard. W nawiązaniu do Stephena
Wiltshire'a podziękowania należą się Lorraine Cole, Chrisowi Marrisowi, a przede
wszystkim Margaret i Andrew Hewson.
Jestem wdzięczny wielu ludziom, którzy korespondowali ze mną (m.in. nie znanej
mi osobie, która przesłała mi egzemplarz "Observera" z Fayetteville z 1862 r.).
Niektórych z nich wymieniam na kartach tej książki. Wiele moich badań zostało
zapoczątkowanych właśnie za sprawą nieoczekiwanych listów lub telefonów,
poczynając od listu Pana L, który otrzymałem w marcu 1986 roku.
Są też miejsca, nie mniej ważne niż ludzie, które przyczyniły się do powstania
tej książki, zapewniając mi schronienie, spokój i możliwość skupienia. Należą do
nich: nowojorski ogród botaniczny (a szczególnie likwidowana obecnie kolekcja
paproci), ulubione miejsce moich spacerów i rozważań; Hotel Lakę Jefferson i
jezioro, nad którym jest położony, Blue Mountain Center (oraz Harriet Barlow);
nowojorski Instytut Nauk Humanistycznych, gdzie wykonano niektóre z testów Pana
L, biblioteka Akademii Medycznej im. Alberta Einsteina, gdzie znalazłem wiele
źródeł; a także jeziora,
rzeki i baseny, gdziekolwiek by się znajdowały - ponieważ najlepiej myśli mi się
w wodzie.
Fundacja Guggenheima wspaniałomyślnie wsparła moją pracę nad opowiadaniem "Życie
chirurga", udzielając mi w 1989 roku finansowej pomocy z przeznaczeniem na
przeprowadzenie neuro-antropologicznych badań nad zespołem Tourette'a.
Wcześniejsze wersje "Malarza, który oślepł na barwy" i "Ostatniego hipisa"
zostały opublikowane w "The New York Review of Books", a historie innych
przypadków w "The New Yorker". Miałem zaszczyt pracować z Robertem Silversem w
"The New York Rewiev of Books" i Johnem Bennetem w "The New Yorker" oraz z
zespołami obu wydawnictw. Wiele innych osób przyczyniło się do powstania i
wydania tej książki. Należą do nich: Dan Frank i Claudine O'Hearn z Knopfa,
Jacqui Graham z Picadora, Jim Silberman, Heather Schroder, Susan Jensen i
Suzanne Gluck. Na koniec pragnę też podziękować Kate Edgar, mojej asystence,
redaktorce, współpracownicy i przyjaciółce, która zna wszystkich bohaterów tej
książki i która pomogła mi nadać jej kształt i formę.
Ale wracając do początku - wszystkie badania kliniczne, niezależnie od ich
rewolucyjnego charakteru czy stopnia zaawansowania, zawsze dotyczą konkretnych
osób, które je zainspirowały. Tak więc tym siedmiu osobom, które mi zaufały,
dzieliły się ze mną swoim życiem i doświadczeniami - i które w ciągu tych lat
stały się moimi przyjaciółmi - dedykuję tę książkę.
10
WSTĘP
Piszę ten tekst lewą ręką, choć jestem z natury praworęczny. Miesiąc temu
przeszedłem operację prawego barku i nie mogę jeszcze posługiwać się prawą ręką.
Piszę powoli, niezdarnie - ale z każdym dniem czynność ta staje się łatwiejsza i
naturalniejsza. Przez cały czas uczę się, przystosowuję - nie tylko do pisania
lewą ręką, ale także do wielu innych czynności, które muszę nią wykonywać:
nauczyłem się z dużą zręcznością chwytać przedmioty palcami u nogi, aby w ten
sposób zrekompensować straty wynikłe z unieruchomienia ręki. Przez kilka dni po
operacji ramienia trudno mi było utrzymać równowagę, ale teraz chodzę inaczej -
odkryłem nową równowagę. Rozwijam u siebie nowe wzorce, nowe zwyczaje... ktoś
mógłby powiedzieć, że jest to nowa tożsamość, przynajmniej w pewnej ograniczonej
sferze. W programach i obiegach mojego mózgu muszą zachodzić różnorodne zmiany -
zmieniają się synaptyczne wartości, ich połączenia i sygnały (choć nasze metody
przedstawiania mózgu są wciąż zbyt mało dopracowane, aby móc to dobrze
zobrazować).
Mimo iż niektóre z "przeprogramowali" są przemyślane, zaplanowane, a innych uczę
się metodą prób i błędów (w pierwszym tygodniu skaleczyłem się we wszystkie
palce lewej ręki), to większość z nich pojawiła się samoistnie, w sposób nie
kontrolowany - nie wiem nic o większości przeprogramowań i adaptacji, które we
mnie zachodzą. Za miesiąc, jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, znów będę
przechodził proces readaptacji; odzyskam całkowitą
13
(i "naturalną") umiejętność posługiwania się prawą ręką, która na powrót
zostanie wpisana w wizerunek mojego ciała, mojego "ja", przez co znów stanę się
sprawną istotą ludzką.
Ale powrót do zdrowia w takich okolicznościach nie jest w żaden sposób
automatyczny, nie przypomina prostego procesu gojenia się tkanki - będzie on
wymagał całego zespołu przystosowań mięśni i postawy, całego zbioru nowych
procedur (i ich syntezy), uczenia się i odnajdywania nowej ścieżki do
wyzdrowienia. Mój chirurg, człowiek pełny zrozumienia dla cierpienia innych,
który swego czasu sam przechodził taką operację, powiedział mi: "Istnieją ogólne
wytyczne, przeciwwskazania, zalecenia. Ale tych wszystkich szczegółów sam
będziesz się musiał nauczyć". Mój psychoterapeuta, Jay, wypowiedział się w
podobny sposób: "U każdego z nas proces adaptacji przybiera inne formy. System
nerwowy tworzy własne ścieżki. Jesteś neurologiem - musisz stykać się z tym na
każdym kroku".
Wyobraźnia natury, jak mówi Freeman Dyson, jest bogatsza od naszej. Dyson
opowiada o cudach i bogactwie psychologicznych i biologicznych światów, o
bezkresnej różnorodności form fizycznych i form życia. Według mnie, lekarza,
bogactwo natury powinno być badane z punktu widzenia zdrowia i choroby,
nieskończonych form indywidualnej adaptacji, dzięki której organizm ludzki,
człowiek, potrafi przystosować się i zrekonstruować, stawiając czoło wyzwaniom i
zmiennym kolejom życia.
W tym znaczeniu defekty, dolegliwości i schorzenia mogą - poprzez ujawnienie
ukrytych umiejętności - odgrywać paradoksalną rolę, gdyż umożliwiają one rozwój,
ewolucję form życia, których istnienia często nawet się nie domyślaliśmy. W tym
sensie paradoksalną cechą choroby jest jej "kreacyjny" potencjał, który stanowi
trzon tej książki.
Tak więc skutki rozwojowej choroby czy schorzenia, które często budzą
przerażenie, można postrzegać także jako kreatywne: niszcząc pewne drogi,
sposoby funkcjonowania, zmuszają one system nerwowy do tworzenia nowych dróg, do
nie zamierzonego
14
dotychczas rozwoju i ewolucji. Owe możliwości kreacyjne choroby dostrzegam
prawie u każdego pacjenta, a ich opisanie tu jest dla mnie najważniejsze.
Podobne zagadnienia poruszał A.R. Łuria, neurolog zajmujący się pacjentami z
guzami mózgu lub z jego uszkodzeniami. Badał on sposoby, rodzaje adaptacji,
które umożliwiły im dalsze życie. Jako młody człowiek badał on również (ze swym
nauczycielem L.S. Wygotskim) głuche i niewidome dzieci. Wygotski podkreślał
przede wszystkim ich umiejętności, nie zaś braki:
Kalekie dzieci reprezentują jakościowo inną, wyjątkową formę rozwoju... Jeśli
niewidome lub głuche dziecko osiąga ten sam stopień rozwoju co dziecko normalne,
to dziecko z niedorozwojem osiąga go w inny sposób, innym trybem, za pomocą
innych środków. Szczególnie ważne jest więc, by pedagog znał wyjątkowy tryb
postępowania z takim dzieckiem. Owa niezwykłość przekształca minusy kalectwa w
plusy kompensacji.
Wystąpienie takich radykalnych adaptacji wymagało, zdaniem Łurii, nowego
spojrzenia na mózg, postrzeżenia go niejako zaprogramowany i statyczny, ale
raczej jako dynamiczny i aktywny, niezwykle wydajny system adaptacyjny,
ukierunkowany na ewolucję i zmiany, nieprzerwanie dostosowujący się do nowych
potrzeb organizmu - wśród których najważniejszą jest skonstruowanie spójnego,
ja" niezależnie od defektów i zaburzeń mózgu. Oczywiste jest, że mózg jest
ogromnie zróżnicowany: znajdują się w nim setki drobnych obszarów
odpowiedzialnych za poszczególne aspekty percepcji i zachowania (od percepcji
koloru i ruchu do, prawdopodobnie, intelektualnej orientacji jednostki). Cudem
jest ich współistnienie, współtworzenie "ja" 1.
1 Jest to rzeczywiście problem, podstawowe pytanie w neurologii - i nie można na
nie odpowiedzieć, nawet ogólnie, bez globalnej teorii funkcji mózgu, zdolnej do
ukazania interakcji na każdym poziomie, od mikrowzorów indywidualnych neural-
nych reakcji do makrowzorów bieżącego życia. Taka teoria, neuralna teoria
osobistej tożsamości, została kilka lat temu przedstawiona przez Geralda M.
Edelmana w jego teorii neuronowej selekcji grupowej lub "neuralnego darwinizmu".
15
Owa niezwykła plastyczność mózgu, jego zadziwiające umiejętności adaptacji,
ujawniające się także w specyficznych (i często beznadziejnych) przypadkach
neuralnych lub sensoralnych zapaści zdrowotnych, zdominowały sposób, w jaki
postrzegam moich pacjentów i ich życie. Czasami powoduje to, iż zaczynam
zastanawiać się, czy aby nie należałoby przedefiniować samych pojęć "zdrowia" i
"choroby" i postrzegać je z punktu widzenia umiejętności organizmu do tworzenia
nowej organizacji i nowego porządku, odpowiadającego specyficznym, zmienionym
dyspozycjom oraz potrzebom, nie zaś z punktu widzenia surowo wyznaczonych
"norm".
Choroba zwykle powoduje zubożenie życia, ale nie zawsze musi tak być. Prawie
wszyscy moi pacjenci, jak mi się, zdaje, niezależnie od swoich problemów, nie
rezygnowali z życia - i to nie tylko pomimo swojego stanu zdrowia, ale często ze
względu na ten stan, a czasem nawet z jego pomocą.
Przedstawiam tu więc siedem opowieści o naturze - i ludzkiej duszy - jako że
często w nieoczekiwany sposób kolidują one ze sobą. Opisuję pacjentów z
syndromem Tourette'a, autyzmem, amnezją i całkowitą ślepotą na barwy. Są oni nie
tylko "przypadkami" w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale także wyjątkowymi
jednostkami, które zamieszkują (i w pewnym sensie tworzą) własny świat.
Są to opowieści o przetrwaniu, przetrwaniu w zmienionych - często radykalnie -
warunkach, o przetrwaniu możliwym dzięki właściwym nam, wspaniałym (ale często
niebezpiecznym) umiejętnościom rekonstrukcji i adaptacji. W moich wcześniejszych
książkach pisałem o "zachowaniu" własnego "ja" i (rzadziej) o jego "utracie" w
wyniku zaburzeń neurologicznych. Dziś sądzę, że określenia te są zbyt
uproszczone, że w takich sytuacjach nie można mówić ani o utracie, ani o
zachowaniu tożsamości, ale raczej o jej adaptacji czy nawet transmutacji, w
której wyniku zmianie ulega zarówno mózg, jak i "rzeczywistość".
Badanie choroby wymaga od lekarza badania tożsamości, wewnętrznego świata, który
tworzy pacjent pod wpływem choroby. Ale rzeczywistości tworzonej przez
poszczególnych pacjentów, sposo-
16
bu, w jaki ich mózg kreuje ich świat, nie można rozpatrywać tylko na podstawie
zewnętrznych obserwacji ich zachowania. Do naszego naukowego, obiektywnego
podejścia musimy dołączyć także intersubiektywne podejście, które wnika, jak
pisze Foucault, "do wewnątrz schorzałej świadomości, [próbując] postrzec
patologiczny świat oczyma samego pacjenta". Nikt nie napisał lepiej o naturze i
konieczności takiej intuicji i empatii, niż zrobił to G.K. Chesterton ustami
swojego duchowego wywiadowcy, ojca Browna. Pytany o swoją sekretną metodę,
ojciec Brown odpowiada:
Nauka jest wielką sprawą, jeśli potrafisz ją pojąć; w swym prawdziwym sensie
jest jednym z najwspanialszych słów na świecie. Ale co ma na myśli dziewięciu na
dziesięciu ludzi, którzy dziś korzystają z nauki? Kiedy mówią, że służba śledcza
jest nauką? Kiedy mówią, że kryminologia jest nauką? Mają oni na myśli wyjście
na zewnątrz człowieka i badanie go, jakby był gigantycznym insektem; mówią, że
badają go w bezstronnym, zimnym świetle, które ja nazywam światłem martwym i
odhumanizowanym. Badają jego przeszłość, jakby był prehistorycznym stworem;
przypatrują się kształtowi jego "występnej czaszki", jakby była to dziwaczna
narośl, jak róg na nosie nosorożca. Kiedy naukowiec mówi o typie, nigdy nie ma
na myśli siebie, ale zawsze swojego sąsiada; najprawdopodobniej sąsiada
biedniejszego. Nie przeczę, że zimne światło może być czasem dobre; choć w
pewnym sensie jest to przeciwieństwo nauki. Zamiast być wiedzą, tłumi to, co
wiemy. Jest traktowaniem przyjaciela jak obcego i udawaniem, że znajomość jest
czymś odległym i tajemniczym. Jest jak mówienie, że człowiek ma trąbę pomiędzy
oczami lub że raz na dwadzieścia cztery godziny popada w chwilowy stan
niewrażliwości. Cóż, to, co nazywacie "sekretem", jest jego zupełnym
przeciwieństwem. Ja nie próbuję wyjść na zewnątrz człowieka. Staram się wejść w
jego wnętrze.
Badanie radykalnie zmienionych tożsamości i światów nie może odbywać się
wyłącznie w gabinecie czy w biurze. Szczególnie
17
wrażliwy na to jest francuski neurolog Francois Lhermitte, który nie bada swoich
pacjentów w klinice, ale odwiedza ich w domu, zaprasza do restauracji, teatrów
czy na wyścigi samochodowe, dzieląc z nimi ich życie w takim stopniu, w jakim
jest to tylko możliwe. (Podobnie jest - lub było - z lekarzami ogólnymi. Kiedy
mój ojciec w wieku dziewięćdziesięciu lat niechętnie rozważał możliwość
przejścia na emeryturę, doradzaliśmy mu: "Rzuć przynajmniej wizyty domowe", na
co on odparł: "Zostawię sobie przynajmniej wizyty domowe - w zamian mogę rzucić
wszystko inne").
Pamiętając jego słowa, zdjąłem mój biały kitel i opuściłem szpital, w którym
spędziłem ostatnie dwadzieścia pięć lat, po to, by badać życie bohaterów tej
książki, w części jak naturalista, który bada rzadkie formy życia, w części jak
antropolog, neuroantropolog - przede wszystkim jednak jak lekarz, wzywany tu lub
tam na wizyty domowe, wizyty na krańcach ludzkiej egzystencji.
Są to więc opowiadania o metamorfozach wywołanych neurologiczną zmianą,
metamorfozach w alternatywne stadia bytu, inne formy życia, i mimo że tak różne
od "normalnych", to nie mniej ludzkie.
O.W.S.
Nowy Jork czerwiec 1994
O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY
Na początku marca 1986 roku otrzymałem taki oto list:
Mam 65 lat, jestem malarzem. Mogę się pochwalić niemałymi sukcesami
artystycznymi. Drugiego stycznia tego roku miałem wypadek samochodowy. W moje
auto, od strony pasażera, uderzyła mała ciężarówka. W izbie przyjęć miejscowego
szpitala powiedziano mi, że doznałem wstrząsu mózgu. W trakcie badania wzroku
odkryto, że nie rozróżniam liter i kolorów. Litery wyglądały jak greckie.
Wszystko widziałem tak, jakbym miał przed sobą ekran czarno-białego telewizora.
Po kilku dniach zacząłem rozpoznawać litery, a mój wzrok stał się sokoli - na
sto metrów widzę wijącego się robaczka. Ostrość wzroku jest nieprawdopodobna.
ALE - JESTEM CAŁKOWICIE ŚLEPY NA BARWY. Byłem u okulistów, nic na ten temat nie
wiedzą. Byłem u neurologów, też nadaremnie. Nie rozróżniam kolorów pod hipnozą.
Robiono mi najrozmaitsze badania. Mój brązowy pies jest ciemnoszary. Sok
pomidorowy jest czarny. W kolorowym telewizorze widzę jakiś straszny
galimatias...
Nadawca listu pytał dalej, czy zetknąłem się już kiedyś z takim problemem. Czy
mógłbym wyjaśnić, co mu się stało, i czy potrafiłbym mu pomóc?
Był to niezwykły list. Zazwyczaj sądzi się, że człowiek może urodzić się ślepy
na kolory - ma kłopoty z rozpoznawaniem czerwonego i zielonego lub innych
kolorów albo (niezwykle rzadko) nie
19
widzi żadnych kolorów - z powodu uszkodzenia reagujących na kolory komórek
siatkówki zwanych czopkami. Jednak w przypadku autora listu, Jonathana L,
najwyraźniej tak nie było. Przez całe życie widział normalnie, urodził się z
kompletem czopków w siatkówkach. Oślepł na kolory po sześćdziesięciu pięciu
latach właściwego ich postrzegania - oślepł całkowicie - "jakby miał przed sobą
ekran czarno-białego telewizora". To, że wszystko stało się tak nagle, nie
pasowało do żadnego rodzaju powolnej degeneracji, której mogą ulec czopki
siatkówki, i wskazywało na zakłócenie na wyższym poziomie, w częściach mózgu
wyspecjalizowanych w percepcji kolorów.
Całkowita ślepota na kolory spowodowana uszkodzeniem mózgu, tzw. mózgowa ślepota
barw, chociaż opisana ponad trzysta lat temu, jest nadal stanem rzadkim i ważnym
dla neurologów. Zawsze intrygowała ich, ponieważ, jak wszystkie nerwowe
destrukcje, może ukazać mechanizmy nerwowych konstrukcji, w tym konkretnym
przypadku - w jaki sposób mózg "widzi" (albo tworzy) kolory. Podwójnie
intrygujące jest, że przydarzyła się ona artyście, malarzowi, który potrafi ją i
namalować, i opisać, a więc wyrazić całą jej dziwaczność, rozpaczliwość i
prawdziwość.
Kolor nie jest czymś nieistotnym; przez setki lat budził pełną pasji ciekawość
największych artystów, filozofów i badaczy. Młody Spinoza swój pierwszy traktat
poświęcił tęczy. Najbardziej radosnym odkryciem młodego Newtona był skład
białego światła. Wspaniałe badania Goethego nad barwami, podobnie jak Newtona,
zaczęły się od pryzmatu. Problem koloru dręczył w XIX wieku Schopenhauera,
Younga, Helmholtza i Maxwella. Ostatnia praca Wittgensteina nosi tytuł Remarks
on Colour [Uwagi na temat koloru]. A jednak większość z nas zazwyczaj nie zwraca
uwagi na tajemnicę barw. Takie przypadki jak pana I. pomagają nam śledzić nie
tylko mechanizmy mózgowe czy fizjologię, ale również fenomenologię kolorów i ich
głębokie znaczenie dla każdego z nas.
Po otrzymaniu listu pana I. skontaktowałem się z moim przyjacielem i kolegą
Robertem Wassermanem, okulistą; uważałem, że
20
powinniśmy razem zbadać skomplikowaną sytuację pana I. i w miarę możności mu
pomóc. Po raz pierwszy zobaczyliśmy go w kwietniu 1986 roku. Był wysoki i bardzo
szczupły, miał inteligentną twarz o ostrych rysach. Chociaż pogrążony w depresji
z powodu swojego stanu, wkrótce rozchmurzył się i zaczął z nami rozmawiać żywo i
z humorem. Mówił i jednocześnie bez ustanku palił. Jego nerwowe palce były
poplamione nikotyną. Opisał swoje bardzo aktywne i owocne życie artysty -
wczesne lata spędził z Georgią O'Keeffe w Nowym Meksyku, w latach czterdziestych
malował dekoracje w Hollywood, w latach pięćdziesiątych, w okresie
ekspresjonizmu abstrakcyjnego, mieszkał w Nowym Jorku, później został dyrektorem
artystycznym i zajął się sztuką użytkową.
Dowiedzieliśmy się, że z wypadkiem wiązało się wystąpienie przejściowej amnezji.
Pan I. tuż po tym zdarzeniu, późnym popołudniem drugiego stycznia, potrafił
jasno opisać policjantom, co się stało, ale potem, z powodu narastającego bólu
głowy, poszedł do domu. Skarżył się żonie na ten ból i na utratę orientacji, ale
nawet nie wspomniał o tamtym wydarzeniu. Potem spał bardzo długo, co wyglądało
niemal jak stupor. Dopiero nazajutrz żona zauważyła wgnieciony bok samochodu i
spytała, co się stało. Kiedy nie otrzymała jasnej odpowiedzi ("Nie wiem. Może
ktoś najechał na niego przy parkowaniu"), domyśliła się, że stało się coś
poważnego.
Potem pan I. pojechał do swojej pracowni i znalazł na biurku kopię raportu
policyjnego. Miał wypadek, ale w dziwaczny sposób go nie pamiętał. Pomyślał, że
może policyjny raport pobudzi mu pamięć. Ale gdy podsunął papier do oczu, nic
nie zrozumiał. Dobrze, ostro widział druk różnych rozmiarów i z rozmaitymi
typami czcionek, ale wszystko wyglądało jak pismo "greckie" czy "hebrajskie" 1.
Szkło powiększające nie pomogło, litery wyglądały po prostu jak większe litery
"greckie" czy "hebrajskie". (Ta aleksja, czyli niemożność rozpoznawania liter,
trwała pięć dni, a potem znikła).
1 Spytałem później pana I., czy zna grecki albo hebrajski; powiedział, że nie,
że po prostu miał poczucie, iż patrzy na nie znany, obcy mu alfabet. Być może,
dodał, "pismo klinowe" byłoby lepszym określeniem. Widział kształty, wiedział,
że muszą mieć jakieś znaczenie, ale nie mógł sobie uzmysłowić, co to za
znaczenie.
21
Jonathan L, czując, że w czasie wypadku doznał wylewu albo jakiegoś innego
uszkodzenia mózgu, zadzwonił do swego lekarza, który umówił się z nim na badania
w miejscowym szpitalu. Chociaż, jak wskazuje list, prócz niemożności
rozpoznawania liter stwierdzono wtedy trudności w rozpoznawaniu kolorów, on sam
aż do następnego dnia nie miał subiektywnego poczucia, że coś się pod tym
względem zmieniło.
Tego dnia postanowił wrócić do pracy. Zdawało mu się, że jedzie we mgle, chociaż
wiedział, że jest piękny, słoneczny poranek. Wszystko wydawało się przymglone,
wypłowiałe, szare, niewyraźne. Niedaleko pracowni zatrzymali go policjanci.
Powiedzieli, że dwa razy przejechał na czerwonym świetle. Czy wie o tym? Nie,
odparł, nie widział żadnych czerwonych świateł. Poprosili, by wysiadł z
samochodu. Stwierdziwszy, że jest trzeźwy, ale wyraźnie zdezorientowany i chory,
wypisali mandat i poradzili, by poszedł do lekarza.
Pan I. poczuł ulgę, dojeżdżając do pracowni. Oczekiwał, że ta wstrętna mgła
zniknie, że wszystko będzie znów jasne i czyste. Ale gdy tylko wszedł do środka,
stwierdził, że cała pracownia, obwieszona obrazami w żywych, jaskrawych
kolorach, jest teraz szara, całkowicie wyprana z barw. Jego płótna -
abstrakcyjne, kolorowe obrazy, z których był znany - stały się teraz szare albo
czarno-białe. Kiedyś budzące tak wiele skojarzeń i uczuć, bogate w znaczenia,
teraz wyglądały obco, bezsensownie. Ciężar straty przygniótł go. Całe życie był
malarzem, a teraz nawet jego obrazy utraciły zawarty w nich sens. Nie mógł sobie
wyobrazić, co będzie dalej robił.
Następne tygodnie były bardzo trudne.
- Można sobie pomyśleć - mówił pan I. - że co tam, co to za sprawa, taka utrata
widzenia kolorów. Paru moich przyjaciół to powiedziało, żona czasem tak myślała,
ale dla mnie było to okropne, obrzydliwe.
Znał kolory wszystkiego, z nadzwyczajną dokładnością (umiał podać nie tylko ich
nazwy, ale również numery, według tabeli odcieni firmy Pantone, której używał od
wielu lat). W ten sposób potrafił bez wahania zidentyfikować zieleń bilardowego
stołu van Gogha. Znał wszystkie kolory swoich ulubionych obrazów, ale już
22
ich nie widział, czy to patrząc na nie wprost, czy oczyma wyobraźni. Być może
znał je teraz jedynie dzięki pamięci werbalnej.
Nie chodziło tylko o to, że brakowało kolorów, ale że wszystko miało wstrętny,
"brudny" wygląd. Biele były rażące, a jednocześnie zgaszone, złamane; czernie
natomiast przepastne - wszystko nie takie, nienaturalne, splamione i nieczyste
2.
Pan I. nie mógł znieść ani zmienionego wyglądu ludzi ("jak ożywione szare
posągi"), ani swego odbicia w lustrze - unikał kontaktów z innymi, a stosunki
seksualne uznał za niemożliwe. Ciała ludzi, ciało żony, jego własne ciało były
teraz odrażająco szare. "Cieliste" znaczyło teraz "szczurze", nawet gdy zamykał
oczy, ponieważ zachował swoją żywą wyobraźnię wizualną, a ona też została
pozbawiona barw.
"Nietakość" wszystkiego niepokoiła, nawet budziła odrazę. Dotyczyła każdego
szczegółu codziennego życia. Jedzenie było obrzydliwe ze względu na swój szary,
martwy wygląd, przy posiłkach musiał zamykać oczy. Ale to niewiele pomagało,
gdyż wyobrażony pomidor był tak samo czarny jak pomidor na stole. Tak więc, nie
mogąc poprawić nawet idei, wewnętrznego obrazu rozmaitych rodzajów pożywienia,
coraz częściej wybierał potrawy czarne i białe - czarne oliwki i biały ryż,
czarną kawę i jogurt. One przynajmniej wyglądały względnie normalnie, podczas
gdy większość potraw, w naturalnych kolorach, wydawała mu się teraz okropnie
nienormalna. Jego własny pies brązowej maści wyglądał tak dziwnie, że pan I.
zastanawiał się, czyby nie kupić dalmatyńczyka.
Napotykał liczne trudności i przeżywał najrozmaitsze stresy, od zamieszania ze
światłami na skrzyżowaniach (które teraz rozpoznawał tylko po ich położeniu) do
tego, że nie potrafił dobrać sobie ubrań. (Musiała to robić żona i trudno mu
było znieść to uzależnienie; później posegregował zawartość szuflad i szafy -
tutaj skarpetki szare, tam żółte, krawaty oznaczone, marynarki i garnitury
podzielone na rodzaje - by unikać rażącej niestosowności i chaosu). Przy
2 Bardzo podobnie pacjent dr. Antonia Damasia, ze ślepotą barw spowodowaną
guzem, uważał, że wszystko i wszyscy wyglądają "brudno". Nawet świeżo spadły
śnieg był nieprzyjemny i brudny.
23
stole trzeba było wprowadzić stałe rytuały ustawiania i podawania, inaczej mógł
pomylić musztardę z majonezem albo dżem z ketchupem - oczywiście jeśli potrafił
zmusić się do zjedzenia czegoś nienaturalnie czarnego 3.
Mijały miesiące, panu I. szczególnie brakowało jaskrawych wiosennych kolorów -
zawsze kochał kwiaty, a teraz mógł je rozpoznawać tylko po kształcie i zapachu.
Sójki błękitne nie były już kolorowe; zaskakująco, ich błękit stał się teraz
jasnoszary. Pan I. nie widział chmur, nie odróżniał ich bieli, a raczej złamanej
bieli, od lazuru, który zbladł i był teraz jasnoszary. Nie rozróżniał także
czerwonej i zielonej papryki, ponieważ obie wydawały mu się czarne. Żółcie i
błękity były dla niego niemal białe 4.
3 W 1688 r., w Some Uncommon Observations about Vitiated Sight [Kilka
niezwyktych spostrzeżeń na temat zepsutego wzroku] Robert Boyle opisał młodą,
20-letnią kobietę, która widziała normalnie do ukończenia 18 lat, kiedy to
dostała gorączki, "obsypały ją dokuczliwe bąble" i "odjęło jej wzrok". Kiedy
pokazywano jej coś czerwonego "wpatrywała się weń bacznie, ale mówiła, że jej
wcale nie wydaje się to czerwone, lecz innej barwy, po jej opisie mniemając,
ciemne albo brudne". Kiedy "dano jej zwoje jedwabiu pięknie barwione, rzekła
tylko, iż są jasnej barwy, ale nie wie jakiej". Gdy spytano ją, czy łąki "nie
wydają się jej ubrane w zieleń", powiedziała, że nie, wydają się jej "dziwnej
ciemnej barwy", dodając, iż kiedy chciała zbierać fiołki, "nie mogła odróżnić
ich od trawy wokół, a poznawała je jedynie po kształcie, albo po dotyku". Boyle
zaobserwował później zmianę jej zwyczajów - polubiła spacery wieczorem, które
"bardzo ją radowały".
Wiele interesujących relacji opublikowano w XIX wieku - dużo z nich zamieszczono
w pracy Mary Collins Colour-Blindness [Ślepota na barwy] - a jedna z najbardziej
żywych dotyczy lekarza, który spadł z konia, doznał urazu głowy i wstrząśnienia
mózgu. "Gdy wyzdrowiał na tyle, by dostrzegać to, co go otaczało", zanotował w
1853 r. George Wilson,
stwierdził, iż jego percepcja kolorów, przedtem normalna, a nawet doskonała,
teraz okazała się i osłabiona, i zmieniona. [...] Wszystkie kolorowe obiekty
[...] wydawały mu się dziwne. [...] W studenckich czasach w Edynburgu miał sławę
świetnego znawcy anatomii; teraz po kolorze nie potrafił odróżnić żyły od
tętnicy... Kwiaty straciły dla niego większość swego piękna. Przypomina sobie
wstrząs, jakiego doznał, gdy pierwszy raz po powrocie do zdrowia poszedł do
swego ogrodu i stwierdził, iż jego ulubiona damasceńska róża jest teraz cała -
płatki, liście i łodyga-brudnego, przyćmionego koloru, a różnokolorowe kwiaty
utraciły swoje charakterystyczne barwy.
4 Można dostrzec ciekawe podobieństwa, ale także różnice w widzeniu osób z
wrodzoną ślepotą na barwy. I tak Knut Nordby, od urodzenia ślepy na kolory
badacz percepcji wzrokowej, pisze:
Świat widzę tylko w odcieniach, które widzący normalnie opisują jako czarny,
biały i szary. Moja subiektywna wrażliwość spektralna przypomina
ortochromatyczną czarno-białą błonę filmową. Koloru zwanego czerwonym
doświadczam jako bardzo ciemnej szarości, prawie czerni, nawet w bardzo jasnym
świetle. Na skali szarości błękity i zielenie widzę jako umiarkowanie szare,
trochę ciemniejsze, jeśli są nasycone, a jaśniejsze, gdy nienasycone. Żółć
zwykle odbieram jako raczej jasną szarość, ale zazwyczaj nie mylę jej z bielą.
Kolor brązowy zwykle widzę jako ciemnoszary, tak samo jak nasyconą barwę
pomarańczową.
24
Pan I. postrzegał również otoczenie jako nadmiernie skontrastowane; utracił
widzenie delikatnych różnic w odcieniach, zwłaszcza w pełnym słońcu albo w
ostrym sztucznym świetle. Porównał to z efektami oświetlenia sodowego, które
natychmiast odbiera obrazom subtelność barw i odcieni, a także z pewnymi czarno-
białymi filmami, dającymi ostry, kontrastowy efekt. Czasem obiekty wysuwały się
do przodu z nadmierną ostrością, jak skontrastowane sylwetki. Ale jeśli kontrast
był normalny albo niewielki, mogły całkiem znikać w tle.
Tak więc brązowy pies ostro odcinał się od jasnej drogi, ale stawał się
niewidzialny, kiedy przechodził na miękkie, cętkowane poszycie lasu. Ludzkie
postacie pan I. dostrzegał z odległości pół mili (jak pisał w swoim liście, a
potem wielokrotnie powtarzał, miał teraz niezwykle ostry, "sokoli" wzrok), ale
często nie rozpoznawał twarzy, dopóki ludzie nie podeszli bardzo blisko.
Wyglądało to na utratę widzenia barw i kontrastu, a nie na defekt w
postrzeganiu, czyli agnozję. Miał poważne kłopoty, prowadząc samochód, bo często
źle interpretował cienie -jako wyrwy czy bruzdy - i, by ich uniknąć, nagle
hamował albo skręcał.
Szczególnie trudna do zniesienia była dla niego kolorowa telewizja; obraz w niej
odczuwał jako nieprzyjemny, czasem niezrozumiały. Telewizję czarno-białą uważał
za lepszą; czuł, że jego percepcja obrazów czarno-białych jest relatywnie
normalna, podczas gdy coś dziwacznego i nieznośnego zjawiało się, gdy patrzył na
obrazy kolorowe. (Gdy spytaliśmy, dlaczego po prostu nie wyłączy koloru, odparł,
iż gradacja odcieni w "odbarwionej" kolorowej telewizji wydaje mu się inna,
mniej "normalna" niż w "czystej" czarno--białej). Natomiast, jak teraz
wyjaśniał, w odróżnieniu od swego
25
pierwszego listu, jego świat nie był taki jak czarno-biała telewizja czy film -
gdyby tak było, żyłoby mu się o wiele łatwiej. (Czasem chciałby nosić okulary z
miniaturowymi czarno-białymi telewizorkami.)
Desperacka chęć pokazania, jak wygląda jego świat, i bezużyteczność zwykłych
analogii do czarno-białych obrazów sprawiły, że po kilku tygodniach stworzył w
swojej pracowni całkowicie szary pokój, szary świat, gdzie stoły, krzesła i
wykwintny obiad gotowy do podania były pomalowane w różnych odcieniach szarości.
Trójwymiarowość i "czarno-biała" skala, różna od tej, do której jesteśmy
przyzwyczajeni, dała rzeczywiście makabryczny efekt, całkowicie odmienny od
efektu czarno-białej fotografii. Pan I. zwrócił nam uwagę na to, że akceptujemy
czarno-białe fotografie czy filmy, ponieważ są one reprezentacją świata -
obrazami, na które możemy patrzeć albo nie. Natomiast dla niego czerń i biel
była rzeczywistością, znajdowała się wszędzie wokół niego, 360 stopni, solidna,
trwała, w trzech wymiarach, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mógł to wyrazić
tylko w jeden sposób - tworząc szary pokój, by inni mogli tego zaznać.
Oczywiście, zaznaczył, obserwator też musiałby zostać pomalowany na szaro, wtedy
nie obserwowałby jedynie tego świata, lecz stał się jego częścią. Co więcej,
obserwator musiałby utracić, tak jak on, neurologiczną wiedzę o kolorach. To
było, powiedział, jak życie w świecie "odlanym z ołowiu".
Później powiedział, że ani słowo "szary", ani "ołowiany" nie potrafią dać
wyobrażenia, jaki jest naprawdę jego świat. Nie doświadczał "szarości", ale
czegoś, co nie ma odpowiednika w zwykłym doświadczeniu i zwykłym języku.
Pan I. nie mógł teraz znieść muzeów i galerii ani kolorowych reprodukcji swoich
ulubionych obrazów. Nie dlatego, że były po prostu odarte z kolorów, ale
ponieważ wyglądały nieznośnie nie tak, ze swymi wymytymi albo "nienaturalnymi"
odcieniami szarości (o wiele lepiej tolerował czarno-białe fotografie).
Unieszczęśliwiało go to szczególnie wtedy, gdy osobiście znał artystów -
26
percepcyjne umniejszenie ich prac kolidowało z jego odczuciem ich tożsamości. W
gruncie rzeczy czuł, że to samo działo się też z nim.
Pewnego razu przygnębiła go tęcza, którą widział jedynie jako bezbarwne półkole
na niebie. Nawet zdarzające się od czasu do czasu migreny uważał za "nudne" -
kiedyś wiązały się z kolorowymi geometrycznymi halucynacjami, teraz nawet one
pozbawione były barw. Czasem starał się przywołać kolor, naciskając na gałki
oczne, ale pojawiającym się wtedy błyskom i wzorkom też brakowało koloru. Kiedyś
miał sny w żywych barwach, zwłaszcza gdy śniły mu się krajobrazy i obrazy. Teraz
jego sny były rozmyte i blade albo gwałtowne i skontrastowane, pozbawione i
kolorów, i delikatnego stopniowania odcieni.
Co ciekawe, również muzyka straciła dla niego wiele, ponieważ przedtem miał
niezwykle intensywny dar doznawania równoczesnego, tak że różne tony były
natychmiast przekładane na kolory. Słyszał dźwięki i jednocześnie doświadczał
wyjątkowo bogatej burzy barw. Z utratą zdolności do tworzenia kolorów utracił
również i ten dar - jego wewnętrzny "organ kolorów" nie działał - słyszał teraz
muzykę bez wizualnego akompaniamentu. A bez tego niezbędnego chromatycznego
odpowiednika była ona w sposób gruntowny zubożona 5.
Pewnej niewielkiej przyjemności doznawał, patrząc na rysunki; w młodości był
znakomitym rysownikiem. "Może mógłby do tego wrócić?" Ta myśl pojawiała się raz
po raz i zapuściła wreszcie korzenie, gdy inni zaczęli mu to coraz częściej
sugerować. Jego pierwszym impulsem była chęć malowania w kolorze. Upierał się,
że wciąż "wie", jakich kolorów używać, nawet jeśli ich już nie widzi. W
pierwszej próbie postanowił namalować kwiaty, tworząc na palecie odcienie, które
wydadzą mu się "odpowiednie". Ale na obra-
5 Tylko jeden zmysł dostarczał mu w tym czasie prawdziwej przyjemności - zmysł
węchu. Pan I. obdarzony byt zawsze bardzo czułym, erotycznie naładowanym zmysłem
węchu - prowadził nawet dodatkowo małą perfumerię i tworzył swoje własne
zapachy. W pierwszych ponurych tygodniach po wypadku, gdy stracił przyjemność
płynącą z patrzenia, w większym stopniu doznawał przyjemności płynącej z
wąchania (przynajmniej tak mu się wydawało).
27
zach namalowanych w ten sposób normalne oczy widziały tylko niezrozumiały
kolorowy galimatias. Obrazy te nabrały sensu dopiero na czarno-białych
zdjęciach, które wykonał pewien artysta, przyjaciel pana I. Kontury były takie
jak trzeba, ale kolory całkowicie nieodpowiednie.
- Nikt nie będzie mógł patrzeć na twoje obrazy - rzekł jeden z przyjaciół -
dopóki nie staną się tak samo ślepe na kolory jak ty.
- Przestań się upierać - powiedział inny. - Nie potrafisz teraz stosować koloru.
Pan L, ociągając się, pozwolił, by schowano wszystkie jego kolorowe farby. To
tylko chwilowo, myślał, niedługo do nich wrócę.
W ciągu tych pierwszych tygodni był wzburzony, a nawet zrozpaczony; wciąż miał
nadzieję, że któregoś pięknego poranka obudzi się i w cudowny sposób wróci do
niego świat barw. W tamtym czasie był to motyw stale obecny w jego snach, ale to
pragnienie nigdy się nie spełniło, nawet we śnie. Śnił, na przykład, że już, już
za chwilę zobaczy wszystko w kolorze, ale w tym momencie budził się i
stwierdzał, że nic się nie zmieniło. Obawiał się stale, że to, co się raz
zdarzyło, może się powtórzyć, tym razem całkowicie pozbawiając go wzroku.
Uważał, że prawdopodobnie miał wylew spowodowany wypadkiem (a może taki, który
spowodował wypadek), i bał się, że znów w każdej chwili może dostać ponownego
wylewu. Oprócz tych obaw zdrowotnych pojawiły się głębsze rodzaje dezorientacji
i lęku, prawie niemożliwe do wyartykułowania, które pojawiły się, gdy próbował
malować w kolorze i obstawał przy tym, że wciąż "zna" kolor. W ciągu tego
miesiąca zaczai zdawać sobie sprawę, że nie chodzi tylko o to, iż nie postrzega
barw i utracił wyobraźnię z nimi związaną, ale o coś głębszego, trudnego do
zdefiniowania. Wiedział wszystko o kolorze - zewnętrznie, intelektualnie - ale
utracił pamięć, wewnętrzną wiedzę o czymś, co było częścią jego istnienia. Przez
całe życie doświadczał koloru, ale teraz był to tylko fakt historyczny, nie mógł
tego dotknąć, bezpośrednio poczuć. Jakby cała jego przeszłość dotycząca barw
została wymazana, jakby mózgowa wiedza na temat koloru została całkowicie
28
usunięta i nie został po niej żaden ślad, żaden wewnętrzny dowód, że kiedyś
istniała 6.
Na początku lutego zaczął się uspokajać, nie był już tak zrozpaczony. Zaczął
akceptować - nie samym intelektem, ale na głębszym poziomie - fakt, że jest
naprawdę całkowicie ślepy na kolory i że być może tak już pozostanie. Początkowe
poczucie bezsilności ustępowało miejsca poczuciu, że może coś postanowić -jeśli
nie może malować w kolorze, będzie malował obrazy czarno-białe, będzie próbował
żyć pełnią życia w czarno-białym świecie. W postanowieniu tym umocniło go pewne
przeżycie pięć tygodni po wypadku, gdy jechał rankiem do pracowni. Zobaczył
przed sobą wschód słońca, płomienne czerwienie zmienione w czerń:
- Słońce wschodziło jak bomba, jak jakaś ogromna eksplozja nuklearna -
powiedział później. - Czy ktoś widział kiedyś wschód słońca w taki sposób?
Zainspirowany przez to zdarzenie, zaczął malować - zaczął właśnie od czarno-
białego obrazu, który nazwał Nuklearny wschód słońca, a potem przeszedł do
ulubionych abstrakcji, tyle że teraz były one czarno-białe. Lęk przed utratą
wzroku dręczył go nadal, ale teraz, twórczo przetworzony, nadał kształt
pierwszym "prawdziwym" obrazom namalowanym po eksperymentach z kolorem.
Stwierdził, że potrafi malować, i to bardzo dobrze, czarno-białe obrazy. Jedyną
6 Kwestia "znania" kolorów jest bardzo złożona i ma pełne paradoksów aspekty,
trudno poddające się analizie. Z pewnością pan I. był głęboko świadomy ogromnej
straty związanej ze zmianą w postrzeganiu, mógł więc ewidentnie robić porównania
z przeszłymi doznaniami. Takie porównania są niemożliwe, jeśli nastąpiło
całkowite obustronne zniszczenie pierwotnej kory wzrokowej, spowodowane np.
wylewem, jak w zespole Antona. Pacjenci z tym zespołem całkowicie ślepną, ale
nie skarżą się na to ani nie zgłaszają, że nic nie widzą. Nie wiedzą, że są
niewidomi; cała struktura świadomości zostaje zreorganizowana - natychmiast - w
chwili, kiedy doznają wylewu.
Podobnie pacjenci z dużymi wylewami w prawej korze ciemieniowej mogą utracić nie
tylko czucie i zdolność używania swojej lewej strony, ale wszelką wiedzę na
temat jej istnienia, na temat wszystkiego, co jest na lewo, mogą utracić nawet
pojęcie lewej strony. Ale są "anozognostyczni" - nie mają poczucia choroby, nie
wiedzą, że im czegoś brakuje. My możemy powiedzieć, że ich świat jest
przepołowiony, ale dla nich pozostaje cały, kompletny.
29
pociechą stała się praca - spędzał w pracowni piętnaście, a nawet osiemnaście
godzin na dobę. W ten sposób przetrwał jako artysta.
- Czułem, że bez malowania nie mógłbym dłużej żyć - powiedział później.
W jego pierwszych czarno-białych obrazach, namalowanych w lutym i marcu,
wyczuwało się istnienie gwałtownych sił - wściekłości, lęku, rozpaczy,
pobudzenia - ale wszystkie one były utrzymywane pod kontrolą, świadcząc o
artyzmie, który potrafi odsłonić, a jednocześnie zawrzeć taką intensywność
uczuć. W ciągu tych dwóch miesięcy pan I. stworzył mnóstwo płócien w jednym
określonym stylu, o charakterze, jakiego przedtem nie ujawniał. Wiele tych
obrazów przedstawiało niezwykłą, potrzaskaną powierzchnię z abstrakcyjnymi
kształtami budzącymi wrażenie, iż są to twarze - odwrócone, w cieniu, smutne,
rozgniewane - i rozczłonkowane części ciała, poszatkowane, umieszczone w ramkach
i pudełkach. W porównaniu z poprzednimi pracami były skomplikowane jak
labirynty, obdarzone jakąś obsesyjną, nie dającą spokoju jakością - wydawały się
w symbolicznej formie ukazywać położenie, w jakim znalazł się ich twórca.
Poczynając od maja - obserwowanie tego było fascynujące - przeszedł od tych
pełnych siły, ale raczej przerażających i obcych obrazów, do tematów, których
nie zgłębiał przez trzydzieści lat, z powrotem do przedstawiania tancerzy i
wyścigów konnych. Te obrazy, chociaż nadal czarno-białe, były pełne ruchu, życia
i zmysłowości. Odzwierciedlały zmianę w osobistym życiu malarza - nie wycofywał
się już tak bardzo, zaczął odnawiać kontakty towarzyskie, wracać do seksu.
Zmniejszały się jego lęki i depresja, wracał do świata.
W tym samym czasie zaczął też rzeźbić, czego nigdy przedtem nie robił. Zdawał
się zwracać do tych form postrzegania wizualnego, których nie został pozbawiony
- formy, linii, ruchu, głębi - i badać je ze zwiększoną intensywnością. Zaczął
również malować portrety, chociaż stwierdził, że nie potrafi pracować z żywym
człowiekiem, a jedynie z czarno-białą fotografią, wzmacniając ją swoją znajomo-
30
ścią i uczuciem dla modela. Życie było dla niego do zniesienia jedynie w
pracowni, bo tylko tutaj mógł na nowo przedstawiać świat w pełnych mocy,
kompletnych formach. Na zewnątrz, w prawdziwym życiu, świat był obcy, pusty,
martwy i szary.
Tę właśnie historię przedstawił pan I. Bobowi Wassermanowi i mnie - historię
nagłej i całkowitej utraty widzenia kolorów oraz swoich prób życia w świecie
czarno-białym. Nigdy przedtem nie słyszałem takiej opowieści, nigdy nie
spotkałem nikogo z całkowitą ślepotą na barwy i nie miałem pojęcia, co mu się
stało - nie wiedziałem też, czy można go wyleczyć albo uzyskać poprawę.
Pierwszym zadaniem było bardziej precyzyjne opisanie jego stanu, za pomocą
rozmaitych testów, niektórych całkiem nieformalnych, z użyciem zwykłych
przedmiotów czy obrazów, cokolwiek było pod ręką. Na przykład najpierw
pokazaliśmy panu I. półkę z notesami - niebieskimi, czerwonymi i czarnymi -
stojącą przy moim biurku. Natychmiast wybrał niebieskie (dla normalnych oczu
umiarkowanie niebieskiego koloru) - powiedział, że są "blade". Czerwonych i
czarnych nie potrafił odróżnić - oba rodzaje były dla niego "martwo czarne".
Potem daliśmy mu mnóstwo włóczek, w trzydziestu trzech kolorach, i poprosiliśmy,
aby je posortował. Odparł, że nie może ich podzielić ze względu na kolory, a
jedynie ze względu na odcienie szarości. Potem szybko i sprawnie podzielił
włóczki na cztery dziwne, kolorystycznie przypadkowe stosiki, które
scharakteryzował jako 0-25 procent, 25-50 procent, 50-75 procent i 75-100
procent czarno--białej skali (chociaż nic nie wyglądało dla niego jak czysty
biały kolor, nawet biała włóczka była trochę "zmatowiała" czy "brudna").
My dwaj nie potrafiliśmy orzec, czy włóczka jest dobrze posortowana, ponieważ
widzenie barw przeszkadzało nam w wizualizowaniu czarno-białej skali, tak jak
ludzie z normalnym wzrokiem nie potrafili rozróżnić odcieni w chaosie kolorowych
kwiatów namalowanych przez pana I. Ale czarno-biała fotografia i czarno-biały
film wideo potwierdziły, że pan I. rozdzielił włóczki prawidłowo według czarno-
białej skali, i generalnie zgadzało się to z odbiorem urządzeń
31
mechanicznych. Jego podział na kategorie był prymitywny, ale wiązało się to z
widzeniem ostrych kontrastów, ubóstwem odcieni, na które narzekał. I
rzeczywiście, kiedy pokazaliśmy mu skalę pewnego artysty, z kilkunastoma
stopniami od bieli do czerni, potrafił odróżnić jedynie trzy czy cztery
kategorie odcieni 7.
Pokazaliśmy mu również klasyczne tablice kolorowych plamek Ishihary, na których
cyfry w niewiele różniącym, się kolorem otoczeniu są doskonale widoczne dla
ludzi obdarzonych normalnym wzrokiem, a niewidoczne dla tych, którzy cierpią na
rozmaite rodzaje ślepoty na barwy. Pan I. nie widział żadnej z tych figur (za to
dostrzegał je, tak jak inni ludzie ślepi na kolory, a ludzie z normalnym
wzrokiem nie, na specjalnych tablicach przeznaczonych do rozpoznawania udawanej
lub histerycznej ślepoty na kolory) 8.
Przypadkiem mieliśmy pocztówkę jakby stworzoną do badania ludzi ślepych na barwy
- pocztówkę przedstawiającą wybrzeże i sylwetki rybaków na molo na tle
ciemnoczerwonego nieba o zachodzie słońca. Pan I. w żaden sposób nie potrafił
dostrzec rybaków i mola, a widział jedynie półkole zachodzącego słońca.
7 Jedną z anomalii pokazał ten test sortowania włóczki. Pan I. zaliczył
jaskrawe, nasycone błękity do kategorii kolorów "bladych" (tak jak narzekał, że
błęk