Oliver Sacks ANTROPOLOG NA MARSIE SPIS TREŚCI Podziękowania (przeł. Beata Maciejewska) . 9 Wstęp (przel. Beata Maciejewska) .....13 O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY (The Case of the Colorblind Painter - przeł. Barbara Lindenberg) . 19 OSTATNI HIPIS (The Last Hippie - przet. Piotr Amsterdamski) ...........58 ŻYCIE CHIRURGA (A SurgeorTs Life - przeł. Beata Maciejewska) . ..........92 WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ (To See and Not See - przeł. Beata Maciejewska) .........124 KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ (The Landscape of His Dreams - przeł. Beata Maciejewska) . . . . 169 CUDA (Prodigies - przeł. Beata Maciejewska) ...............205 ANTROPOLOG NA MARSIE (Ań Anthropologist on Mars - przeł. Aleksander Radomski) . . . .264 Wybrana bibliografia (przeł. Beata Maciejewska) .320 Bibliografia ...................328 PODZIĘKOWANIA Najpierw pragnę wyrazić głęboką wdzięczność bohaterom moich opowiadań: ,,Jonathanowi L", "Gregowi F.", "Carlowi Bennettowi", "Virgilowi", Franco Magnaniemu, Stephenowi Wiltshire i Tempie Grandin. Mam wobec nich, ich rodzin, przyjaciół, lekarzy i terapeutów nie spłacony dług wdzięczności. Z dwoma przyjaciółmi: Bobem Wassermanem (który jest współautorem pierwotnej wersji opowiadania "O malarzu, który oślepł na barwy") i Ralphem Siegelem (który współtworzył ze mną inną książkę) - stanowiliśmy rodzaj drużyny, badając przypadki Jonathana I. i Virgila. Wielu przyjaciołom i kolegom (nie zdołałbym ich wszystkich wymienić!) winien jestem podziękowania za pomoc i owocne rozmowy. Z częścią z nich od lat nieprzerwanie dyskutuję, na przykład z Jerrym Brunerem i Geraldem Edelmanem; z innymi spotykałem się tylko raz lub kilka razy, albo też wymieniałem korespondencję; niemniej wszystkie te kontakty były ekscytujące i inspirujące. Tak więc, osoby, którym pragnę za to podziękować, to: Ursula Bellugi, Peter Brook, Jerome Bruner, Elizabeth Chase, Patricia i Paul Churchland, Joanne Cohen, Pietro Corsi, Francis Crick, Antonio i Hanna Damasio, Merlin Donald, Freeman Dyson, Gerald Edelman, Carol Feldman, Shane Fistell, Allen Furbeck, Frances Futterman, Elkho-non Goldberg, Stephen Jay Gould, Richard Gregory, Kevin Halligan, Lowell Handler, Mickey Hart, Jay Itzkowitz, Helen Jones, Eric Korn, Deborah Lai, Skip i Doris Lane, Sue Levi-Pearl, John MacGregor, John Marshall, Juan Martinez, Jonathan i Rachel Miller, Arnold Modeli, Jonathan Mueller, Jock Murray, Knut Nordby, Michael Pearce, V.S. Ramachandran, Isabelle Rapin, Chris Rawlence, Bob Rodman, Israel Rosenfield, Carmel Ross, Yolanda Rueda, David Sacks, Marcus Sacks, Michael Sacks, Dań Schachter, Murray Schane, Herb Schaumburg, Susan Schwartzenberg, Robert Scott, Richard Shaw, Leonard Shengold, Larry Squire, John Steele, Richard Stern, Deborah Tannen, Esther Thelen, Connie Tomaino, Russel Warren, Ed Weinberger, Ren i Joasia Weschler, Andrew Wilkes, Jerry Young, Semir Zeki. Wiele osób dzieliło się ze mną swoją wiedzą i doświadczeniami w dziedzinie autyzmu. Należy do nich przede wszystkim moja przyjaciółka i koleżanka po fachu, Isabelle Rapin, a także Doris Allen, Howard Bloom, Marlene Breitenbach, Uta Frith, Denise Fruchter, Beatę Hermelin, Patricia Krantz, Lynn McClannahan, Clara i David Park, Jessy Park, Sally Ramsey, Ginger Richardson, Bernard Rimland, Ed i Riva Ritvo, Mira Rothenberg i Rosalie Winard. W nawiązaniu do Stephena Wiltshire'a podziękowania należą się Lorraine Cole, Chrisowi Marrisowi, a przede wszystkim Margaret i Andrew Hewson. Jestem wdzięczny wielu ludziom, którzy korespondowali ze mną (m.in. nie znanej mi osobie, która przesłała mi egzemplarz "Observera" z Fayetteville z 1862 r.). Niektórych z nich wymieniam na kartach tej książki. Wiele moich badań zostało zapoczątkowanych właśnie za sprawą nieoczekiwanych listów lub telefonów, poczynając od listu Pana L, który otrzymałem w marcu 1986 roku. Są też miejsca, nie mniej ważne niż ludzie, które przyczyniły się do powstania tej książki, zapewniając mi schronienie, spokój i możliwość skupienia. Należą do nich: nowojorski ogród botaniczny (a szczególnie likwidowana obecnie kolekcja paproci), ulubione miejsce moich spacerów i rozważań; Hotel Lakę Jefferson i jezioro, nad którym jest położony, Blue Mountain Center (oraz Harriet Barlow); nowojorski Instytut Nauk Humanistycznych, gdzie wykonano niektóre z testów Pana L, biblioteka Akademii Medycznej im. Alberta Einsteina, gdzie znalazłem wiele źródeł; a także jeziora, rzeki i baseny, gdziekolwiek by się znajdowały - ponieważ najlepiej myśli mi się w wodzie. Fundacja Guggenheima wspaniałomyślnie wsparła moją pracę nad opowiadaniem "Życie chirurga", udzielając mi w 1989 roku finansowej pomocy z przeznaczeniem na przeprowadzenie neuro-antropologicznych badań nad zespołem Tourette'a. Wcześniejsze wersje "Malarza, który oślepł na barwy" i "Ostatniego hipisa" zostały opublikowane w "The New York Review of Books", a historie innych przypadków w "The New Yorker". Miałem zaszczyt pracować z Robertem Silversem w "The New York Rewiev of Books" i Johnem Bennetem w "The New Yorker" oraz z zespołami obu wydawnictw. Wiele innych osób przyczyniło się do powstania i wydania tej książki. Należą do nich: Dan Frank i Claudine O'Hearn z Knopfa, Jacqui Graham z Picadora, Jim Silberman, Heather Schroder, Susan Jensen i Suzanne Gluck. Na koniec pragnę też podziękować Kate Edgar, mojej asystence, redaktorce, współpracownicy i przyjaciółce, która zna wszystkich bohaterów tej książki i która pomogła mi nadać jej kształt i formę. Ale wracając do początku - wszystkie badania kliniczne, niezależnie od ich rewolucyjnego charakteru czy stopnia zaawansowania, zawsze dotyczą konkretnych osób, które je zainspirowały. Tak więc tym siedmiu osobom, które mi zaufały, dzieliły się ze mną swoim życiem i doświadczeniami - i które w ciągu tych lat stały się moimi przyjaciółmi - dedykuję tę książkę. 10 WSTĘP Piszę ten tekst lewą ręką, choć jestem z natury praworęczny. Miesiąc temu przeszedłem operację prawego barku i nie mogę jeszcze posługiwać się prawą ręką. Piszę powoli, niezdarnie - ale z każdym dniem czynność ta staje się łatwiejsza i naturalniejsza. Przez cały czas uczę się, przystosowuję - nie tylko do pisania lewą ręką, ale także do wielu innych czynności, które muszę nią wykonywać: nauczyłem się z dużą zręcznością chwytać przedmioty palcami u nogi, aby w ten sposób zrekompensować straty wynikłe z unieruchomienia ręki. Przez kilka dni po operacji ramienia trudno mi było utrzymać równowagę, ale teraz chodzę inaczej - odkryłem nową równowagę. Rozwijam u siebie nowe wzorce, nowe zwyczaje... ktoś mógłby powiedzieć, że jest to nowa tożsamość, przynajmniej w pewnej ograniczonej sferze. W programach i obiegach mojego mózgu muszą zachodzić różnorodne zmiany - zmieniają się synaptyczne wartości, ich połączenia i sygnały (choć nasze metody przedstawiania mózgu są wciąż zbyt mało dopracowane, aby móc to dobrze zobrazować). Mimo iż niektóre z "przeprogramowali" są przemyślane, zaplanowane, a innych uczę się metodą prób i błędów (w pierwszym tygodniu skaleczyłem się we wszystkie palce lewej ręki), to większość z nich pojawiła się samoistnie, w sposób nie kontrolowany - nie wiem nic o większości przeprogramowań i adaptacji, które we mnie zachodzą. Za miesiąc, jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, znów będę przechodził proces readaptacji; odzyskam całkowitą 13 (i "naturalną") umiejętność posługiwania się prawą ręką, która na powrót zostanie wpisana w wizerunek mojego ciała, mojego "ja", przez co znów stanę się sprawną istotą ludzką. Ale powrót do zdrowia w takich okolicznościach nie jest w żaden sposób automatyczny, nie przypomina prostego procesu gojenia się tkanki - będzie on wymagał całego zespołu przystosowań mięśni i postawy, całego zbioru nowych procedur (i ich syntezy), uczenia się i odnajdywania nowej ścieżki do wyzdrowienia. Mój chirurg, człowiek pełny zrozumienia dla cierpienia innych, który swego czasu sam przechodził taką operację, powiedział mi: "Istnieją ogólne wytyczne, przeciwwskazania, zalecenia. Ale tych wszystkich szczegółów sam będziesz się musiał nauczyć". Mój psychoterapeuta, Jay, wypowiedział się w podobny sposób: "U każdego z nas proces adaptacji przybiera inne formy. System nerwowy tworzy własne ścieżki. Jesteś neurologiem - musisz stykać się z tym na każdym kroku". Wyobraźnia natury, jak mówi Freeman Dyson, jest bogatsza od naszej. Dyson opowiada o cudach i bogactwie psychologicznych i biologicznych światów, o bezkresnej różnorodności form fizycznych i form życia. Według mnie, lekarza, bogactwo natury powinno być badane z punktu widzenia zdrowia i choroby, nieskończonych form indywidualnej adaptacji, dzięki której organizm ludzki, człowiek, potrafi przystosować się i zrekonstruować, stawiając czoło wyzwaniom i zmiennym kolejom życia. W tym znaczeniu defekty, dolegliwości i schorzenia mogą - poprzez ujawnienie ukrytych umiejętności - odgrywać paradoksalną rolę, gdyż umożliwiają one rozwój, ewolucję form życia, których istnienia często nawet się nie domyślaliśmy. W tym sensie paradoksalną cechą choroby jest jej "kreacyjny" potencjał, który stanowi trzon tej książki. Tak więc skutki rozwojowej choroby czy schorzenia, które często budzą przerażenie, można postrzegać także jako kreatywne: niszcząc pewne drogi, sposoby funkcjonowania, zmuszają one system nerwowy do tworzenia nowych dróg, do nie zamierzonego 14 dotychczas rozwoju i ewolucji. Owe możliwości kreacyjne choroby dostrzegam prawie u każdego pacjenta, a ich opisanie tu jest dla mnie najważniejsze. Podobne zagadnienia poruszał A.R. Łuria, neurolog zajmujący się pacjentami z guzami mózgu lub z jego uszkodzeniami. Badał on sposoby, rodzaje adaptacji, które umożliwiły im dalsze życie. Jako młody człowiek badał on również (ze swym nauczycielem L.S. Wygotskim) głuche i niewidome dzieci. Wygotski podkreślał przede wszystkim ich umiejętności, nie zaś braki: Kalekie dzieci reprezentują jakościowo inną, wyjątkową formę rozwoju... Jeśli niewidome lub głuche dziecko osiąga ten sam stopień rozwoju co dziecko normalne, to dziecko z niedorozwojem osiąga go w inny sposób, innym trybem, za pomocą innych środków. Szczególnie ważne jest więc, by pedagog znał wyjątkowy tryb postępowania z takim dzieckiem. Owa niezwykłość przekształca minusy kalectwa w plusy kompensacji. Wystąpienie takich radykalnych adaptacji wymagało, zdaniem Łurii, nowego spojrzenia na mózg, postrzeżenia go niejako zaprogramowany i statyczny, ale raczej jako dynamiczny i aktywny, niezwykle wydajny system adaptacyjny, ukierunkowany na ewolucję i zmiany, nieprzerwanie dostosowujący się do nowych potrzeb organizmu - wśród których najważniejszą jest skonstruowanie spójnego, ja" niezależnie od defektów i zaburzeń mózgu. Oczywiste jest, że mózg jest ogromnie zróżnicowany: znajdują się w nim setki drobnych obszarów odpowiedzialnych za poszczególne aspekty percepcji i zachowania (od percepcji koloru i ruchu do, prawdopodobnie, intelektualnej orientacji jednostki). Cudem jest ich współistnienie, współtworzenie "ja" 1. 1 Jest to rzeczywiście problem, podstawowe pytanie w neurologii - i nie można na nie odpowiedzieć, nawet ogólnie, bez globalnej teorii funkcji mózgu, zdolnej do ukazania interakcji na każdym poziomie, od mikrowzorów indywidualnych neural- nych reakcji do makrowzorów bieżącego życia. Taka teoria, neuralna teoria osobistej tożsamości, została kilka lat temu przedstawiona przez Geralda M. Edelmana w jego teorii neuronowej selekcji grupowej lub "neuralnego darwinizmu". 15 Owa niezwykła plastyczność mózgu, jego zadziwiające umiejętności adaptacji, ujawniające się także w specyficznych (i często beznadziejnych) przypadkach neuralnych lub sensoralnych zapaści zdrowotnych, zdominowały sposób, w jaki postrzegam moich pacjentów i ich życie. Czasami powoduje to, iż zaczynam zastanawiać się, czy aby nie należałoby przedefiniować samych pojęć "zdrowia" i "choroby" i postrzegać je z punktu widzenia umiejętności organizmu do tworzenia nowej organizacji i nowego porządku, odpowiadającego specyficznym, zmienionym dyspozycjom oraz potrzebom, nie zaś z punktu widzenia surowo wyznaczonych "norm". Choroba zwykle powoduje zubożenie życia, ale nie zawsze musi tak być. Prawie wszyscy moi pacjenci, jak mi się, zdaje, niezależnie od swoich problemów, nie rezygnowali z życia - i to nie tylko pomimo swojego stanu zdrowia, ale często ze względu na ten stan, a czasem nawet z jego pomocą. Przedstawiam tu więc siedem opowieści o naturze - i ludzkiej duszy - jako że często w nieoczekiwany sposób kolidują one ze sobą. Opisuję pacjentów z syndromem Tourette'a, autyzmem, amnezją i całkowitą ślepotą na barwy. Są oni nie tylko "przypadkami" w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale także wyjątkowymi jednostkami, które zamieszkują (i w pewnym sensie tworzą) własny świat. Są to opowieści o przetrwaniu, przetrwaniu w zmienionych - często radykalnie - warunkach, o przetrwaniu możliwym dzięki właściwym nam, wspaniałym (ale często niebezpiecznym) umiejętnościom rekonstrukcji i adaptacji. W moich wcześniejszych książkach pisałem o "zachowaniu" własnego "ja" i (rzadziej) o jego "utracie" w wyniku zaburzeń neurologicznych. Dziś sądzę, że określenia te są zbyt uproszczone, że w takich sytuacjach nie można mówić ani o utracie, ani o zachowaniu tożsamości, ale raczej o jej adaptacji czy nawet transmutacji, w której wyniku zmianie ulega zarówno mózg, jak i "rzeczywistość". Badanie choroby wymaga od lekarza badania tożsamości, wewnętrznego świata, który tworzy pacjent pod wpływem choroby. Ale rzeczywistości tworzonej przez poszczególnych pacjentów, sposo- 16 bu, w jaki ich mózg kreuje ich świat, nie można rozpatrywać tylko na podstawie zewnętrznych obserwacji ich zachowania. Do naszego naukowego, obiektywnego podejścia musimy dołączyć także intersubiektywne podejście, które wnika, jak pisze Foucault, "do wewnątrz schorzałej świadomości, [próbując] postrzec patologiczny świat oczyma samego pacjenta". Nikt nie napisał lepiej o naturze i konieczności takiej intuicji i empatii, niż zrobił to G.K. Chesterton ustami swojego duchowego wywiadowcy, ojca Browna. Pytany o swoją sekretną metodę, ojciec Brown odpowiada: Nauka jest wielką sprawą, jeśli potrafisz ją pojąć; w swym prawdziwym sensie jest jednym z najwspanialszych słów na świecie. Ale co ma na myśli dziewięciu na dziesięciu ludzi, którzy dziś korzystają z nauki? Kiedy mówią, że służba śledcza jest nauką? Kiedy mówią, że kryminologia jest nauką? Mają oni na myśli wyjście na zewnątrz człowieka i badanie go, jakby był gigantycznym insektem; mówią, że badają go w bezstronnym, zimnym świetle, które ja nazywam światłem martwym i odhumanizowanym. Badają jego przeszłość, jakby był prehistorycznym stworem; przypatrują się kształtowi jego "występnej czaszki", jakby była to dziwaczna narośl, jak róg na nosie nosorożca. Kiedy naukowiec mówi o typie, nigdy nie ma na myśli siebie, ale zawsze swojego sąsiada; najprawdopodobniej sąsiada biedniejszego. Nie przeczę, że zimne światło może być czasem dobre; choć w pewnym sensie jest to przeciwieństwo nauki. Zamiast być wiedzą, tłumi to, co wiemy. Jest traktowaniem przyjaciela jak obcego i udawaniem, że znajomość jest czymś odległym i tajemniczym. Jest jak mówienie, że człowiek ma trąbę pomiędzy oczami lub że raz na dwadzieścia cztery godziny popada w chwilowy stan niewrażliwości. Cóż, to, co nazywacie "sekretem", jest jego zupełnym przeciwieństwem. Ja nie próbuję wyjść na zewnątrz człowieka. Staram się wejść w jego wnętrze. Badanie radykalnie zmienionych tożsamości i światów nie może odbywać się wyłącznie w gabinecie czy w biurze. Szczególnie 17 wrażliwy na to jest francuski neurolog Francois Lhermitte, który nie bada swoich pacjentów w klinice, ale odwiedza ich w domu, zaprasza do restauracji, teatrów czy na wyścigi samochodowe, dzieląc z nimi ich życie w takim stopniu, w jakim jest to tylko możliwe. (Podobnie jest - lub było - z lekarzami ogólnymi. Kiedy mój ojciec w wieku dziewięćdziesięciu lat niechętnie rozważał możliwość przejścia na emeryturę, doradzaliśmy mu: "Rzuć przynajmniej wizyty domowe", na co on odparł: "Zostawię sobie przynajmniej wizyty domowe - w zamian mogę rzucić wszystko inne"). Pamiętając jego słowa, zdjąłem mój biały kitel i opuściłem szpital, w którym spędziłem ostatnie dwadzieścia pięć lat, po to, by badać życie bohaterów tej książki, w części jak naturalista, który bada rzadkie formy życia, w części jak antropolog, neuroantropolog - przede wszystkim jednak jak lekarz, wzywany tu lub tam na wizyty domowe, wizyty na krańcach ludzkiej egzystencji. Są to więc opowiadania o metamorfozach wywołanych neurologiczną zmianą, metamorfozach w alternatywne stadia bytu, inne formy życia, i mimo że tak różne od "normalnych", to nie mniej ludzkie. O.W.S. Nowy Jork czerwiec 1994 O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY Na początku marca 1986 roku otrzymałem taki oto list: Mam 65 lat, jestem malarzem. Mogę się pochwalić niemałymi sukcesami artystycznymi. Drugiego stycznia tego roku miałem wypadek samochodowy. W moje auto, od strony pasażera, uderzyła mała ciężarówka. W izbie przyjęć miejscowego szpitala powiedziano mi, że doznałem wstrząsu mózgu. W trakcie badania wzroku odkryto, że nie rozróżniam liter i kolorów. Litery wyglądały jak greckie. Wszystko widziałem tak, jakbym miał przed sobą ekran czarno-białego telewizora. Po kilku dniach zacząłem rozpoznawać litery, a mój wzrok stał się sokoli - na sto metrów widzę wijącego się robaczka. Ostrość wzroku jest nieprawdopodobna. ALE - JESTEM CAŁKOWICIE ŚLEPY NA BARWY. Byłem u okulistów, nic na ten temat nie wiedzą. Byłem u neurologów, też nadaremnie. Nie rozróżniam kolorów pod hipnozą. Robiono mi najrozmaitsze badania. Mój brązowy pies jest ciemnoszary. Sok pomidorowy jest czarny. W kolorowym telewizorze widzę jakiś straszny galimatias... Nadawca listu pytał dalej, czy zetknąłem się już kiedyś z takim problemem. Czy mógłbym wyjaśnić, co mu się stało, i czy potrafiłbym mu pomóc? Był to niezwykły list. Zazwyczaj sądzi się, że człowiek może urodzić się ślepy na kolory - ma kłopoty z rozpoznawaniem czerwonego i zielonego lub innych kolorów albo (niezwykle rzadko) nie 19 widzi żadnych kolorów - z powodu uszkodzenia reagujących na kolory komórek siatkówki zwanych czopkami. Jednak w przypadku autora listu, Jonathana L, najwyraźniej tak nie było. Przez całe życie widział normalnie, urodził się z kompletem czopków w siatkówkach. Oślepł na kolory po sześćdziesięciu pięciu latach właściwego ich postrzegania - oślepł całkowicie - "jakby miał przed sobą ekran czarno-białego telewizora". To, że wszystko stało się tak nagle, nie pasowało do żadnego rodzaju powolnej degeneracji, której mogą ulec czopki siatkówki, i wskazywało na zakłócenie na wyższym poziomie, w częściach mózgu wyspecjalizowanych w percepcji kolorów. Całkowita ślepota na kolory spowodowana uszkodzeniem mózgu, tzw. mózgowa ślepota barw, chociaż opisana ponad trzysta lat temu, jest nadal stanem rzadkim i ważnym dla neurologów. Zawsze intrygowała ich, ponieważ, jak wszystkie nerwowe destrukcje, może ukazać mechanizmy nerwowych konstrukcji, w tym konkretnym przypadku - w jaki sposób mózg "widzi" (albo tworzy) kolory. Podwójnie intrygujące jest, że przydarzyła się ona artyście, malarzowi, który potrafi ją i namalować, i opisać, a więc wyrazić całą jej dziwaczność, rozpaczliwość i prawdziwość. Kolor nie jest czymś nieistotnym; przez setki lat budził pełną pasji ciekawość największych artystów, filozofów i badaczy. Młody Spinoza swój pierwszy traktat poświęcił tęczy. Najbardziej radosnym odkryciem młodego Newtona był skład białego światła. Wspaniałe badania Goethego nad barwami, podobnie jak Newtona, zaczęły się od pryzmatu. Problem koloru dręczył w XIX wieku Schopenhauera, Younga, Helmholtza i Maxwella. Ostatnia praca Wittgensteina nosi tytuł Remarks on Colour [Uwagi na temat koloru]. A jednak większość z nas zazwyczaj nie zwraca uwagi na tajemnicę barw. Takie przypadki jak pana I. pomagają nam śledzić nie tylko mechanizmy mózgowe czy fizjologię, ale również fenomenologię kolorów i ich głębokie znaczenie dla każdego z nas. Po otrzymaniu listu pana I. skontaktowałem się z moim przyjacielem i kolegą Robertem Wassermanem, okulistą; uważałem, że 20 powinniśmy razem zbadać skomplikowaną sytuację pana I. i w miarę możności mu pomóc. Po raz pierwszy zobaczyliśmy go w kwietniu 1986 roku. Był wysoki i bardzo szczupły, miał inteligentną twarz o ostrych rysach. Chociaż pogrążony w depresji z powodu swojego stanu, wkrótce rozchmurzył się i zaczął z nami rozmawiać żywo i z humorem. Mówił i jednocześnie bez ustanku palił. Jego nerwowe palce były poplamione nikotyną. Opisał swoje bardzo aktywne i owocne życie artysty - wczesne lata spędził z Georgią O'Keeffe w Nowym Meksyku, w latach czterdziestych malował dekoracje w Hollywood, w latach pięćdziesiątych, w okresie ekspresjonizmu abstrakcyjnego, mieszkał w Nowym Jorku, później został dyrektorem artystycznym i zajął się sztuką użytkową. Dowiedzieliśmy się, że z wypadkiem wiązało się wystąpienie przejściowej amnezji. Pan I. tuż po tym zdarzeniu, późnym popołudniem drugiego stycznia, potrafił jasno opisać policjantom, co się stało, ale potem, z powodu narastającego bólu głowy, poszedł do domu. Skarżył się żonie na ten ból i na utratę orientacji, ale nawet nie wspomniał o tamtym wydarzeniu. Potem spał bardzo długo, co wyglądało niemal jak stupor. Dopiero nazajutrz żona zauważyła wgnieciony bok samochodu i spytała, co się stało. Kiedy nie otrzymała jasnej odpowiedzi ("Nie wiem. Może ktoś najechał na niego przy parkowaniu"), domyśliła się, że stało się coś poważnego. Potem pan I. pojechał do swojej pracowni i znalazł na biurku kopię raportu policyjnego. Miał wypadek, ale w dziwaczny sposób go nie pamiętał. Pomyślał, że może policyjny raport pobudzi mu pamięć. Ale gdy podsunął papier do oczu, nic nie zrozumiał. Dobrze, ostro widział druk różnych rozmiarów i z rozmaitymi typami czcionek, ale wszystko wyglądało jak pismo "greckie" czy "hebrajskie" 1. Szkło powiększające nie pomogło, litery wyglądały po prostu jak większe litery "greckie" czy "hebrajskie". (Ta aleksja, czyli niemożność rozpoznawania liter, trwała pięć dni, a potem znikła). 1 Spytałem później pana I., czy zna grecki albo hebrajski; powiedział, że nie, że po prostu miał poczucie, iż patrzy na nie znany, obcy mu alfabet. Być może, dodał, "pismo klinowe" byłoby lepszym określeniem. Widział kształty, wiedział, że muszą mieć jakieś znaczenie, ale nie mógł sobie uzmysłowić, co to za znaczenie. 21 Jonathan L, czując, że w czasie wypadku doznał wylewu albo jakiegoś innego uszkodzenia mózgu, zadzwonił do swego lekarza, który umówił się z nim na badania w miejscowym szpitalu. Chociaż, jak wskazuje list, prócz niemożności rozpoznawania liter stwierdzono wtedy trudności w rozpoznawaniu kolorów, on sam aż do następnego dnia nie miał subiektywnego poczucia, że coś się pod tym względem zmieniło. Tego dnia postanowił wrócić do pracy. Zdawało mu się, że jedzie we mgle, chociaż wiedział, że jest piękny, słoneczny poranek. Wszystko wydawało się przymglone, wypłowiałe, szare, niewyraźne. Niedaleko pracowni zatrzymali go policjanci. Powiedzieli, że dwa razy przejechał na czerwonym świetle. Czy wie o tym? Nie, odparł, nie widział żadnych czerwonych świateł. Poprosili, by wysiadł z samochodu. Stwierdziwszy, że jest trzeźwy, ale wyraźnie zdezorientowany i chory, wypisali mandat i poradzili, by poszedł do lekarza. Pan I. poczuł ulgę, dojeżdżając do pracowni. Oczekiwał, że ta wstrętna mgła zniknie, że wszystko będzie znów jasne i czyste. Ale gdy tylko wszedł do środka, stwierdził, że cała pracownia, obwieszona obrazami w żywych, jaskrawych kolorach, jest teraz szara, całkowicie wyprana z barw. Jego płótna - abstrakcyjne, kolorowe obrazy, z których był znany - stały się teraz szare albo czarno-białe. Kiedyś budzące tak wiele skojarzeń i uczuć, bogate w znaczenia, teraz wyglądały obco, bezsensownie. Ciężar straty przygniótł go. Całe życie był malarzem, a teraz nawet jego obrazy utraciły zawarty w nich sens. Nie mógł sobie wyobrazić, co będzie dalej robił. Następne tygodnie były bardzo trudne. - Można sobie pomyśleć - mówił pan I. - że co tam, co to za sprawa, taka utrata widzenia kolorów. Paru moich przyjaciół to powiedziało, żona czasem tak myślała, ale dla mnie było to okropne, obrzydliwe. Znał kolory wszystkiego, z nadzwyczajną dokładnością (umiał podać nie tylko ich nazwy, ale również numery, według tabeli odcieni firmy Pantone, której używał od wielu lat). W ten sposób potrafił bez wahania zidentyfikować zieleń bilardowego stołu van Gogha. Znał wszystkie kolory swoich ulubionych obrazów, ale już 22 ich nie widział, czy to patrząc na nie wprost, czy oczyma wyobraźni. Być może znał je teraz jedynie dzięki pamięci werbalnej. Nie chodziło tylko o to, że brakowało kolorów, ale że wszystko miało wstrętny, "brudny" wygląd. Biele były rażące, a jednocześnie zgaszone, złamane; czernie natomiast przepastne - wszystko nie takie, nienaturalne, splamione i nieczyste 2. Pan I. nie mógł znieść ani zmienionego wyglądu ludzi ("jak ożywione szare posągi"), ani swego odbicia w lustrze - unikał kontaktów z innymi, a stosunki seksualne uznał za niemożliwe. Ciała ludzi, ciało żony, jego własne ciało były teraz odrażająco szare. "Cieliste" znaczyło teraz "szczurze", nawet gdy zamykał oczy, ponieważ zachował swoją żywą wyobraźnię wizualną, a ona też została pozbawiona barw. "Nietakość" wszystkiego niepokoiła, nawet budziła odrazę. Dotyczyła każdego szczegółu codziennego życia. Jedzenie było obrzydliwe ze względu na swój szary, martwy wygląd, przy posiłkach musiał zamykać oczy. Ale to niewiele pomagało, gdyż wyobrażony pomidor był tak samo czarny jak pomidor na stole. Tak więc, nie mogąc poprawić nawet idei, wewnętrznego obrazu rozmaitych rodzajów pożywienia, coraz częściej wybierał potrawy czarne i białe - czarne oliwki i biały ryż, czarną kawę i jogurt. One przynajmniej wyglądały względnie normalnie, podczas gdy większość potraw, w naturalnych kolorach, wydawała mu się teraz okropnie nienormalna. Jego własny pies brązowej maści wyglądał tak dziwnie, że pan I. zastanawiał się, czyby nie kupić dalmatyńczyka. Napotykał liczne trudności i przeżywał najrozmaitsze stresy, od zamieszania ze światłami na skrzyżowaniach (które teraz rozpoznawał tylko po ich położeniu) do tego, że nie potrafił dobrać sobie ubrań. (Musiała to robić żona i trudno mu było znieść to uzależnienie; później posegregował zawartość szuflad i szafy - tutaj skarpetki szare, tam żółte, krawaty oznaczone, marynarki i garnitury podzielone na rodzaje - by unikać rażącej niestosowności i chaosu). Przy 2 Bardzo podobnie pacjent dr. Antonia Damasia, ze ślepotą barw spowodowaną guzem, uważał, że wszystko i wszyscy wyglądają "brudno". Nawet świeżo spadły śnieg był nieprzyjemny i brudny. 23 stole trzeba było wprowadzić stałe rytuały ustawiania i podawania, inaczej mógł pomylić musztardę z majonezem albo dżem z ketchupem - oczywiście jeśli potrafił zmusić się do zjedzenia czegoś nienaturalnie czarnego 3. Mijały miesiące, panu I. szczególnie brakowało jaskrawych wiosennych kolorów - zawsze kochał kwiaty, a teraz mógł je rozpoznawać tylko po kształcie i zapachu. Sójki błękitne nie były już kolorowe; zaskakująco, ich błękit stał się teraz jasnoszary. Pan I. nie widział chmur, nie odróżniał ich bieli, a raczej złamanej bieli, od lazuru, który zbladł i był teraz jasnoszary. Nie rozróżniał także czerwonej i zielonej papryki, ponieważ obie wydawały mu się czarne. Żółcie i błękity były dla niego niemal białe 4. 3 W 1688 r., w Some Uncommon Observations about Vitiated Sight [Kilka niezwyktych spostrzeżeń na temat zepsutego wzroku] Robert Boyle opisał młodą, 20-letnią kobietę, która widziała normalnie do ukończenia 18 lat, kiedy to dostała gorączki, "obsypały ją dokuczliwe bąble" i "odjęło jej wzrok". Kiedy pokazywano jej coś czerwonego "wpatrywała się weń bacznie, ale mówiła, że jej wcale nie wydaje się to czerwone, lecz innej barwy, po jej opisie mniemając, ciemne albo brudne". Kiedy "dano jej zwoje jedwabiu pięknie barwione, rzekła tylko, iż są jasnej barwy, ale nie wie jakiej". Gdy spytano ją, czy łąki "nie wydają się jej ubrane w zieleń", powiedziała, że nie, wydają się jej "dziwnej ciemnej barwy", dodając, iż kiedy chciała zbierać fiołki, "nie mogła odróżnić ich od trawy wokół, a poznawała je jedynie po kształcie, albo po dotyku". Boyle zaobserwował później zmianę jej zwyczajów - polubiła spacery wieczorem, które "bardzo ją radowały". Wiele interesujących relacji opublikowano w XIX wieku - dużo z nich zamieszczono w pracy Mary Collins Colour-Blindness [Ślepota na barwy] - a jedna z najbardziej żywych dotyczy lekarza, który spadł z konia, doznał urazu głowy i wstrząśnienia mózgu. "Gdy wyzdrowiał na tyle, by dostrzegać to, co go otaczało", zanotował w 1853 r. George Wilson, stwierdził, iż jego percepcja kolorów, przedtem normalna, a nawet doskonała, teraz okazała się i osłabiona, i zmieniona. [...] Wszystkie kolorowe obiekty [...] wydawały mu się dziwne. [...] W studenckich czasach w Edynburgu miał sławę świetnego znawcy anatomii; teraz po kolorze nie potrafił odróżnić żyły od tętnicy... Kwiaty straciły dla niego większość swego piękna. Przypomina sobie wstrząs, jakiego doznał, gdy pierwszy raz po powrocie do zdrowia poszedł do swego ogrodu i stwierdził, iż jego ulubiona damasceńska róża jest teraz cała - płatki, liście i łodyga-brudnego, przyćmionego koloru, a różnokolorowe kwiaty utraciły swoje charakterystyczne barwy. 4 Można dostrzec ciekawe podobieństwa, ale także różnice w widzeniu osób z wrodzoną ślepotą na barwy. I tak Knut Nordby, od urodzenia ślepy na kolory badacz percepcji wzrokowej, pisze: Świat widzę tylko w odcieniach, które widzący normalnie opisują jako czarny, biały i szary. Moja subiektywna wrażliwość spektralna przypomina ortochromatyczną czarno-białą błonę filmową. Koloru zwanego czerwonym doświadczam jako bardzo ciemnej szarości, prawie czerni, nawet w bardzo jasnym świetle. Na skali szarości błękity i zielenie widzę jako umiarkowanie szare, trochę ciemniejsze, jeśli są nasycone, a jaśniejsze, gdy nienasycone. Żółć zwykle odbieram jako raczej jasną szarość, ale zazwyczaj nie mylę jej z bielą. Kolor brązowy zwykle widzę jako ciemnoszary, tak samo jak nasyconą barwę pomarańczową. 24 Pan I. postrzegał również otoczenie jako nadmiernie skontrastowane; utracił widzenie delikatnych różnic w odcieniach, zwłaszcza w pełnym słońcu albo w ostrym sztucznym świetle. Porównał to z efektami oświetlenia sodowego, które natychmiast odbiera obrazom subtelność barw i odcieni, a także z pewnymi czarno- białymi filmami, dającymi ostry, kontrastowy efekt. Czasem obiekty wysuwały się do przodu z nadmierną ostrością, jak skontrastowane sylwetki. Ale jeśli kontrast był normalny albo niewielki, mogły całkiem znikać w tle. Tak więc brązowy pies ostro odcinał się od jasnej drogi, ale stawał się niewidzialny, kiedy przechodził na miękkie, cętkowane poszycie lasu. Ludzkie postacie pan I. dostrzegał z odległości pół mili (jak pisał w swoim liście, a potem wielokrotnie powtarzał, miał teraz niezwykle ostry, "sokoli" wzrok), ale często nie rozpoznawał twarzy, dopóki ludzie nie podeszli bardzo blisko. Wyglądało to na utratę widzenia barw i kontrastu, a nie na defekt w postrzeganiu, czyli agnozję. Miał poważne kłopoty, prowadząc samochód, bo często źle interpretował cienie -jako wyrwy czy bruzdy - i, by ich uniknąć, nagle hamował albo skręcał. Szczególnie trudna do zniesienia była dla niego kolorowa telewizja; obraz w niej odczuwał jako nieprzyjemny, czasem niezrozumiały. Telewizję czarno-białą uważał za lepszą; czuł, że jego percepcja obrazów czarno-białych jest relatywnie normalna, podczas gdy coś dziwacznego i nieznośnego zjawiało się, gdy patrzył na obrazy kolorowe. (Gdy spytaliśmy, dlaczego po prostu nie wyłączy koloru, odparł, iż gradacja odcieni w "odbarwionej" kolorowej telewizji wydaje mu się inna, mniej "normalna" niż w "czystej" czarno--białej). Natomiast, jak teraz wyjaśniał, w odróżnieniu od swego 25 pierwszego listu, jego świat nie był taki jak czarno-biała telewizja czy film - gdyby tak było, żyłoby mu się o wiele łatwiej. (Czasem chciałby nosić okulary z miniaturowymi czarno-białymi telewizorkami.) Desperacka chęć pokazania, jak wygląda jego świat, i bezużyteczność zwykłych analogii do czarno-białych obrazów sprawiły, że po kilku tygodniach stworzył w swojej pracowni całkowicie szary pokój, szary świat, gdzie stoły, krzesła i wykwintny obiad gotowy do podania były pomalowane w różnych odcieniach szarości. Trójwymiarowość i "czarno-biała" skala, różna od tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni, dała rzeczywiście makabryczny efekt, całkowicie odmienny od efektu czarno-białej fotografii. Pan I. zwrócił nam uwagę na to, że akceptujemy czarno-białe fotografie czy filmy, ponieważ są one reprezentacją świata - obrazami, na które możemy patrzeć albo nie. Natomiast dla niego czerń i biel była rzeczywistością, znajdowała się wszędzie wokół niego, 360 stopni, solidna, trwała, w trzech wymiarach, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mógł to wyrazić tylko w jeden sposób - tworząc szary pokój, by inni mogli tego zaznać. Oczywiście, zaznaczył, obserwator też musiałby zostać pomalowany na szaro, wtedy nie obserwowałby jedynie tego świata, lecz stał się jego częścią. Co więcej, obserwator musiałby utracić, tak jak on, neurologiczną wiedzę o kolorach. To było, powiedział, jak życie w świecie "odlanym z ołowiu". Później powiedział, że ani słowo "szary", ani "ołowiany" nie potrafią dać wyobrażenia, jaki jest naprawdę jego świat. Nie doświadczał "szarości", ale czegoś, co nie ma odpowiednika w zwykłym doświadczeniu i zwykłym języku. Pan I. nie mógł teraz znieść muzeów i galerii ani kolorowych reprodukcji swoich ulubionych obrazów. Nie dlatego, że były po prostu odarte z kolorów, ale ponieważ wyglądały nieznośnie nie tak, ze swymi wymytymi albo "nienaturalnymi" odcieniami szarości (o wiele lepiej tolerował czarno-białe fotografie). Unieszczęśliwiało go to szczególnie wtedy, gdy osobiście znał artystów - 26 percepcyjne umniejszenie ich prac kolidowało z jego odczuciem ich tożsamości. W gruncie rzeczy czuł, że to samo działo się też z nim. Pewnego razu przygnębiła go tęcza, którą widział jedynie jako bezbarwne półkole na niebie. Nawet zdarzające się od czasu do czasu migreny uważał za "nudne" - kiedyś wiązały się z kolorowymi geometrycznymi halucynacjami, teraz nawet one pozbawione były barw. Czasem starał się przywołać kolor, naciskając na gałki oczne, ale pojawiającym się wtedy błyskom i wzorkom też brakowało koloru. Kiedyś miał sny w żywych barwach, zwłaszcza gdy śniły mu się krajobrazy i obrazy. Teraz jego sny były rozmyte i blade albo gwałtowne i skontrastowane, pozbawione i kolorów, i delikatnego stopniowania odcieni. Co ciekawe, również muzyka straciła dla niego wiele, ponieważ przedtem miał niezwykle intensywny dar doznawania równoczesnego, tak że różne tony były natychmiast przekładane na kolory. Słyszał dźwięki i jednocześnie doświadczał wyjątkowo bogatej burzy barw. Z utratą zdolności do tworzenia kolorów utracił również i ten dar - jego wewnętrzny "organ kolorów" nie działał - słyszał teraz muzykę bez wizualnego akompaniamentu. A bez tego niezbędnego chromatycznego odpowiednika była ona w sposób gruntowny zubożona 5. Pewnej niewielkiej przyjemności doznawał, patrząc na rysunki; w młodości był znakomitym rysownikiem. "Może mógłby do tego wrócić?" Ta myśl pojawiała się raz po raz i zapuściła wreszcie korzenie, gdy inni zaczęli mu to coraz częściej sugerować. Jego pierwszym impulsem była chęć malowania w kolorze. Upierał się, że wciąż "wie", jakich kolorów używać, nawet jeśli ich już nie widzi. W pierwszej próbie postanowił namalować kwiaty, tworząc na palecie odcienie, które wydadzą mu się "odpowiednie". Ale na obra- 5 Tylko jeden zmysł dostarczał mu w tym czasie prawdziwej przyjemności - zmysł węchu. Pan I. obdarzony byt zawsze bardzo czułym, erotycznie naładowanym zmysłem węchu - prowadził nawet dodatkowo małą perfumerię i tworzył swoje własne zapachy. W pierwszych ponurych tygodniach po wypadku, gdy stracił przyjemność płynącą z patrzenia, w większym stopniu doznawał przyjemności płynącej z wąchania (przynajmniej tak mu się wydawało). 27 zach namalowanych w ten sposób normalne oczy widziały tylko niezrozumiały kolorowy galimatias. Obrazy te nabrały sensu dopiero na czarno-białych zdjęciach, które wykonał pewien artysta, przyjaciel pana I. Kontury były takie jak trzeba, ale kolory całkowicie nieodpowiednie. - Nikt nie będzie mógł patrzeć na twoje obrazy - rzekł jeden z przyjaciół - dopóki nie staną się tak samo ślepe na kolory jak ty. - Przestań się upierać - powiedział inny. - Nie potrafisz teraz stosować koloru. Pan L, ociągając się, pozwolił, by schowano wszystkie jego kolorowe farby. To tylko chwilowo, myślał, niedługo do nich wrócę. W ciągu tych pierwszych tygodni był wzburzony, a nawet zrozpaczony; wciąż miał nadzieję, że któregoś pięknego poranka obudzi się i w cudowny sposób wróci do niego świat barw. W tamtym czasie był to motyw stale obecny w jego snach, ale to pragnienie nigdy się nie spełniło, nawet we śnie. Śnił, na przykład, że już, już za chwilę zobaczy wszystko w kolorze, ale w tym momencie budził się i stwierdzał, że nic się nie zmieniło. Obawiał się stale, że to, co się raz zdarzyło, może się powtórzyć, tym razem całkowicie pozbawiając go wzroku. Uważał, że prawdopodobnie miał wylew spowodowany wypadkiem (a może taki, który spowodował wypadek), i bał się, że znów w każdej chwili może dostać ponownego wylewu. Oprócz tych obaw zdrowotnych pojawiły się głębsze rodzaje dezorientacji i lęku, prawie niemożliwe do wyartykułowania, które pojawiły się, gdy próbował malować w kolorze i obstawał przy tym, że wciąż "zna" kolor. W ciągu tego miesiąca zaczai zdawać sobie sprawę, że nie chodzi tylko o to, iż nie postrzega barw i utracił wyobraźnię z nimi związaną, ale o coś głębszego, trudnego do zdefiniowania. Wiedział wszystko o kolorze - zewnętrznie, intelektualnie - ale utracił pamięć, wewnętrzną wiedzę o czymś, co było częścią jego istnienia. Przez całe życie doświadczał koloru, ale teraz był to tylko fakt historyczny, nie mógł tego dotknąć, bezpośrednio poczuć. Jakby cała jego przeszłość dotycząca barw została wymazana, jakby mózgowa wiedza na temat koloru została całkowicie 28 usunięta i nie został po niej żaden ślad, żaden wewnętrzny dowód, że kiedyś istniała 6. Na początku lutego zaczął się uspokajać, nie był już tak zrozpaczony. Zaczął akceptować - nie samym intelektem, ale na głębszym poziomie - fakt, że jest naprawdę całkowicie ślepy na kolory i że być może tak już pozostanie. Początkowe poczucie bezsilności ustępowało miejsca poczuciu, że może coś postanowić -jeśli nie może malować w kolorze, będzie malował obrazy czarno-białe, będzie próbował żyć pełnią życia w czarno-białym świecie. W postanowieniu tym umocniło go pewne przeżycie pięć tygodni po wypadku, gdy jechał rankiem do pracowni. Zobaczył przed sobą wschód słońca, płomienne czerwienie zmienione w czerń: - Słońce wschodziło jak bomba, jak jakaś ogromna eksplozja nuklearna - powiedział później. - Czy ktoś widział kiedyś wschód słońca w taki sposób? Zainspirowany przez to zdarzenie, zaczął malować - zaczął właśnie od czarno- białego obrazu, który nazwał Nuklearny wschód słońca, a potem przeszedł do ulubionych abstrakcji, tyle że teraz były one czarno-białe. Lęk przed utratą wzroku dręczył go nadal, ale teraz, twórczo przetworzony, nadał kształt pierwszym "prawdziwym" obrazom namalowanym po eksperymentach z kolorem. Stwierdził, że potrafi malować, i to bardzo dobrze, czarno-białe obrazy. Jedyną 6 Kwestia "znania" kolorów jest bardzo złożona i ma pełne paradoksów aspekty, trudno poddające się analizie. Z pewnością pan I. był głęboko świadomy ogromnej straty związanej ze zmianą w postrzeganiu, mógł więc ewidentnie robić porównania z przeszłymi doznaniami. Takie porównania są niemożliwe, jeśli nastąpiło całkowite obustronne zniszczenie pierwotnej kory wzrokowej, spowodowane np. wylewem, jak w zespole Antona. Pacjenci z tym zespołem całkowicie ślepną, ale nie skarżą się na to ani nie zgłaszają, że nic nie widzą. Nie wiedzą, że są niewidomi; cała struktura świadomości zostaje zreorganizowana - natychmiast - w chwili, kiedy doznają wylewu. Podobnie pacjenci z dużymi wylewami w prawej korze ciemieniowej mogą utracić nie tylko czucie i zdolność używania swojej lewej strony, ale wszelką wiedzę na temat jej istnienia, na temat wszystkiego, co jest na lewo, mogą utracić nawet pojęcie lewej strony. Ale są "anozognostyczni" - nie mają poczucia choroby, nie wiedzą, że im czegoś brakuje. My możemy powiedzieć, że ich świat jest przepołowiony, ale dla nich pozostaje cały, kompletny. 29 pociechą stała się praca - spędzał w pracowni piętnaście, a nawet osiemnaście godzin na dobę. W ten sposób przetrwał jako artysta. - Czułem, że bez malowania nie mógłbym dłużej żyć - powiedział później. W jego pierwszych czarno-białych obrazach, namalowanych w lutym i marcu, wyczuwało się istnienie gwałtownych sił - wściekłości, lęku, rozpaczy, pobudzenia - ale wszystkie one były utrzymywane pod kontrolą, świadcząc o artyzmie, który potrafi odsłonić, a jednocześnie zawrzeć taką intensywność uczuć. W ciągu tych dwóch miesięcy pan I. stworzył mnóstwo płócien w jednym określonym stylu, o charakterze, jakiego przedtem nie ujawniał. Wiele tych obrazów przedstawiało niezwykłą, potrzaskaną powierzchnię z abstrakcyjnymi kształtami budzącymi wrażenie, iż są to twarze - odwrócone, w cieniu, smutne, rozgniewane - i rozczłonkowane części ciała, poszatkowane, umieszczone w ramkach i pudełkach. W porównaniu z poprzednimi pracami były skomplikowane jak labirynty, obdarzone jakąś obsesyjną, nie dającą spokoju jakością - wydawały się w symbolicznej formie ukazywać położenie, w jakim znalazł się ich twórca. Poczynając od maja - obserwowanie tego było fascynujące - przeszedł od tych pełnych siły, ale raczej przerażających i obcych obrazów, do tematów, których nie zgłębiał przez trzydzieści lat, z powrotem do przedstawiania tancerzy i wyścigów konnych. Te obrazy, chociaż nadal czarno-białe, były pełne ruchu, życia i zmysłowości. Odzwierciedlały zmianę w osobistym życiu malarza - nie wycofywał się już tak bardzo, zaczął odnawiać kontakty towarzyskie, wracać do seksu. Zmniejszały się jego lęki i depresja, wracał do świata. W tym samym czasie zaczął też rzeźbić, czego nigdy przedtem nie robił. Zdawał się zwracać do tych form postrzegania wizualnego, których nie został pozbawiony - formy, linii, ruchu, głębi - i badać je ze zwiększoną intensywnością. Zaczął również malować portrety, chociaż stwierdził, że nie potrafi pracować z żywym człowiekiem, a jedynie z czarno-białą fotografią, wzmacniając ją swoją znajomo- 30 ścią i uczuciem dla modela. Życie było dla niego do zniesienia jedynie w pracowni, bo tylko tutaj mógł na nowo przedstawiać świat w pełnych mocy, kompletnych formach. Na zewnątrz, w prawdziwym życiu, świat był obcy, pusty, martwy i szary. Tę właśnie historię przedstawił pan I. Bobowi Wassermanowi i mnie - historię nagłej i całkowitej utraty widzenia kolorów oraz swoich prób życia w świecie czarno-białym. Nigdy przedtem nie słyszałem takiej opowieści, nigdy nie spotkałem nikogo z całkowitą ślepotą na barwy i nie miałem pojęcia, co mu się stało - nie wiedziałem też, czy można go wyleczyć albo uzyskać poprawę. Pierwszym zadaniem było bardziej precyzyjne opisanie jego stanu, za pomocą rozmaitych testów, niektórych całkiem nieformalnych, z użyciem zwykłych przedmiotów czy obrazów, cokolwiek było pod ręką. Na przykład najpierw pokazaliśmy panu I. półkę z notesami - niebieskimi, czerwonymi i czarnymi - stojącą przy moim biurku. Natychmiast wybrał niebieskie (dla normalnych oczu umiarkowanie niebieskiego koloru) - powiedział, że są "blade". Czerwonych i czarnych nie potrafił odróżnić - oba rodzaje były dla niego "martwo czarne". Potem daliśmy mu mnóstwo włóczek, w trzydziestu trzech kolorach, i poprosiliśmy, aby je posortował. Odparł, że nie może ich podzielić ze względu na kolory, a jedynie ze względu na odcienie szarości. Potem szybko i sprawnie podzielił włóczki na cztery dziwne, kolorystycznie przypadkowe stosiki, które scharakteryzował jako 0-25 procent, 25-50 procent, 50-75 procent i 75-100 procent czarno--białej skali (chociaż nic nie wyglądało dla niego jak czysty biały kolor, nawet biała włóczka była trochę "zmatowiała" czy "brudna"). My dwaj nie potrafiliśmy orzec, czy włóczka jest dobrze posortowana, ponieważ widzenie barw przeszkadzało nam w wizualizowaniu czarno-białej skali, tak jak ludzie z normalnym wzrokiem nie potrafili rozróżnić odcieni w chaosie kolorowych kwiatów namalowanych przez pana I. Ale czarno-biała fotografia i czarno-biały film wideo potwierdziły, że pan I. rozdzielił włóczki prawidłowo według czarno- białej skali, i generalnie zgadzało się to z odbiorem urządzeń 31 mechanicznych. Jego podział na kategorie był prymitywny, ale wiązało się to z widzeniem ostrych kontrastów, ubóstwem odcieni, na które narzekał. I rzeczywiście, kiedy pokazaliśmy mu skalę pewnego artysty, z kilkunastoma stopniami od bieli do czerni, potrafił odróżnić jedynie trzy czy cztery kategorie odcieni 7. Pokazaliśmy mu również klasyczne tablice kolorowych plamek Ishihary, na których cyfry w niewiele różniącym, się kolorem otoczeniu są doskonale widoczne dla ludzi obdarzonych normalnym wzrokiem, a niewidoczne dla tych, którzy cierpią na rozmaite rodzaje ślepoty na barwy. Pan I. nie widział żadnej z tych figur (za to dostrzegał je, tak jak inni ludzie ślepi na kolory, a ludzie z normalnym wzrokiem nie, na specjalnych tablicach przeznaczonych do rozpoznawania udawanej lub histerycznej ślepoty na kolory) 8. Przypadkiem mieliśmy pocztówkę jakby stworzoną do badania ludzi ślepych na barwy - pocztówkę przedstawiającą wybrzeże i sylwetki rybaków na molo na tle ciemnoczerwonego nieba o zachodzie słońca. Pan I. w żaden sposób nie potrafił dostrzec rybaków i mola, a widział jedynie półkole zachodzącego słońca. 7 Jedną z anomalii pokazał ten test sortowania włóczki. Pan I. zaliczył jaskrawe, nasycone błękity do kategorii kolorów "bladych" (tak jak narzekał, że błękitne niebo wydaje mu się niemal białe). Ale czy rzeczywiście była to anomalia? Czy możemy być pewni, że niebieska włóczka, pod swoją niebieskością, nie jest wyblakła czy blada? Potrzebowaliśmy farb, które poza barwą są identyczne - mają taką samą jaskrawość, nasycenie, tak samo odbijają światło. Sprowadziliśmy zestaw starannie dobranych kolorowych guzików, znanych jako test Farnswortha-Munsella, i pokazaliśmy go panu I. Nie potrafił ułożyć ich w jakimkolwiek porządku, ale wybrał i odłożył na bok niebieskie, jako "bardziej blade" niż reszta. Kolejne testy - anomaloskopia Nagela i karty ślepoty na barwy Sloana - potwierdziły całkowitą ślepotę na kolory u pana I. Z doktorem Ralphem Sigelem przeprowadziliśmy testy percepcji głębi i ruchu (używając stereogramów przypadkowych kropek i ruchomych pól przypadkowych kropek Julesza). Te rodzaje percepcji były normalne, tak jak zdolność rozpoznawania struktury i głębi na podstawie ruchu. Zauważyliśmy jednak jedną ciekawą anomalię - pan I. nie potrafił "chwycić" czerwonych i zielonych stereogramów (anaglifów dwubarwnych), przypuszczalnie dlatego, że do rozdziału dwóch obrazów potrzebne jest widzenie barw. Wykonaliśmy również elektroretinogramy, i wyniki były normalne, co wskazywało, iż wszystkie trzy mechanizmy czopków siatkówki są zachowane i że ślepota na barwy jest rzeczywiście pochodzenia mózgowego. 32 Chociaż pan I. miał takie kłopoty, gdy pokazywano mu kolorowe obrazy, bez żadnych trudności prawidłowo opisywał fotografie i reprodukcje czarno-białe. Bez kłopotów rozpoznawał kształty przy pokazywaniu obiektów jego wyobraźnia i pamięć były nadzwyczaj żywe i wierne, chociaż nigdy nie potrafiły oddać barw. Tak więc kiedy pokazano mu klasyczny testowy obraz kolorowej łódki, przyglądał mu się przez chwilę intensywnie, odwrócił wzrok i błyskawicznie namalował go czarną i białą farbą. Nie miał żadnych trudności z kojarzeniem i nazywaniem barw, gdy pytaliśmy go o kolory zwykłych, codziennych przedmiotów. (Na przykład pacjenci z anomią wzrokową doskonale potrafią dopasowywać kolory, ale nie potrafią ich nazywać, i mogą mówić, niepewnie, o "niebieskim" bananie. W przeciwieństwie do nich pacjenci z agnozją barw też potrafią dopasowywać kolory, ale nie okazaliby najmniejszego zdziwienia, gdyby im podano niebieskiego banana. Jednak pan I. nie miał tych kłopotów) 9. Nie miał również (teraz) żadnych trudności w czytaniu. Testy wykonane do tej chwili i ogólne badanie neurologiczne potwierdziły więc, że pan I. jest całkowicie ślepy na barwy. W tym momencie mogliśmy mu powiedzieć, że jego problem jest prawdziwy - że ma prawdziwą ślepotę na barwy, a nie histerię. Zdawało nam się, iż przyjął to z mieszanymi uczuciami - miał na poły nadzieję, że jest to tylko histeria, a więc istnieje możliwość wyleczenia. Ale podejrzenie, iż jest to coś psychicznego, również go przygnębiało i wywoływało poczucie, że jego problem nie jest "prawdziwy" (kilku lekarzy to sugerowało). Nasze testy w pewnym sensie usankcjonowały jego stan, ale też pogłębiły lęk przed uszkodzeniem mózgu i nikłymi szansami na wyleczenie. 9 W 1877 r. Gladstone, w artykule zatytułowanym O odczuwaniu kolorów przez Homera, pisał o takich wyrażeniach użytych przez Homera, jak "morze ciemne jak wino". Czy była to jedynie poetycka konwencja, czy może Homer i Grecy rzeczywiście widzieli morze inaczej? W rzeczy samej istnieją spore różnice kulturowe, polegające na sposobie kategoryzacji i nazywania barw -jednostki mogą "widzieć" kolory (lub stwarzać percepcyjne kategorie) jedynie wtedy, gdy w danej kulturze istnieje dla nich kategoria czy nazwa. Ale nie jest jasne, czy taka kategoryzacja może rzeczywiście zmieniać podstawową percepcje barw. 33 Chociaż wydawało się, że jego ślepota na barwy jest pochodzenia mózgowego, wciąż zastanawialiśmy się, czy nie miało tu wpływu wieloletnie nałogowe palenie papierosów. Nikotyna może spowodować niedowidzenie i czasem ślepotę na kolory - ale jest to spowodowane jej wpływem na komórki siatkówki. Jednak główny problem był na pewno pochodzenia mózgowego - pan I. mógł odnieść obrażenia maleńkich obszarów mózgu w rezultacie wstrząśnienia; mógł mieć mały wylew, który albo nastąpił po wypadku, albo ten wypadek wywołał. Powstawanie naszej wiedzy na temat zdolności mózgu do reprezentacji kolorów przebiegało skomplikowaną i zygzakowatą drogą. Newton w swoim słynnym doświadczeniu z pryzmatem w 1666 roku wykazał, że białe światło jest złożone - można je rozłożyć i złożyć na nowo z wszystkich kolorów widma. Promienie, które były najbardziej odchylone ("najbardziej ulegające załamaniu"), postrzegane są jako fioletowe, a najmniej ulegające załamaniu -jako czerwone, z resztą widma pośrodku. Kolor obiektów, uważał Newton, zależał od "intensywności", z jaką odbijały one określone promienie w kierunku oka. Thomas Young w 1802 roku, wyczuwając, że nie ma potrzeby, by w oku istniała niezliczona liczba receptorów, a każdy z nich dostrojony do innej długości fali (w końcu artyści potrafią stworzyć niemal każdy kolor, jaki chcą, używając bardzo szczupłej palety barw), wysunął hipotezę, że powinny wystarczyć trzy rodzaje receptorów 10. Genialna myśl Younga, rzucona od niechcenia w cza- 10"Otóż, skoro nie można sobie wyobrazić, aby każdy czuły punkt siatkówki zawierał niezliczoną liczbę cząsteczek, z których każda byłaby zdolna do drgań doskonale zgodnych z każdym możliwym falowaniem - pisał Young - należy niewątpliwie przypuścić, że liczba ich jest ograniczona, np. do liczby barw podstawowych: czerwonej, żółtej i niebieskiej". Wielki chemik, John Dalton, zaledwie 5 lat wcześniej dał klasyczny opis swojej własnej ślepoty na czerwień i zieleń. Uważał, że jest to spowodowane odbarwieniem przezroczystej substancji w oku - i w testamencie przekazał swoje oko potomności, by to zbadała. Jednak to interpretacja Younga była prawdziwa - brakowało jednego z trzech rodzajów receptorów barw. (Zakonserwowane oko Daltona wciąż znajduje się na półce w Cambridge). Lindsay T. Sharpe i Knut Nordby omawiają ten i wiele innych aspektów historii badania ślepoty na barwy w Tolal Colorbtindness: Ań Introduction [Całkowita ślepota na barwy. Wprowadzenie]. 34 -ie wykładu, została zapomniana, a raczej przez pięćdziesiąt lat leżała w uśpieniu. Dopiero Hermann von Helmholtz w czasie swoich własnych badań nad wzrokiem obudził ją i sprecyzował, tak że teraz mówimy o hipotezie Younga- Helmholtza. Dla Helmholtza, podobnie jak dla Younga, kolor był bezpośrednim wyrazem długości fali świetlnej absorbowanej przez każdy receptor, gdzie system nerwowy po prostu tłumaczy jedno na drugie. "Czerwone światło stymuluje włókno wrażliwe na czerwień bardzo mocno, a dwa pozostałe słabo, dając wrażenie czerwieni" 11. W 1884 roku Hermann Wilbrand, który spotykał w swojej neurologicznej praktyce pacjentów z różnymi rodzajami zaburzeń wzroku - niektórzy mieli przede wszystkim zaburzenia pola widzenia, inni percepcji barw, a jeszcze inni percepcji kształtu - zasugerował, że w pierwotnej korze wzrokowej muszą istnieć oddzielne ośrodki dla "wrażeń na światło, kolor i kształt", chociaż nie miał na to żadnych dowodów anatomicznych. Fakt, że ślepota na barwy (a nawet częściowa ślepota na barwy) może rzeczywiście zostać spowodowana uszkodzeniem określonych części mózgu, potwierdził cztery lata później szwajcarski oftalmolog, Louis Verrey. Opisał on przypadek sześćdziesięcioletniej kobiety, która na skutek wylewu do lewego płata potylicznego widziała wszystko w prawej części pola widzenia w odcieniach szarości (w lewej połowie kolory były normalne). Badanie mózgu pacjentki po jej śmierci wykazało uszkodzenie ograniczone do małej części (zakręty wrzecionowaty i potylicz-no-skroniowy) kory wzrokowej - to tutaj, wywnioskował Verrey, 11 W 1816 r. młody Schopenhauer wysunął inną teorię widzenia barw, w której wyobraził sobie nie pasywną, mechaniczną odpowiedź nastrojonych cząsteczek receptorów, jak postulował Young, ale ich aktywną stymulację, konkurowanie i hamowanie -jest to wyraźnie teoria "antagonistycznych par", którą stworzył 70 lat później Ewald Hering, w oczywisty sposób przecząca teorii Younga-Helmholtza. Te teorie par antagonistycznych zignorowano w tamtych czasach, a potem ignorowano je aż do lat pięćdziesiątych naszego wieku. Obecnie uznajemy za prawdziwąkombinację teorii Younga-Helmholtza i antagonistycznych par: nastrojone receptory są bezustannie ze sobą połączone w interakcyjnej równowadze. Tak więc integracja i selekcja, jak przeczuwał Schopenhauer, zaczyna się w siatkówce. 35 "należało szukać ośrodka wrażeń chromatycznych". Z pomysłem, że może istnieć taki ośrodek, że jakaś część kory mózgowej może specjalizować się w percepcji lub reprezentacji barw, natychmiast rozpoczęto spór, który toczył się prawie sto lat. Podstawy tego sporu sięgają bardzo głęboko, do filozoficznych podstaw neurologii. John Locke, w XVII wieku, stał po stronie filozofii "wrażeniowej" (równoległej do filozofii fizykalnej Newtona) - nasze zmysły są instrumentami pomiarowymi, za pomocą wrażeń rejestrującymi dla nas świat zewnętrzny. Słuch, wzrok, wszystkie zmysły uważał za całkowicie pasywne i receptywne. Neurolodzy końca XIX wieku bardzo szybko zaakceptowali tę filozofię i zastosowali do spekulatywnej anatomii mózgu. Percepcję wzrokową zrównywano z "danymi zmysłowymi" albo "wrażeniami", które są przesyłane precyzyjnie, punkt po punkcie, z siatkówki do części kory mózgowej odpowiedzialnej za wzrok - i tam doświadczane subiektywnie, jako obraz widzianego świata. Zakładano, iż kolor jest nierozdzielną częścią tego obrazu. Nie było miejsca - ani anatomicznie, na oddzielny ośrodek koloru, ani konceptualnie - na samą myśl, że coś takiego może istnieć. Kiedy więc w 1888 roku Verrey opublikował swoje odkrycie, zakwestionował ogólnie przyjętą doktrynę. Jego obserwacje podano w wątpliwość, badania skrytykowano i uznano za wadliwe - prawdziwe obiekcje jednak były natury doktrynalnej. Uważano, że jeśli nie ma oddzielnego ośrodka koloru, nie może też być częściowej ślepoty na barwy. Tak więc przypadek opisany przez Verreya i dwa podobne z lat dziewięćdziesiątych XIX wieku wyrzucono z neurologicznej świadomości - i mózgowa ślepota na barwy zniknęła jako temat na następne siedemdziesiąt pięć lat 12. Dopiero w 1974 roku pojawiło się następne pełne studium przypadku"13 12 Nie ma o tym żadnej wzmianki w doniosłym wydaniu Optyki fizjologicznej Helmholtza z 1911 r., chociaż siatkówkowej ślepocie na barwy poświęcono w niej duży rozdział. 13 W ciągu tych 75 lat pojawiały się jednak krótkie wzmianki na temat ślepoty na barwy, które były ignorowane albo wkrótce zapominane. Nawet Kurt Goldstein, chociaż światopoglądowo przeciwny idei odrębnych neurologicznych deficytów, nadmienił, że poznał kilka przypadków czysto mózgowej ślepoty na barwy bez utraty pola widzenia czy innych zaburzeń. Wspomniał o tym mimochodem w swojej pracy z 1948 r., Language and Language Disturbances [Mowa i jej zaburzenia]. 36 Sam pan I. był bardzo ciekawy, co się dzieje w jego mózgu. Chociaż żył teraz wyłącznie w świecie jasności i ciemności, zadziwiało go, jak zmieniał się on w zależności od oświetlenia. Na przykład czerwone obiekty, które normalnie postrzegał jako czarne, stawały się jaśniejsze w długich promieniach popołudniowego słońca, i to pozwalało mu wywnioskować, że są czerwone. Ten fenomen uwidaczniał się bardzo, jeśli nagle zmieniało się oświetlenie, np. gdy zapalano światło fluorescencyjne, które błyskawicznie powodowało zmianę jaskrawości przedmiotów w pokoju. Pan I. powiedział, że żyje teraz w świecie zmiennym, którego światła i cienie podlegają fluktuacji wraz ze zmianą długości fali świetlnej, co tworzy uderzający kontrast ze względnie stałym, stabilnym, znanym mu wcześniej światem koloru14. Wszystko to, oczywiście, bardzo trudno wytłumaczyć, jeśli używa się pojęć klasycznej teorii barw - przekonania Newtona, że istnieje niezmienny związek między długością fali świetlnej i kolorem, że przekaz informacji o długości fali z siatkówki do mózgu następuje wprost "z komórki do komórki", a potem ta informacja jest bezpośrednio przetwarzana na kolor. Taki prosty proces - neurologiczna analogia do rozszczepiania światła w pryzmacie i składania go na nowo - z trudem przystaje do rzeczywistej złożoności postrzegania kolorów. Ta niezgodność między klasyczną teorią barw i rzeczywistością uderzyła Goethego pod koniec XVIII wieku. Niezwykle świadomy takich zjawisk jak kolorowe cienie i kolorowe powidoki [przedłużo- 14 Zdaje się, że podobny fenomen opisuje Knut Nordby. W trakcie jego pierwszego roku nauki w szkole nauczycielka pokazała klasie wydrukowany alfabet, w którym samogłoski były czerwone, a spółgłoski czarne. Nie widziałem między nimi żadnej różnicy i nie rozumiałem, o co nauczycielce chodzi, dopóki któregoś ranka późną jesienią nie zapalono światła. Niespodziewanie zobaczyłem, że niektóre z liter, a mianowicie AEIOUY oraz AAÓ nagle stały się ciemnoszare, podczas gdy pozostałe nadal były prawdziwie czarne. To doświadczenie nauczyło mnie, że jeśli zmienia się źródło światła, kolory mogą wyglądać inaczej, a ten sam kolor w różnych rodzajach oświetlenia odpowiada różnym odcieniom szarości. 37 ne odczuwanie bodźca wzrokowego - przyp. tłum.], wpływ bliskiego sąsiedztwa i oświetlenia na odbieranie kolorów, rozmaite rodzaje iluzji, czuł on, że to właśnie one muszą być podstawą teorii barw i za swoje credo obrał zdanie: "Optyczna iluzja jest optyczną prawdą!". Przede wszystkim skupiał się na sposobie, w jaki rzeczywiście widzimy kolory i światło, jak tworzymy światy i iluzje - w kolorze. Czuł, że tego nie potrafi wytłumaczyć fizyka newtonowska, ale jakieś jeszcze nie znane prawa rządzące pracą mózgu. W rezultacie mówił: "Iluzja wzrokowa jest neurologiczną prawdą". Teoria barw Goethego, jego Farbenlehre (którą uważał za coś równoważnego z całym swoim dorobkiem poetyckim), została, ogólnie biorąc, odrzucona przez jemu współczesnych i pozostawała od tego czasu w pewnego rodzaju niebycie, uważana za pseudonaukę, kaprys wielkiego poety. Ale nauka zauważała czasem "anomalie", które Goethe uważał za kwestie najważniejsze, i np. Helmholtz przy wielu okazjach wygłaszał pełne podziwu wykłady na temat teorii Goethego - ostatni w 1892 roku. Helmholtz zdawał sobie doskonale sprawę, że istnieje "stałość koloru" - czyli sposób, w jaki zachowane są kolory obiektów, tak że możemy je kategoryzować i zawsze wiemy, na co patrzymy, pomimo dużych zmian w długości fali świetlnej, która na nie pada. Na przykład rzeczywiste długości fali świetlnej odbijanej przez jabłko mogą się bardzo różnić w zależności od oświetlenia, ale my wciąż widzimy je jako czerwone. To nie może być jedynie zwykłe przełożenie długości fali na kolor. Helmholtz uważał, że musi istnieć jakiś sposób "pomijania oświetlenia" - i rozumiał to jako "nieświadomą konkluzję" albo "osąd" (chociaż nie zaryzykował hipotezy, gdzie taki osąd mógłby się pojawiać). Stałość kolorów była dla niego specjalnym przykładem, w jaki sposób generalnie osiągamy stałość percepcji. Jak z chaosu bodźców zmysłowych tworzymy stabilny świat, który nie mógłby zaistnieć, gdyby nasze postrzeganie było jedynie pasywnym odbiciem nieprzewidywalnej i zmiennej rzeki, która zalewa nasze receptory. Również Clerka Maxwella, wielkiego współczesnego Helmholtza, tajemnica widzenia barwnego fascynowała już od szkolnych lat. 38 Nadał on kształt pojęciom kolorów podstawowych i mieszania kolorów, wynajdując kolorowego bąka (gdy się go kręciło, jego kolory stapiały się ze sobą, dając wrażenie, że staje się szary) oraz graficzne przedstawienie z trzema osiami, trójkąt barw, który pokazuje, jak można stworzyć dowolny kolor, mieszając trzy kolory podstawowe. To otworzyło drogę do jego najbardziej spektakularnego pokazu w roku 1861; wykazał w nim, że fotografia barwna jest możliwa pomimo faktu, iż emulsje fotograficzne były czarne i białe. Osiągnął to, fotografując trzy razy kolorowy obiekt, przez czerwony, zielony i fioletowy filtr. Otrzymawszy trzy obrazy "oddzielnych barw", jak je nazwał, nałożył je na siebie, rzucając na ekran każdy z nich przez odpowiadający mu filtr (obraz otrzymany przez czerwony filtr był rzucany z użyciem czerwonego światła itd.). Nagle obraz rozkwitł pełną gamą barw. Maxwell zastanawiał się, czy właśnie w ten sposób mózg odbiera kolory - poprzez dodawanie obrazów oddzielnych barw albo ich neurologicznych odpowiedników, jak w jego pokazie z laterna magica 15. Maxwell doskonale zdawał sobie sprawę z wady tego procesu dodawania - fotografia barwna nie zna sposobu "pomijania oświetlenia" i jej kolory zmieniają się beznadziejnie razem ze zmianą długości fali świetlnej. W 1957 roku, dziewięćdziesiąt kilka lat po słynnym pokazie Maxwella, Edwin Land - nie tylko wynalazca tzw. kamery Landa i polaroidu, ale również genialny eksperymentator i teoretyk - 15 Maxwell w swoich demonstracjach z "dekompozycją" i "przywracaniem" koloru pokazał, że fotografia barwna jest możliwa. Początkowo używano ogromnych ..kolorowych kamer", które dzieliły wpadający promień światła na trzy promienie i przeprowadzały je przez filtry kolorów podstawowych (taka kamera, odwrócona, służyła jako projektor Maxwella). Chociaż Ducos du Hauron wymyślił pełny proces wywoływania koloru w latach sześćdziesiątych XIX wieku, to taki proces (autochrom) bracia Lumiere wynaleźli dopiero w 1907 r. Użyli drobnych przezroczystych ziarenek zabarwionych na czerwono, zielono i fioletowo, które w połączeniu z emulsją fotograficzną posłużyły za coś w rodzaju siatki Maxwella, przez którą trzy obrazy oddzielnych barw, złączone, mogły być i zdejmowane, i oglądane. (Kolorowe aparaty fotograficzne, Lumierecolor, Dufaycolor, Finlaycolor i inne jeszcze rodzaje fotografii barwnej były wciąż w użyciu w latach czterdziestych, kiedy będąc chłopcem, zacząłem się interesować naturą koloru). 39 przeprowadził jeszcze bardziej zadziwiający fotograficzny pokaz percepcji wzrokowej. Inaczej niż Maxwell, wykonał tylko dwie czarno-białe fotografie (używając aparatu rozdzielającego promień świetlny, tak że można je było zrobić w tym samym czasie, z jednego punktu obserwacyjnego, przez ten sam obiektyw) i rzucił je na ekran przez projektor z podwójnym obiektywem. Do robienia zdjęć użył dwóch filtrów: jeden przepuszczał dłuższe fale świetlne (czerwony), drugi - fale krótsze (zielony). Pierwszy obraz rzucił na ekran przez czerwony filtr, a drugi z zastosowaniem zwykłego białego światła, nie filtrowanego. Można by przypuścić, że rezultatem powinien być po prostu obraz jednolicie bladoróżowy, ale zamiast tego wydarzyło się coś "niemożliwego". Fotografia przedstawiająca młodą kobietę natychmiast pojawiła się w pełnym kolorze - "jasne włosy, jasnoniebieskie oczy, czerwony płaszcz, niebiesko-zielony kołnierz i uderzająco naturalny wygląd ciała", jak to później opisał Land. Skąd się te kolory wzięły, jak zostały zrobione? Wydawało się, że nie ma ich ani "w" fotografiach, ani w oświetleniu. Te pokazy, oszałamiające swoją prostotą i znaczeniem, były barwnymi "iluzjami", tak jak je rozumiał Goethe, ale iluzjami, które ukazywały neurologiczną prawdę, że kolory nie istnieją "gdzieś tam", w świecie, tak po prostu, ani nie są automatyczną odpowiedzią na długość fali świetlnej (jak wynikało z klasycznej teorii), ale raczej są tworzone przez mózg. Te eksperymenty początkowo jakby zawisły w próżni, jak jakieś anomalie. Nie można ich było wytłumaczyć, używając pojęć istniejącej teorii, ale nie wiodły też prosto do jakiejś nowej koncepcji. Co więcej, wydawało się możliwe, że wiedza obserwatora o tym, jakie kolory są odpowiednie, może wpływać na jego percepcję takiego obrazu. Tak więc Land zdecydował się na zamianę dobrze znanych obrazów pochodzących ze świata wokół na całkowicie abstrakcyjne, wielobarwne tablice z geometrycznymi polami, tak by nasze oczekiwania nie dawały żadnej wskazówki, jaki kolor powinniśmy widzieć. Te abstrakcyjne tablice trochę przypominały niektóre z obrazów Pieta Mondriana i Land nazwał je "kolorowymi mondrianami". Za pomocą mondrianów, które oświetlał trzema projektorami, uży- 40 wając filtrów długich fal świetlnych (czerwień), średnich (zieleń) i krótkich (niebieski), Land potrafił udowodnić, że jeśli jakaś powierzchnia jest częścią złożonego, wielobarwnego obrazu, to nie ma prostej zależności między długością fali świetlnej odbijanej przez powierzchnię a jej kolorem odbieranym przez człowieka. Co więcej, jeśli pojedynczą plamę koloru (np. taką, która jest zwykle odbierana jako zielona) wyizolujemy z otaczających ją barw, będzie się wydawała biała albo jasnoszara, bez względu na to, jaki był oświetlający ją promień świetlny. Tak więc Land wykazał, że zielonej plamy nie można uważać za rzeczywiście zieloną, bo częściowo obdarza ją zielonością jej sąsiedztwo z innymi częściami mondriana. Podczas gdy dla Newtona, według klasycznej teorii, kolor był czymś lokalnym i absolutnym, wynikającym z długości fali światła odbijanego przez każdy punkt, Land pokazał, że jego oznaczenie nie jest ani lokalne, ani absolutne, ale zależy od oglądu, zbadania całej sceny i porównania długości fal odbitych od każdego jej punktu z długością fal odbijanych przez jej otoczenie. Do stworzenia globalnej syntezy, "osądu" Helmholtza, potrzebne jest nieustające porównywanie każdej części pola widzenia z jej otoczeniem. Land czuł, że te obliczenia czy korelacje przebiegają według stałych, formalnych reguł. I potrafił przewidzieć, jakie kolory będą postrzegane przez obserwatora w różnych warunkach. Wynalazł do tego "kostkę barwną", algorytm, a w efekcie model pokazujący, w jaki sposób mózg porównuje, przy różnych długościach fali światła, jaskrawość wszystkich części złożonej, wielobarwnej powierzchni. Podczas gdy teoria barw Maxwella i trójkąt kolorów były oparte na koncepcji addytywnego mieszania barw, model Landa opiera się na koncepcji porównywania. Wysunął on twierdzenie, że w rzeczywistości istnieją dwa rodzaje porównywania. Pierwszy dotyczy współczynnika odbicia wszystkich części obrazu w ramach pewnej grupy długości fal świetlnych, czyli zakresu (według Landa - "zapisu jasności" dla tego zakresu). Drugi rodzaj to porównywanie trzech oddzielnych zapisów jasności dla trzech zakresów fal (w przybliżeniu odpowiadających długościom czerwieni, zieleni i koloru niebie- 41 skiego). To drugie porównywanie generuje barwy. Sam Land dokładał wszelkich starań, by unikać wskazywania jakiejś określonej części mózgu, która odpowiadałaby za te operacje, i ostrożnie nazwał swoją teorię widzenia barwnego teorią ,,Retinex", dając do zrozumienia, że musi istnieć wiele miejsc interakcji między siatkówką a korą mózgową. Land do pytania o to, w jaki sposób widzimy kolory, podchodził na poziomie psychofizycznym, prosząc poszczególnych osobników, by powiedzieli, jak postrzegają złożone, wielobarwne mozaiki w zmiennym oświetleniu. Natomiast Semir Zeki, pracujący w Londynie, rozpatrywał ten problem na poziomie fizjologicznym - umieszczał pod narkozą mikroelektrody w korze wzrokowej małp i mierzył potencjały powstające w neuronach podczas pobudzania barwami. We wczesnych latach siedemdziesiątych dokonał on przełomowego odkrycia i wskazał małą grupę komórek po obu stronach mózgu, w przedprążkowej korze mózgowej małp (miejsca nazwane V4), które, jak się wydawało, specjalizują się w odpowiadaniu na barwy (Zeki nazwał je "komórkami kodującymi kolor")16 . Tak więc dziewięćdziesiąt lat po tym, jak Wilbrand i Verrey wysunęli hipotezę 16 Odnalazł on również komórki, w sąsiednim rejonie mózgu, które zdają, się odpowiadać jedynie na ruch. Znakomity opis i analizę przypadku czystej "ślepoty na ruch" - akinetopsji - dali w 1983 r. Zihl, Von Cramon i Mai. Oto opis problemów pacjentki: Zaburzenia wzroku, na które skarżyła się pacjentka, polegały na utracie widzenia ruchu we wszystkich trzech wymiarach. Miała np. trudności podczas wlewania herbaty lub kawy do filiżanki, ponieważ płyn wydawał się jej zastygły jak lodowiec. W dodatku nie potrafiła przestać nalewać w odpowiednim momencie, nie widziała bowiem ruchu w filiżance (albo garnku), kiedy ilość płynu rosła. Poza tym skarżyła się, że trudno jest jej uczestniczyć w rozmowie, gdyż nie widzi ruchów twarzy, a zwłaszcza ust mówiącego. Czuła się bardzo nieswojo i niedobrze w pomieszczeniu, gdzie chodziło więcej niż dwoje ludzi, i zwykle natychmiast stamtąd wychodziła, ponieważ "ludzie nagle znajdowali się to tu, to tam, ale nie widziałam, by się przesuwali". W jeszcze większym stopniu doświadczała tego na zatłoczonych ulicach czy placach, których w związku z tym unikała, jak tylko mogła. Nie potrafiła przejść przez ulicę, ponieważ nie umiała ocenić, jak szybko porusza się samochód, ale sam samochód rozpoznawała bez trudu. "Kiedy patrzę na samochód pierwszy raz, wydaje mi się, że jest on bardzo daleko. Ale potem, kiedy chcę przejść przez jezdnię, nagle okazuje się, że jest bardzo blisko". Stopniowo nauczyła się "oceniać", w jakiej odległości znajdują się pojazdy, na podstawie coraz głośniejszego dźwięku. 42 o istnieniu specyficznego ośrodka koloru w mózgu, Zeki mógł wreszcie udowodnić, że taki ośrodek istnieje. Pięćdziesiąt lat wcześniej znany neurolog, Gordon Holmes, zbadawszy dwieście przypadków kłopotów z widzeniem spowodowanych raną postrzałową wzrokowej kory mózgowej, nie znalazł ani jednego przypadku ślepoty na barwy. Posunął się do tego, że zaprzeczał, iż mózgowa ślepota na barwy może wystąpić. Siła tego zaprzeczenia, pochodzącego od tak wielkiego autorytetu, odegrała główną rolę w wygaśnięciu wszelkiego zainteresowania klinicystów tym problemem 17 . Błyskotliwy i nie dający się podważyć pokaz Zekiego wprawił w osłupienie świat neurologów, na nowo kierując ich uwagę na temat, który przez tyle lat odrzucali. Po jego artykule z 1973 roku w literaturze medycznej zaczęły się pojawiać nowe opisy przypadków ślepoty na barwy u ludzi, a przypadki te mogły być teraz badane za pomocą nowych obrazowych technik (CAT, MRI, PET, SQUID itp.), wcześniej niedostępnych neurologom. Po raz pierwszy stało się możliwe zobrazowanie na żywo, które obszary mózgu mogą być potrzebne do percepcji kolorów. Chociaż wielu z opisanych pacjentów miało również inne problemy (cięcia pola widzenia, agnozja wzrokowa, aleksja itd.), decydujące uszkodzenia zdawały się znajdować w korze przyśrodkowej asocjacyjnej, w obszarach odpowiadających V4 u małp 18. W latach sześćdziesiątych wykazano, że w pierwotnej korze wzrokowej małp (w obszarze nazwanym V5) istnieją komórki, które reagują specyficznie na długość fali, nie reagują natomiast na kolor. Wówczas, we wczesnych latach siedemdziesiątych, Zeki wykazał, że w obszarze V4 są inne komórki, które reagują na kolor, ale nie na długość fali (jednak te komórki V4 otrzymują impulsy z komórek Vi, skupiane przez pośrednią strukturę - Va). Tak więc każda komórka obszaru V4 17 Damasio dokładnie opisał negatywny wpływ Holmesa, a także wskazał na fakt, że wszystkie przypadki Holmesa miały uszkodzenie strony grzbietowej płata potylicznego, podczas gdy ośrodek ślepoty na barwy leży w dolnej części tego płata. 18 Szczególnie ważne były prace Antonia i Hanny Damasio i ich współpracowników z University of Iowa, ze względu na dokładność w badaniu percepcji i zastosowanie doskonałych metod neuroobrazowania. 43 otrzymywała informację dotyczącą dużej części pola widzenia. Wydawało się, że dwa etapy, których istnienie postulował Land w swojej teorii, mają teraz anatomiczne i fizjologiczne podstawy: zapisy świecenia dla każdego pasma są rejestrowane przez komórki obszaru Vi wrażliwe na długość fali, ale dla wy wołania barwy porównywane czy korelowane ze sobą w komórkach kodujących kolor obszaru V4. Wydawało się, że każda z nich w rzeczy samej działa jak korelator Landa albo "sędzia" Helmholtza. Prawdopodobnie widzenie kolorów - podobnie jak inne procesy wczesnego widzenia, czyli percepcja ruchu, głębi i kształtu - nie wymaga wcześniejszej wiedzy, nie jest zdeterminowane uczeniem się czy doświadczaniem, ale jest, jak mówią neurolodzy, procesem ,,bottom-up". Okazało się nawet, że można wywoływać kolor eksperymentalnie przez magnetyczne pobudzanie obszaru V4, które doprowadza do "widzenia" barwnych obwódek i aureol - tzw. chromatofenów 19. Jednak widzenie barw w realnym życiu jest integralną częścią naszego całościowego doświadczenia, łączy się z naszymi kategoriami i wartościami, staje się dla każdego z nas częścią naszego świata, nas samych. Obszar V4 może być ostatecznym generatorem koloru, ale wysyła on również sygnały, kontaktuje się z setką innych systemów w umyśle-mózgu, i być może jest przez nie modulowany. Integracja następuje na wyższych poziomach, gdzie kolor stapia się 19 Takie chromatofeny mogą powstawać spontanicznie w migrenach z zaburzeniami wzroku. Pan I. czasem widy wał je w czasie migren przed wypadkiem. Ciekawe, czego doświadczałby pan I., gdyby stymulowano u niego obszary V4 - ale magnetyczna stymulacja ograniczonych obszarów mózgu nie była w tym czasie technicznie możliwa. Ciekawe jest również, czy teraz, kiedy taka stymulacja jest już możliwa, można wypróbować ją u ludzi z wrodzoną (siatkówkową) ślepotą na barwy (wiele takich osób wyrażało zainteresowanie tego typu eksperymentem). Możliwe - nie znam żadnych studiów na ten temat - że pod nieobecność jakiegokolwiek przekazu z czopków siatkówki V4 się u nich nie wykształciło. Jednak jeśli V4 jest obecne jako funkcjonalna (chociaż nigdy nie funkcjonująca) jednostka pomimo braku czopków, jego stymulacja może wywołać zdumiewający fenomen - wybuch bezprzykładnego, całkowicie nieznanego wrażenia w mózgu-umyśle, który nigdy nie doświadczał i nie kategoryzował takiego doznania. Hume zastanawiał się, czy człowiek mógłby wyobrazić sobie albo w ogóle odbierać kolor, którego nigdy przedtem nie widział. Być może na to pytanie, wysunięte w 1738 r., znajdziemy teraz odpowiedź. 44 wspomnieniami, oczekiwaniami, skojarzeniami i pragnieniami, i tworzy dla każdego z nas świat bogaty w rezonanse i znaczenia 20. U pana I. stwierdzono dość czysty przypadek mózgowej ślepoty na barwy (właściwie nie zakłócony dodatkowymi defektami percepcji kształtu, ruchu czy głębi), ale ponadto był on również bardzo inteligentnym i kompetentnym świadkiem, który świetnie potrafił rysować i zdawać relację z tego, co widzi. Właściwie kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz i on opisywał nam, jak obiekty i powierzchnie zmieniają się wraz ze zmianą oświetlenia, to - można powiedzieć _ opisywał świat za pomocą długości fali, a nie kolorów. To doświadczenie było tak niepodobne do niczego, tak dziwne, tak nienormalne, że nie potrafił znaleźć żadnych paraleli, żadnych metafor, farb czy słów, by je przedstawić. Zadzwoniłem do profesora Zekiego, by opowiedzieć mu o tym wyjątkowym pacjencie. Opowieść niezwykle zaintrygowała profesora; zaciekawiło go zwłaszcza, jak pan I. mógłby odebrać test z mondrianami, które Land i on sam pokazywali ludziom z normalnym wzrokiem i zwierzętom. Natychmiast zapowiedział swój przylot do Nowego Jorku, by przyłączyć się do nas - Boba Wassermana, mojego kolegi oftalmologa, Ralpha Siegela, neurofizjologa, i mnie - w celu wspólnego pełnego zbadania Jonathana I. Po raz pierwszy zbadano w taki sposób pacjenta ze ślepotą na barwy. Użyliśmy bardzo złożonego, bogatego mondriana, oświetlanego albo światłem białym, albo przepuszczanym przez filtry wąskich zakresów, dające światło czerwone (fale długie), zielone (fale średnich długości) i niebieskie (fale krótkie). Natężenie oświetlającego promienia było w każdym przypadku takie samo. 20 Wpływ oczekiwania i nastawienia mentalnego na percepcję koloru widać wyraźnie u daltonistów (osób z częściową ślepotą na barwę zieloną i czerwoną). Tacy ludzie mogą np. nie widzieć czerwonych jagód ostrokrzewu na tle ciemnozielonych liści albo delikatnego łososiowego różu wschodu słońca - dopóki im się tego nie pokaże. "Musimy wzmacniać intelektem, wiedzą, oczekiwaniami i uwagą nasze ubogie, ułomne czopki siatkówki - mówi znajomy daltonista - by "widziały" kolory, na które normalnie jesteśmy "ślepi"". 45 Pan I. potrafił rozpoznać większość kształtów geometrycznych, ale tylko w różnych odcieniach szarości, i natychmiast szeregował je na czarno-białej skali, przypisując im wartości od jednego do czterech, chociaż nie widział granic miedzy pewnymi kolorami (np. między czerwonym i zielonym, które w białym świetle wydawały mu się czarne). Razem z szybką, losową zmianą filtrów dramatycznie zmieniały się odcienie wszystkich pól mondriana. Niektóre odcienie, przedtem nierozpoznawalne, teraz były całkiem inne, a wszystkie (oprócz prawdziwej czerni), zmieniały się albo bardzo, albo tylko nieznacznie wraz z długością fali świetlnej. Tak więc pan L zielony obszar w świetle średnich długości widział jako biały, ale w świetle białym lub długim (czerwonym) -jako czarny. Wszystkie odpowiedzi pana I. były logiczne i natychmiastowe. (Normalnie widzący człowiek tylko z wielkim trudem, jeśli w ogóle byłoby to możliwe, mógłby dokonywać tych błyskawicznych i niezmiennie "prawidłowych" ocen, nawet jeśli miałby doskonałą pamięć i dogłębną wiedzę na temat najnowszej teorii barw). Stało się oczywiste, że pan I. potrafi ł rozróżniać długości fali świetlnej, ale nie potrafił pójść dalej i przełożyć rozróżnionych długości na kolor. Nie mógł wytworzyć mózgowych czy mentalnych konstrukcji koloru. To odkrycie nic tylko rozjaśniło naturę problemu, ale również posłużyło do dokładnego określenia miejsca uszkodzenia. Pierwotna kora wzrokowa pana I. była zasadniczo nienaruszona; to na korze wtórnej (szczególnie na obszarze Y4 lub jego połączeniach) skupiła się właściwie cała siła uszkodzenia. Ten obszar jest bardzo mały, nawet u człowieka. A jednak cała percepcja kolorów, cała nasza zdolność do wyobrażania ich sobie i pamiętania, poczucie życia w świecie barw zależą w decydujący sposób od jego integralności. Nieszczęście zniszczyło ten obszar wielkości fasolki w mózgu pana I. - a to zmieniło całe jego życie, jego świat. Testy z użyciem mondrianów wykazały uszkodzenie w tym obszarze. Zastanawialiśmy się teraz, czy możemy je zobaczyć za pomocą skanowania mózgu. Ale wy niki tomografii CAT i rezonansu magnetycznego MRI były w normie. Mogło to być spowodowane 46 tym, że techniki skanowania w tym czasie nie miały rozdzielczości, która pozwalała zobaczyć niewielkie uszkodzenie V4. Istniała też możliwość, że doznane obrażenie było tylko metaboliczne, nie strukturalne Możliwe także, że uszkodzeniu uległ nie sam obszar V4, ale truktury (tzw. plamki w obszarze Vi albo paski w V2), które do niego wiodą 21 . Te niewielkie struktury, owe "plamki" i "paski" -jak podkreślali i Zeki, i Francis Crick - są bardzo aktywne metabolicznie i mogą być wyjątkowo nieodporne na chwilowe nawet zmniejszenie dopływu tlenu. Crick (z którym szczegółowo omawiałem ten przypadek) zastanawiał się zwłaszcza, czy pan I. nie doznał zatrucia tlenkiem węgla, o którym wiadomo, że może wywołać zmiany w widzeniu barw w wyniku niedotlenienia krwi płynącej przez ośrodek wzroku. Crick przypuszczał, że pan L mógł ulec zatruciu tlenkiem węgla przedostającym się przez nieszczelny układ wydechowy w samochodzie - co być może spowodowane było wypadkiem, a nawet mogło być jego przyczyną 22. Ale wszystkie te rozważania były w pewnym sensie akademickie. Po trzech miesiącach pan I. wciąż pozostawał całkowicie ślepy na kolory, cierpiał też na uporczywe kłopoty z widzeniem kontra- 21 Złe funkcjonowanie V4 można zobaczyć dzięki zastosowaniu nowszej techniki, tomografii komputerowej PET (która obrazuje aktywność metaboliczną różnych obszarów mózgu), nawet jeśli skanowanie rezonansem magnetycznym albo CAT nie pokazuje uszkodzeń anatomicznych. Niestety, w tamtym czasie nie było to możliwe. 22 Pan I., który lubił chodzić do klubów sportowych i barów, przeprowadził tam na ten temat niewielkie badania i powiedział nam, że rozmawiał z wieloma bokserami, którzy cierpieli na przejściową, a czasem utrzymującą się dłużej utratę widzenia kolorów po otrzymaniu uderzenia w głowę. Częściowa lub całkowita utrata widzenia barw ("zszarzenie"), także czasowa, jest charakterystyczna dla omdlenia lub szoku, w których następuje zmniejszenie dopływu krwi do tylnych części mózgu, zwłaszcza do ośrodka wzroku. Szarzenie występuje również w atakach niedokrwienia przejściowego, spowodowanych niewydolnością tętniczą - Zeki wysunął hipotezę, że dotyka to komórek reagujących selektywnie na określone długości fal świetlnych w plamkach V i i cienkich pasków w V2. Przejściowe zmiany widzenia barwnego - do dziwacznej chwiejności i transformacji kolorów (wadliwe widzenie barw) włącznie - mogą też wystąpić w migrenach wzrokowych i padaczkach, są także dobrze znane zażywającym meskalinę i inne narkotyki. Mogą być wprawiającym w niepokój objawem ubocznym towarzyszącym przyjmowaniu ibuprofenu. 47 stu 23. Nie potrafiliśmy powiedzieć, czy nastąpi u niego poprawa - w niektórych przypadkach nabytej mózgowej ślepoty na barwy z czasem następuje poprawa, w innych nie. Wciąż nie wiedzieliśmy, co uszkodziło mózg pana L, czy była to trucizna, np. tlenek węgla, czy uderzenie spowodowane wypadkiem, czy może niedostateczne ukrwienie ośrodka wzroku. Istniała możliwość, że jeśli powodem był wylew, to mogą wystąpić dalsze podobne wylewy. Rokowanie musiało pozostać niepewne, chociaż sytuacja pana I. wydawała się wówczas dość stabilna. Mogliśmy jednak zaoferować mu pewną niewielką pomoc praktyczną. Widział on wciąż granice między polami mondriana najwyraźniej, gdy oświetlało się je światłem średnich długości. Doktor Zeki zaproponował więc, byśmy dali mu zielone okulary przeciwsłoneczne, przepuszczające tylko ten zakres fal, w którym widzi on najwyraźniej. Okulary zostały zrobione na specjalne zamówienie i pan I. zaczął je nosić, zwłaszcza w jaskrawym świetle słonecznym. Był nimi zachwycony, bo chociaż nie wróciły mu widzenia barw, to jednak bardzo poprawiły widzenie kontrastu oraz percepcję kształtów i granic. Teraz mógł nawet oglądać z żoną kolorową telewizję. (Ciemnozielone okulary właściwie zmieniały mu kolorowy obraz na monochromatyczny - chociaż, kiedy oglądał telewizję sam, i tak wolał swój stary czarno-biały odbiornik). Po wypadku poczucie straty przygniotło Jonathana I., jak każdego, kto straciłby widzenie kolorów, zmysł, który przewija się w ca- 23 Gdy słuchało się opisów pana I. dotyczących codziennego życia, nigdy nie było jasne, czy miał on niewielkie zaburzenia widzenia kształtów czy nie. Ale, co ciekawe, kiedy poddawaliśmy go badaniom za pomocą mondrianów, granice między prostokątami zanikały pod wpływem długiego skupiania na nich wzroku, chociaż szybko powracały, kiedy poruszało się tablicą. W początkowym procesie widzenia poza plamkami ważne są jeszcze dwa inne systemy: system M, który związany jest szczególnie z percepcją ruchu i głębi, ale nie koloru, oraz system P- międzyplamkowy, który prawdopodobnie zajmuje się percepcją kształtów wysokiej rozdzielczości. Zeki uważał, że zanikanie granic spowodowane długim wpatrywaniem się sugeruje defekt w systemie P, a ich szybkie powracanie wraz z ruchem - "zdrowy i aktywny system M". 48 naszym doświadczeniu wzrokowym, więc jest czymś centralni dla naszej wyobraźni i pamięci, dla wiedzy o świecie, dla kultury i sztuki. O tym poczuciu straty w związku ze światem przyrody wspominano w każdym takim przypadku. Dla dziewiętnastowiecznego lekarza zrzuconego przez konia kwiaty "straciły większość swego piękna", a gdy wszedł on do ogrodu, nagle odartego z kolorów, niemal wpadł w szok. U pana I. to poczucie straty i szok były podwójne i potrójne, ponieważ utracił nie tylko piękno świata natury i świata ludzi, a także nieskończonej liczby obiektów, których kolory są częścią codziennego życia; stracił również świat sztuki, jak to odczuwał - świat, który przez pięćdziesiąt lat czy więcej absorbował jego niezwykły wizualny i chromatyczny talent i wrażliwość. Pierwsze tygodnie jego ślepoty na barwy były więc tygodniami niemal samobójczej depresji 24. Oprócz tego poczucia straty Jonathan I. początkowo miał wrażenie, że ten zmieniony świat jest nienormalny i wstrętny. Doświadcza 24 Tego poczucia straty nie doświadczają oczywiście ci, którzy rodzą się całkowicie ślepi na kolory. Mówi o tym w swoim przysłanym niedawno liście czarująca i inteligentna kobieta, Frances Futterman, od urodzenia całkowicie ślepa na barwy. Przeciwstawia swoją sytuację położeniu Jonathana I.: Uderzyło mnie, jak różne musi to być przeżycie, w porównaniu z moimi przeżyciami -ja nigdy nie widziałam kolorów, tak więc nigdy ich nie utraciłam i nigdy nie odczuwałam depresji z powodu mego bezbarwnego świata... Sposób, w jaki widzę, sam w sobie nie rodzi depresji. Prawdę mówiąc, często poraża mnie piękno natury... Ludzie mówią, że muszę widzieć w odcieniach szarości albo na "czar-no- biało", ale ja tak nie uważam. Słowo "szary" nie znaczy dla mnie więcej niż słowo "różowy" czy "niebieski" - naprawdę, znaczy mniej, ponieważ stworzyłam sobie wewnętrzne wyobrażenia dla słów oznaczających kolory, jak różowy czy niebieski, ale przez całe życie nie potrafię pojąć szarego. Chociaż doświadczenie pani Futterman jest z pewnością odmienne od doświadczenia pana I., oboje zwracają uwagę na bezsensowność słowa "szary", słowa, które dla ślepego na kolory już nic nie wyraża, tak jak "ciemność" nie znaczy nic dla niewidomego czy "cisza" dla głuchego. Pani Futterman wypowiada się o pięknie swego świata, do czego również doszedł pan I. "Mogłabym się również założyć - mówi - że gdyby razem z normalnie widzącymi poddano nas testom, co widzimy przy skąpym oświetleniu, to z pewnością widzielibyśmy więcej odcieni szarości. Biało-czarne fotografie są dla mnie takie sztywne. Świat, który widzę, jest o wiele bogatszy i bardziej różnorodny niż czarno-białe zdjęcia czy ekran telewizora... Moje widzenie jest o wiele bogatsze, niż ludzie z normalnym wzrokiem mogą sobie wyobrazić". 49 tego zazwyczaj większość ludzi w jego położeniu: lekarz ze wstrząsem mózgu, zrzucony przez konia, uważał swoje widzenie za "wypaczone"; jedna z pacjentek Damasia mówiła o swoim szarym świecie, że jest "brudny". Należałoby zapytać, dlaczego wszyscy cierpiący na mózgową ślepotę na barwy wyrażają się w ten sposób - dlaczego ich doznanie wydaje się takie nienormalne? Pan I. widział czopkami siatkówki, widział komórkami obszaru Vi, reagującymi na długości fal świetlnych, ale nie potrafił użyć mechanizmów wyższego rzędu, wytwarzających kolor mechanizmów V4. My nie potrafimy wyobrazić sobie sygnałów wychodzących z V|, ponieważ nigdy ich jako takich nie doświadczamy, są one natychmiast wysyłane na wyższy poziom i tam opracowywane, by uzyskać percepcję barw. Tak więc surowy produkt wychodzący z Vi nigdy nie pojawia się w naszej świadomości. Pojawiał się jednak w świadomości pana I. - uszkodzenie jego mózgu schwytało go w pułapkę dziwnego pośredniego stanu, niesamowitego świata Vi, świata nienormalnych i, by tak rzec, prechromatycznych wrażeń, których nie można kategoryzować jako barwnych lub bezbarwnych 25. Pan I., ze swoją zwiększoną wizualną i estetyczną wrażliwością, uznał te zmiany za szczególnie trudne do zniesienia. Zbyt mało wiemy o tym, z czego wynika wpływ kolorów i właściwie całego widzenia na nasze emocje i poczucie estetyki - jest to sprawa indywidualnych doświadczeń i upodobań 26. 25 Zeki pokazał ostatnio, że możemy czegoś podobnego doświadczyć, używając hamującej magnetycznej stymulacji obszaru V4, która powoduje czasową ślepotę na barwy. 26 Zbyt mato wiemy również na temat interakcji trzech głównych systemów widzenia pierwotnego - systemu M, międzyplamkowego i plamkowego. Jednak Crick zastanawiał się, czy odczucie czegoś nienormalnego, "ołowianego" w widzeniu, na które skarżył się pan I., nie jest częściowo spowodowane niemoderowanym działaniem zachowanego systemu M, który, jak podkreśla Crick "widzi bardzo mało odcieni szarości, [tak więc] jego biały może odpowiadać temu, co [dla normalnych ludzi] jest brudnobiałe". Ta uwaga jest wspomagana faktem, że ludzie z wrodzoną ślepotą na barwy, u których wyższe systemy wzrokowe nie są uszkodzone, nie mają takich percepcyjnych anomalii. I tak Knut Nordby pisze: "Nigdy nie doświadczyłem "brudnych", "nieczystych", splamionych, czy "wyblakłych" kolorów, jak opisywał je artysta, Jonathan I.". 50 Percepcja koloru była zasadniczą częścią nie tylko zmysłu wzroku pana L, ale również jego zmysłu estetycznego, jego wrażliwości, twórczej tożsamości, podstawowym składnikiem sposobu, w jaki konstruował swój świat. A teraz kolor zniknął - nie tylko z percepcji, ale również z wyobraźni i pamięci. Oddźwięk tego był bardzo głęboki. Początkowo pan I. był intensywnie, wściekle świadomy tego, co utracił (chociaż "świadomy", można powiedzieć, jak ktoś, kto stracił pamięć). Potrafił wpatrywać się z furią w pomarańczę, próbując zmusić ją, by odzyskała swój prawdziwy kolor. Godzinami siedział przed swoim ciemnoszarym (dla jego oczu) trawnikiem, starając się zobaczyć, wyobrazić, przypomnieć go sobie jako zielony. Stwierdził, że znalazł się w świecie nie tylko zubożonym, ale obcym, bezładnym, niemal koszmarnym. Wyraził to wkrótce po wypadku, lepiej niż za pomocą słów, w swoich wczesnych, pełnych rozpaczy obrazach. Potem, kiedy ujrzał i namalował "apokaliptyczny" wschód słońca, pojawił się pierwszy sygnał, że nadchodzi zmiana. Poczuł impuls do konstruowania świata na nowo, do konstruowania na nowo swojej wrażliwości i tożsamości. Pewne rzeczy robił świadomie i celowo, np. ponowne uczenie oczu (i rąk) działania, jak wtedy gdy stawał się artystą. Jednak większość odbywała się gdzieś niżej, na poziomie procesów neurologicznych, do których świadomość i kontrola nie mają bezpośredniego dostępu. W tym sensie to, co się z nim stało, zaczęło go określać na nowo - określać fizjologicznie, psychologicznie, estetycznie - a wraz z tym przyszło przeobrażenie wartości, tak że całkowita obcość, inność jego świata Vi, która początkowo była taka koszmarna i przerażająca, teraz stawała się fascynująca i piękna. Tuż po swoim wypadku, a potem jeszcze przez rok albo dłużej Jonathan I. upierał się, że wciąż "zna" kolory, wie, co jest właściwe, odpowiednie, piękne, mimo że już nie potrafił ich sobie wyobrazić. Ale potem nie był już taki pewny, tak jakby bez pomocy rzeczywistych przeżyć czy obrazów jego skojarzenia barwne zaczęły zanikać. Być może taka utrata pamięci -jednocześnie fizjologiczna i psychologiczna, strategiczna i strukturalna - musi nastąpić w pewnej mierze wcześniej lub później u każdego, kto już nie potrafi doświad- 51 czać czy wyobrażać sobie, albo w jakiejkolwiek formie tworzyć jakiegoś sposobu percepcji. (Tak jak nie jest konieczne, by pierwotne uszkodzenie było korowe; może ono wystąpić, po miesiącach czy latach, nawet u tych, którzy są niewidomi obwodowo czy siatkówkowe) 27. Coraz mniej niepokoił się utratą kolorów, a właściwie przestał interesować się tym tematem, choć na początku było to przecież jego obsesją. Mówił teraz, że wziął "rozwód" z kolorami. Wciąż potrafił o nich potoczyście opowiadać, ale w jego słowach wyczuwało się pewną pustkę, tak jakby czerpał tylko z przeszłych doświadczeń, a koloru już nie rozumiał. Nordby pisze: Chociaż posiadłem głęboką teoretyczną wiedzę na temat fizyki barw i fizjologii mechanizmów rządzących receptorami barw, nic nie może mi pomóc w zrozumieniu prawdziwej natury kolorów 28 . To, co odczuwał Nordby, zaczął teraz odczuwać również Jonathan I. W pewien sposób przypominał osobę ślepą na kolory od urodzenia, mimo że żył w świecie barw przez pierwsze sześćdziesiąt pięć lat swego życia. 27 J.D. Mollon i współpracownicy opisują przypadek młodego policjanta, który po poważnej chorobie z wysoką gorączką (prawdopodobnie po zapaleniu opon mózgowych) cierpiał na ślepotę na barwy, niedowidzenie połowicze i częściową agnozję i amnezję. Pięć lat po chorobie, pisze Mollon, "potrafił podać (prawdopodobnie za pomocą pamięci werbalnej) kolory takich rzeczy, jak trawa, światła na skrzyżowaniu czy flaga, ale mylił się, wymieniając kolory innych pospolitych przedmiotów (np. banan, skrzynka pocztowa)". Tak więc okazało się, że po 5 latach całkowitej ślepoty na barwy zapomniał kolory nawet najbardziej znanych przedmiotów. Pisano o takich skutkach również w przypadku zwykłej ślepoty siatkówkowej, w której po kilku latach może wystąpić szeroka utrata wszelkich wspomnień wizualnych, w tym także dotyczących kolorów. 28 "Bardzo inteligentna niewidoma osoba - pisze Schopenhauer - potrafiłaby, być może, [stworzyć] teorię barw na podstawie dokładnych twierdzeń, jakie na ich temat usłyszała". Podobnie Diderot, mówiąc o Nicholasie Saundersonie, słynnym niewidomym wykładowcy optyki w Oksfordzie na początku XVIII wieku, czuje, że posiada on głęboką wiedzę teoretyczną i pojęcie przestrzeni, chociaż nigdy jej bezpośrednio nie postrzega. 52 Jednocześnie zapominając o kolorach i odwracając się od nich, porzucając chromatyczne nastawienia, przyzwyczajenia i strategie dotychczasowego życia, pan I. w drugim roku po wypadku stwierdził, że najlepiej widzi w przyćmionym świetle albo o zmroku, a nie \v pełnym blasku słońca. Bardzo jaskrawe światło zazwyczaj oślepiało go na jakiś czas - jeszcze jeden znak, że jego systemy wzrokowe uległy uszkodzeniu - natomiast noc i nocne życie, jak się przekonał, były dla niego szczególnie odpowiednie, ponieważ zdawało się, że są "zaprojektowane - jak kiedyś powiedział - w czerni i bieli". Zaczął się stawać "człowiekiem nocy", jak sam to określał, i polubił odkrywanie innych miast, innych miejsc, ale tylko w nocy. Jeździł, na chybił trafił, do Bostonu albo Baltimore, czy małych wsi i miasteczek, przybywał tam o zmroku, a potem wędrował ulicami przez pół nocy, czasem rozmawiając z przygodnie spotkanymi ludźmi, czasem wstępując do małych knajpek. - W nocy w knajpkach wszystko się zmienia, przynajmniej jeśli mają okna. Ciemność wchodzi do środka, i nie pomoże na to największa nawet ilość światła. Zmieniają się w nocne miejsca. Bardzo lubię tę porę - mówił pan I. - Powoli staję się człowiekiem nocy. To inny świat-jest mnóstwo przestrzeni, nie jesteś otoczony przez ulice, ludzi... To cały nowy kosmos. Kiedy pan I. nie podróżował, wstawał coraz wcześniej, żeby pracować w nocy, rozkoszować się nocą. Czuł, że w nocnym świecie (jak go nazywał) jest kimś równym "normalnym" ludziom albo od nich lepszym. - Czuję się lepiej, bo wtedy wiem, że nie jestem jakimś cudakiem.. . i wykształcił mi się bardzo ostry wzrok na widzenie w nocy. To zdumiewające, co wtedy widzę. Potrafię przeczytać tablice rejestracyjne z odległości czterech przecznic. Wy nie widzielibyście ich z odległości jednej przecznicy 29. 29 Ze swoją odrazą do koloru i jaskrawego światła, zamiłowaniem do zmroku i nocy, doskonale widzący w ciemności pan I. przypomina Kaspara Hausera, chłopca trzymanego przez 15 lat w słabo oświetlonej piwnicy, opisanego przez Anselma von Feuerbachaw 1832 r.: Co do jego wzroku, to z szacunkiem dla niego, nie istniał dlań zmrok, noc, czy ciemność... W nocy chodził wszędzie z największą łatwością; a w ciemnych miejscach zawsze odmawiał, gdy proponowano mu światło. Częstokroć spozierał ze zdziwieniem albo śmiał się z osób, które w ciemności, np. wchodząc do domu albo idąc po schodach, szukały oparcia, dotykając wszystkiego wokół po omacku albo przytrzymując się czegoś. O zmroku widział nawet lepiej niż za dnia. I tak kiedyś' po zachodzie słońca przeczytał numer na domu odległym o 180 kroków, czego by nie dojrzał w świetle dnia. Pewnego razu, tuż przed zmrokiem, wskazał swemu nauczycielowi komara, który wisiał w bardzo oddalonej od nich pajęczynie. 53 Należałoby zastanowić się, czy jego widzenie nocne, w miarę upływu czasu, nie zaczęło pełnić funkcji kompensacyjnej wobec zniszczonego systemu widzenia barw. Na tym etapie mogła też zwiększyć się wrażliwość na ruch, może i na głębię, co jest prawdopodobnie związane ze zwiększoną zależnością od zachowanego systemu M i z częstszym używaniem go 30 . Najbardziej interesujące jest to, że poczucie głębokiej straty oraz odczucie czegoś nieprzyjemnego i nienormalnego, tak dotkliwe w pierwszych miesiącach po urazie głowy, teraz, jak się zdawało, znikły, a nawet uległy odwróceniu. Aczkolwiek pan I. nie zaprzecza, że poniósł stratę, a na pewnym poziomie wciąż ją opłakuje, to jednak czuje teraz, że jego wzrok jest "bardzo wyrafinowany", "uprzywilejowany", że widzi świat czystej formy, nie zaśmiecony kolorem. Subtelne struktury i wzory, których normalnie nie dostrzegamy, ponieważ są zalane barwami, teraz stały się wyraźne dla jego oka 31 . Czuje, że podarowano mu "cały nowy świat", na który reszta z nas, 30 Być może jednostki z wrodzoną ślepotą na barwy rozwijają wzmocnioną funkcję systemu M i mogą być niezwykle biegłe w postrzeganiu ruchu. Ostatnio zajęli się tym Ralph Siegel i Martin Gizzi. 31 Słyszałem niedawno o pewnym botaniku z Anglii, ślepym na kolory, który powiedział, że lepiej niż ktoś normalnie widzący rozpoznaje paprocie i inne rośliny w lesie, w żywopłocie i w innym niemal monochromatycznym środowisku. Podobnie w czasie II wojny światowej wymagano od ludzi z daltonizmem, aby służyli jako bombardierzy, ponieważ potrafili "widzieć przez" kolorowy kamuflaż i nie rozpraszała ich, jak normalnie widzących, zwodnicza konfiguracja barw. Pewien weteran wojny na Pacyfiku pisze, że ślepi na kolory żołnierze byli niezastąpieni w obserwacji w dżungli ruchów zakamuflowanych oddziałów wojsk. (Ludzie widzący kolory normalnie mogą sobie z tym radzić lepiej o zmroku). 54 oszałamiana przez barwy, jest niewrażliwa. Nie myśli już o kolorach, nie tęskni za nimi, nie żałuje ich utraty. Swoją ślepotę na barwy uważa niemal za dziwny dar, który wprowadził go w nowy stan bycia i odczuwania. Ta transformacja jest niezwykle podobna do przemiany Johna Hulla, który po dwóch czy trzech latach doświadczania ślepoty jako utrapienia i przekleństwa, zaczął uważać ją za "ciemny, paradoksalny dar", za "skoncentrowaną ludzką kondycję... jeden z rodzajów ludzkiego istnienia". Pewnego razu, trzy lata po wypadku, Israel Rosenfield wysunął intrygującą propozycję: aby pan I. spróbował odzyskać widzenie kolorów. Ponieważ mechanizm porównywania długości fal świetlnych pozostał nienaruszony, a uszkodzony był tylko obszar V4 (albo jego odpowiednik), to istniała możliwość, przynajmniej teoretyczna, sądził Rosenfield, "przeszkolenia" innej części mózgu, by wykonywała wymagane landowskie korelacje. W ten sposób można by było w pewnym stopniu odzyskać widzenie kolorów. Zaskakująca była odpowiedź pana I. W ciągu pierwszych miesięcy po wypadku, powiedział, skwapliwie skorzystałby z takiej propozycji, zrobiłby wszystko, by zostać "uleczonym". Ale teraz, kiedy w inny sposób odbiera świat, który znów jest dla niego spójny i kompletny, uważa tę propozycję za niezrozumiałą i wstrętną. Teraz, kiedy kolory straciły swój sens i znikły dawne związane z nimi skojarzenia, nie mógł sobie wyobrazić, jak wyglądałoby ich przywrócenie. Uważał, że wprawiłoby go to w wielkie pomieszanie, mogłoby go wtrącić w chaos nie powiązanych z niczym wrażeń i zniszczyć zdobyty na nowo wizualny porządek jego świata. Przez pewien czas trwał w jakiejś otchłani, ale teraz osiadł - neurologicznie i psychologicznie w świecie bez barw. Jeśli chodzi o jego obrazy, po ponad roku eksperymentów i niepewności pan I. wszedł w mocną, twórczą fazę, nie mniej mocną i twórczą niż wcześniejsze dokonania z długiej artystycznej kariery. Jego czarno-białe obrazy cieszą się wielkim powodzeniem, a ludzie mówią o nadzwyczajnym czarno-białym "okresie". Bardzo niewielu z nich wie, że ostatnia faza jego twórczości nie jest w żadnym razie 55 wyrazem jego rozwoju jako artysty, ale została spowodowana fatalną stratą. Chociaż potrafiliśmy określić główne uszkodzenie w mózgu pana L - zniszczenie podstawowej części systemu konstruowania koloru - to wciąż absolutnie nic nie wiemy o zmianach "wyższego rzędu", jakie musiały zajść w jego funkcjonowaniu. Jonathan I. utracił nie tylko percepcję barw, ale również wyobraźnię, a nawet sny w kolorach. Wreszcie stracił nawet pamięć kolorów, tak że przestały być częścią jego wiedzy, jego umysłu. Tak więc, w miarę upływu czasu, zaczął przypominać kogoś z amnezją barw - albo nawet kogoś, kto ich nigdy nie znał. Jednak w tym samym czasie następowała jeszcze inna zmiana widzenia. Dawny świat kolorów, a nawet pamięć o nim, stawały się coraz bledsze i mniej wyraźne, aż umarły w nim, zamiast nich zaś zrodził się nowy świat, nowy sposób patrzenia, nowy rodzaj wyobraźni i wrażliwości 32 . Nie ma wątpliwości co do istnienia tych zmian - chociaż może trzeba było człowieka tak uzdolnionego i tak elokwentnego jak Jonathan I., by zostały wyrażone tak jasno. W chwili obecnej neurologia nie może nic powiedzieć na temat mózgowej podstawy takich zmian "wyższego rzędu". Badania fizjologii koloru doszły do tej pory do systemów barw wczesnego widzenia, landowskich korelacji, które zachodzą w V1 i V4 Jednak V4 nie jest punktem końcowym, to tylko stacja pośrednia, ze swej strony też przesyłająca informacje do coraz wyższych poziomów - ostatecznie do hipokampu, tak ważnego w przechowywaniu pamięci; do ośrodków emocji systemu limbicznego i jądra migdałowatego; i do wielu innych części kory mózgowej. Na przykład przerwa w przepływie informacji z V4 32 Podobne pojawianie się nowej wrażliwości i wyobraźni opisuje H.G. Wells we wspaniałym opowiadaniu The Country ofthe Blind [Kraina ślepców]: Od czternastu pokoleń lud ten byt ślepy i odcięty od świata widzących; nazwy rzeczy widzialnych zaginęły lub uległy przemianom; [...] Wraz z utratą wzroku zanikła w ślepcach część ich wyobraźni; wytworzyli sobie natomiast cały zastęp nowych pojęć, związanych ze zmysłami słuchu i dotyku. 56 , systemów pamięciowych hipokampu i kory przedczołowej może częściowo wyjaśniać fakt, że pan I. "zapomniał" kolory. W tej chwili nie mamy narzędzi do sporządzenia mapy subtelnych, wyższego rzędu skutków takiej utraty jakiegoś rodzaju percepcji, ale historia Jonathana I. dowodzi, jakie to jest ważne. Prace ostatniego dziesięciolecia pokazały, jak plastyczna jest kora mózgowa i w jak drastyczny sposób może być reorganizowane i rewidowane sporządzanie np. mózgowej "mapy" obrazu ciała, nie tylko po uszkodzeniach i unieruchomieniach, ale z powodu jakiegoś specjalnego rodzaju używania lub nieużywania poszczególnych jego części. Wiemy, dla przykładu, że stałe posługiwanie się jednym palcem do czytania brajla prowadzi do ogromnego przerostu reprezentacji tego palca w korze mózgowej. A wczesna głuchota i posługiwanie się językiem migowym mogą sprawić, że nastąpi drastyczna zmiana mapy mózgu, tzn. wielkie obszary kory słuchowej zostaną przeznaczone na procesy wzrokowe. Podobnie było, jak się zdaje, z panem L: całe systemy reprezentacji, znaczenia, zostały u niego zniszczone, ale powstały za to inne, całkowicie nowe. W odpowiedzi na podstawowe pytanie - pytanie o jakość: dlaczego pewne wrażenie odbieramy jako czerwień - przypadek Jonathana I. może nam wcale nie pomóc. Po opisaniu "słynnego fenomenu barw" Newton wycofał się z wszelkiego spekulowania na temat wrażeń i nie ryzykował postawienia hipotezy, "w jaki sposób światło wywołuje w naszych umysłach zjawy kolorów". Dziś, po trzystu latach, wciąż nie mamy na ten temat żadnej hipotezy. Być może na takie pytania nie ma odpowiedzi. . OSTATNI HIPIS Tak długo, długo mnie nie ma... i tak krótko tu jestem. Robert Hunter Box of Rain Greg F. wychowywał się w latach pięćdziesiątych w dość zamożnej rodzinie mieszkającej w Queens. Był przystojnym i raczej bystrym chłopcem; wydawało się, że nieuchronnie pójdzie w ślady ojca, podejmie studia, a następnie rozpocznie normalną karierę zawodową. Mógł zostać autorem piosenek, do czego już we wczesnej młodości zdradzał wybitny talent. Jednak z biegiem lat stawał się coraz bardziej niespokojny, kwestionował panujące porządki, aż wreszcie w wieku piętnastu lat znienawidził konwencjonalne życie swoich rodziców i sąsiadów oraz cyniczną, wojowniczą administrację Stanów. Jego potrzeba buntu, ale jednocześnie znalezienia ideału i przewodnika, znalezienia przywódcy skrystalizowała się podczas "lata miłości" w 1967 roku. Greg chadzał do Village, gdzie całymi nocami słuchał Allena Ginsberga deklamującego swoje poematy. Kochał rock, przede wszystkim zespół The Grateful Dead. Z biegiem czasu narastał dystans między nim a rodzicami i nauczycielami; Greg stał się agresywny i zaczepny, przestał rozmawiać z rodzicami o swoich sprawach. W 1968 roku, gdy Timothy Leary wzywał amerykańską młodzież: tune in, turn on, and drop out, Greg zapuścił włosy i rzucił szkołę, choć dotychczas dobrze się uczył; 58 wyprowadził się z domu i zamieszkał w Village. Zaczął brać narkotyki i wraz z innymi członkami narkotycznej kultury East Village poszukiwał utopii, wewnętrznej wolności i "wyższej świadomości". Jednak "włączenie się" nie zadowoliło Grega, który wyraźnie potrzebował skodyfikowanej filozofii, doktryny określającej sposób życia W 1969 roku, jak wielu innych młodych narkomanów, trafił do Swamiego Bhaktivedanta i jego Międzynarodowego Stowarzyszenia Świadomości Kriszny, przy Drugiej Alei. Pod jego wpływem Greg, podobnie jak wielu innych, przestał brać narkotyki. Religijna egzaltacja zastąpiła mu narkotyczne wzloty. ("Jedynym radykalnym lekarstwem na dipsomanię - powiedział kiedyś William James - jest mania religijna"). Filozofia, wspólnota wiernych, śpiewy, rytuały oraz surowa, charyzmatyczna postać Swamiego - wszystko to było dla Grega objawieniem. Niemal natychmiast nawrócił się i stał się namiętnym wyznawcą 1. Wreszcie zyskał cel w życiu, wiedział, co ma robić. W ciągu pierwszych pełnych egzaltacji tygodni po konwersji Greg włóczył się po East Village ubrany w pomarańczowe suknie, wyśpiewując mantry. Na początku lat siedemdziesiątych zamieszkał w głównej świątyni w Brooklynie. Rodzice początkowo sprzeciwiali się temu, ale później jakoś się z tym pogodzili. "Może to mu pomoże - mawiał jego ojciec z filozoficznym spokojem. - Kto wie, może musi iść tą właśnie drogą?" Pierwszy rok pobytu w świątyni Greg przeszedł pomyślnie. Był posłuszny, oddany i pobożny. "To święty - powiedział o nim swami - to jeden z nas". W pierwszych miesiącach 1971 roku Greg, już głęboko zaangażowany w życie wyznawców Kriszny, został wysłany do świątyni w Nowym Orleanie. Rodzice widywali go rzadko, gdy przebywał w świątyni w Brooklynie, teraz Greg właściwie zerwał z nimi kontakt. W rok później zaczął narzekać na pogarszający się wzrok. Swami 1 Oryginalne poglądy swamiego streścił Tridandi Goswami A.C. Bhaktivedanta Swami w Easy Journey to Other Planets [Łatwa podróż do innych planet], wydanej przez Ligę Wyznawców, Vrindaban (brak daty, cena - l rupia). Tę zieloną książeczkę rozdawali na prawo i lewo zwolennicy swamiego. W tym okresie była to dla Grega prawdziwa Biblia. 59 i inni zinterpretowali to jako efekt duchowej przemiany: według nich Greg był "pozbawiony światła" i obecnie budziło się w nim "światło wewnętrzne". Początkowo martwił się narastającą ślepotą, ale wyjaśnienia swamiego przywróciły mu spokój. Choć widział coraz gorzej, przestał się skarżyć. Co więcej, z każdym dniem widać było coraz wyraźniej jego duchową przemianę. Zachowywał się ze zdumiewającym, uroczystym spokojem. Przestał wykazywać swą zwykłą niecierpliwość, stracił normalne pragnienia. Czasami zapadał w stan oszołomienia; siedział wtedy nieruchomo z dziwnym (według niektórych "transcendentalnym") uśmiechem na ustach. "To stan błogosławiony - powiedział swami - Greg zmienia się w świętego". Współwyznawcy uznali, że na tym etapie chłopiec wymaga nieustannej opieki. Od tej chwili nigdy nie wychodził sam ze świątyni i jego kontakty z zewnętrznym światem zupełnie ustały. Rodzice Grega nie mieli z nim żadnych bezpośrednich kontaktów, ale od czasu do czasu otrzymywali listy ze świątyni, coraz częściej zawierające opis "duchowego rozwoju" syna oraz jego "oświecenia". Te relacje, jednocześnie niezwykle ogólne i wieloznaczne oraz sprzeczne z charakterem Grega, coraz bardziej ich niepokoiły. Napisali nawet bezpośrednio do swamiego i otrzymali od niego uspokajającą odpowiedź. Minęły jeszcze trzy lata, nim rodzice Grega w końcu zdecydowali, że muszą sami sprawdzić, co dzieje się z ich synem. Ojciec jego był już wówczas schorowany i obawiał się, że jeżeli będzie dłużej czekał, może już nigdy nie zobaczyć "utraconego" syna. Z tego powodu przełożeni świątyni zgodzili się na wizytę rodziców Grega. W 1975 roku, cztery lata po ostatnim spotkaniu z synem, przyjechali do Nowego Orleanu, aby go wreszcie zobaczyć. Jego widok wprawił ich w przerażenie. Niegdyś szczupły i bujnie owłosiony, Greg stał się bezwłosym grubasem. Jak określił to jego ojciec, chłopak wciąż "głupio" się uśmiechał, co chwila podśpiewywał i recytował fragmenty wierszy oraz robił "idiotyczne" uwagi. W jego zachowaniu nie było widać żadnych śladów głębszych uczuć, stracił również wszelkie zainteresowanie "teraźniejszymi" sprawami ("był jakby wydrążony, pusty w środku" - powiedział 60 jego ojciec); był zdezorientowany i całkowicie ślepy. Władze świątyni nieoczekiwanie zgodziły się, aby rodzice go zabrali. Zapewne również zwolennicy Kriszny uznali, że Greg posunął się zbyt daleko na drodze do wniebowstąpienia i zaczęli się niepokoić jego stanem. Po pierwszych badaniach w szpitalu Greg został skierowany na oddział neurochirurgii. Dalsze badania wykazały, że ma ogromny nowotwór przysadki mózgowej. Guz zniszczył przyległe skrzyżowanie nerwów wzrokowych, sięgnął do obu stron płata czołowego, do płatów skroniowych i w dół do międzymózgowia. Podczas operacji okazało się, że guz wielkości małego grejpfruta lub pomarańczy nie jest złośliwy, ale choć chirurdzy zdołali go całkowicie usunąć, nie mogli naprawić spowodowanych przezeń zniszczeń. Teraz Greg był nie tylko ślepy, ale poważnie upośledzony neurologiczne i umysłowo. Temu nieszczęściu można było zapobiec, gdyby w odpowiedzi na pierwsze skargi na pogarszający się wzrok został poddany badaniom lekarskim. Do tego wystarczyłoby zresztą, aby jego stan ocenił ktoś rozsądny. Niestety, było już za późno i trudno było liczyć, że stan zdrowia Grega znacząco się poprawi. Wobec tego został umieszczony w Williamsbridge, szpitalu dla przewlekle chorych. W ten sposób aktywne życie tego dwudziestopięcioletniego chłopca dobiegło kresu. Jego stan określono jako "beznadziejny". Poznałem Grega w kwietniu 1977 roku, gdy przyjechał do szpitala Williamsbridge. Nie wyglądał wtedy na swoje dwadzieścia parę lat - zachowywał się niczym dziecko, nie miał zarostu. Był gruby jak Budda z posążków, miał pustą, pozbawioną wyrazu twarz. Jego ślepe oczy nieustannie poruszały się we wszystkich kierunkach, podczas gdy siedział nieruchomo na swoim fotelu na kółkach. Brakowało mu spontaniczności i sam nigdy nie zaczynał rozmowy, ale zagadnięty odpowiadał natychmiast, przy czym mówił sensownie i nawet dowcipnie. Jego odpowiedzi były zawsze bardzo krótkie, Greg nigdy nie rozwijał tematu, którego dotyczyło pytanie. Pytania nie budziły w nim żadnych skojarzeń czy refleksji. W przerwach między nimi milczał. Jeśli przerwa trwała dłużej niż minutę, zaczy- 61 nał podśpiewywać hymny Hare Kriszny lub mamrotał mantry. Jak mówił, wciąż był "totalnym wyznawcą", oddanym całkowicie doktrynie i celom tej grupy. Nie mogłem wydobyć z niego żadnej składnej historii. Na przykład Greg nie był pewien, dlaczego znalazł się w szpitalu. Gdy go o to pytałem, udzielał różnych odpowiedzi. Raz powiedział: "Bo nie jestem inteligentny", innym razem: "Bo w przeszłości brałem narkotyki". Wiedział, że był kiedyś w głównej świątyni Hare Kriszny ("Wielki, czerwony dom w Brooklynie, ulica Henry'ego numer 439"), ale nie pamiętał, że później został przeniesiony do Nowego Orleanu. Nie pamiętał również, że tam pojawiły się pierwsze symptomy choroby - przede wszystkim stopniowa utrata wzroku. W rzeczywistości sprawiał wrażenie, że jest nieświadomy swoich problemów, tego, że jest chory, że nie widzi i nie może chodzić. Nieświadomy - i obojętny. Chory, ślepy, bezpowrotnie upośledzony, umieszczony w szpitalu dla przewlekle chorych bez szans na wyjście - Greg nie zwracał na to najmniejszej uwagi. To wszystko nie było dla niego realne. Wydawał się obojętny, pusty, pozbawiony uczuć - to był właśnie ów nienaturalny, uroczysty spokój, który jego bracia z sekty Hare Kriszny uznali za stan "błogosławiony". Pewnego razu Greg również użył tego określenia. Gdy spytałem go, jak się czuje, odrzekł: "Czuję się błogosławiony". Powtórzyłem to pytanie wielokrotnie. W pewnym momencie Greg powiedział: "Boję się, że znowu powrócę do materialnego świata", W tym początkowym okresie odwiedzali go znajomi współwyznawcy. Często widziałem na korytarzu ich pomarańczowe szaty. Przychodzili odwiedzić biednego, ślepego i otępiałego Grega i gromadzili się wokół niego. Według nich Greg osiągnął detachment, zyskał iluminację. Wypytując Grega o bieżące wydarzenia, przekonałem się, jak bardzo jest zdezorientowany. Na pytanie, kto jest prezydentem, odpowiedział: "Lyndon - po czym dodał: - ten, który został zastrzelony". Podpowiedziałem mu: "Jimmy", na co odpowiedział: "Jimmy Hendrix". Gdy wybuchnąłem śmiechem, dodał, że muzycz- 62 ny Biały Dom to dobry pomysł. Po jeszcze paru pytaniach nie miałem już wątpliwości, że Greg niemal zupełnie nie pamięta wydarzeń z lat siedemdziesiątych, a w każdym razie nie potrafi ich ułożyć xv chronologicznym porządku. Miałem wrażenie, że tkwi jeszcze w latach sześćdziesiątych - na początku lat siedemdziesiątych jego pamięć, rozwój, życie wewnętrzne zostały zablokowane. W 1976 roku, gdy Greg przeszedł operację, jego nowotwór był już ogromny, ale narastał bardzo powoli. Dopiero w ostatnim etapie rozwoju, gdy zniszczył system pamięci w płacie skroniowym, uniemożliwił zapamiętywanie nowych faktów. A jednak Greg miał trudności - częściowe, nie absolutne - z przypomnieniem sobie wydarzeń z końca lat sześćdziesiątych, wydarzeń, które z całą pewnością zarejestrował w pełni świadomie. Prócz niezdolności do rejestracji nowych faktów guz spowodował również erozję wspomnień (niepamięć wsteczna) z okresu na kilka lat przed jego powstaniem. Brak tu było ostrej granicy, można było raczej obserwować stopniowy, czasowy gradient. Greg świetnie pamiętał ludzi i wydarzenia z lat 1966 i 1967, przypominał sobie niektóre fakty z lat 1968 i 1969, wszystko zaś, co wydarzyło się po 1970 roku, niemal całkowicie zniknęło z jego pamięci. Również bez trudu można było zaobserwować, w jak poważnym stopniu utracił pamięć świeżą. Gdy podałem mu listę kilku słów, już po minucie nie potrafił sobie żadnego przypomnieć. Gdy opowiadałem mu jakieś historyjki i prosiłem o powtórzenie, Greg czynił to z coraz większymi zmianami i dodatkami, czasami dowcipnymi, czasami dziwacznymi, aż wreszcie po pięciu minutach jego opowieść nie miała już nic wspólnego z tym, co mu opowiedziałem. Na przykład gdy opowiedziałem mu bajkę o lwie i myszy, wkrótce w jego wersji gigantyczna mysz zjadła minilwa. Zapytany o te zmiany Greg odparł, że mysz i lew są mutantami. "Możliwe - dodał - że to stwory ze snu lub "alternatywnej historii", w której myszy były królami dżungli". Po pięciu minutach nic już nie pamiętał. Od jednego z pracowników szpitala dowiedziałem się, że Greg uwielbia rock, w szczególności w wykonaniu zespołów z lat sześć- 63 dziesiątych. I rzeczywiście, gdy wszedłem do jego pokoju, od razu zauważyłem stosy płyt i opartą o łóżko gitarę. Gdy zagadnąłem go o to, uległ natychmiastowej przemianie. Zniknęła gdzieś chaotyczność i obojętność. Zamiast tego Greg z wielkim ożywieniem mówił o swoich ulubionych zespołach i piosenkach rockowych - przede wszystkim o Grateful Dead. "Słuchałem ich w Fillmore East i w Central Parku" - powiedział. Pamiętał szczegółowo cały program. "Ale najbardziej lubię - dodał - Tobacco Road". Przypomniał sobie melodię i z wielkim uczuciem i skupieniem odśpiewał całą piosenkę. Nigdy przedtem nie wykazał takiej głębi uczuć i przeżyć. Gdy śpiewał, wydawał się kimś zupełnie innym, tak jakby uległ transformacji. - Kiedy słuchałeś ich w Central Parku? - spytałem. - Już dość dawno, pewnie przeszło rok temu - odrzekł. W rzeczywistości grali tam po raz ostatni osiem lat wcześniej, w 1969 roku. Fillmore East zaś, słynny teatr rockowy, gdzie Greg również słuchał tego zespołu, został zamknięty na początku lat siedemdziesiątych. Greg dodał, że kiedyś w Hunter College słuchał Jimmy'ego Hendriksa i zespołu Cream. Jack Bruce grał na gitarze basowej, Eric Clapton - na prowadzącej. W skład zespołu wchodził również "fantastyczny perkusista" Ginger Baker. - Jimmi Hendrix - zastanowił się Greg. - Co on teraz robi? Ostatnio niewiele o nim słyszałem. Rozmawialiśmy o Beatlesach i Rolling Stonesach. - Wspaniałe grupy - powiedział Greg - ale brak im duszy, nie ruszają mnie tak jak Grateful Dead. Co za zespół - ciągnął dalej - nie było drugiego takiego. Jerry Garcia to prawdziwy święty, to guru. To geniusz. Perkusiści Mickey Hart, Bili Kreutzmann są wspaniali. No i Bob Weir, i Phil Lesh. Ale przede wszystkim Pigpen - kocham go! To pozwoliło ustalić zakres jego niepamięci. Greg doskonale pamiętał piosenki z lat 1964-1968. Pamiętał nazwiska wszystkich członków z oryginalnego składu Grateful Dead z 1967. Nie wiedział jednak, że Pigpen, Jimmi Hendrix i Janis Joplin już nie żyją. Jego 64 pamięć urwała się na roku 1970 lub wcześniej. Pozostał w latach sześćdziesiątych jako żywa skamielina, ostatni hipis. Początkowo nie chciałem uświadamiać Gregowi jego kalectwa i ogromnego zakresu niepamięci. Starałem się unikać wszelkich, nawet nieumyślnych aluzji, na które z pewnością zwróciłby uwagę, ponieważ był bardzo wrażliwy. Po prostu zmieniłem temat i spytałem, czy mogę go zbadać. Zauważyłem, że Greg był słaby i miał porażone kończyny, szczególnie po lewej stronie i szczególnie nogi. Nie potrafił stać o własnych siłach. Jego oczy wykazywały całkowitą atrofię optyczną - z pewnością nie mógł niczego zobaczyć. Mimo to wydawał się nieświadomy swej ślepoty. Gdy pytałem go, co trzymam w ręce, odgadywał, że to niebieska piłka lub czerwone pióro, choć w rzeczywistości był to zielony grzebień lub zegarek kieszonkowy. Faktycznie nie próbował nawet "patrzeć", nie odwracał głowy w moją stronę. Podczas rozmowy często nie "patrzył" na mnie, lecz kierował twarz w inną stronę. Gdy spytałem go, jak widzi, przyznał, że ma kłopoty ze wzrokiem, ale zapewnił mnie, że z przyjemnością "ogląda" telewizję. Jak się później przekonałem, Greg słuchał telewizji i sam wymyślał odpowiednie sceny, często nawet nie patrząc w kierunku telewizora. Wydawał się szczerze przekonany, że na tym właśnie polega widzenie, że na tym polega oglądanie telewizji. Najwyraźniej stracił nawet świadomość tego, czym jest wzrok. Szczególna "ślepota", z jaką Greg myślał o własnej ślepocie, brak świadomości, czym jest "widzenie" czy "patrzenie", były dla mnie wyjątkowo zagadkowe. Wskazywały na coś dziwnego, bardziej złożonego niż prosta utrata wzroku i kalectwo. Wyglądało na to, że cała struktura jego wiedzy, świadomości i poczucie tożsamości uległy głębokiej przemianie 2. 2 Inna pacjentka, Ruby G., w pewnym sensie przypominała Grega. Ona również miała ogromny guz mózgu, który spowodował niepamięć, zespół płata czołowego i ślepotę. Ruby także nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie widzi. Gdy pokazywałem jej otwartą dłoń i pytałem, ile widzi palców, odpowiadała, że ręka ma oczywiście pięć palców. Nieświadomość utraty wzroku może pojawić się także w przypadku uszkodzenia kory wzrokowej jak w zespole Antona. Tacy pacjenci nie wiedzą, że są ślepi, ale poza tym nie wykazują żadnych objawów. Jednak nieświadomość ślepoty spowodowana uszkodzeniami płata czołowego ma bardziej globalny charakter - dlatego też Ruby i Greg byli nie tylko nieświadomi swej ślepoty, lecz w ogóle nie zdawali sobie sprawy z tego, że są chorzy, że są ciężko upośledzeni neurologicznie i skazani na pobyt w szpitalu. 65 Pierwszy raz zwróciłem na to uwagę, gdy badałem jego pamięć. Przekonałem się wtedy, że Greg jest uwięziony w teraźniejszości, pozbawiony świadomości przeszłości (i przyszłości). Wobec tak radykalnej niespójności i nieciągłości jego przeżyć wewnętrznych zacząłem podejrzewać, że trudno w jego przypadku mówić o jakimkolwiek "życiu wewnętrznym", że w jego świadomości brak nieustannego dialogu między przeszłością i teraźniejszością, między doświadczeniami i ich znaczącą interpretacją. Na takim właśnie dialogu polega nasza świadomość i życie wewnętrzne. Greg wydawał się całkowicie pozbawiony poczucia następstwa w czasie, brakowało mu tego niecierpliwego wyczekiwania, z jakim przyjmujemy kolejne wydarzenia. W przeciwieństwie do nas Gregowi brakowało poczucia upływu czasu, ruchu, nieustannego ciągu następujących po sobie zdarzeń. Wydawał się zawieszony w pojedynczej chwili. Podczas gdy dla nas teraźniejszość zyskuje znaczenie i głębię dzięki przeszłości (która w ten sposób staje się, wedle określenia Geralda Edelmana, "pamiętaną teraźniejszością") oraz nabywa pełnej potencjalności dzięki przyszłości, dla Grega teraźniejszość była zupełnie pozbawiona takich atrybutów i (na swój skromny sposób) kompletna. Współwyznawcy Grega uznawali to życie w teraźniejszości, mimo jego jawnie patologicznego charakteru, za dowód, iż osiągnął on stan "wyższej świadomości". Jak na młodego człowieka umieszczonego - prawdopodobnie na zawsze - w szpitalu dla przewlekle chorych, Greg wyjątkowo łatwo przystosował się do życia w Williamsbridge, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Nie wpadał w furię, nie przeklinał losu, wydawało się, że nie czuje się upokorzony. Spokojnie i obojętnie 66 pozwolił na to, aby jego udziałem stał się pobyt w szpitalu. Gdy spytałem go o to, odpowiedział, że nie ma wyboru. Ta odpowiedź wydawała się mądra i prawdziwa. Znosił swój los z prawdziwie filozoficznym spokojem. Jednak ten filozoficzny stosunek do życia wynikał z obojętności wywołanej uszkodzeniami mózgu. Rodzice Grega, którzy właściwie nie utrzymywali kontaktu z synem w okresie jego buntu, teraz odwiedzali go niemal codziennie i zajmowali się nim niezwykle troskliwie. Ze swej strony mogli być pewni, że zawsze będzie w szpitalu i powita ich ciepłym uśmiechem. Na dokładkę Greg nie "czekał" na wizytę, zatem mogli opuścić dzień lub nawet parę dni: nie potrafił tego zauważyć i przy następnej wizycie witał ich równie serdecznie jak zawsze. Tak więc chłopak osiadł w szpitalu. Miał tu swoje płyty, gitarę, paciorki Hare Kriszny, miał też liczne zajęcia - fizjoterapia, terapia zajęciowa, grupy muzyczne, teatr. Wkrótce po przybyciu został umieszczony na oddziale dla młodszych pacjentów, gdzie dzięki pogodnemu usposobieniu szybko zyskał popularność. Przez kilka miesięcy nie rozpoznawał żadnego z pacjentów ani członków personelu, ale dla wszystkich bez różnicy był niezmiennie uprzejmy. Zaprzyjaźni] się z dwiema osobami. Nie były to związki szczególnie silne, ale towarzyszyło im poczucie pełnej akceptacji i stabilności. Jego matka zapamiętała "Eddiego, który miał zwapnienie rozsiane [...] obaj lubili muzykę. Mieszkali w przyległych pokojach i zwykle siedzieli razem [...] i Judy, chora na porażenie mózgowe, też przesiadywała z nim godzinami". Gdy Eddie zmarł, a Judy została przeniesiona do szpitala w Brooklynie, Greg przez lata nie miał nikogo, z kim łączyłby go tak bliski związek. Pani F. pamięta ich, ale Greg całkowicie zapomniał, po ich wyjeździe nigdy o nich nie pytał - choć, jak myślała jego matka, wydawał się smutniejszy, mniej ożywiony, ponieważ oni działali na niego stymulujące, skłaniali do mówienia, słuchania płyt, wymyślania limeryków, żartów i śpiewu. Wyciągali go ze "stanu martwoty", w który zwykle popadał. Szpital dla przewlekle chorych, w którym pacjenci i personel spędzają razem długie lata, przypomina małe miasteczko: wszyscy wszystkich znają. Często widywałem Grega na korytarzu, gdy sani- 67 tariusz wiózł go na zajęcia lub na patio. Stopniowo również chłopak nauczył się mnie rozpoznawać, przynajmniej na tyle, żeby zapamiętać moje nazwisko. Przy każdym spotkaniu pytał: - Jak się pan ma, doktorze Sacks? Kiedy ukaże się następna książka? (To pytanie sprawiało mi przykrość w okresie między ukazaniem się Przebudzeń i Stanąć na nogi* - w ciągu tych długich jedenastu lat myślałem, że już nigdy niczego nie wydam). Greg potrafił zapamiętać nazwiska i pewne fakty dotyczące osób, z którymi miał częste kontakty. Na przykład zapamiętał Connie Tomaino, muzyczną terapeutkę - potrafił rozpoznać jej głos i odgłos kroków, ale nigdy nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i w jaki sposób ją poznał. Pewnego dnia zaczął opowiadać o "innej Connie", dziewczynie, którą znał w szkole średniej. Jak powiedział, tamta Connie była również bardzo muzykalna. - Jak to jest, że wszystkie Connie są tak muzykalne? - zażartował. Ta druga Connie również prowadziła kółko muzyczne, rozdawała nuty, grała na pianinie i śpiewała. W tym momencie zaczęliśmy podejrzewać, że "tamta Connie" to w rzeczywistości ta sama Connie Tomaino. Greg potwierdził nasze przypuszczenia, mówiąc, że "tamta" Connie grała na trąbce (Connie Tomaino jest zawodowym muzykiem, gra właśnie na trąbce). Takie historie przydarzały mu się wiele razy. Często umieszczał różne wydarzenia i osoby w błędnym kontekście lub nie potrafił połączyć ich z teraźniejszością. Jego przekonanie, że istniały dwie Connie, było bardzo charakterystyczne. Greg często tracił orientację; wymyślał dodatkowe postacie, ponieważ nie rozpatrywał tożsamości w kontekście upływającego czasu. Dzięki wielokrotnym powtórzeniom potrafił zapamiętać pewne proste fakty, wyizolowane z kontekstu. Niektóre osoby, głosy, miejsca stawały się dla niego "znajome", ale nie pamiętał, gdzie tę osobę spotkał, słyszał ten głos czy widział to miejsce. Jak * Oliver Sacks, Przebudzeniu, przeł. Piotr Jaśkowski, Poznań 1997; Stanąć na nogi, przeł. Ewa Mikina, Poznań 1996 (przyp. tłum.). 68 u większości osób cierpiących na niepamięć właśnie kontekstowa, epizodyczna" pamięć Grega została szczególnie upośledzona. Inne rodzaje pamięci pozostały nienaruszone. Greg nie miał trudności z przypomnieniem sobie i poprawnym zastosowaniem geometrycznych twierdzeń, których nauczył się w szkole. Bez trudu na przykład zauważył, że przeciwprostokątna trójkąta musi być zawsze krótsza od sumy dwóch pozostałych boków. Jego pamięć semantyczna pozostała całkowicie nienaruszona. Umiał grać na gitarze, a nawet podczas pobytu w szpitalu nauczył się pisać na maszynie; a zatem również jego pamięć proceduralna nie była uszkodzona. Greg potrafił również, choć bardzo powoli, zaznajomić się ze swoim otoczeniem. Po trzech miesiącach pobytu w szpitalu nauczył się samodzielnie po nim poruszać, chodzić do kiosku, kina, audytorium czy na patio. Ten proces nauki przebiegał niezwykle wolno, ale raz zdobyte informacje Greg pamiętał już na zawsze. Było oczywiste, że nowotwór Grega spowodował skomplikowane i interesujące pod względem medycznym zniszczenia. Po pierwsze, uszkodził strukturę środkowej części płatów skroniowych, zwłaszcza hipokamp i przylegającą do niego korę mózgową, czyli obszary kluczowe dla zdolności zapamiętywania nowych faktów. Epizodyczna niepamięć, taka, na jaką cierpiał, wynika z uszkodzenia tych obszarów mózgu nie tylko u ludzi, ale również u zwierząt. Jednak choć Greg często nie mógł świadomie przypomnieć sobie pewnych faktów, czasami zdradzał, że pozostały one w jego podświadomości, ukryte w pamięci - widać to było po jego zachowaniu. Właśnie taka pamięć ukryta pozwoliła mu powoli zaznajomić się z rozkładem pomieszczeń i zajęć w szpitalu oraz decydować, czy pewne osoby (lub sytuacje) są sympatyczne, czy nie 3. Podczas gdy świadome uczenie się wymaga pełnej sprawności wewnętrznej części płatów skroniowych, nauka nieświadoma zależy 3 Istnienie pamięci ukrytej zademonstrował w dość okrutny sposób Edouard Claparede w 1911 roku. Claparede skłonił pacjenta do przywitania się ze studentem, który trzymał między palcami szpilkę. Choć pacjent nie potrafił przypomnieć sobie tego incydentu, nie chciał później uścisnąć ręki studentowi. 69 od bardziej prymitywnych struktur mózgu, podobnie jak proste procesy warunkowania. Świadome uczenie się wymaga tworzenia skomplikowanych postrzeżeń, będących syntezą przedstawień pochodzących ze wszystkich części kory mózgowej. Owe syntezy można utrzymać w pamięci tylko przez minutę, może dwie - taka jest trwałość pamięci świeżej. Następnie ulegają zapomnieniu, chyba że przedtem zostaną przeniesione do pamięci trwałej. Proces zapamiętywania odbywa się w kilku etapach i wymaga przeniesienia postrzeżeń lub syntez postrzeżeń z pamięci świeżej do trwałej. Właśnie ten proces transferu ulega zaburzeniu u ludzi z uszkodzonymi płatami skroniowymi. Dlatego Greg potrafił bezbłędnie powtórzyć skomplikowane zdanie natychmiast po usłyszeniu go, ale całkowicie o nim zapominał już w trzy minuty później lub nawet szybciej, jeśli coś odwróciło jego uwagę. Larry Sguires, neuropsycholog z University of California w San Diego, który w największej mierze przyczynił się do wyjaśnienia procesu przenoszenia zapamiętanych postrzeżeń do pamięci trwałej przez układy pamięci w płatach skroniowych, pisze o krótkości czy też kaprysach pamięci świeżej, które przytrafiają się wszystkim. Każdemu zdarza się czasem zapomnieć obraz lub myśl sprzed chwili. ("Do diabła - mawiamy - zapomniałem, co chciałem powiedzieć!") Jednak tylko u pacjentów cierpiących na niepamięć proces ten jest w pełni rozwinięty. A jednak Greg, który utkwił w latach sześćdziesiątych, kiedy to utracił zdolność uczenia się nowych faktów, zdołał jakoś przystosować się do nowego otoczenia, choć zajęło mu to bardzo dużo czasu 4. Niektórzy ludzie cierpiący na niepamięć, jak na przykład Jimmie (pacjent z zespołem Korsakowa, którego opisałem w "Zagubionym marynarzu"), mają uszkodzenia mózgu ograniczone do systemu pamięci w międzymózgowiu i środkowej części płatów skronio- 4 Wspomina o tym również Łuria w The Neuropsychology of Memory [Neuropsy- chologia pamięci] (1976). Według niego pacjenci z niepamięcią po długim okresie hospitalizacji przyzwyczajają się do otoczenia. 70 wych> Inni (jak pan Thompson opisany w "Kwestii tożsamości"*) wykazują dodatkowo również zaburzenia czynności płata czołowego. Ogromne guzy powodują czasami także uszkodzenia głęboko poniżej kory mózgowej, w międzymózgowiu. U Grega rozległe uszkodzenia mózgu spowodowały bardzo skomplikowany obraz kliniczny, w którym można było zaobserwować nakładanie się symptomów, a czasem nawet sprzeczności między rozmaitymi symptomami czy syndromami. Choć jego niepamięć spowodowana była przede wszystkim uszkodzeniami płatów skroniowych, pewną rolę odegrały również uszkodzenia międzymózgowia i płata czołowego. Podobnie na obojętność i bezwładność Grega złożyło się wiele przyczyn - uszkodzenia płatów czołowych, międzymózgowia i przysadki mózgowej. Nowotwór najpierw naruszył działanie przysadki, co wywołało otyłość, zanik owłosienia oraz - a może przede wszystkim - obniżyło naturalną agresję i stanowczość chłopca. Stąd jego nienormalna skłonność do podporządkowania się otoczeniu. Międzymózgowie jest szczególnie odpowiedzialne za regulację podstawowych funkcji organizmu - snu, apetytu, libido. Greg nie miał (lub nie wyrażał) żadnych zainteresowań seksualnych, nie myślał o jedzeniu i dopóki nie widział czegoś do jedzenia, nie zdradzał apetytu. Gdy nikt go nie stymulował, popadał rychło nie tyle w sen, ile w rodzaj drzemki. Pozostawiony sam sobie, Greg spędzał całe godziny, nie podejmując żadnej aktywności. Ten stan bezwładu pielęgniarki określały początkowo jako "zamyślenie" (zadumę), w świątyni Hare Kriszny uważano to za "medytację"; według mnie była to głęboko patologiczna "bezczynność" umysłu, niemal zupełnie pozbawionego treści, uczuć lub uwagi czy nawet pobudzenia. Trudno określić ten stan z pewnością zupełnie różny od czujnej uwagi, ale również odległy od snu - była to pustka, nie przypominająca żadnej normalnej aktywności umysłowej. Przypominało mi to pustkę, jaką wykazywali czasem moi pacjenci po zapaleniu mózgu, które spowodowa- * Obydwa eseje patrz: Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z. kapeluszem, przeł. Barbara Lindenberg, Poznań 1996 (przyp. tłum.). 71 ło głębokie zmiany w międzymózgowiu. Wystarczyło jednak, aby ktoś się do Grega odezwał lub żeby usłyszał muzykę, a ślepota wyostrzała jego wrażliwość na dźwięki, i Greg natychmiast "wracał", "budził się" w dziwaczny sposób. Gdy był "przebudzony", gdy jego kora mózgowa wracała do życia, wykazywał aktywność podobną do tej, jaką demonstrują chorzy z uszkodzeniami obszaru oczodołowego płata czołowego, czyli z tzw. zespołem podstawy płata czołowego. Płaty czołowe to najbardziej skomplikowana część mózgu. Są odpowiedzialne nie tyle za "niższe" funkcje organizmu, takie jak ruch i postrzeganie, ile za integrację sądzenia, wyobraźni i życia uczuciowego w jedną całość, którą określamy mianem osobowości. Zniszczenie innych części mózgu może spowodować zaburzenie konkretnych funkcji, takich jak działanie zmysłów, mowy, pamięci, zdolności poznawczych. Uszkodzenie płatów czołowych powoduje natomiast zmiany jednocześnie subtelniejsze i głębsze, które określamy jako zaburzenia osobowości. To takie właśnie zmiany - a nie ślepota, słabość, dezorientacja i niepamięć - tak bardzo przeraziły rodziców Grega, gdy wreszcie ujrzeli go w 1975 roku. Nie przestraszyli się jego kalectwa, lecz przemiany, jaka nastąpiła w jego osobowości. Greg zmienił się nie do poznania, wydawał się nierzeczywisty, pozbawiony głębi. Na dodatek jego nieustanna wesołość i ożywienie jaskrawo kontrastowały z powagą sytuacji, w jakiej się znalazł. Tego typu wesołość jest tak charakterystyczna dla ludzi z zaburzeniami podstawy płata czołowego, że zyskała specjalną nazwę - Witzelsucht, czyli wesołkowatość. Pacjenci w takim stanie wydają się pozbawieni pewnych ograniczeń i zahamowań, reagują natychmiast na każdy bodziec, każdą osobę i każde zdarzenie, każde wrażenie i każde słowo, nawet na drobne niuanse tonu głosu. Wykazują niemal maniakalną skłonność do żarcików i kalamburów. "Wydają się nadnaturalnie wrażliwi, ale ta wrażliwość jest bierna, nie skoncentrowana, nieselektywna. Na wszystko - to, co ważne i to, co trywialne, to, co poważne i to, co śmieszne - reagują w taki sam 72 sposób 5. Ich natychmiastowe i nie przemyślane reakcje wydają się równie przejrzyste i spontaniczne, co reakcje dzieci. Obserwacja ich zachowania jest niepokojąca, gdyż często taki chory wykazuje inteligencję i pomysłowość, ale jego umysł pozbawiony jest spójności i autonomii, pacjent staje się niewolnikiem każdego bodźca zmysłowego.Można było odnieść wrażenie, że między Gregiem a jego otoczeniem zniknęła granica, zniknął psychologiczny dystans. Francuuski neurolog, Franęois Lhermitte, pisał o "zespole zależności od otoczenia", na jaki cierpią tacy pacjenci, o braku dystansu psychologicznego między nimi i otoczeniem. Tak też było z Gregiem: nie potrafił uchwycić różnicy między sobą a otoczeniem 6. Normalni ludzie odróżniają sny od jawy. W snach cieszymy się szczególną wolnością, ponieważ jesteśmy odcięci od rzeczywistości i nie podejmujemy żadnych działań. Na jawie musimy liczyć się z ograniczeniami narzuconymi przez rzeczywistość 7. W świadomości Grega zniknęło to rozróżnienie. Greg żył na granicy między snem a jawą. Senne marzenia, fantazje, symbole i skojarzenia łączyły się w jego umyśle z postrzeżeniami rzeczywistości. Prowadziło to często do zaskakujących, surrealistycznych skojarzeń 8. Można w nich 5 W Human Brain and Psychological Processes Łurii można znaleźć niezwykle dokładne, czasami wręcz literackie opisy zespołu płata czołowego. Według niego "zrównanie" wszystkiego jest zasadniczym objawem tego zespołu. 6 Podobne nieselektywne reakcje obserwuje się czasem u pacjentów z zespołem Tourette'a. Czasami mają one postać powtarzania słów i zachowań innych, czasami przejawiają się w bardziej złożonych formach - mimikry, parodiowania lub wcielania się w inne osoby, a także w werbalnych skojarzeniach (rymy, kalambury, naśladowanie dźwięków). 7 Rodolfo Llinas z New York University twierdzi, na podstawie badań elektrofizjologicznych mózgu, że ten sam mechanizm jest odpowiedzialny za jego działanie we śnie i na jawie. Jest to nieustanna "wewnętrzna rozmowa" między korą mózgową i wzgórzem, niezależna od tego, czy mózg otrzymuje bodźce zmysłowe. Gdy takie bodźce są obecne - czyli na jawie - ten proces powoduje integrację postrzeżeń w "świadomość rzeczywistości". W przeciwnym wypadku mechanizm ten generuje stany mózgu, które zwiemy fantazjami, halucynacjami lub snami. Wobec tego jawa to sen ograniczony kontaktem z rzeczywistością. 8 Łuria i inni uczeni wiążą stany oniryczne i przypominające senne marzenia z uszkodzeniami wzgórza i międzymózgowia. J.-J. Moreau, w słynnym studium Hunish und Mentul Illness (1845), opisuje szaleństwo i trans wywołany haszyszem jako "sen na jawie". Szczególnie jaskrawe przykłady snu na jawie obserwuje się w ostrych przypadkach zespołu Tourette'a, gdy przeżycia zewnętrzne i wewnętrzne, pojęciowe i instynktowne przejawiają się w postaci swoistej publicznej fantasmagorii lub snu. 73 odnaleźć wszystkie charakterystyczne mechanizmy, jakie wykrył Freud w snach swych pacjentów. W kontaktach z Gregiem odnosiłem wrażenie, że pozostaje on w jakimś półśnie, w którym normalna kontrola nad myślami ustąpiła miejsca swobodnemu, a jednocześnie kompulsywnemu fantazjowaniu. To był oczywiście objaw patologii, ale taki werdykt, choć konieczny, nie wydawał mi się wystarczający. W zachowaniu chorego było coś prymitywnego, a jednocześnie przypominał on rozbawione dziecko. Jego absurdalne, często błazeńskie odżywki, połączone z pozornym uroczystym spokojem (w rzeczywistości będącym oznaką wewnętrznej pustki), sprawiały, że wydawał się naiwnym mędrcem. Dzięki temu Greg zyskał w szpitalu szczególną pozycję Świętego Głupka (a Holy Fool). Chociaż jako neurolog jestem zmuszony mówić o "zespołach objawów" u Grega, trudno mi uznać, że jest to właściwy sposób opisu jego stanu. I ja, i inni, którzy mieli z nim kontakt, odnosili wrażenie, że Greg stał się inną osobą. Uszkodzenie płatów czołowych spowodowało utratę oryginalnej osobowości, ale jednocześnie chłopiec zyskał nową osobowość, choć zapewne dość dziwną i prymitywną. Gdy Greg był sam, wydawał się niemal martwy, ale w towarzystwie natychmiast się zmieniał. Stawał się zabawny, czarujący, towarzyski. Wszyscy go lubili, a on wobec wszystkich zachowywał się podobnie: zaraz zaczynał żartować. Jego reakcje i wypowiedzi mogły się wydawać zbyt lekkie i żartobliwe, a na dokładkę po minucie Greg już o nich nie pamiętał, ale wszyscy wiedzieli, że to skutek choroby. W szpitalu dla przewlekle chorych, gdzie często spotyka się melancholię i gniew, obecność takiego pacjenta jak Greg jest szczególnie cenna. Chłopiec nigdy nie miewał humorów, a pobudzony przez towarzystwo był niezmiennie wesoły, niemal euforyczny. 74 Wskutek choroby zyskał pewną witalność, pogodę, bezpośredniość i radość życia, którą w mniejszych dawkach bardzo przecież cenimy. Przed przyłączeniem się do wyznawców Hare Kriszny Greg był "trudny", pełen buntu i sprzeciwu wobec świata; teraz odnalazł spokój, jego gniew gdzieś zniknął. "To tak, jakby przeszedł lobotomię - powiedział jego ojciec, który przeżył bardzo ciężki okres, nim Greg się uspokoił pod wpływem narkotyków i religii, po czym dodał z ironią: - Płaty czołowe, do czego one komu potrzebne?" Jedną z najbardziej uderzających osobliwości ludzkiego mózgu są ogromne płaty czołowe - u prymatów są one znacznie mniejsze, a u innych ssaków niemal niewidoczne. Płaty czołowe rosną i rozwijają się dopiero po urodzeniu (ich rozwój kończy się w wieku siedmiu lat). Jednak nasze wyobrażenia na temat funkcji płatów czołowych mają bardzo złożoną i niejednoznaczną historię; nawet obecnie ich rola nie jest w pełni wyjaśniona. Dobrym przykładem świadczącym o naszej niewiedzy jest słynny przypadek Phineasa Gage'a oraz liczne poprawne i błędne interpretacje jego choroby, jakie można znaleźć w literaturze od roku 1848 do naszych czasów. Gage był bardzo zdolnym brygadzistą kierującym zespołem robotników budujących tory kolejowe w pobliżu Burlington w stanie Vermont. We wrześniu 1848 roku zdarzył mu się bardzo dziwny wypadek. Gdy do wywierconego otworu wpychał za pomocą metalowego pręta o wadze sześciu kilogramów i długości jednego metra ładunek wybuchowy, ładunek nagle wybuchnął i pręt przebił mu głowę. Zdumiewające, że choć Gage zwalił się na ziemię, nie został natychmiast zabity, lecz tylko oszołomiony. Po chwili zdołał wstać i pojechać wozem do miasta. Gdy dotarł do miejscowego lekarza, wydawał się całkowicie spokojny, przytomny i rozumny - powitał go słowami: "Doktorze, ma pan tu sprawę do załatwienia". Wkrótce po wypadku Gage miał ropnie płatów czołowych, które spowodowały wysoką gorączkę, ale po paru tygodniach objawy zniknęły i na początku 1849 roku został uznany za "całkowicie wyleczonego". Samo to, iż udało się mu przeżyć, uznano za medyczny cud. Fakt, że mimo poważnego uszkodzenia płatów czołowych 75 na pozór się nie zmienił, interpretowano wówczas jako dowód, że płaty te nie spełniają żadnych funkcji lub też że ich funkcje mogą równie dobrze wykonywać inne części mózgu. Podczas gdy na początku XIX wieku frenolodzy uważali każdy fragment powierzchni mózgu za "siedzibę" określonej zdolności intelektualnej lub moralnej, w latach trzydziestych i czterdziestych uczeni uznali, że mózg jest równie niezróżnicowany jak wątroba. Wielki fizjolog Flourens powiedział, że "mózg wydziela myśli, podobnie jak wątroba wydziela żółć". Pozorny brak zmian w zachowaniu Gage'a wydawał się potwierdzeniem tego przekonania. Wpływy tej doktryny były tak silne, że mimo pochodzących z innych źródeł przekonujących dowodów radykalnej zmiany "charakteru" Gage' a w ciągu paru tygodni od wypadku, dopiero dwadzieścia lat później John Martyn Harlow, lekarz, który badał go najdokładniej (na zmianę jego opinii miała najwyraźniej wpływ nowa doktryna "wyższego" i "niższego" poziomu układu nerwowego, przy czym wyższy miał ograniczać i powstrzymywać działania niższego), podał żywy opis wszystkich objawów, które wcześniej ignorował lub o których nie wspomniał: [Gage] jest porywczy, bezczelny, czasami pozwala sobie na wulgarne wypowiedzi (co przedtem nie było jego zwyczajem), odnosi się do kolegów bez szacunku, niecierpliwie reaguje na rady lub ograniczenia sprzeczne z jego pragnieniami, czasami jest niezwykle uparty, a jednocześnie kapryśny i zmienny. Wymyśla wiele planów na przyszłość, które rychło porzuca, by przyjąć inny, rzekomo łatwiejszy do wykonania. Pod względem intelektualnym jest na poziomie dziecka, ale przejawia zwierzęce namiętności silnego mężczyzny. Przed wypadkiem, choć brakowało mu wykształcenia, był człowiekiem zrównoważonym umysłowo i cieszył się opinią bystrego, zręcznego przedsiębiorcy, bardzo energicznego i wytrwałego w realizacji przyjętych planów. Pod tym względem jego umysł radykalnie się zmienił, tak bardzo, że jego przyjaciele i znajomi stwierdzili, że "to już nie Gage". 76 Wydaje się, że takie "rozluźnienie hamulców", spowodowane uszkodzeniem płatów czołowych, wywołało wyzwolenie zwierzęcych i dziecinnych zachowań, wskutek czego Gage stał się niewolnikiem swoich kaprysów i impulsów, czynników, z którymi miał bezpośrednio do czynienia; reagował na nie bez namysłu, nie biorąc pod uwagę przeszłości i przyszłości, choć przedtem był bardzo rozważny. Podobnie teraz przestał się troszczyć o innych i o konse- kwencje swoich działań 9. Jednak podniecenie, wyzwolenie, rozluźnienie hamulców nie są jedynymi możliwymi konsekwencjami uszkodzenia płatów czołowych. David Ferrier (który w 1879 roku na wykładach im. Gulstona przedstawił przypadek Gage'a światowej społeczności lekarzy) w 1876 roku zaobserwował inny zespół objawów będących skutkiem usunięcia płatów czołowych u małp: Mimo pozornego braku symptomów fizjologicznych dostrzegłem wyraźną zmianę charakteru i zachowania zwierząt [...] Zamiast, jak przedtem, czynnie interesować się otoczeniem i z zaciekawieniem badać wszystko, co tylko pojawiło się w polu widzenia, zwierzęta zachowywały się biernie i apatycznie, drzemały i reagowały jedynie na bodźce działające w danej chwili. Czasami bezczynność ustępowała miejsca gorączkowym i bezcelowym spacerom w tę i z powrotem. Wprawdzie małpy nie zostały pozbawione inteligencji, ale -jak się wydaje - straciły zdolność uważnego i inteligentnego obserwowania. W latach osiemdziesiątych XIX wieku stało się jasne, że guzy płatów czołowych mogą wywoływać wiele różnych objawów: bezczynność, tępotę, spowolnienie aktywności umysłowej, czasami zmiany osobowości i utratę samokontroli - czasami nawet (według 9 W 1886 roku Robert Louis Stevenson napisał The Strange Case ofdr Jekyll and Mr. Hyde. Nie wiadomo, czy znał przypadek Gage'a, choć w latach osiemdziesiątych jego historia była powszechnie znana. Z pewnością Stevenson był pod wpływem doktryny Jacksona o wyższym i niższym poziomie mózgu, zgodnie z którą to tylko nasze "wyższe" (zapewne bardziej delikatne) ośrodki intelektualne powstrzymują zwierzęce skłonności "niższych" ośrodków. 77 Gowersa) "chroniczną chorobę umysłową". Pierwsza operacja usunięcia guza płata czołowego została przeprowadzona w 1884 roku, a w 1888 roku wykonano pierwszą operację płata czołowego z powodów czysto psychiatrycznych. Uzasadnieniem było przekonanie, że ci pacjenci (prawdopodobnie schizofrenicy) mieli obsesje, halucynacje i wykazywali podniecenie wywołane urojeniami z powodu nadaktywności lub patologicznej aktywności płatów czołowych. Takich prób nie ponawiano przez czterdzieści pięć lat, aż wreszcie w latach trzydziestych portugalski neurolog, Egas Moniz, wymyślił operację, którą nazwał "leukotomią" i bezzwłocznie poddał jej dwudziestu pacjentów cierpiących na chorobliwy lęk, depresję oraz chroniczną schizofrenię. Wyniki, jakie rzekomo otrzymał, wywołały ogromne zainteresowanie. Moniz przedstawił je w monografii opublikowanej w 1936 roku; entuzjazm, z jakim przyjęto nową terapię, sprawił, że nie zwrócono należytej uwagi na brak ścisłości naukowej, lekkomyślność, a zapewne również nieuczciwość autora. Działalność Moniza doprowadziła do eksplozji zainteresowania "psychochirurgią" (to on wprowadził ten termin) na całym świecie - w Brazylii, Rumunii, Wielkiej Brytanii, na Kubie, a zwłaszcza we Włoszech. Jednak największą popularność zyskała psychochirurgią w Stanach Zjednoczonych, gdzie neurolog, Walter Freeman, wymyślił nową, straszną procedurę chirurgiczną, którą nazwał lobotomią transoczodołową. Tak sam opisał tę metodę: Metoda polega na pozbawieniu pacjenta przytomności za pomocą wstrząsu, a następnie, dopóki jest pod działaniem "znieczulenia", wprowadzeniu czekanu między gałkę oczną i powiekę, przez górną część oczodołu, do płata czołowego i wykonaniu poziomego cięcia dzięki poruszaniu instrumentem na boki. Zoperowałam w ten sposób dwóch pacjentów z obu stron i jednego z jednej strony. Nie wystąpiły żadne komplikacje pooperacyjne, tylko w jednym przypadku pacjent miał podbite oko. W przyszłości mogą wystąpić powikłania, ale operacja wydaje się dość łatwa, choć jej widok jest raczej nieprzyjemny. Pozostaje czekać, jak rozwinie się stan pacjentów, ale na razie obserwujemy znacz- 78 ne osłabienie symptomów i tylko pewne drobne zaburzenia zachowania będące skutkiem lobotomii. Mniej więcej po godzinie pacjenci mogą już wstać i pójść do domu. Łatwość wykonywania operacji psychochirurgicznych jako rutynowych zabiegów ambulatoryjnych, przeprowadzanych za pomocą czekana, nie wywołała konsternacji i zgrozy, lecz zachwyt i chęć naśladowania. Do 1949 roku w Stanach Zjednoczonych przeprowadzono dziesięć tysięcy operacji, a w ciągu następnych dwóch lat kolejne dziesięć tysięcy. Moniz był powszechnie wychwalany jako "zbawca" i w 1951 roku otrzymał Nagrodę Nobla - był to, jak napisał Macdonald Critchley, "szczytowy punkt tej haniebnej historii". Operacje te prowadziły, oczywiście, nie do wyleczenia, lecz do przejścia pacjentów w stan całkowitej bierności, równie (lub bardziej) odległy od "zdrowia" co oryginalne, aktywne zachowania, ale - w przeciwieństwie do nich - bez szans na wyzdrowienie lub ustąpienie. Robert Lowell, w Memories of West Street and Lepke, tak pisze o Lepke, który przeszedł lobotomię: Bezsilny, łysy, po lobotomii, dryfował w owczym pokoju, • ; gdzie żadne bolesne myśli nie zaburzały jego koncentracji na elektrycznym krześle - wisząc niczym oaza w swej przestrzeni zerwanych połączeń... Gdy w latach 1966-1990 pracowałem w stanowych szpitalach psychiatrycznych, widziałem dziesiątki tych biedaków po lobotomii, często uszkodzonych jeszcze bardziej niż Lepke; niektórzy z nich byli psychicznie martwi, zamordowani przez "terapię" 10. 10Skandal, jakim były lobotomia i leukotomią, zakończył się w latach pięćdziesiątych nie z powodu zastrzeżeń medycznych lub obrzydzenia, lecz dlatego, iż pojawiły się nowe narzędzia - środki uspokajające, które miały rzekomo (podobnie jak psychochirurgią) mieć wysoce terapeutyczne działanie bez żadnych ubocznych efektów. Trudna kwestia, czy z etycznego i neurologicznego punktu widzenia istnieje istotna różnica między psychochirurgią i środkami uspokajającymi, nie została nigdy poważnie rozpatrzona. Z pewnością takie środki, podawane w dużych dawkach, mogą - podobnie jak operacje - spowodować osiągnięcie "spokoju", uciszyć halucynacje i psychotyczne urojenia, ale ten spokój to spokój martwoty. Środki takie mogą również pozbawić pacjentów szansy na naturalne cofnięcie się choroby, co się czasami zdarza, i zamiast tego na zawsze skazać ich na wywołaną lekami chorobę 79 Niezależnie" od tego, czy w płatach czołowych istnieją liczne patologiczne obwody, które powodują choroby umysłowe - a taką simplistyczną teorię, sformułowaną w latach osiemdziesiątych XIX wieku, przyjął Moniz - z pewnością ich pozytywne moce mają także pewne negatywne aspekty. Ciężar świadomości, sumienia i skrupulatności, poczucie obowiązku, zobowiązań, odpowiedzialności czasami przygniatają nas z nieznośną siłą. Tęsknimy wtedy, by wyzwolić się z ograniczeń, uwolnić od trzeźwości i rozumu. Marzymy o urlopie od naszych płatów czołowych, pragniemy dionizyjskich igrzysk zmysłów i impulsów. Od dawna, i to w ramach wszystkich kultur, znana jest ta potrzeba naszej ograniczonej, ucywilizowanej, czołowej natury. Wszyscy potrzebujemy czasem krótkich wakacji od płatów czołowych - do tragedii dochodzi wówczas, gdy wskutek wypadku lub choroby z takich wakacji nie można już powrócić, jak było w przypadku Phineasa Gage'a i Grega11 11 Literatura medyczna dotycząca zespołu płata czołowego rozpoczyna się od opisów przypadku Phineasa Gage'a, ale znamy wcześniejsze opisy podobnych stanów umysłowych, których wówczas nie umiano zidentyfikować, choć z dzisiejszego punktu widzenia wyglądają właśnie na zespół płata czołowego. Jeden taki przypadek opisał Lytton Strachey w The Life, Illnes, and Death of Dr. North. Dr Norm - mentor Trinity College w Cambridge w XVIII wieku - który niewątpliwie cierpiał na obsesje, był znienawidzony przez swych kolegów z powodu moralizatorstwa, pedanterii i bezlitosnej surowości. Pewnego dnia zdarzył mu się udar. Jak pisze Strachey: [...] nie wrócił już całkowicie do zdrowia. Lewa strona jego ciała pozostała sparaliżowana, ale największym zmianom uległ jego umysł. Zniknęły gdzieś jego niepokoje, skrupulatność, powaga, nawet moralność. Leżał w łóżku w stanie podniecenia, nieustannie żartując i opowiadając skandaliczne anegdotki. Podczas gdy koledzy nie wiedzieli, gdzie oczy podziać, dr North śmiał się do rozpuku, a jego częściowo sparaliżowaną twarz wykrzywiał dziwny grymas [...] Cierpiąc na ataki epilepsji, twierdził, że tylko wino sprawia mu ulgę. On, znany z surowości, teraz w dzikim podnieceniu pił szklankami najmocniejsze sherry. Jest to piękny i precyzyjny opis, jak uszkodzenie płata czołowego zmieniło osobowość chorego w sposób, który można uznać za "terapeutyczny". 80 W marcu 1979 roku zapisałem w notatniku: "gry, wiersze, piosenki umożliwiają Gregowi zachowanie spójności, ponieważ mają swój organiczny rytm, który go unosi". Przypominał mi mojego pacjenta, Jimmiego, który zachowywał się podobnie podczas mszy. Uczestnictwo w akcie pełnym znaczenia, stanowiącym organiczną całość, pozwalało mu pokonać niespójność wywołaną niepamięcią12. Coś podobnego widziałem w zachowaniu pacjenta, zawodowego muzyka cierpiącego na niepamięć z powodu uszkodzeń płatów skroniowych wywołanych zapaleniem mózgu. Nie umiał on zapamiętać żadnych informacji dłużej niż przez kilka sekund, ale potrafił zapamiętać skomplikowane utwory muzyczne, a nawet nauczyć się ich, potrafił dyrygować, a nawet improwizować na organach ". Zauważyłem również, że Greg nie tylko świetnie pamięta piosenki z lat sześćdziesiątych, ale jest w stanie nauczyć się nowych, choć nie mógł zapamiętać żadnych nowych "faktów". Najwyraźniej odpowiedzialne za to były zupełnie inne mechanizmy zapamiętywania. Greg również był w stanie zapamiętać limeryki i slogany (i rzeczywiście, nauczył się ich setki z radia i telewizji, które zawsze były włączone na oddziale). Wkrótce po przyjęciu do szpitala sprawdziłem jego zdolność zapamiętywania na przykładzie następującego wierszyka: Ucisz się, dziecko, cicho bardzo bądź, Złe dzieci mogą się wściec, I trzeba je zastrzelić. 12 Naturę dynamicznej i semantycznej "organicznej jedności" muzyki, recytacji i podobnych struktur metrycznych niezwykle wnikliwie przeanalizował Victor Zuckerkandl w książce Sound and Symbol. Takie dynamiczno-semantyczne struktury wyróżniają się tym, że kolejne części łączą się ze sobą, że każda część prowadzi do następnej. Takich struktur nie można ani postrzegać, ani zapamiętać w kawałkach - jeśli je postrzegamy, to tylko jako całości. 13 Historia tego pacjenta jest tematem interesującego filmu Jonathana Millera Prisoner of Consciousness (BBC, listopad 1988). 81 Greg natychmiast go bezbłędnie powtórzył, zaśmiał się, spytał, czy sam go ułożyłem, i porównał go z czymś ponurym jak wiersze Edgara Allana Poe. Jednak dwie minuty później nie mógł go sobie przypomnieć, dopóki nie przypomniałem mu rytmu. Po kilku powtórzeniach umiał już recytować bez podpowiadania i później zawsze witał mnie tym wierszykiem. Czy łatwość uczenia się wierszy i piosenek miała tylko charakter proceduralny, czy też dawała uczuciową głębię, normalnie dla niego niedostępną? Muzyka otwierała mu drzwi do świata uczuć, znaczeń, świata, w którym mógł znów być sobą. Wtedy znikała gdzieś jego pustka i wesołkowatość. Wszyscy, którzy mogli go obserwować, stwierdzali zgodnie, że stawał się wtedy "inną osobą". Nie wykazywał objawów zespołu płatów czołowych, wydawał się wyleczony. Nawet jego EEG, normalnie powolne i chaotyczne, uspokajało się i nabierało rytmu14. Można łatwo zademonstrować, jak proste informacje mogą zostać przekazane za pomocą piosenek. Na przykład podawaliśmy Gregowi codziennie datę w postaci przyśpiewki. Greg bez trudu izolował podaną informację i później potrafił ją powtórzyć już bez muzycznego opakowania. Co jednak znaczy stwierdzenie: "Dzisiaj jest dziesiąty grudnia, rok 1991" dla kogoś cierpiącego na ostrą niepamięć, dla kogoś, kto stracił poczucie czasu i historii, kto cały czas tkwi w teraźniejszości? W takich okolicznościach znajomość daty nie ma żadnego znaczenia. A może za pomocą piosenek ze specjalnie ułożonym tekstem udałoby się poinformować Grega o czymś 14 Inny pacjent z Williamsbridge, Harry S. - człowiek utalentowany, były inżynier - przeszedł ogromny wylew krwi do mózgu w wyniku pęknięcia tętniaka, co spowodowało rozległe uszkodzenia płatów czołowych. Po dojściu do przytomności stopniowo wracał do poprzedniego stanu. Ostatecznie odzyskał niemal całkowicie dawne zdolności intelektualne, ale podobnie jak Greg jest poważnie okaleczony - jest apatyczny, obojętny emocjonalnie. Jego stan ulega jednak całkowitej zmianie, gdy zaczyna śpiewać. Harry ma piękny głos tenorowy i lubi śpiewać irlandzkie pieśni. Gdy śpiewa, czyni to z wielką czułością, z liryzmem, który wydaje się zdumiewający, zwłaszcza jeśli się wie, że w innych sytuacjach w najmniejszym stopniu nie wykazuje on takich uczuć i sprawia wtedy wrażenie, że całkowicie utracił zdolność do przeżywania uczuć. Natomiast gdy śpiewa, przejawia w pełni adekwatne uczucia - frywolne, jowialne, tragiczne, wzniosłe - i wydaje się całkowicie odmieniony. 82 bardziej istotnym, przekazać mu jakieś ważne informacje? Nie tylko poinformować go o faktach, ale przywrócić mu poczucie czasu, związku między wydarzeniami oraz zasady myślenia? Gdy przekonaliśmy się, że Greg może się uczyć, wydawało się naturalne, aby uczył się alfabetu Braille'a. W tym celu zorganizowaliśmy intensywne lekcje, cztery razy w tygodniu. Zapewne nie powinno być dla nas niespodzianką, że Greg nie chciał się uczyć Braille'a. Gdy go do tego nakłanialiśmy, wydawał się bardzo zdenerwowany i zaniepokojony. - Co tu się dzieje? - krzyczał. - Czy wy myślicie, że jestem ślepy? Dlaczego jestem wśród ślepców? Gdy próbowaliśmy go przekonać, odpowiedział z nienaganną logiką, że gdyby był ślepy, sam wiedziałby o tym najlepiej. Musieliśmy zrezygnować z dalszych prób. Ogarnęło nas wtedy jakieś poczucie beznadziejności. Nie mogliśmy mu w żaden sposób pomóc. W tym okresie Greg przeszedł przez kilkakrotne badania neurologiczne i psychologiczne. Miał kłopoty z pamięcią i koncentracją, oprócz tego lekarze zwracali uwagę, iż on jest dziecinny, płytki, bezrefleksyjny, euforyczny. Rzeczywiście, na ogół Greg zachowywał się w sposób usprawiedliwiający takie oceny. Ale czy objawy zespołu płata czołowego nie przesłaniały istnienia głębszych pokładów jego osobowości? Na początku 1979 roku powiedział mi raz, iż czuje się "nieszczęśliwy... przynajmniej jeśli chodzi o ciało". W jego zachowaniu nie było ani śladu wesołkowatości, wręcz przeciwnie, wydawał się zdolny do pełnej melancholii oceny własnego losu. W tym okresie w telewizji często była mowa o nieprzytomnej Karen Ann Quinlan. Za każdym razem, gdy Greg słyszał jej imię, milkł i wydawał się przygnębiony. Nigdy nie zdołał mi powiedzieć, dlaczego tak się nią interesuje, ale wydawało mi się, że utożsamiał jej tragedię z własną. A może to była tylko typowa reakcja współodczuwania? Greg niemal automatycznie wpadał w nastrój zgodny z działającym na niego bodźcem. Początkowo nie mogłem rozstrzygnąć, która z tych interpretacji jest poprawna. Zapewne nie chciałem uznać tej pierwszej, ponieważ 83 zgodnie z ocenami neurologów taka możliwość była wykluczona. Jednak oceny lekarzy opierały się na krótkotrwałych spotkaniach z pacjentem, nie zaś na długotrwałej obserwacji, jaka jest możliwa w szpitalu dla przewlekle chorych, gdzie pacjenci i lekarze spędzają całe życie. Greg wykazywał typową wesołkowatość, charakterystyczną dla zespołu płata czołowego, ale poza nią kryła się prawdziwa wrażliwość i dobroć. Można było wyczuć, że Greg, choć ciężko upośledzony, jest wciąż osobą mającą tożsamość i duszę15 Gdy Greg przybył do Williamsbridge, wszyscy byliśmy ujęci jego inteligencją, dobrym humorem, dowcipem. Zastosowaliśmy najróżniejsze programy terapeutyczne, ale wszystkie - podobnie jak próba nauczenia go alfabetu Braille'a - zakończyły się niepowodzeniem. Stopniowo dochodziliśmy do przekonania, że jego stan nie może ulec poprawie i coraz mniej się nim zajmowaliśmy, a nasze nadzieje malały. Z biegiem czasu Greg był w coraz większej mierze pozostawiony sam sobie. Przestał być ośrodkiem uwagi całego personelu, przedmiotem intensywnych zabiegów terapeutycznych. Nie brał już udziału w różnych programach, nigdzie nie wychodził - wszyscy zaczęli go ignorować. W szpitalnych oddziałach dla chronicznie chorych umysłowo łatwo jest zatracić kontakt z rzeczywistością, nawet jeśli ktoś nie choruje na niepamięć. Obowiązują tam rutynowe procedury, które nie zmieniły się od dwudziestu czy może pięćdziesięciu lat. Pacjenta 15 Natomiast Thompson ("Kwestia tożsamości"), również wykazujący niepamięć i zespół płata czołowego, często wydawał się rzeczywiście "pozbawiony duszy". W przypadku Thompsona wesołkowatość stała się jego manią i obsesją. Z jego ust płynął nieustanny potok słów. Thompson nie zwracał uwagi na nic, nawet na uczucia słuchaczy. Nie jest jasne, czy Greg zachował resztki osobowości, ponieważ jego mózg został uszkodzony w mniejszym stopniu, czy też dlatego, że jeszcze przed chorobą różnił się charakterem od Thompsona. Thompson miał osobowość nowojorskiego taksówkarza; w pewnym sensie choroba płata czołowego tylko wzmocniła szczególne cechy jego charakteru. Greg natomiast był mniej agresywny, bardziej dziecinny i bierny. Mam wrażenie, że te cechy można było dostrzec nawet poprzez objawy choroby. 84 się budzi, prowadzi do toalety, podaje mu śniadanie, po czym siedzi on sam w korytarzu. Później jest obiad, zajęcia świetlicowe, kolacja j czas spać. W oddzielnym pokoju cały czas gra telewizor, ale większość pacjentów nie zwraca na niego uwagi. Greg lubił sagi rodzinne i westerny oraz nauczył się na pamięć wielu sloganów reklamowych. Natomiast wiadomości nudziły go i stopniowo stawały się dla niego niezrozumiałe. W takich warunkach mogą minąć lata, a pacjent pozostaje w bezczasowym zawieszeniu, gdyż żadne wydarzenia nie sygnalizują upływu czasu. Tak minęło dziesięć lat, a stan Grega nie uległ najmniejszej poprawie. Jego wypowiedzi były coraz bardziej nieaktualne, powtarzał się, gdyż nie miał niczego do dodania. Z upływem czasu jego tragiczna niepamięć wydawała się coraz poważniejsza, choć z neurologicznego punktu widzenia jego stan się nie zmieniał. W 1988 roku Greg miał atak - nigdy się to przedtem nie zdarzało, ale i tak na wszelki wypadek otrzymywał środki antykonwulsyjne. W czasie ataku złamał nogę. Nie skarżył się na ból, nawet o tym nie wspominał - stwierdziliśmy to dopiero następnego dnia, gdy próbował wstać. Najwyraźniej zapomniał o wypadku natychmiast po tym, jak ból się zmniejszył i udało mu się znaleźć wygodną pozycję. Jego brak świadomości, że złamał nogę, wydawał mi się podobny do braku świadomości ślepoty; niepamięć powodowała, że nie myślał o stracie. Gdy noga go zabolała, na chwilę przypominał sobie, że coś się zdarzyło, ale gdy ból mijał, natychmiast o tym zapominał. Gdyby miał wizualne halucynacje, jak to się czasami zdarza, zwłaszcza w ciągu kilku miesięcy po utracie wzroku, mógłby o tym mówić, powiedzieć na przykład: "Patrz!". Gdy jednak brakowało mu bodźców wizualnych, nie był w stanie myśleć o tym, że nie widzi, o utracie wizualnego świata. W swojej świadomości, w swoim świecie, Greg znał tylko teraźniejszość, nie wiedział nic o brakach. Wydawał się niezdolny do odczuciajakiejkolwiek straty - własnej funkcji, przedmiotu lub osoby. W czerwcu 1990 zmarł nagle ojciec Grega. Przez długie lata przychodził codziennie do szpitala odwiedzić syna, porozmawiać 85 z nim i pożartować. W dniu jego śmierci nie było mnie w szpitalu.: Gdy wróciłem po paru tygodniach, natychmiast poszedłem do Grega, który już oczywiście słyszał o śmierci ojca. Mimo to nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy Greg był w stanie przyjąć do wiadomości tę informację? - Pewnie brak ci ojca? - zaryzykowałem. - O co ci chodzi? - zdziwił się Greg. - Przecież przychodzi do mnie codziennie. - Nie, Greg... - odrzekłem. - Już nie przychodzi. Zmarł miesiąc temu. Greg żachnął się i wyraźnie poszarzał na twarzy. Miałem wrażenie, że jest zszokowany podwójnie, śmiercią ojca i faktem, że o tym nie wiedział, że nie zapamiętał tego. Musiał być równie przygnębiony stratą, co świadomością własnej niepamięci. - Miał pewnie z pięćdziesiąt lat - powiedział niepewnie. - Nie, Greg - poprawiłem go znowu. - Dobiegał już osiemdziesiątki. Greg znowu zbladł. Wyszedłem na chwilę z pokoju, wydawało mi się, że Greg woli zostać sam. Gdy po paru minutach wróciłem, Greg już nie pamiętał o naszej rozmowie ani o śmierci ojca. Niemniej jednak Greg zademonstrował bardzo wyraźnie zdolność do przeżywania smutku i miłości. Już nie wątpiłem, że może przeżywać głębsze uczucia. Wiadomość o śmierci ojca wyraźnie go przygnębiła, w jego zachowaniu nie było widać ani śladu normalnej wesołości 16. Ale czy zachował zdolność do przeżywania żalu i tęsknoty ? Takie uczucia wymagają, aby podmiot pamiętał o swej stracie. Wydawało mi się, że do tego Greg nie jest zdolny. Można było mu wielokrotnie powtarzać wiadomość o śmierci ojca i za każdym razem Greg reagował w ten sam sposób. Za każdym razem ta wiadomość wydawała mu się równie szokująca i przygnębiająca, ale też za każdym razem już po paru minutach o wszystkim zapominał 17. 16 Zupełnie inaczej zachował się Thompson, który na wiadomość o śmierci brata wykrzyknął tylko: "Zawsze był z niego żartownisi" i zmienił temat. 17 Natomiast chory na niepamięć muzykolog z angielskiego filmu zachowuje się w sposób jednocześnie diametralnie różny i podobny. Ilekroć jego żona wychodzi z pokoju przeżywa on ból jak przy rozstaniu na zawsze. Gdy żona wraca po paru minutach, muzyk łka z ulgą, mówiąc: "Już myślałem, że umarłaś". 86 W ciągu następnych miesięcy często odwiedzałem Grega, ale nie rozmawiałem z nim o śmierci ojca. Sądziłem, że nie powinienem mu przypominać o tym tragicznym wydarzeniu. To byłoby bezsensowne okrucieństwo. Uważałem zresztą, że Greg sam jakoś zauważy brak ojca. W listopadzie 1990 roku zanotowałem w swoim notatniku: "Greg nie wykazuje świadomej wiedzy o śmierci ojca. Na pytanie o niego odpowiada, że poszedł na patio lub że tego dmą nie mógł akurat przyjść Jednak nie pragnie już iść do domu na weekend lub na Dzień Dziękczynienia, co kiedyś bardzo lubił. Zapewne dom bez ojca jest dla niego smutny, choć nie potrafił sobie tego uświadomić ani wyartykułować. Wyraźnie myśl o domu kojarzy mu się ze smutkiem". ,, Pod koniec tego roku Greg zaczął cierpieć na bezsenność. Wstawał w środku nocy i godzinami kręcił się po swoim pokoju. "Zgubiłem coś muszę to znaleźć" - odpowiadał na pytania, co robi, ale nigdy nie potrafił wyjaśnić, czego szuka. Trudno było umknąć wrażenia, że szuka ojca, choć Greg z pewnością nie uświadamiał sobie, co stracił. Wydawało mi się jednak, że podświadomie o tym wiedział. Po śmierci ojca Greg wydawał się tak smutny, że uznałem, iż należy mu się specjalna rozrywka. Gdy dowiedziałem się, że w sierpniu 1991 roku w Madison Square Garden odbędzie się koncert jego ulubionej grupy The Grateful Dead, od razu postanowiłem go tam zabrać Nieco wcześniej poznałem jednego z perkusistów zespołu, Mickeya Harta, gdy razem zeznawaliśmy przed komisją Senatu na temat terapeutycznej wartości muzyki. Ta znajomość ułatwiła zorganizowanie wyjazdu Grega na koncert. Otrzymaliśmy bilety w ostatniej chwili, ja zaś me uprzedziłem Grega o koncercie, aby me przeżył rozczarowania w wypadku, gdybyśmy nie zdobyli biletów. Gdy zabrałem go ze szpitala i powie- 87 działem, dokąd jedziemy, Greg wpadł w ogromne podniecenie. Gdy wjechaliśmy do centrum Nowego Jorku, otworzyłem okna samochodu. Od razu poczuliśmy charakterystyczny zapach miasta. W pewnym momencie Greg poczuł zapach gorących precelków. Wciągnął głęboko powietrze. "To najbardziej nowojorski zapach, jaki znam" - powiedział z uśmiechem. Wokół Madison Square Garden zgromadził się już tłum ludzi, wszyscy ubrani w stylu lat sześćdziesiątych. Miałem wrażenie, że przenieśliśmy się wstecz w czasie. Żałowałem, że Greg nie może tego zobaczyć, niewątpliwie czułby się jak w domu. Musiał jednak odczuć jakoś atmosferę, bo sam zaczął rozmowę, co zdarzało mu się nad wyraz rzadko. Wspominał lata sześćdziesiąte: Tak, były happeningi w Central Parku. Od dawna nic się tam nie działo, już chyba ponad rok, nie pamiętam dokładnie [...] Koncerty, muzyka, kwas, trawka, wszystko [...] Pierwszy raz tam byłem w dniu Władzy Kwiatów. To były dobre czasy [...] wiele rzeczy zaczęło się w latach sześćdziesiątych, kwaśny rock, happeningi, maryśka [...] Dziś niewiele o tym słychać. Allen Ginsberg - często go można zobaczyć w Village lub w Central Parku. Od dawna go nie widziałem. Ostatni raz rok temu [...] Mówił w czasie teraźniejszym, tak jakby to nie dotyczyło wydarzeń dawno już zakończonych, jakby coś takiego mogło się znów wydarzyć w każdej chwili. Brak świadomości upływu czasu, w badaniach klinicznych sprawiający tak patologiczne wrażenie, tu wydawał się czymś niemal naturalnym. Byliśmy przecież częścią tłumu z lat sześćdziesiątych. Wreszcie dopchaliśmy się do naszych miejsc, niedaleko estrady. Z każdą minutą Greg wydawał się coraz bardziej podniecony. Działał na niego ryk tłumu. - To jak jakieś wielkie zwierzę - powiedział w pewnym momencie. Wciągał nosem słodki zapach marihuany i haszyszu. - Co za wspaniały zapach! To najmniej idiotyczny zapach na świecie 18. 18 W istocie to samo powiedział Jean Cocteau o opium. Nie wiem, czy Greg go cytował, świadomie lub nieświadomie. Zapachy czasami mają jeszcze silniejsze działanie ewokatywne niż muzyka. Percepcje zapachów, powstające w bardzo prymitywnej części mózgu, w tak zwanym węchomózgowiu, nie muszą przechodzić przez wielofazowy system pamięci w płatach skroniowych. Wspomnienia zapachów są, z neurologicznego punktu widzenia, niemal nieścieralne i nie znikają mimo niepamięci. Byłoby rzeczą interesującą przynieść Gregowi gorące precelki lub haszysz, aby sprawdzić, czy ich zapach przywołałby wspomnienia z koncertu. Następnego dnia po koncercie Greg spontanicznie wspomniał "wspaniały" zapach precelków - to po-strzeżenie było dla niego bardzo żywe - ale nie potrafił określić, gdzie i kiedy czuł ten zapach. 88 Gdy zespół wszedł na scenę, ryk tłumu jeszcze się wzmógł. Greg ałkowicie poddał się podnieceniu. Głośno klaskał i krzyczał. -- Brawo, brawo!... Dalej... Ro, Ro, Ro, Harry-Bo - krzyczał rytmicznie. Przerwał na chwilę. - Widzisz nagrobek za perkusją? Zobacz, jaką afro ma Jerry Garcia! Mówił to z takim przekonaniem, że obejrzałem się w stronę perkusji. To oczywiście była tylko fantazja Grega, bo szpakowate włosy Jerry'ego Garcii opadały teraz prosto na ramiona. - Pigpen! Widzisz Pigpena? - wykrzyknął znów Greg. - Nie - odparłem z wahaniem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. - Pigpena tam nie ma. On już nie gra z The Grateful Dead. - Jak to? - zdziwił się Greg. - Co się stało? - Pigpen nie żyje. - To okropne - zszokowany Greg pokręcił głową. Po jakiejś minucie znowu mnie szturchnął. - Pigpen! Widzisz Pigpena? I słowo w słowo powtórzyliśmy poprzednią rozmowę. Później Greg poddał się rytmicznemu tupaniu i klaskaniu tłumu. - The Dead! The Dead! - krzyczał rytmicznie, po czym, zmieniając rytm i starannie akcentując słowa, wołał: - We want the Dead! Tobacco Road! Tobacco Road! Koncert rozpoczął się od jednej ze starych piosenek Iko, Iko. Greg śpiewał razem z zespołem, bez trudu przypominając sobie słowa i melodię. Szczególną radość sprawiały mu afrykańskie dźwięki chóru. Cała sala stanowiła w tym momencie jeden organizm, 89 zjednoczony przez muzykę. Osiemnaście tysięcy ludzi reagowało wspólnie, tak jakby ich systemy nerwowe zostały połączone. Na pierwszą połowę koncertu złożyły się utwory z lat sześćdziesiątych. Greg znał je wszystkie. Jego energia i radość sprawiały zdumiewające wrażenie. Bez przerwy śpiewał i klaskał, bez śladu swej normalnej słabości. W jego zachowaniu widać było rzadkie i wspaniałe skupienie, wywołane nieustannym wpływem muzyki i otoczenia. Patrząc na niego, nie dostrzegałem ani śladu niepamięci i zespołu płata czołowego. Wydawał się całkowicie normalny, tak jakby muzyka przekazała mu własną siłę, spójność i ducha. W czasie przerwy zastanawiałem się, czy nie powinniśmy już wrócić do szpitala. Przecież Greg był ciężko chorym pacjentem na wózku. To był jego pierwszy od dwudziestu lat koncert. Greg jednak koniecznie chciał zostać do końca. Z radością zanotowałem w jego głosie stanowczość i prawdziwą autonomię, na co dzień zupełnie niewidoczną. Jednak zostaliśmy i poszliśmy za kulisy. Greg zjadł gorącego precelka i przez chwilę rozmawiał z Mickeyem Hartem. Przedtem wydawał się nieco zmęczony, ale rozmowa dodała mu sił. Znów był gotów słuchać muzyki i śpiewać. Jednak druga połowa koncertu była dla niego zaskoczeniem. Teraz zespół śpiewał piosenki z lat siedemdziesiątych. Greg nie znał ani słów, ani melodii, ale ich styl był mu znajomy. W dalszym ciągu klaskał i podśpiewywał, czasami bez słów, czasami wymyślając tekst. Później jednak zespół przeszedł do najnowszych utworów, takich jak Picasso Moon, z elektroniczną instrumentacją, jaka była niemożliwa i niewyobrażalna w latach sześćdziesiątych. Greg był wyraźnie zaskoczony. - To dziwaczne - powiedział. - Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Słuchał uważnie, ale wydawał się nieco przestraszony i zakłopotany, tak jakby zobaczył jakiś nowy, niezwykły świat. - To chyba jakieś nowe eksperymenty - powiedział po chwili. - Nigdy przedtem tak nie grali... Brzmi jak jakaś futurystyczna muzyka... może taka będzie muzyka w przyszłości. 90 Najwyraźniej nowe piosenki stanowiły coś, czego Greg nie potrafił sobie nawet wyobrazić, przekraczały wszystko, co kojarzyło mu się z The Grateful Dead. Nie miał wątpliwości, że to "ich" muzyka, ale z trudem znosił wrażenie, że słucha przyszłości. To samo mógłby powiedzieć miłośnik Beethovena, słysząc jego ostatnie utwory w 1800 roku. - To było fantastyczne - powiedział Greg, gdy opuszczaliśmy Madison Square Garden. - Nigdy tego nie zapomnę. To było największe wydarzenie mojego życia. W drodze do szpitala nastawiłem płyty kompaktowe The Grateful Dead. Chciałem jak najdłużej utrzymać Grega w nastroju. Bałem się, że jeśli zapadnie cisza i przestanę z nim rozmawiać, Greg zaraz zapomni o koncercie. Greg przez cały czas śpiewał. Gdy się rozstaliśmy w szpitalu, był w dalszym ciągu podniecony i pobudzony. Ale następnego dnia rano zastałem go w stołówce z wzrokiem wbitym w ścianę. Spytałem, co myśli o The Grateful Dead. - Wspaniała grupa - odpowiedział. - Słyszałem ich kiedyś w Central Parku i w Filmore East. - Tak, mówiłeś mi o tym - odrzekłem. - Ale czy byłeś ostatnio na ich koncercie? Może w Madison Square Garden? - Nie, nigdy tam nie byłem 19 19 Greg na pozór zupełnie nie pamiętał koncertu. Gdy jednak otrzymałem taśmę z nagraniem, natychmiast rozpoznał "nowe" utwory, wydawały mu się znajome i potrafił je zaśpiewać. "Gdzie to słyszałeś?" - spytałem, gdy słuchaliśmy Picasso Moon. Greg wzruszył niepewnie ramionami. Nie ma jednak wątpliwości, że nauczył się nowych piosenek. Teraz odwiedzam go regularnie - z taśmami z koncertu, na którym byliśmy, i innych niedawnych koncertów Grateful Dead. Wydaje się, że moje wizyty sprawiają mu przyjemność. Greg nauczył się wielu nowych piosenek. Teraz, ilekroć przychodzę i Greg słyszy mój głos, uśmiecha się i wita mnie jako miłośnika Grateful Dead. ŻYCIE CHIRURGA Na syndrom Gillesa de la Tourette'a zapadają przedstawiciele wszystkich ras, wszystkich kultur, wszystkich warstw społecznych; każdy, kto wcześniej się z nim zetknął, rozpoznaje go na pierwszy rzut oka. Prawie dwa tysiące lat temu Aretajos z Kapadocji spisał przypadki szczekającego kaszlu, nerwowych drgawek, grymasów twarzy, dziwacznych gestów, bezwiednego używania nieprzyzwoitych i wulgarnych wyrazów. Jednak dopiero w 1885 roku pojawił się pierwszy opis kliniczny choroby. Wtedy to Georges Gilles de la Tourette, młody francuski neurolog - uczeń Charcota i przyjaciel Freuda - połączył owe historyczne zapiski z obserwacjami kilku swoich pacjentów. Według niego głównym objawem syndromu były konwulsyjne tiki, nie kontrolowana mimika lub mimowolne powtarzanie pewnych słów lub czynności (echolalia i echopraksja), a także nieumyślne przeklinanie i używanie sprośnych wyrazów (koprolalia). Niektórzy pacjenci mimo swojego schorzenia wykazywali osobliwą niefrasobliwość i nonszalancję; inni tendencję do dziwnych, często inteligentnych, a czasem baśniowych skojarzeń; jeszcze inni - niezwykłą impulsywność i prowokacyjność, bezustannie testując granice fizycznych i społecznych norm; niektórzy nieprzerwane, gorączkowe reagowanie na bodźce, rzucanie się lub prychanie na otoczenie albo nagłe ciskanie znajdującymi się w pobliżu przedmiotami; i w końcu - silną stereotypię i obsesję. Nie spotkano dwóch pacjentów z identycznymi objawami. Każda choroba wprowadza dwoistość w życie - wprowadza pewne "coś", z jego własnymi potrzebami, wymaganiami, ograniczeniami. W zespole Tourette'a owo "coś" przybiera formę kategorycznego przymusu, formę wielości impulsów i presji: chory wbrew własnej woli lub też ulegając obcej woli tego "czegoś", musi wykonywać pewne czynności. Pomiędzy wolą chorego i tą obcą wolą może dojść do konfliktu, ale także do kompromisu, a nawet do porozumienia. Dlatego bycie "opętanym" dla kogoś, kto - podobnie jak niegdyś Tourette - cierpi na zaburzenia psychiczne, może być czymś więcej aniżeli tylko zwrotem językowym. W średniowieczu np. zaburzenia psychiczne traktowano często dosłownie jako "opętanie". (Sam Tourette zafascynowany był zjawiskiem opętania i napisał sztukę na temat epidemii szatańskiego opętania w średniowiecznym Loudun). Niemniej w syndromie Tourette'a relacja pomiędzy chorobą i jaźnią, pomiędzy "coś" i "ja", może być szczególnie złożona, zwłaszcza jeśli choroba towarzyszy jaźni od wczesnego dzieciństwa, jeśli wraz z nią się rozwija i nierozłącznie splata. Choroba Tourette'a i jaźń wzajemnie się do siebie dopasowują, stopniowo coraz bardziej uzupełniają, by ostatecznie - jak stare, dobre małżeństwo - stać się jednym zespolonym bytem. Relacja ta jest często destrukcyjna, choć może być także konstruktywna; może nadać tempa, spontaniczności i charakteru niezwykłym i często wstrząsającym objawom choroby. Mimo całego natręctwa i uciążliwości zespół Tourette'a można wykorzystać w sposób twórczy. W kilka lat po pierwszym opisie syndromu Tourette'a zaczęto postrzegać chorobę jako "moralną", a niejako organiczne zaburzenie, jako wyraz złośliwości lub słabości woli, który należy leczyć, usuwając przewinienia woli. Od lat dwudziestych do lat sześćdziesiątych XX wieku postrzegano ją jako chorobę psychiczną i wobec pacjentów stosowano psychoanalizę lub psychoterapię; ale i to nie przyniosło rezultatów. Na początku lat sześćdziesiątych, kiedy okazało się, że lekarstwo o nazwie haloperidol znacznie łagodzi objawy chorobowe, zespół Tourette'a zaczęto nagle uważać za chorobę 93 o podłożu chemicznym, której przyczyna leży w nierównej pracy znajdującego się w mózgu neurotransmitera - dopaminy. Tak naprawdę jednak wszystkie te poglądy są tylko częściowe, zawężone, i nie oddają całej złożoności syndromu Tourette'a. Ani biologiczny, ani psychologiczny, ani też moralno-społeczny punkt widzenia nie jest tu odpowiedni; musimy postrzegać zespół Tourette'a nie tylko ze wszystkich trzech perspektyw równocześnie, lecz także z perspektywy wewnętrznej, perspektywy egzystencjalnej, z której widzi go chory. Narracje wewnętrzna i zewnętrzna - tak jak wszędzie, tak i tu - muszą się połączyć. Można by sądzić, że ktoś, kto ma tiki lub drgawki, zachowuje się dziwnie lub śmiesznie, ma zamkniętą furtkę do wielu zawodów. Niekoniecznie jednak musi tak być. Na syndrom Tourette'a zapada jedna osoba na tysiąc, a ludzi cierpiących na tę chorobę - czasem bardzo poważnie - spotykamy w każdej sferze życia. Są touretyczni pisarze, matematycy, muzycy, aktorzy, disc jockeye, budowniczowie, pracownicy socjalni, mechanicy, atleci. Wydawałoby się jednak, że istnieją czynności, których chorzy na zespół Tourette'a nie mogą wykonywać - np. skomplikowanej, precyzyjnej pracy chirurga. Jeszcze nie tak dawno byłem o tym przekonany. Ale teraz znam pięciu chirurgów z syndromem Tourette'a 1. Doktora Carla Bennetta spotkałem po raz pierwszy w Bostonie na konferencji poświęconej zespołowi Gillesa de la Tourette'a. Wyglądem nie wyróżniał się niczym szczególnym - mężczyzna około pięćdziesiątki, średniego wzrostu, z brązowawym zarostem przeplecionym nitkami siwizny, ubrany w dyskretny, ciemny garnitur - gdyby nie jego gwałtowne rzuty, nagłe sięganie ręką do ziemi, skoki, drgawki. Byłem pod wrażeniem zarówno jego dziwacznych tików, jak i jego godności i spokoju. Kiedy wyraziłem swoje zdziwienie co do jego zawodu, doktor Bennett zaprosił mnie do siebie, proponując, 1 Następnych czterech ujawniło się (jeden z nich to chirurg oczny) po pierwszej publikacji tego opowiadania. Poza pięcioma chirurgami słyszałem także o trzech touretycznych internistach, dwóch neurologach, ale tylko o jednym touretycznym psychiatrze. 94 żebym przyjechał do Branford w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie mieszkał i pracował, i bym towarzyszył mu w szpitalnych obchodach j obserwował go podczas operacji. Cztery miesiące później, na początku października, pełen ciekawości i pomieszanych uczuć, leciałem niewielkim samolotem, który zbliżał się do Branford. Doktor Bennett przywitał mnie na lotnisku. To było dziwne przywitanie - w połowie szarpnięcie, w połowie tik, idiosynkratycznie touretyczny gest powitania - schwycił moją walizkę i poprowadził do samochodu dziwacznym, pośpiesznym krokiem, skacząc co pięć kroków i raptownie sięgając do ziemi, jakby chciał coś podnieść. Branford jest przepięknie położonym miastem u podnóża Gór Skalistych, w południowo-wschodniej Kolumbii. Na północ od Branford leży Banff i otaczające go góry, a na południe Montana i Idaho. Jest to kraina wielkiej łagodności i urodzaju, okolona górami, lodowcami i jeziorami. Sam Bennett pasjonował się geografią i geologią; kilka lat wcześniej wziął roczny urlop, aby studiować obie te nauki na Uniyersity of Yictoria. Prowadząc samochód, wskazywał na moreny, uwarstwienia i inne formacje geologiczne - po chwili na moje pierwsze wrażenie zwykłego, sielankowego krajobrazu nałożyła się świadomość historii i sił tektonicznych, olbrzymiej geologicznej perspektywy. Tak ogromna przenikliwość i dokładność co do każdego szczegółu, bezustanne obserwowanie tego, co jest pod powierzchnią, tak dokładne badanie i analiza są charakterystyczne dla touretycznego umysłu. Można powiedzieć, że jest to druga strona jego obsesyjnych i perseweracyjnych tendencji, jego skłonności do wielokrotnego powtarzania. I rzeczywiście - zamącenie koncentracji i utrata zainteresowania owocowały natychmiastowym nawrotem tików i wielokrotnie powtarzanych czynności, a w szczególności obsesyjnym dotykaniem wąsów i okularów. Bezustannie wygładzał i poprawiał symetrię wąsów, a także "balansował" okularami - w górę i w dół, z jednej strony na drugą, na skos, do siebie i od siebie. Wykonywał przy tym raptowne tiki palcami, dopóki i one nie były całkowicie "wyśrodkowane". Od czasu do czasu wyprężał prawe ramię i ruszał nim gwałtownie; oba palce wskazujące nagłym, kompulsywnym 95 ruchem dotykały przedniej szyby (dotkniecie musi być symetryczne - wyjaśniał); przy każdym ruchu kierownicy raptownie zmieniał położenie kolan ("Moje kolana muszą być ułożone symetrycznie do kierownicy. Muszą być dokładnie wypośrodkowane"); jego głos zmieniał się raptownie na bardzo wysoki, zupełnie inny niż jego własny, którym mówił "Cześć, Patty" lub "Cześć", a także kilkakrotnie "To okropne!" (Później dowiedziałem się, że Patty była jego poprzednią dziewczyną; tik stał się relikwiarzem przechowującym jej imię)2. Dopóki nie ugrzęźliśmy w korku przed światłami, repertuar ten pozostał nie zmieniony. Same światła nie zirytowały Bennetta - nigdzie się przecież nie śpieszyliśmy - ale wytrąciły go z rytmu prowadzenia, przerwały kinetyczną melodię, regularny strumień ruchu i jego moc integracji ciała i umysłu. Zmiana była bardzo drastyczna: przez minutę był całkowicie spokojny, skupiony na prowadzeniu, a po chwili wybuchał w nim chaos, niepohamowanie, totalne rozprężenie. Kiedy Bennett spokojnie prowadził samochód, odnosiłem wrażenie, że jego mózg i umysł działają w zu- 2 Status tików może być dwuznaczny, może obejmować zarówno nic nie znaczące drgawki lub odgłosy, jak i ważne czynności. Pomimo iż w syndromie Tourette'a tiki są zjawiskiem wrodzonym, to sama ich forma zależna jest od historycznych lub osobistych doświadczeń. Nazwisko, dźwięk, obraz, gest, widziane lata temu i zapomniane, rnogą być powtarzane i przetwarzane w podświadomości, aby ostatecznie ujawnić i zachować się w stereotypicznej formie tiku. Tego typu tiki są jak hieroglificzne skamieliny przeszłości, które z biegiem czasu stają się lak szczątkowe i nikłe, że aż niezrozumiałe (jak np. pozdrowienie "God be with you" [Bóg z tobą -przyp. tłum.], które uległo kondensacji, skurczeniu, i po wiekach zamieniło się w fonetycznie podobne, lecz nic nie znaczące słowo "goodbye" [do widzenia-przyp. tłum.]). Jeden z moich dawnych pacjentów wydawał z siebie wybuchowy, gardłowy, trójsylabiczny dźwięk. Po jego dokładnym zbadaniu okazało się, że była to przyspieszona, zdeformowana wymowa słowa ,,Verboten ", stanowiąca spazmatyczną parodię zakazującego głosu ojca. Otrzymałem ostatnio list od kobiety z zespołem Tourette'a, która po przeczytaniu wcześniejszej wersji tego opowiadania napisała, że ,,"przechowywanie w relikwiarzu" jest doskonałym określeniem na opisanie wewnętrznej gry pomiędzy życiem i tikami - procesu, w którym życie zostaje wpisane w tiki... To prawie tak, jakby touretyczne ciało stało się ekspresyjnym, aczkolwiek pomieszanym archiwum życiowych doświadczeń". 96 pełnie odmiennym trybie, a nie że choroba została całkowicie stłumiona. Kilka minut później przyjechaliśmy do jego czarującego, idiosynkratycznego domu z dzikim ogrodem, położonego na wzgórzu nad miastem. Szczekaniem i machaniem ogonami powitały nas psy Bennetta - podobne do wilków, z dziwnymi, bladymi oczami. Kiedy wysiedliśmy z samochodu, rzucił "Cześć, szczeniaki!" tym samym dziwacznym, wysokim i stłumionym głosem, którym wcześniej mówił "Cześć, Patty!" Konwulsyjnym ruchem poklepał psy po głowach. Klepnięć było po pięć, a każde z nich wymierzone z niezwykłą symetrią i synchronią. "To wspaniałe psy, na wpół eskimosy, na wpół malamuty - powiedział. - Wziąłem dwa, żeby miały towarzystwo. Razem się bawią, razem śpią, razem polują - wszystko robią razem". I razem są klepane - pomyślałem. Czy Bennett kupił oba psy także i ze względu na potrzebę symetryczności? Słysząc szczekanie psów, z domu wybiegli synowie Bennetta - dwaj ładni, nastoletni chłopcy. Przez chwilę pomyślałem, że Bennett swoim touretycznym głosem krzyknie "Cześć, chłopaki" i poklepie ich po głowach synchronicznymi, symetrycznymi ruchami. Ale on zwyczajnie przedstawił mi ich - Marka i Davida. Potem weszliśmy do domu, gdzie przedstawił mnie swojej żonie Helen, która właśnie przygotowywała dla nas popołudniową herbatę. Kiedy usiedliśmy przy stole, Bennetta rozproszyły tiki - zaczął kompulsywnie dotykać wiszącego nad nim szklanego klosza. Paznokciami obu palców wskazujących delikatnie uderzał w szkło, wywołując ostry, półmelodyjny brzęk lub krótką serię brzęków. Był pochłonięty przez tiki i brzęki, których najwyraźniej nie mógł opanować. Czy musiał to robić? Czy musiał tam siedzieć? - Czy nadal odczuwałby pan potrzebę dotykania klosza, gdyby nie mógł pan go dosięgnąć? - zapytałem. - Nie - odpowiedział. - Wszystko zależy jedynie od tego, gdzie się znajduję. Wszystko jest kwestią przestrzeni. Kiedy siedzę tu gdzie teraz, całkowicie zanika mój odruch dotykania np. tamtej ceglanej ściany, ale gdyby znajdowała się w zasięgu mojej ręki, musiałbym jej dotknąć ze sto razy. 97 Podążyłem za nim wzrokiem. Na ścianie były drobne wgłębienia- podobne jak na powierzchni Księżyca - które powstały od dotykania i uderzeń. Dalej zobaczyłem drzwi lodówki - poobijane i powyginane, jakby spadł na nie grad meteorytów i pocisków. - Taak - powiedział Bennett, podążając za moim wzrokiem - rzucam w nie różnymi przedmiotami: żelazkiem, wałkiem do ciasta, patelnią, wszystkim, co mam pod ręką, jeśli coś nagle doprowadzi mnie do wściekłości. Przetrawiłem tę informację w milczeniu. Nadawała ona nowego - niepokojącego i gwałtownego - wymiaru obrazowi, który budowałem, a który wydawał się teraz całkowicie sprzeczny z siedzącym naprzeciwko mnie jowialnym i spokojnym mężczyzną 3. - Skoro bliskość światła tak silnie pana niepokoi, to dlaczego siedzi pan tak blisko lampy? - zapytałem. - Oczywiście, światło mnie niepokoi - odpowiedział Bennett. Ale ono mnie także podnieca. Lubię dotyk lampy i dźwięk, który przy tym powstaje. Ale to mnie bardzo rozprasza. Dlatego tu, w jadalni, nie mogę czytać; muszę to robić w moim gabinecie, gdzie lampy są poza moim zasięgiem. Poczucie osobistej przestrzeni, poczucie własnego "ja" w relacji z przedmiotami i innymi ludźmi jest u touretyków bardzo specyficzne. Znam wiele osób z syndromem Tourette'a, które nie tolerują bliskości obcych osób w restauracji, i jeśli tamte znajdują się w zasięgu ręki, touretyk może kurczowym ruchem rzucić się w ich kierunku lub próbować ich dotknąć. To ujemne reagowanie na bliskość innych może się szczególnie nasilić, gdy "prowokant" znaj- 3 Niektóre osoby z zespołem Tourette'a cierpią na gwałtowne tiki - mimowolne gwałtowne ruchy lub natrętny przymus rzucania przedmiotami - diametralnie różne od tych, na które cierpi Bennett, rzucający przedmiotami w ataku furii. Touretyk może mieć przeczucie zbliżającego się ataku - trwa ono bardzo krótko, ale czasem wystarczy, by rzucić ostrzegawcze "Duck", zanim w drugi koniec pokoju poleci talerz z jedzeniem, butelka wina czy jakikolwiek inny przedmiot. Identyczne tiki występowały u moich pacjentów z syndromem pozapaleniowym mózgu; wzmaga je nadpobudliwość spowodowana przez 1-dopę. (U mojego dwuletniego chrześniaka - który na pewno nie ma tików - dostrzegam podobne skłonności do rzucania przedmiotami, które w obecnej fazie można tłumaczyć jako formę pierwotnego buntu i anarchii). 98 duje się za plecami touretyka. Dlatego też wiele osób z zespołem Tourette'a woli siedzieć przy stoliku w rogu, gdzie znajdują się w bezpiecznej" odległości od innych i gdzie nikt nie siedzi za ich plecami4. Analogiczny problem może pojawić się podczas prowadzenia samochodu; touretyk może odnosić wrażenie, że inne pojazdy znajdują się "zbyt blisko", że stanowią "zagrożenie", a nawet że niespodziewanie zaczynają "pędzić jak szalone". W tej samej sytuacji nietouretyczny kierowca byłby przekonany, że znajduje się w bezpiecznej odległości. Całkiem paradoksalnie może się także pojawić poczucie "przyciągania" do innych samochodów, dryfowania lub skręcania w ich kierunku. Nieszczęśliwym wypadkom zapobiega najczęściej świadomość tego, co się dzieje, i szybka reakcja. (Podobne iluzje i impulsy, wynikające z zakłóceń w odczuwaniu przestrzeni osobistej, mogą występować także w parkinsonizmie). Syndrom Tourette'a objawiał się u Bennetta także w inny sposób - zupełnie odmienny od nagłych impulsywnych lub kompulsywnych dotknięć - a mianowicie w powolnym, prawie zmysłowym naciskaniu stopą ziemi i zakreślaniu nią okręgu wokół siebie. - To jest prawie instynktowne - powiedział, kiedy go o to spytałem. - Jak pies, który oznacza swoje terytorium. Czuję to w lędźwiach. Sądzę, że jest w tym coś pierwotnego, przedhistorycznego, coś, co wszyscy posiadamy, nawet o tym nie wiedząc. A syndrom Tourette'a "uwalnia" te prymitywne zachowania"5. Bennett nazywał czasem zespół Tourette'a "chorobą braku ha- 4 Byłem świadkiem komicznej sytuacji, kiedy wraz z trzema touretycznymi przyjaciółmi wybrałem się do restauracji w Los Angeles. Wszyscy trzej rzucili się na miejsce w rogu - nie z powodu niepohamowanej woli współzawodnictwa, ale ponieważ dla każdego z nich była to egzystencjalna konieczność, zapewniająca im "neutralność terenu". Ponieważ miejsce w rogu było tylko jedno, dwaj moi znajomi bezustannie rzucali się na siedzących za nimi gości restauracji. 5 Syndrom Tourette'a powinien być postrzegany niejako schorzenie psychiczne, ale jako schorzenie neurobiologiczne z rodzaju hiperfizjologicznych, w którym może wystąpić pobudzanie podkorowe i samoistna stymulacja wielu filogenetycznych prymitywnych ośrodków mózgowych. Podobną stymulację bądź wyzwolenie "prymitywnych" zachowań można zaobserwować u chorych na zapalenie śpiączkowe mózgu, które opisałem w Przebudzeniach. Często ujawniały się one we wczesnym stadium choroby, a następnie nasilały pod wpływem stymulacji 1-dopą. 99 mulców psychicznych". Według niego człowiek często powstrzymuje zwyczajne myśli, które przychodzą mu do głowy. W jego przypadku perseweracja tych myśli odbywa się w głębi umysłu, a obsesyjnie i nagle wybucha bez jego zgody czy woli. Kiedy jest ładna pogoda, może pojawić się w nim ochota do opalania się. Ta myśl może kształtować się w głębi umysłu podczas rozmowy z pacjentami i niespodziewanie ujawnić się w nagłych, nie kontrolowanych wypowiedziach. - Siostra mówi do mnie "Pan Jones ma bóle brzucha", a ja patrzę przez okno i powtarzam "opalanie, opalanie". W jedno przedpołudnie mogę powtórzyć to słowo pięćset razy. Pacjenci na oddziale z pewnością to słyszą; nie mogą tego n i e słyszeć - ale chyba nie przywiązują do tego dużej wagi. Objawami syndromu Tourette'a są też czasem obsesyjne myśli i lęki. - Kiedy czegoś się obawiam - mówił Bennett, gdy siedzieliśmy przy stole - powiedzmy, że słyszę historię o dzieciaku, który się zranił, muszę wstać, klepnąć w ścianę i powiedzieć: "Mam nadzieję, że to nie spotka mojego dziecka". Kilka dni później sam byłem świadkiem takiego zachowania Bennetta. W telewizji podawali informację o zaginionym dziecku, która zaniepokoiła go i wstrząsnęła nim. Zaczął gwałtownie dotykać swoich okularów (góra, dół, lewa, prawa, góra, dół, lewa, prawa), ześrodkowując i decentrując je w przypływie furii. Wydobywał z siebie dźwięki przypominające hukanie sowy i mamrotał pod głosem "David, David - czy wszystko z n im w porządku?" - Potem wybiegł z pokoju, aby się upewnić. Był to intensywny lęk i niepokój; na jakąkolwiek wzmiankę o zagubionym lub zranionym dziecku momentalnie reagował strachem; natychmiast identyfikował się z samym sobą, ze swoimi dziećmi; pojawiała się w nim nagła potrzeba sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku. Po herbacie poszedłem z Bennettem na spacer. Minąwszy niewielki sad z drzewami ciężkimi od jabłek, weszliśmy na wzgórze, z którego rozciągał się widok na miasto. Przy naszych nogach plątały się przyjazne malamuty. Kiedy szliśmy, Bennett opowiadał mi 100 o swoim życiu. Nie wiedział, czy ktoś z jego rodziny cierpiał na zespół Tourette'a - był dzieckiem adoptowanym. Jego choroba zaczęła się, kiedy miał siedem lat. -Jako dziecko dorastałem w Toronto, nosiłem okulary, aparat zębowy, a do tego miałem drgawki. To przebrało miarę. Trzymałem się z dala od innych. Byłem samotnikiem; samotnie wybierałem się na długie wędrówki. Nigdy nie zdarzało mi się, żeby koledzy przez cały dzień do mnie wydzwaniali, tak jak teraz do Marka. Kontrast między nami jest bardzo duży. Stronienie od ludzi i samotne długie wycieczki zahartowały go, usamodzielniły, dały mu poczucie niezależności i samowystarczalność. Zawsze miał zręczne ręce i uwielbiał strukturę naturalnych rzeczy - sposób uformowania skał, strukturę roślin, budowę mięśni i ich wzajemną zależność, konstrukcję ciała. Już jako dziecko postanowił zostać chirurgiem. Nauka anatomii szła mu łatwo, ale studia medyczne okazały się niezwykle trudne, nie tylko z powodu tików i odruchów dotykania, które z biegiem lat uogólniały się i nasilały, ale przede wszystkim z powodu dziwacznych problemów i obsesji, które przeszkadzały mu w czytaniu. - Musiałem kilkanaście razy czytać każdą linijkę - mówił. - Musiałem ustawiać w rzędzie każdy paragraf po to, by uzyskać jego symetryczne ułożenie. Poza szeregowaniem każdego paragrafu, a czasem też każdej linijki, był owładnięty potrzebą "nadawania równowagi" sylabom i słowom, potrzebą "symetrycznego" ułożenia w myśli znaków interpunkcyjnych, sprawdzenia, jak często dana litera pojawia się w tekście, oraz potrzebą wielokrotnego powtarzania słów, zwrotów lub linijek 6. Wszystko to uniemożliwiało szybkie i płynne czytanie. 6 Podobne skłonności - często występujące u touretyków - można także zaobserwować u pacjentów z zespołem pozapaleniowym mózgu. U jednej z moich pacjentek o imieniu Miriam występowały kompulsje polegające na liczeniu liter "e" na każdej przeczytanej stronie tekstu; na wymawianiu, pisaniu bądź przeliterowy-waniu wyrazów od końca; na dzieleniu ludzkich twarzy na przystające figury geometryczne oraz na wizualnym wypośrodkowywaniu wszystkiego, co widziała. 101 Problemy te trwają do dziś i utrudniają mu pobieżne czytanie, szybkie wyłapywanie z tekstu najważniejszych informacji, rozkoszowanie się literaturą piękną, opowiadaniami czy poezją. Musiał nauczyć się uważnego czytania, a medycznych tekstów uczył się prawie na pamięć. Po ukończeniu nauki uległ swojemu zamiłowaniu do podróży w odległe, bezludne, północne krainy. Pracował jako lekarz ogólny na Terytoriach Północno-Zachodnich i w Jukonie, a także na lodołamaczach na Morzu Arktycznym. Potrafił nawiązywać bliskie stosunki z innymi i silnie zżył się z pracującymi z nim Eskimosami. Stał się kimś w rodzaju eksperta w medycynie polarnej. A kiedy w 1968 roku, w wieku dwudziestu ośmiu lat, ożenił się, wyjechał z żoną na wycieczkę dookoła świata i zrealizował swoje dziecięce marzenie, jakim było zdobycie Kilimandżaro. Przez następne siedemnaście lat praktykował w niewielkich miejscowościach w zachodniej Kanadzie - najpierw przez dwanaście lat jako lekarz ogólny w niewielkim miasteczku, później, pięć lat temu, kiedy nasiliła się w nim potrzeba bliskości gór, dzikiego krajobrazu i jezior, przeprowadził się do Branford. (,,I tu już zostanę. Nigdy nie opuszczę tego miejsca"). Tutejsza atmosfera całkowicie mu odpowiada. Ludzie są serdeczni, ale nie nazbyt towarzyscy; utrzymują pewien dystans. Dobre maniery i uprzejmość są czymś zupełnie naturalnym. Szkoły mają wysoki poziom, jest tu college, są teatry, księgarnie - jedną z nich prowadzi Helen - aż drugiej strony mieszkańcy są wrażliwi na przyrodę, na dziką naturę. Lubią polowania i łowienie ryb. Bennett woli wędrówki z plecakiem, wspinaczkę i narciarstwo długodystansowe. Kiedy Bennett po raz pierwszy pojawił się w Branford, traktowano go, jak twierdzi, z pewną podejrzliwością. "Chirurg, który ma drgawki? Po co tu przyjechał? I co dalej?" - Na początku nie miał pacjentów i nie był pewien, czy potrafi ich do siebie przyciągnąć, ale stopniowo zjednywał sobie sympatię i szacunek mieszkańców. Zyskał pacjentów, a koledzy po fachu, którzy początkowo traktowali go z przerażeniem i niedowierzaniem, w końcu obdarzyli go zaufaniem i wprowadzili w towarzystwo. 102 - No, wystarczy - zakończył, kiedy wracaliśmy do domu. Było już prawie ciemno, a w dole migały światła Branford. - Proszę przyjść jutro do szpitala. O wpół do ósmej mamy konferencję. Potem mam wizyty domowe. A w piątek operuję; może mi pan towarzyszyć. Tej nocy spałem mocnym snem w przyziemiu domu Bennettów, ale wcześnie rano obudził mnie dziwny dźwięk dochodzący z pokoju obok - z siłowni. W drzwiach do siłowni znajdowały się półprzeźroczyste płyty. Nie otrząsnąwszy się jeszcze ze snu, spojrzałem przez nie i ujrzałem coś, co wyglądało jak jadąca lokomotywa - wielkie, wirujące koło, które wydobywało z siebie kłęby dymu i gwizdy. Oszołomiony otworzyłem drzwi i zajrzałem do środka. Rozebrany do pasa Bennett szaleńczo pedałował na stojącym rowerze i jednocześnie spokojnie palił fajkę. Przed nim leżała książka o patologii, otwarta na rozdziale poświęconym neurofibromatozie. W ten właśnie sposób Bennett rozpoczynał każdy dzień - przez pół godziny zażywał jazdy na rowerze, paląc swoją ulubioną fajkę i czytając o patologii lub chirurgii. Fajka i rytmiczne ćwiczenia uspokajały go. Nie było żadnych tików, żadnych kompulsji - najwyżej kilka gwizdów. (Wyglądał tak, jakby wyobrażał sobie, że jest pędzącym po prerii pociągiem). Mógł teraz czytać bez zwykle towarzyszących temu obsesji i zakłóceń. W momencie, kiedy rytmiczne pedałowanie zostało przerwane, powróciły tiki i inne kompulsje; zaczął mamrotać z wyrzutem pod adresem swojego brzucha: - Gruby, gruby, gruby... gruby, gruby, gruby... gruby, gruby, gruby - a potem z zakłopotaniem: - Gruby i głupi. (Czasem opuszczał słowo głupi). - Co to znaczy? - spytałem. - Nie mam pojęcia. Nie wiem też, skąd się wzięło słowo "okropne". Pojawiło się nagle pewnego dnia dwa lata temu. Kiedyś zniknie, a zamiast niego pojawi się inne. Gdy jestem zmęczony, mówię "kropnę". Te słowa nie zawsze mają sens; często sam ich dźwięk mnie pociąga. Mogę zacząć powtarzać jakikolwiek dziwny dźwięk czy dziwną nazwę. Takie słowo więzi mnie przez dwa, trzy 103 miesiące. Potem pewnego ranka znika, a w jego miejsce przychodzi następne. Znając upodobanie Bennetta do dziwnych słówek, jego synowie bez przerwy wyszukują dla niego dziwaczne nazwiska - najczęściej obce, które brzmią osobliwie dla Kanadyjczyka. W poszukiwaniu takich nazwisk wertują książki i gazety, słuchają radia i telewizji, a kiedy znajdą już jakieś "soczyste" nazwisko, wpisują je na swoją listę. "Jest to jedna z najcenniejszych rzeczy w naszym domu" - mówi Bennett o liście, a nazwiska w niej spisane nazywa "łakociami dla umysłu". Lista pojawiła się sześć lat temu, kiedy Bennett został "uwięziony" przez nazwę Oginga Odinga i jej aliteracje. Teraz zawiera już ponad dwieście słów, z czego dwadzieścia dwa są "obiegowe" - w każdym momencie gotowe, by je znów poruszyć, przeżuć i duchowo się nimi delektować. Z tych dwudziestu dwóch najdłużej krąży w obiegu nazwisko Slavka J. Hurki - profesora wykładającego zarządzanie na University of Saskatchewan, gdzie studiowała Helen; echolalia tego nazwiska rozpoczęła się w 1974 roku i powtarza się, bez większych przerw, przez ostatnie siedemnaście lat. Większość słówek "znika" po kilku miesiącach. Zaletą niektórych nazwisk (Boris Blank, Floyd Flake, Morris Gook, Lubor J. Zink) jest ich krótki dźwięk, podobny do dźwięku perkusji. Inne (Velberton A. Tittle, Babaloo Mandel) naznaczone są eufonicznymi, polisylabicznymi aliteracjami. Echolalia paraliżuje dźwięk, wstrzymuje czas - dostarcza bodźców w formie "obcych ciał", które rozbrzmiewają echem w umyśle, zachowując - podobnie jak implant - swoją odrębność istnienia. To dźwięk słów, ich "melodia" -jak to określa Bennett - zagnieżdżają się w jego umyśle; ich źródła, sens i skojarzenia są bez znaczenia. (Zachodzi podobieństwo pomiędzy "relikwiarzami nazwisk" a tikami). - Podobnie jest z liczbą kompulsji - powiedział. - Obecnie muszę powtarzać każdą czynność trzy lub pięć razy, ale jeszcze kilka miesięcy temu musiałem mnożyć wszystko przez cztery i siedem. A potem obudziłem się pewnego dnia i czwórka oraz siódemka zniknęły, a na ich miejsce weszła trójka i piątka. Tak, jakby zakoń- 104 czyło się jedno okrążenie i pałeczkę przejęli inni zawodnicy. Ze mną nie ma to nic wspólnego. Osobliwe, niezwykłe, wybitne, karykaturalne obrazy lub słowa zawsze wpadają w oko lub ucho touretyka i prowokują go do ich przetwarzania i naśladowania . Zjawisko to zostało opisane w osobistych notatkach cytowanych przez Meige'a i Feindela w 1902 roku: Zawsze byłem świadom swych szczególnych upodobań do naśladowania7. Czyjś niezwykły gest lub dziwaczna poza były dla mnie - i są nadal - natychmiastowym sygnałem do rozpoczęcia próby ich zreprodukowania. Podobnie ze słowami i wyrażeniami, z wymową i intonacją - gotów byłem naśladować każdą osobliwość. Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem mężczyznę, który komicznie wykrzywiał oczy i usta. Od tego czasu bez chwili wytchnienia starałem się jak najwierniej oddać owo wykrzywienie twarzy. Przez kilka miesięcy bezwiednie powtarzałem grymas tamtego staruszka. Krótko mówiąc, zapadłem na chorobę tikową. O godzinie 7.25 wjechaliśmy do miasta. Na dotarcie do szpitala Bennett potrzebował zwykle nie więcej niż pięć minut, ale tego dnia nasz przejazd okazał się bardziej skomplikowany, a to z powodu 7 Nazwisko znakomitego badacza syndromu Tourette'a - dr. Abuzzahaba - samo w sobie ma niemalże diagnostyczną moc, prowokującą u touretyków groteskowe, perseweracyjne elaboracje (Abuzzahuzzahab itd.). Jednak nie tylko u touretyków to, co niezwykle, ma moc pobudzania i zapadania w pamięć. Już 200 lat temu moc tę opisywał anonimowy autor mnemotechnicznego tekstu Ad Herennium jako naturalną inklinację umysłu do wzmożonej pracy w celu silniejszego umocowywania w sobie niezwykłych obrazów: Codziennie widzimy rzeczy ładne, zwykłe i banalne, i zazwyczaj nie zapamiętujemy ich, ponieważ naszego umysłu nie poruszyło nic osobliwego bądź wspaniałego. Ale gdy słyszymy coś wyjątkowo niegodziwego, haniebnego, niezwykłego, wspaniałego, niewiarygodnego lub śmiesznego, to z pewnością będziemy to długo pamiętać... Zwyczajne rzeczy bez trudu wymykają się z pamięci, a te, które są uderzające i osobliwe, pozostają w niej dłużej... Niech więc sztuka imituje naturę. 105 mimowolnej sławy Bennetta. Kilka tygodni wcześniej jedna z gazet przeprowadziła z nim wywiad, który właśnie tego dnia ukazał się w prasie. Wszyscy uśmiechali się do niego i dowcipkowali na temat artykułu. Trochę zakłopotany, choć jednocześnie ucieszony Bennett żartował wraz z innymi. ("Nigdy się już nie uwolnię od tego piętna- będzie ono na mnie ciążyć do końca życia"). W pokoju lekarskim Bennett i jego koledzy zachowywali się wobec siebie bardzo swobodnie. Paradoksalnie, jednym z przejawów owego rozluźnienia była całkowita swoboda Bennetta w jego touretycznych odruchach- dotykał on lub delikatnie poklepywał swoich kolegów palcami lub - co zdarzyło się dwa razy, kiedy Bennett siedział na sofie - robił nagły zwrot całym ciałem i dotykał palcami u nogi ramienia jednego z kolegów. Zaobserwowałem to już wcześniej u innych touretyków. Bennett niechętnie ujawniał swój touretyzm osobie, którą spotykał po raz pierwszy - starał się go ukrycx lub zatuszować. Powiedział mi, że na początku pracy w szpitalu podskakiwał na korytarzu tylko wtedy, gdy był całkowicie pewien, że nikt go nie widzi; teraz, gdy podskakuje lub podryguje, nikt nie zwraca na to uwagi. Podobnie jak w innych szpitalach, tak i tu głównym tematem rozmów lekarzy były najczęściej osobliwe przypadki. Sam Bennett, leżąc zwinięty na podłodze i dźgając nogą powietrze, opisywał rzadki przypadek neurofibromatozy u młodego mężczyzny, którego niedawno operował. Koledzy słuchali go z uwagą. Anormalność jego zachowania i całkowita naturalność rozmowy stanowiły niezwykły kontrast. W całej tej scenie było coś dziwacznego, ale najwyraźniej była ona dla wszystkich czymś tak powszechnym, że nikogo zupełnie nie dziwiła. Jedynie osobie postronnej widok ten mógł wydać się szokujący. Po kawie i rogalikach poszliśmy do chirurgicznej przychodni przyszpitalnej, gdzie na Bennetta czekało kilku pacjentów. Pierwszym z nich był przewodnik z Banff, o bardzo zachodnim wyglądzie, w kraciastej koszuli, obcisłych dżinsach i kowbojskim kapeluszu. Jego koń przewrócił się i przygniótł go, czego efektem była olbrzymia pourazowa torbiel trzustki. Prowadząc rozmowę z pacjentem - według niego obrzęk zmniejszał się - Bennett delikatnie i łagodnie obmacywał jego brzuch. Potem wraz z radiologiem poszedł sprawdzić sonogramy - potwierdzały one cofnięcie się torbieli. Wróciwszy, Bennett uspokajał pacjenta: - Sam znika. Wszystko jest w porządku, operacja nie będzie konieczna. Może pan znów jeździć konno. Zobaczymy się za miesiąc. Uszczęśliwiony przewodnik oddalił się raźnym krokiem. Jakiś czas później zamieniłem kilka słów z radiologiem. - Bennett jest nie tylko mistrzem diagnoz - powiedział. - Nie znam drugiego takiego chirurga, który miałby tyle współczucia dla chorych co on. Następnym pacjentem była masywna kobieta z czerniakiem na pośladku. Należało go dość głęboko wyciąć. Bennett umył ręce i nałożył sterylne rękawice. Jakaś cecha tej steryIności, bezwzględna konieczność jej zachowania, dała impuls jego touretycznym ruchom; zaczął nagle rzucać prawą ręką w sterylnej rękawicy w kierunku nie umytej, "brudnej" części lewego ramienia. Pacjentka spojrzała na niego bez większego zainteresowania. Zastanawiałem się, co ona może myśleć, widząc te dziwne ruchy i konwulsyjne drgawki ręki. Nie wyglądała na zdziwioną. Z pewnością lekarz ogólny przygotował ją do tego spotkania, mówiąc np.: "Konieczny jest niewielki zabieg chirurgiczny. Polecam pani doktora Bennetta - to wspaniały chirurg. Co prawda czasami wykonuje dziwne ruchy lub wydaje z siebie dziwne dźwięki - ma coś, co nazywa się zespołem Tourette'a - ale proszę się nie martwić, to nigdy nie zdarza się podczas operowania". Kiedy wszystkie wstępne czynności zostały już wykonane, Bennett przeszedł do poważnej pracy. Przetarł pośladek tamponem z jodyną i zrobił zastrzyk z miejscowym znieczuleniem - ręką, która nawet przez chwilę nie drgnęła. Ale gdy tylko rytm czynności został zachwiany - Bennett potrzebował więcej środka znieczulającego i pielęgniarka wzięła od niego strzykawkę, aby ją napełnić - znów pojawiły się nagłe ruchy ręką w kierunku "brudnego" ramienia. Pielęgniarka nawet nie mrugnęła; widziała to już wiele razy 107 i była pewna, że nie pobrudzi on rękawic. Po znieczuleniu Bennett pewną ręką zrobił owalne nacięcie tuż przy czerniaku i po czterdziestu sekundach usunął go wraz z kawałkiem tłuszczu i skóry, który kształtem przypominał brazylijski orzech. "I już po nim!" - powiedział. Potem szybko, z wielką zręcznością zszył brzegi rany, robiąc równe supły na każdym z nylonowych szwów. Pacjentka, odwróciwszy głowę, patrzyła na jego wprawne ruchy i spytała: - W domu pewnie pan też wszystko szyje? Bennett zaśmiał się: - Tak. To mnie przypada w udziale szycie. Wszystko szyję i zszywam, oprócz skarpetek. Ale kto dziś ceruje skarpetki. Spojrzała na niego jeszcze raz: - Robi mi pan pikowany pośladek. Cała operacja zakończyła się po niespełna trzech minutach. - Zrobione. Oto, co wyjęliśmy -pokazał jej wycięty kawałek tkanki. - Fu! - krzyknęła, wzdrygnąwszy się. - Niech mi pan tego nie pokazuje! Ale i tak dziękuję. Wszystko to było od początku do końca profesjonalne i nietouretyczne - oczywiście poza rzutami ręką w stronę ramienia. Miałem tylko pewne wątpliwości co do zasadności pokazania pacjentce wyciętej tkanki. ("Proszę bardzo!") Można pokazać pacjentowi kamień z pęcherzyka żółciowego, ale czy należy pokazywać zakrwawiony, chory kawałek tłuszczu i ciała? Pacjentka wyraźnie nie chciała go oglądać, a Bennett koniecznie chciał go jej pokazać. Zastanawiałem się, czy wynika to z jego touretycznej skrupulatności i dokładności, z potrzeby widzenia i rozumienia wszystkiego. Jeszcze tego samego przedpołudnia znów się nad tym zastanawiałem - Bennett badał starszą kobietę, której wprowadzono wziernik w kształcie litery T do przewodu żółciowego. Bennett w najmniejszym szczególe narysował wziernik, dokładnie objaśniał całą anatomię, a starsza pani powiedziała: - Nie chcę tego wiedzieć. Proszę to po prostu zrobić. Czy ten przymus należało przypisać Bennettowi touretykowi, czy też profesorowi Bennettowi, wykładowcy anatomii? (Raz w ty- 108 godniu wykładał anatomię w Calgary). Czy był to po prostu wyraz jego skrupulatności i troski? A może wyobrażał sobie, że wszyscy pacjenci podzielają jego ciekawość i miłość do szczegółów? Bez wątpienia wielu podzielało, ale najwyraźniej nie wszyscy. Bennett badał następnych pacjentów. Widać było, że jest bardzo popularnym chirurgiem. Każdego operował szybko i sprawnie, całkowicie skoncentrowany i skupiony. Widząc, że poświęca im całą swoją uwagę, pacjenci zapominali o długim wyczekiwaniu w kolejce i o tym, że wciąż czekają inni - czuli, że dla Bennetta istnieją tylko oni. Bardzo przyjemne i bardzo prawdziwe jest życie chirurga, myślałem. Stosunki z pacjentami są bezpośrednie, przyjazne, szczególnie z pacjentami, którzy nie leżą na oddziale, a przychodzą tylko na konsultacje lub zabiegi. Na rezultaty pracy i wdzięczność pacjentów nie trzeba długo czekać - zupełnie inaczej niż w praktyce innych lekarzy, a szczególnie neurologów (do których sam należę). Pomyślałem o swojej matce, która była chirurgiem i bardzo lubiła swoją pracę, i o tym, jak bardzo lubiłem chodzić z nią na obchody. Sam nie mogłem zostać chirurgiem ze względu na moją wrodzoną niezdarność, ale już jako dziecko byłem zafascynowany życiem chirurgów i obserwowaniem ich podczas pracy. To uwielbienie, ta przyjemność, na pół już zapomniane, nagle wróciły do mnie z ogromną siłą, kiedy patrzyłem na Bennetta i jego pacjentów; zapragnąłem być kimś więcej aniżeli tylko widzem, chciałem trzymać rozwieracz, chciałem w jakiś sposób uczestniczyć w operacji. Ostatnim pacjentem Bennetta był młody mechanik z rozległą neurofibromatozą. Jest to dziwaczna choroba, często nowotworowa, której mogą towarzyszyć zniekształcające całe ciało brązowawe obrzmienia i guzowatość fragmentów skóry 8. Ten młody mężczyzna jeszcze kilka tygodni temu miał fałd zwisający z klatki piersiowej tak ogromny, że podnosząc go, mógł nim zakryć całą głowę, i tak ciężki, że uginał się pod jego ciężarem. Usunięcie go wymagało od Bennetta wielkiego doświadczenia i sprawności. Obecnie badał on inny olbrzymi fałd wyrastający z ramion oraz duże brązowawe fałdy 8Na chorobę tę bardzo poważnie cierpiał słynny człowiek-słoń, John Merrick. 109 skórne w pachwinach i pod pachami. Bałem się, że w trakcie zdejmowania szwów Bennett powie swoim zmienionym głosem: "Okropne!" Mogłoby to zrazić pacjenta, pomimo iż był to jedynie nic nie znaczący werbalny tik. Na szczęście nie było żadnego "okropne" ani żadnych innych tików. Dopiero kiedy badał grzbietowy fałd skóry, dało się słyszeć krótkie "Okro-". Jak się później dowiedziałem, stłumienie ostatnich głosek nie było świadome - tiki Bennetta były przecież mimowolne. Pomyślałem więc, że skoro nie były świadome, to musiały być dyktowane podświadomą troską o pacjentów. - Miły młody człowiek - powiedział Bennett, kiedy wyszliśmy z przychodni. - Otwarty, śmiały i przyjazny. Inni na jego miejscu nie wytknęliby nosa z domu. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to samo można było powiedzieć o nim samym. Wielu ludzi z zespołem Tourette'a cierpiało udręki, zamykało się w sobie i wycofywało ze świata, nie wytykając nosa z domu. Ale Bennett tego nie zrobił: on z tym walczył; stawiał czoło życiu i ludziom, wybrał zawód najbardziej nieprawdopodobny z możliwych i udało mu się. Sądzę, że jego pacjenci zdawali sobie z tego sprawę i że to był jeden z powodów, dla których tak bardzo mu ufali. Mężczyzna z fałdami skóry był ostatnim pacjentem w przychodni, ale Bennett miał tylko krótką przerwę przed równie długim popołudniem na szpitalnym oddziale chirurgii. Wymówiłem się od tego i poszedłem na spacer do miasta. Przechadzałem się po Branford z przedziwnym poczuciem deja vu wymieszanego z jamais vu; miałem wrażenie, że kiedyś już tu byłem, a potem znów wszystko wydawało mi się nowe. I nagle przypomniałem sobie - w sierpniu 1960 roku, podróżując autostopem z Gór Skalistych na Zachód, zatrzymałem się tu na jedną noc. W tamtym czasie mieszkało tu zaledwie kilka tysięcy osób, a miasteczko składało się z kilku zakurzonych ulic, moteli i barów i przypominało przydrożny parking dla ciężarówek. Obecnie Branford liczyło dwadzieścia tysięcy mieszkańców; wysadzana drzewami aleja stanowiąca główną promenadę miasta, zapełniona była sklepami i samochodami; był tu ratusz 110 miejski, posterunek policji, szpital i kilka szkół. To była teraźniejszość, która otaczała mnie ze wszystkich stron, ale poprzez nią wciąż docierały do mnie obrazy zakurzonych dróg i małych barów sprzed trzydziestu lat, obrazy, które odżyły teraz w mojej pamięci. W piątki Bennett operował. W ten piątek miał wykonać mastektomię [amputacja gruczołu sutkowego - przyp. tłum]. Nie mogłem doczekać się tej chwili - bardzo chciałem zobaczyć go przy stole operacyjnym. Pacjenci w gabinecie zabiegowym to jedno - zawsze można skupić się na kilka minut - ale tu, podczas długiej i trudnej operacji, Bennett musiał przez kilka godzin, a nie tylko minut, być - całkowicie skoncentrowany. Widok Bennetta przygotowującego się do wejścia na salę operacyjną był niesamowity. "Może pan stanąć obok niego - powiedział do mnie jego młody asystent. -To niezwykłe doświadczenie". - I tak w rzeczywistości było. To, co widziałem w przychodni, było teraz kilkakrotnie spotęgowane: ciągłe wyrzuty rąk w stronę "brudnego" ramienia - które jednak nigdy nie zostało dotknięte - w stronę asystenta, lustra; nagłe szarpnięcia całym ciałem, czego efektem były dotknięcia stopą któregoś z kolegów; i salwy dziwnych odgłosów - "Huu-huu! Huuu- Huuu" - przypominające hukanie dużej sowy. Po umyciu rąk i nałożeniu rękawic i fartuchów Bennett i jego asystent podeszli do stołu operacyjnego, na którym leżała znieczulona wcześniej pacjentka. Przez chwilę przeglądali zapis mammo-graficzny. Chwilę później Bennett wziął skalpel i bez śladu niedawnych tików zrobił pierwsze zdecydowane nacięcie - tym samym wszedł w rytm operacji. Minęło dwadzieścia minut, pięćdziesiąt minut, siedemdziesiąt, sto. Operacja wymagała wielu skomplikowanych zabiegów - trzeba było podwiązać naczynia krwionośne, znaleźć nerwy - ale nic nie zakłócało jej równego, płynnego rytmu. W końcu, po dwóch i pół niezwykle napiętych, wyczerpujących godzinach, Bennett podziękował wszystkim, ziewnął i przeciągnął się. Przez cały ten czas jego touretyczna natura nie dała o sobie znać. I to nie dlatego, że Bennett powstrzymywał się lub hamował, ale po prostu dlatego, że nie było żadnego impulsu wywołującego tiki. 111 - Podczas operacji nawet przez myśl mi nie przejdzie, że mam zespół Tourette'a - mówi Bennett. W tym czasie cała jego tożsamość jest tożsamością chirurga, a jego psychika i układ nerwowy całkowicie są jej podporządkowane; stają się aktywne, skoncentrowane, nietouretyczne. Tylko wtedy, gdy operację przerywa się na kilka minut - np. by sprawdzić wykonane podczas operacji prześwietlenie - Bennett przypomina sobie, że j e s t touretykiem, i w tym samym momencie staje się nim. Gdy tylko rytm operacji zostaje przywrócony, touretyzm, touretyczna tożsamość znów znika. Asystenci Bennetta, choć znają go i pracują z nim od lat, ciągle są zaskoczeni tą nagłą zmianą. - Touretyzm znika w ciągu sekundy - powiedział jeden z nich. - To wygląda jak cud. Nie zawsze jednak tak było, mówił mi później Bennett. Zdarzało się, że podczas operacji bombardowano go informacjami o tym, co dzieje się na zewnątrz, np.: "W pokoju przyjęć czeka na pana trzech pacjentów", "Pani X pyta, czy może przyjść o dziesiątej", "Pańska żona chce wziąć karmę dla psów". Tego typu informacje rozpraszały jego uwagę, wytrącały go z rytmu operacji, zamącały koncentrację. Kilka lat temu wprowadził regułę, że pod żadnym pozorem nie wolno mu przeszkadzać w czasie operacji, aby mógł całkowicie się na niej skupić. Zachowanie Bennetta podczas operowania pobudza do zastanowienia się nad złożoną i wciąż do końca nie zbadaną naturą syndromu Tourette'a, a także nad ważnymi kwestiami dotyczącymi istoty rytmu i melodii oraz natury działania, roli reprezentacji i tożsamości. Przejście od nieskoordynowanych, gwałtownych tików do łagodnych, płynnych i spójnych ruchów może u touretyka nastąpić wtedy, gdy wciąga się on w rytm miarowej muzyki lub czynności. Zaobserwowałem tę prawidłowość u mężczyzny, którego opisałem w eseju "O dowcipnym Rayu i jego tikach"*; wykonując równe, rytmiczne ruchy ciałem, potrafił on przepłynąć całą długość basenu bez tików; *Patrz: Oliver Sacks, Meżczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, op. cit. (przyp. tłum.). 112 jednak w momencie odbijania się od ściany basenu, kiedy rytm, kinetyczna melodia, zostały przerwane, fala tików powracała. Wielu touretyków trenuje sport, co z jednej strony (jak podejrzewam) może wynikać z właściwej im niezwykłej szybkości i dokładności , z drugiej zaś z ogromnej energii i nadmiernej pobudliwości ruchowej. Nadpobudliwość ta może zamiast nieregularnych wybuchów przyjąć formę rytmicznych ruchów podczas biegu lub gry. Podobnie jest w przypadku muzyki. Pojawiające się u touretyków zaburzenia mowy i czynności ruchowych oraz drgawki ustępują, gdy zaczynają oni śpiewać lub mówić odliczankę (to samo dotyczy także osób jąkających się). Drgawki i zaburzenia ruchowe charakterystyczne w chorobie Parkinsona (zwanej również kinetycznym jąkaniem się) mogą także ustąpić pod wpływem rytmicznej muzyki lub czynności. Źródłem tego typu reakcji są raczej osobnicze cechy motoryczne aniżeli osobowość czy tożsamość. Niektóre z transformacji Bennetta podczas wykonywania przez niego operacji zachodziły, jak 9 Touretyk potrafi w zupełnie naturalny sposób i bez wysiłku reagować i działać w takim tempie, które większości z nas wydaje się niemożliwe do osiągnięcia lub "anormalne". Znakomitym przykładem może tu być Shane F., touretyczny artysta, i jego niezwykłe umiejętności strzelania do ruchomego celu. Czas reakcji Shane'a jest znacznie krótszy od normalnej, a liczba oddanych strzałów sześć razy większa od przeciętnej. Nie dość tego, Shane wykazuje się spokojem i dużą celnością; dla "normalnej" osoby osiągnięcie takiego tempa - jeśli w ogóle możliwe - jest równoznaczne z rezygnacja z dokładności trafień. Z drugiej strony, kiedy poproszono Shane'a, by postarał się przystosować do (naszych) normalnych szybkości, jego ruchy stały się nienaturalne, niezgrabne, przestał celnie strzelać, wróciły też tiki. Okazało się, że j e g o normalna szybkość i n a s z a normalna szybkość to dwie różne rzeczy, że system nerwowy touretyka pracuje w tym przypadku na wyższych obrotach. Podobne tempo i porywczość występowały także u wielu pacjentów z zespołem pozapaleniowym mózgu, kiedy byli oni pobudzani 1-dopą. Doskonałym przykładem jest tu Hester Y., którą opisałem w Przebudzeniach: "Jeśli pani Y. przed rozpoczęciem podawania 1-dopybyłanajbardziej spowolnioną osobą, jaką kiedykolwiek widziałem, pod wpływem 1-dopy stała się n a j bardziej przyśpieszoną. Znałem pewną liczbę olimpijczyków, ale pani Y. pobiłaby ich wszystkich czasem reakcji; w innych okolicznościach mogłaby zostać najszybszym rewolwerowcem na Dzikim Zachodzie . * Oliver Sacks. Przebudzenia, przeł. P. Jaśkowski, Poznań 1997, s. 369 (przyp. tłum.). 113 sądzę, na podstawowym, "muzycznym" poziomie. Na tym poziomie operowanie stawało się działaniem automatycznym. Wszystko, co czynił, zestrajało się w jedną płynną całość. Podobnie jak prowadzenie samochodu, tak i operowanie z czasem częściowo zautomatyzowało się i Bennett mógł gawędzić z pielęgniarkami, dowcipkować, przekomarzać się i myśleć, podczas gdy jego ręce, oczy i mózg prawie bezwiednie wykonywały powierzone im zadanie. Ów "muzyczny" poziom współistnieje z wyższym, osobistym poziomem świadomości, który konstruuje tożsamość - w wypadku Bennetta jest to rola chirurga i bycie nim. Anatomia (i chirurgia) to niezmienne jego miłości, znajdujące się w centrum jego istnienia: Bennett jest najbardziej sobą, najgłębiej sobą, gdy zatopiony jest w swojej pracy. Cała jego osobowość i zachowanie - często nerwowe i niepewne - zmieniają się, kiedy wkłada chirurgiczny strój - a wraz z nim "przywdziewa" nową tożsamość, która czyni go mistrzem. Częściowo z tego właśnie powodu całkowicie znikają jego touretyczne odruchy. To samo zaobserwowałem u touretycznych aktorów; znam pewnego aktora, który poza sceną ma silne objawy zespołu Tourette'a, ale kiedy jest na scenie, kiedy odgrywa swoją rolę, touretyzm przestaje istnieć. Jesteśmy tu świadkami zjawiska, które zachodzi na znacznie wyższym poziomie aniżeli rytmiczny, quasi-automatyczny rezonans zachowań motorycznych. Bez względu na to, jak zwą to zjawisko w psychologii czy medycynie -jest to fundamentalny akt inkarnacji, wcielenia, dzięki któremu umiejętności, uczucia i ukryte ślady przeżyć psychicznych innego "ja" poddane zostają kontroli mózgu, ten zaś na czas trwania określonej czynności "redefiniuje" cały system nerwowy owego "ja" 10. Taka transformacja tożsamości, jej 10 Problem ten jest szczególnie złożony, ponieważ niektórzy touretycy mają skłonności do mimiki, imitacji i personifikacji, charakteryzujących się bardziej konwulsyjną naturą. (Czego przykład opisałem w The Possessed). Ten rodzaj imitacji nie powoduje transformacji; wręcz odwrotnie -jeszcze głębiej pogrąża chorego w touretyzmie. Touretyczny aktor czuł poza sceną silny pociąg do konwulsyjnych personifikacji i innych touretycznych zachowań, ale ich natura była zupełnie inna od uzdrawiającego grania na scenie. Sztuczny impuls odtwórczy lub personifikacyjny stymuluje sztuczną część danej osoby (a także jej systemu nerwowego) - tylko głęboka, calkowitaidentyfikacja, jak w przypadku Bennetta, może spowodować transformację. 114 reorganizacja, pojawia się u każdego z nas: zmieniamy się z jednej osoby w inną, przechodzimy od jednej roli do drugiej - od rodzicielskiej do zawodowej, od zawodowej do politycznej, od politycznej do erotycznej itd. Przejścia te mają szczególnie dramatyczny przebieg u osób, które "opuszczają" swoje neurologiczne lub psychiatryczne syndromy lub "powracają" do nich, a także u zawodowych aktorów. Typowym sposobem doświadczenia wspomnianych transformacji, owych przeskoków pomiędzy bardzo skomplikowanymi, trwałymi śladami przeżyć psychicznych, jest "przypominanie" i "zapominanie": Bennett zapomina, że jest touretykiem ("nawet przez myśl mi nie przejdzie"), ale przypomina to sobie, gdy tylko następuje przerwanie rytmu. W tym samym momencie staje się touretykiem, ponieważ na tym poziomie świadomości nie ma rozróżnienia pomiędzy pamięcią, wiedzą, impulsem lub czynem - wszystkie one są jednym i tym samym. (W innych przypadkach jest podobnie: widziałem kiedyś mężczyznę z chorobą Parkinsona, który zaaplikował sobie zastrzyk apomorfiny, aby pozbyć się uczucia sztywności - po kilku minutach nagle odzyskał możliwości ruchu, uśmiechnął się i powiedział: "zapomniałem, jak to jest mieć chorobę Parkinsona"). W piątkowe popołudnia Bennett był wolny. Lubił wtedy wybierać się na długie wędrówki, wycieczki rowerowe lub przejażdżki samochodem. Z ogromną przyjemnością jeździł na pobliskie ranczo z uroczym jeziorem, do którego można było dojechać tylko wyboistą, zakurzoną drogą. Ranczo położone było w przepięknym miejscu na wąskim urodzajnym pasie ziemi pomiędzy jeziorem i górami. Spacerowaliśmy tam kilka godzin, rozmawiając o tym i owym, a Bennett - gdy mijaliśmy coś ciekawego - dawał mi krótkie lekcje botaniki i geologii. Pewnego razu po kąpieli w jeziorze zobaczyłem, że Bennett dość niespodziewanie zwinął się na ziemi 115 i uciął sobie drzemkę. Wyglądał na spokojnego, rozluźnionego; jednak fakt, że zasnął tak nagle i głęboko, nasunął mi przypuszczenie, że nazbyt wiele trudności musiał on pokonać w ciągu dnia, że przeżywa takie chwile, kiedy nie może już wytrzymać stresu. Zastanawiałem się, jak wiele musi ukrywać pod swoją genialną powierzchnią - z jak wieloma rzeczami musi dawać sobie radę. Później, kiedy kontynuowaliśmy naszą włóczęgę po ranczu, mówiliśmy o tym, że mogę zobaczyć tylko zewnętrzne objawy jego touretyzmu, te zaś - choć dziwaczne - na pewno nie były najgorszym problemem. Prawdziwe problemy, te wewnętrzne, to panika i napady furii - uczucia tak gwałtowne, że obawiał się, iż go przygniotą, i tak nagłe, że nigdy nie potrafił ich przewidzieć. Czasem wystarczył widok policyjnego wozu lub perspektywa mandatu, a w jego głowie natychmiast powstawał krwawy scenariusz: szaleńczy pościg, strzelanina, płomienie ognia, śmiertelnie ranni i zabici. W ciągu kilku chwil krwawa fabuła była dopracowana w każdym szczególe, a przerażające obrazy w szaleńczym tempie przebiegały mu przez głowę. Jedna część jego osoby - ta niezaangażowana - mogła obserwować te sceny z obojętnością, ale druga część była przez nie "wchłaniana" i pobudzana do działania. Bennett potrafił powstrzymać wybuchy paniki w miejscach publicznych, ale napięcie, wynikłe z opanowywania się, było bardzo silne i wyczerpujące. W domu mógł się wyżyć - nie na innych osobach, ale na otaczających go martwych przedmiotach. Na jednej ze ścian widniały ślady wielu uderzeń, podobnie jak na lodówce, w którą podczas ataków furii rzucił już właściwie wszystkim. W jego gabinecie lekarskim od ciągłego kopania zrobiła się w ścianie dziura, którą musiał zasłonić rośliną doniczkową; a w jego domowym gabinecie na ścianach wyłożonych cedrowym drewnem, widniały ślady noża. - Touretyzm nie zawsze jest śmieszny i łagodny - powiedział mi. - Można postrzegać go jako coś cudacznego, zabawnego, czuć pokusę jego uromantycznienia, ale zespół Tourette'a pochodzi z głębi systemu nerwowego i z podświadomości. Sięga naszych najdawniejszych, najsilniejszych uczuć. Syndrom Tourette'a jest jak epi- 116 lepsja w podkorzu; kiedy mu ulegasz, pomiędzy tobą a "tym czymś" jest tylko wąski pas kory, wąski pas oddzielający cię od szalejącej burzy, ślepej siły podkorza. Zespół Tourette'a można postrzegać jako coś czarującego, zabawnego i twórczego, ale ma on również swoje ciemne strony, z którymi trzeba walczyć przez całe życie. Jazda powrotna była stymulującym, a czasami przerażającym doświadczeniem. Teraz, kiedy Bennett poznał mnie już, nie starał się już hamować swoich touretycznych odruchów. Puszczał na kilka sekund kierownicę - jeśli nawet nie było to kilka sekund, to dla mnie trwało to znacznie dłużej - i uderzał opuszkami palców w przednią szybę (w rytm ciągłych "Huu, huuu", "Cześć!", "To okropne!"), poprawiał okulary, "wypośrodkowywai" je na tysiąc różnych sposobów, a zgiętymi palcami wskazującymi bez przerwy wygładzał wąsy, patrząc przy tym we wsteczne lusterko zamiast na drogę. Jak oszalały poruszał przez cały czas kolanami, próbując ułożyć je symetrycznie do kierownicy; nieustannie "wypośrodkowywał" je, nagłymi ruchami przestawiał z jednej strony na drugą, tak że samochód jechał w dół ulicy dziwacznym zygzakiem. - Niech się pan nie przejmuje - powiedział, ujrzawszy moje zaniepokojenie. - Znam tę drogę. Widzę w lusterku, że nic za nami nie jedzie. Jeszcze nigdy nie miałem wypadku11 . Bennett miał wewnętrzną potrzebę patrzenia na innych i odwrotnie - musiał czuć na sobie ich wzrok. Objawiało się to w przedziwny sposób. Kiedy dotarliśmy do domu, schwycił Marka, postawił go przed sobą i wygładzając wąsy, mówił do niego rozwścieczonym głosem: "Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!" Mark nie ruszył się z miejsca, ale nie potrafił skoncentrować wzroku na twarzy ojca. Wtedy Bennett schwycił go za rękę i mocno trzymając, syknął: 11 Wycieczka samochodowa, którą odbyłem z przyjacielem-także touretykiem, była równie niezapomnianym przeżyciem. Przez cały czas nagłymi ruchami szarpał kierownicą z jednej strony w drugą, gwałtownie naciskał na hamulec lub pedał gazu albo wyjmował podczas jazdy kluczyk ze stacyjki. Twierdził jednak, że tego typu touretyczne odruchy są bezpieczne - od kiedy miał prawo jazdy, tzn. od 10 lat, nigdy nie miał żadnego wypadku. 117 "Spójrz na mnie!". Mark stal w bezruchu, jak gdyby był w transie, jakby został zahipnotyzowany. Wydarzenie to zaniepokoiło mnie, choć inne sceny rodzinne były wzruszające: Bennett symetrycznymi ruchami rozpostartych palców lekko uderzał we włosy Helen; wydawał przy tym miękkie "Huu, huu". Helen z pogodnym uśmiechem przyjmowała i akceptowała te pieszczoty; była to przejmująca scena, pełna zarówno czułości, jak i absurdu. - Kocham go takim, jaki jest - mówiła Helen. - Nie chciałabym go, gdyby był inny. Bennett odnosił się do swojego zachowania w podobny sposób: - To śmieszna choroba - tak jakby to nie była choroba, tylko ja. Mówię słowo "choroba", ale nie jest to odpowiednie określenie. Bennettowi, podobnie jak i innym touretykom, trudno jest traktować swoje schorzenie jak coś zewnętrznego, ponieważ wydaje im się, że oni sami, naumyślnie, wykonują wiele tików i mimowolnych ruchów i że stanowią one integralną część ich "ja", ich osobowości, ich woli. W przypadku parkinsonizmu i pląsawicy jest zupełnie inaczej: chory nigdy nie utożsamia się z objawami, zawsze odczuwa je jako znajdującą się poza jego "ja" dolegliwość. Drgawki i tiki zajmują w touretyzmie pozycję pośrednią: niekiedy wydają się wyrazem własnej woli, ale czasem odczuwane są jako przymus, coś narzuconego przez inną, obcą wolę. Dwuznaczności te ilustruje często sposób określania choroby. Rozdzielenie pomiędzy "coś" i "ja" ma nierzadko swoje odbicie w śmiesznych, upersonifikowa- nych nazwach: jeden ze znanych mi touretyków nazywa zespół Tourette'a "Toby", a inny "Pan T". Odwrotnym przykładem, świadczącym o przejęciu "ja" przez owo "coś", może być dosadne określenie, którego użył w liście pisanym do mnie pewien młody mężczyzna z Utah, nazywając swoje schorzenie "touretyczną duszą". Choć Bennett nie ma nic przeciwko postrzeganiu zespołu Tourette'a w kategoriach neurochemicznych lub neurofizjologicznych - opisujących chorobę jako chemiczną anormalność, jako "włączany i wyłączany obwód elektryczny", jako "uwolnienie prymitywnych, zazwyczaj powstrzymywanych zachowań" - czuje jednak, że 118 turetyzm stał się częścią jego osobowości. Z tego powodu (między innymi) nie toleruje haloperidolu i podobnych mu lekarstw - redukując objawy zespołu Tourette'a, redukują one jednocześnie jego osobowość, tak że nie czuje się w pełni sobą. - Efekty uboczne działania haloperidolu były okropne - powiedział. - Byłem bardzo niespokojny, nie mogłem ustać w miejscu, moje ciało zwijało się i skręcało, drżałem jak cierpiący na chorobę Parkinsona. Kiedy lek przestał działać, poczułem ogromną ulgę. Z drugiej strony prozac jest jak dar z niebios, jeśli chodzi o obsesje i ataki furii, choć nie działa na tiki. Rzeczywiście - dla wieku touretyków prozac był darem niebios, choć na niektórych w ogóle nie działał, a u kilku spowodował odwrotny do zamierzonego efekt - intensyfikację niepokoju, obsesji czy ataków szału 12 . Choć tiki pojawiły się u Bennetta w wieku siedmiu lat, to dopiero kiedy miał trzydzieści siedem dowiedział się, że cierpi na syndrom Tourette'a. - Kiedy pobraliśmy się, nazywał to po prostu "nerwowym nawykiem" - powiedziała mi Helen. - Często żartowaliśmy na ten temat. Mówiłam mu: "Ja rzucę palenie, a ty swoje tiki". Sądziliśmy, że jeśli będzie chciał, może się ich pozbyć. Potem, w 1977 roku, kiedy Mark był malutki, Clark usłyszał w radiu program "Quirks and Quarks". Był bardzo podniecony i wołał do mnie: "Helen, chodź tu szybko! Ten facet mówi o takich jak ja!" Był bardzo poruszony, kiedy dowiedział się, że inni ludzie też to mają. A ja odczułam ulgę, ponieważ od dawna podejrzewałam, że coś jest nie tak. Dobrze było móc to w końcu zaszufladkować. Dotychczas nigdy nawet o tym nie napomknął, nie podejmował tematu choroby, ale od kiedy dowiedzieliśmy się, co to jest, opowiadał o tym, jeśli ktoś go zapytał. Dopiero od kilku lat spotyka innych ludzi z tym schorzeniem i jeździ na spotkania Stowarzyszenia Syndromu Tourette'a. 12 Spotkało to innego touretycznego lekarza; nie tylko miał on tiki, ale także ataki paniki i szału, które tylko wielkim wysiłkiem woli potrafił powstrzymać. Kiedy podano mu prozac, słabe hamulce kontrolne puściły i wdał się w bójkę z policją, po czym spędził noc w areszcie. 119 Jeszcze do niedawna syndrom Gillesa de la Tourette'a był nieznany i trudny do zdiagnozowania, nawet w medycynie, tak więc wiele osób - na podstawie urywkowych informacji, które pojawiały się w mediach - samodzielnie stawiało diagnozę albo czynili to ich przyjaciele lub rodzina. Znam innego lekarza, chirurga z Luizjany, któremu - o paradoksie! - diagnozę wystawił jego własny pacjent, który zobaczył touretyka w telewizyjnym programie Phila Donahue. Nawet teraz dziewięć na dziesięć diagnoz stawianych jest nie przez lekarzy, ale przez inne osoby, które dowiedziały się o chorobie z mediów. Rozpowszechnienie wiedzy o tym schorzeniu należy zawdzięczać wysiłkom Stowarzyszenia Syndromu Tourette'a, które na początku lat siedemdziesiątych liczyło zaledwie trzydziestu członków, a obecnie liczy ich ponad dwadzieścia tysięcy). Jest sobotni ranek, i muszę wracać do Nowego Jorku. - Jeśli będzie ładna pogoda, podrzucę pana moim samolotem do Calgary - oznajmił mi nagle Bennett poprzedniego wieczoru. - Leciał już pan kiedyś z touretykiem? - Z jednym byłem na wycieczce kajakowej 13- odparłem - a z innym jeździłem samochodem, ale żeby latać... - Spodoba się panu - odpowiedział Bennett. - To będzie dla pana zupełnie nowe doświadczenie. Jestem jedynym na świecie chirurgiem-touretykiem, który umie latać. O świcie budzę się i zauważam - z mieszanymi uczuciami - że choć jest zimno, to warunki do lotu są wyśmienite. Dojeżdżamy samochodem do małego lotniska w Branford - podczas jazdy Bennett przez cały czas wierci się i rzuca, co wprawia mnie w dość nerwowy nastrój. 13 Przejażdżka kajakiem pewnego letniego miesiąca na jeziorze Huron z Shanem F. byta niezwykłym doświadczeniem z czysto ludzkiego, ale i z medycznego punktu widzenia - kajak stał się przedłużeniem jego ciała, każdy jego nagły ruch powodował, że kołysał się i zanurzał w wodzie; dawało mi to niezapomniana, bezpośrednią możliwość zrozumienia, co to znaczy być w jego skórze. Bez przerwy miotało nami na wszystkie strony, jak podczas burzy, bez przerwy byliśmy o krok od przewrócenia się - marzyłem tylko o tym, żeby wreszcie kajak przewrócił się i raz na zawsze utonął, oraz bym wreszcie mógł uciec i dopłynąć do brzegu. 120 - W powietrzu jest znacznie łatwiej. Nie ma tam żadnej drogi i nie trzeba przez cały czas trzymać urządzeń sterowniczych -mówi. Przyjeżdżamy na lotnisko, Bennett parkuje samochód, otwiera hangar i z dumą pokazuje mi swój samolot - niewielki czerwono-biały jednosilnikowy Cessna Cardinal. Wyciąga go na pole startowe i sprawdza, potem jeszcze raz sprawdza, a potem jeszcze raz. A potem rozgrzewa silnik. Jest bardzo zimno i wieje północny wiatr. Z niecierpliwością, ale także z rosnącym spokojem obserwuję Bennetta, który sprawdza wszystko po kilka razy. Jeśli jego touretyczna natura każe mu sprawdzać wszystko trzy lub pięć razy - tym lepiej dla nas. Podobne uczucie pewności towarzyszyło mi, gdy obserwowałem go podczas operacji - czułem, że jego touretyzm czyni go dokładniejszym i skrupulatniejszym, nie tłumiąc przy tym jego intuicji, jego wolności. Wszystko skontrolowane. Bennett ruchem akrobaty wskakuje do samolotu, przyśpiesza obroty silnika i startuje. Kiedy wznosimy się, nad Górami Skalistymi wschodzi słońce i zalewa naszą małą kabinę złotym światłem. Wzlatujemy na wysokość dziewięciu tysięcy stóp, a Bennnett nerwowo się porusza, klepie rękami, dotyka okularów, wąsów, sufitu kabiny. To nie są silne tiki, myślę, ale co by było, gdyby miał takie? Co będzie, jeśli zechce zrobić młynek albo koziołka, albo pętlę? A co się stanie, jeśli poczuje wewnętrzną potrzebę, żeby wychylić się i dotknąć śmigła? Touretyków fascynują wirujące przedmioty; wyobrażam sobie Bennetta wychylającego się przez okno i kurczowo próbującego dotknąć śmigła. Ale jego tiki i kompulsje są słabe - kiedy zdejmuje rękę ze steru, samolot dalej spokojnie leci. Na szczęście nie ma tu żadnej wytyczonej drogi. Nie ma znaczenia, czy wzniesiemy się, czy opadniemy o pięćdziesiąt stóp. Mamy całe niebo do zabawy. A Bennett, urodzony lotnik, jest jak dziecko, które się bawi. Taka jest właśnie część jego touretycznej natury - potrafi ulec wewnętrznej potrzebie zabawy, którą my najczęściej skrywamy lub którą już dawno utraciliśmy. Wolność i przestrzeń wprawiają go w zachwyt; jego wzrok jest beztroski, chłopięcy - nieczęsto widywałem go 121 takiego na ziemi. Wznosząc się, lecimy teraz nad pierwszymi szczytami - strażnikami Gór Skalistych; pod nami rozciągają się przestrzenie porośnięte żółtawymi modrzewiami. Znajdujemy się jakieś tysiąc stóp nad szczytami. Zastanawiam się, czy Bennett, gdyby był sam, miałby ochotę przelecieć nad nimi w odległości dziesięciu stóp, w odległości centymetrów - touretycy czują silny pociąg do tego typu ryzykownych sytuacji. Na wysokości dziesięciu tysięcy stóp wlatujemy w korytarz pomiędzy szczytami gór, po naszej prawej stronie ich grzbiety oświetla poranne słońce - ich cień odbija się na stokach po naszej lewej. Na wysokości jedenastu tysięcy stóp widzimy Góry Skaliste na całej ich szerokości, która w tym miejscu wynosi zaledwie pięćdziesiąt pięć mil. Na wschód od nas rozciąga się złota preria prowincji Alberta. Przed oczami miga mi ramię Bennetta, jego prawa ręka delikatnie uderza w przednią szybę. - Patrz, góry osadowe! - pokazuje przez okno. - Wypiętrzyły się z dna morza pod kątem siedemdziesięciu, osiemdziesięciu stopni. Bennett patrzy na strome wierzchołki skał, jakby to byli jego starzy przyjaciele; świetnie czuje się w ich bliskości. Na nie oświetlonych słońcem stokach leży jeszcze śnieg, podczas gdy tam, gdzie słońce dociera, dawno już zniknął; na całej północno-zachodniej stronie widzimy ciągnące się w kierunku Banff górskie lodowce. Bennett porusza się, potem znów się porusza i jeszcze raz - stara się ustawić kolana symetrycznie do urządzeń sterujących. Mijamy granicę prowincji Alberta - za nami czterdzieści minut lotu. Pod nami wije się rzeka Highwood. Schodzimy z północnego kierunku i skręcamy nieznacznie w stronę Calgary. Za sobą zostawiamy porośnięte osikami ostatnie zbocza Gór Skalistych. Lecimy teraz niżej; pod nami rozciągają się pola pszenicy i lucerny - farmy, rancza, żyzne prerie - ale i tu wszędzie rosną złociste osiki. Wśród pól, na płaskiej równinie wyrastają nagle wzgórza Calgary. W radiu pojawiają się zakłócenia - wielki rosyjski transportowiec schodzi do lądowania; trzeba szybko otworzyć główny pas startowy, zamknięty na czas konserwacji. Nadlatuje następny potężny samolot - z zambijskich linii lotniczych. Samoloty z całego 122 świata właśnie w Calgary przechodzą poważne remonty i konserwację; to lotnisko, jak mówi Bennett, dysponuje najlepszym sprzętem naprawczym w całej Ameryce Północnej. W całym tym wielkim zamieszaniu Bennett podaje przez radio naszą pozycję i krótką informację (samolot Cardinal o długości piętnastu stóp z touretykiem i neurologiem na pokładzie). Odpowiedź jest natychmiastowa, tak rzetelna i dokładna, jakbyśmy byli Boeingiem 747. Wszystkich pilotów traktuje się na świecie zawsze tak samo. A świat pilotów to zupełnie oddzielna kraina, to masoneria, ze swoim tajemniczym językiem, znakami, mitami i zasadami. Najwyraźniej Bennett jest w tym świecie znany - po wylądowaniu jeden z kontrolerów ruchu od razu rozpoznaje go i wesoło do niego kiwa. Bennett niespodziewanie szybko i raptownie wyskakuje z samolotu - podążam za nim wolniejszym, "normalnym" krokiem - i już po chwili rozmawia ze stojącymi na polu startowym dwoma potężnymi, młodymi mężczyznami - braćmi Kevinem i Chuckiem, którzy są czwartym pokoleniem pilotów w Górach Skalistych. Obaj świetnie go znają. - Jest jednym z nas - mówi do mnie Chuck. - W porządku facet. Touretyk? No i co z tego? To dobry człowiek. I cholernie dobry pilot. Prowadzą luźną rozmowę przeplataną niezwykłymi historiami. Nie trwa to długo. Bennett musi wracać do Branford - o jedenastej ma wykład dla grupy pielęgniarek, a tematem nie jest jakiś problem chirurgiczny, ale syndrom Tourette'a. Zbiorniki jego niewielkiego samolotu zostają napełnione paliwem. Bennett przygotowuje się do drogi powrotnej. Podajemy sobie ręce i ściskamy się na pożegnanie. Kiedy idę w kierunku terminalu, odwracam się i patrzę na Bennetta. Podchodzi do samolotu, wjeżdża na główny pas startowy i szybko wznosi się w górę. Za nim ciągnie się smuga spalin. Patrzę za nim przez chwilę, dopóki nie znika. 122 WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ Na początku października 1991 roku zadzwonił do mnie emerytowany minister z Midwest i opowiedział o narzeczonym swojej córki, pięćdziesięcioletnim mężczyźnie imieniem Virgil, który od wczesnego dzieciństwa był niewidomy. Miał na obu oczach grubą kataraktę, a także, jak mu powiedziano, barwnikowe zapalenie siatkówki - chorobę uwarunkowaną genetycznie, która powoli, lecz nieubłaganie trawi siatkówkę aż do jej zniknięcia. Jednak jego narzeczona, Amy, która sama, ze względu na cukrzycę, musi regularnie chodzić do okulisty, zabrała go ostatnio do swojego lekarza, doktora Scotta Hamlina, a ten obudził w nich nową nadzieję. Wysłuchawszy uważnie historii Virgila, doktor Hamlin nie był do końca przekonany, że Virgil miał barwnikowe zapalenie siatkówki. Na tym etapie trudno było jeszcze o pewność, ponieważ pod grubą kataraktą siatkówki nie było już widać, ale Virgil wciąż odróżniał jasność od ciemności, poznawał kierunek, z którego padało światło, widział cień ręki poruszającej się przed jego oczyma - oczywiste więc było, że siatkówka nie uległa całkowitemu zniszczeniu. Poza tym zdjęcie katarakty jest stosunkowo prostym zabiegiem chirurgicznym, stwarzającym niewielkie ryzyko. Nie było nic do stracenia, a wiele można było zyskać. Amy i Virgil wkrótce będą brali ślub. Czy nie byłoby wspaniale, gdyby Virgil mógł widzieć? Gdyby, będąc prawie przez całe życie niewidomym - mógł zobaczyć swoją żonę, teścia, kościół?! Doktor Hamlin zgodził się operować, i -jak poinformował 124 mnie ojciec Amy - katarakta na prawym oku Virgila została usunięta przed dwoma tygodniami. Stał cię cud: operacja pomogła. Dzień po operacji - kiedy zdjęto opatrunki - Amy założyła dziennik i napisała we wstępie: Virgil WIDZI!... Całe biuro we łzach, pierwszy raz od czterdziestu lat Virgil widzi... Rodzina Virgila jest taka podniecona, ciągle płaczą, nie mogą w to uwierzyć!... Oto niezwykły cud przywróconego wzroku! A jednak już następnego dnia pisała o pojawiających się problemach: Próbuje przyzwyczaić się do tego, że widzi. Najwyraźniej nie jest łatwo przejść od ślepoty do normalnego widzenia. Musi szybciej myśleć, nie potrafi jeszcze zaufać wzrokowi... Jak niemowlę, które uczy się widzieć: wszystko jest nowe, ekscytujące, przerażające. Nie jest pewny, co to znaczy móc widzieć. Życie neurologa, podobnie jak życie naukowca, jest nieuporządkowane, ale właśnie dzięki owemu brakowi systematyczności spotyka go wiele nowych i niespodziewanych sytuacji, które mogą ukazać mu zawiłości natury - zawiłości, których w normalnym życiu przewidzieć nie sposób. "Natura nigdy tak chętnie nie odkrywa swych sekretnych tajemnic - pisał w XVII wieku William Harvey -jak wtedy, gdy ujawnia ślady swojego działania poza wytyczonymi ścieżkami". Tamta rozmowa telefoniczna - dzięki której dowiedziałem się o przywróceniu wzroku osobie dorosłej niewidomej od wczesnego dzieciństwa - była właśnie ujawnieniem takiego działania natury. "Tak naprawdę - pisze okulista Alberto Valvo w książce Sight Restoration after Long-Term Blindness [Przywrócenie wzroku po długiej ślepocie] - liczba znanych nam tego rodzaju przypadków w ostatnich dziesięciu stuleciach nie przekracza dwudziestu". Jaką zdolność widzenia będzie miał taki pacjent? Czy w momencie jej odzyskania wzrok stanie się dla niego czymś "normalnym"? Większość z nas odpowiedziałaby na to pytanie twierdząco. Jest to 125 zdroworozsądkowy pogląd - oczy zostają otwarte, zasłona opada i (jak mówi Nowy Testament) niewidomemu otworzą się oczy 1. Ale czy rzeczywiście jest to takie proste? Czy do aktu widzenia nie potrzeba doświadczenia? Czy nie trzeba nauczyć się widzieć? Nie znalem dobrze literatury na ten temat, choć z wielką fascynacją czytałem o przypadkach odzyskania wzroku, które w 1963 roku w "Quarterly Journal of Psychology" opublikował Richard Gregory wspólnie z Jeanem G. Wallace'em. Stąd wiedziałem, że tego typu przypadki, hipotetyczne lub prawdziwe, od setek lat przykuwają uwagę okulistów i psychologów. Siedemnastowieczny filozof, William Molyneux, którego żona była niewidoma, postawił takie oto pytanie swojemu przyjacielowi, Johnowi Locke'owi: "Przypuśćmy, że ktoś rodzi się niewidomy i jako dorosły człowiek dotykiem rozróżnia sześcian od kuli: [czy mógłby teraz], mając już wzrok, odróżnić sześcian od kuli, nie dotykając ich?" Locke zgłębia ten problem w swoich Rozważaniach dotyczących rozumu ludzkiego z 1690 roku i jego odpowiedź brzmi przecząco. W 1709 roku, po głębszej analizie relacji pomiędzy wzrokiem i dotykiem, w swoim traktacie Nowa teoria widzenia George Berkeley doszedł do wniosku, że pomiędzy światem dotykowym i światem wzrokowym nie zachodzą żadne poważne związki - że łączące je relacje powstają tylko poprzez doświadczenie. Zaledwie dwadzieścia lat później wnioski te poddano próbie. W 1728 roku William Cheselden, angielski chirurg, zdjął kataraktę z obojga oczu niewidomego od urodzenia trzynastoletniego chłopca. Pomimo wysokiej inteligencji i młodego wieku chłopiec ten doświadczał ogromnych trudności z najprostszymi sposobami wizualnej percepcji. Nie miał pojęcia o odległości. Nie miał pojęcia o przestrzeni i wielkości. Był też skonfundowany rysunkami i obrazami, samym pojęciem dwuwymiarowej reprezentacji rzeczywistości. Jak przewidywał wcześniej Berkeley, zrozumienie tego, co widział, 1 Cud w Betsaidzie opisany w Ewangelii św. Marka jest bardziej niezwykły i skomplikowany, ponieważ początkowo ślepiec dojrzał poruszających się ludzi, ale zdawało mu się, że są oni "niby drzewa", i dopiero później w pełni odzyskał wzrok. (Ewangelia wg św. Marka, 8, 22-26). 126 przychodziło stopniowo i tylko wtedy, gdy mógł połączyć doświadczenia wzrokowe z doświadczeniami dotykowymi. Podobnie było z innymi pacjentami w ciągu następnych dwustu pięćdziesięciu lat, które upłynęły od operacji Cheseldena: większość pacjentów, którzy odzyskali wzrok, doświadczała głębokiego locke'ańskiego chaosu i dezorientacji 2. Teraz poinformowano mnie, że kiedy z oka Virgila zdjęto opatrunki i zobaczył on lekarza oraz swoją narzeczoną, zaczął się śmiać. Niewątpliwe jest, że zobaczył coś - ale co widział? Co oznaczało ,,widzieć" dla człowieka, który wcześniej nie widział? Do jakiego świata został teraz wprowadzony? Virgil urodził się na niewielkiej farmie w Kentucky tuż po wybuchu drugiej wojny światowej. Jako dziecko niczym nie różnił się od swoich rówieśników, choć (jak wydawało się jego matce) od samego urodzenia miał bardzo słaby wzrok, wpadał narożne sprzęty, jak gdyby ich nie widział. W wieku trzech lat zapadł na trzy poważne choroby jednocześnie: zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych lub zapalenie oponowo-naczyniowe, heinemedinę i kocią gorączkę. Miał wówczas konwulsje, całkowicie utracił wzrok, dostał paraliżu w nogach i częściowego paraliżu czynności oddechowych, a po dziesięciu dniach zapadł w śpiączkę trwającą dwa tygodnie. Gdy się obudził, był już, jak określiła to jego matka, "innym człowiekiem"; wykazywał osobliwą indolencję, nonszalancję, bierność, w najmniejszym stopniu nie przypominał odważnego, psotnego chłopca, jakim był wcześniej. Czucie i siłę w nogach odzyskał w następnym roku; klatka piersiowa wzmocniła się, choć nigdy nie powróciła do stanu sprzed choroby. Także wzrok ulegał stopniowej poprawie, lecz siatkówki 2 Po usunięciu katarakty pacjent musi nosić okulary, ponieważ po tej operacji staje się dalekowidzem; grube szkła, których używano w XVIII i XIX wieku oraz na początku XX wieku znacznie ograniczały pole widzenia. Dlatego pacjenci, którym usunięto kataraktę przed nadejściem ery szkieł kontaktowych i implantacyjnych, musieli walczyć z wieloma poważnymi trudnościami optycznymi. Niemniej tylko ci z nich, którzy byli niewidomi od urodzenia lub wczesnego dzieciństwa, mieli specyficzne locke'ańskie trudności w rozróżnianiu tego, co widzieli. 127 były już znacznie uszkodzone. Do dziś nie wiadomo, czy było to wyłącznie wynikiem choroby, czy też częściowo zostało spowodowane ich dziedzicznym zwyrodnieniem. Kiedy Virgil miał sześć lat, na obu jego oczach zaczęła powstawać zaćma i stało się oczywiste, że znów ślepnie. W tym samym roku został wysłany do szkoły dla niewidomych, gdzie nauczył się czytać brajlem. Ukończył szkołę, choć nie był wybitnym uczniem; nie był tak śmiały czy agresywnie niezależny jak niektórzy niewidomi. Przez cały okres szkolny był uderzająco bierny - w tym względzie nic się nie zmieniło od czasu choroby. Po ukończeniu szkoły w wieku dwudziestu lat postanowił opuścić Kentucky, zdobyć zawód i pracę i żyć na własny rachunek. Wyjechał do Oklahoma City. Ukończył tam kurs masażu terapeutycznego i wkrótce znalazł pracę w Chrześcijańskim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej (YMCA). Był dobrym i cenionym masażystą, a YMCA bez wahania zatrudniło go na stałe i udostępniło mu niewielki dom po drugiej stronie ulicy, gdzie zamieszkał z innym pracującym w YMCA kolegą. Virgil miał wielu klientów (fascynujące są jego opowieści i zdolność opisywania budowy ciała ludzkiego z najdrobniejszymi szczegółami), a swoją pracę wykonywał z prawdziwą przyjemnością i dumą. W ten sposób ułożył sobie życie: miał zawód i stałą pracę, był samowystarczalny, spotykał się z przyjaciółmi, czytał gazety i książki pisane brajlem (później, kiedy pojawiły się książki nagrane na kasetach, czytał już mniej). Pasjonował się sportem, szczególnie baseballem, i bardzo lubił słuchać radiowych relacji sportowych. Miał encyklopedyczną wiedzę na temat gier baseballowych, graczy, punktów i wyników meczy. Przyjaźnił się kolejno z kilkoma dziewczynami, a na spotkania z nimi jeździł środkami komunikacji miejskiej. Utrzymywał bliskie więzi z domem, szczególnie z matką - regularnie otrzymywał z farmy paczki z jedzeniem, a sam wysyłał jej rzeczy do prania. W ten sposób toczyło się jego niezbyt atrakcyjne, ale stabilne życie. W 1991 roku spotkał Amy - a raczej spotkali się ponownie, ponieważ znali się od dobrych dwudziestu lat. Przeszłość Amy była całkowicie odmienna: pochodziła z kulturalnej, zamożnej rodziny, 128 ukończyła college w New Hampshire i była magistrem botaniki. Pracowała w tym samym mieście, w innym ośrodku YMCA, jako trener pływania, a Virgila spotkała po raz pierwszy w 1968 roku na wystawie kotów. Byli na kilku randkach - ona miała wtedy dwadzieścia lat, on był o kilka lat starszy - ale Amy zdecydowała się wrócić na studia w Arkansas, gdzie poznała swojego pierwszego męża. Straciła kontakt z Virgilem. Przez jakiś czas prowadziła własny rozsadnik, specjalizując się w storczykach, ale kiedy poważnie zachorowała na astmę, musiała rzucić to zajęcie. Po kilku latach rozwiodła się z mężem i wróciła do Oklahomy. Zupełnie niespodziewanie Virgil zadzwonił do niej w 1988 roku, a w 1991 roku, po trzech latach prowadzenia długich rozmów telefonicznych, znów się spotkali. - "Czuliśmy się tak, jakby nie było tych dwudziestu lat" - powiedziała Amy. Oboje cieszyli się z tego spotkania, byli bowiem w takim momencie swego życia, w którym potrzebowali stałego towarzystwa drugiej osoby. U Amy potrzeba ta przybrała bardziej aktywną formę. Życie Virgila postrzegała jako nudne i bierne: chodził do YMCA, aby robić masaże; wracał do domu, gdzie coraz częściej i dłużej słuchał radiowych relacji z meczów i z roku na rok coraz rzadziej wychodził z domu i spotykał się ze znajomymi. Myślała pewnie, że przywrócenie mu wzroku, podobnie jak małżeństwo, wyrwie go z leniwego kawalerskiego życia i nada mu nowy sens. Virgil wykazywał dużą bierność także jeśli chodzi o odzyskanie wzroku. Przez te wszystkie lata kilkakrotnie kierowano go do specjalistów, którzy -jeden po drugim - odmawiali operacji, ponieważ ich zdaniem nie przyniosłaby ona żadnych rezultatów; Virgil przyjmował to ze spokojem. Ale Amy była innego zdania. Uważała, że Virgil, który był już prawie całkiem ślepy, miał bardzo niewiele do stracenia, a istniała - co prawda niewielka - szansa, że znów, po blisko czterdziestu pięciu latach, odzyska wzrok. Perspektywa ta była zbyt ekscytująca, żeby się nad nią głębiej zastanawiać. Amy nalegała na operację. Matka Virgila, obawiając się powikłań, stanowczo się temu sprzeciwiała. ("Jest dobrze, tak jak jest" - mówiła). Virgil nie miał w tym względzie swojego zdania; całkowicie zdawał się na decyzje innych. 129 Wreszcie w połowie września nadszedł dzień operacji. Zdjęto kataraktę z prawego oka i wszczepiono nową soczewkę; potem, jak zwykle, zabandażowano oko na dwadzieścia cztery godziny. Następnego dnia zdjęto opatrunek i oko Virgila zostało w końcu odsłonięte światu. Nadeszła chwila prawdy. Ale czy rzeczywiście? Prawda (jak to później zrozumiałem), nawet jeśli była mniej "cudowna", niż sugerowała to Amy w swoim dzienniku, z pewnością okazała się o wiele bardziej skomplikowana i wieloznaczna. Ten dramatyczny moment był dla samego Virgila zaskakująco obojętny i zdawało się, że trwa w nieskończoność. Z ust jego nie wydobył się okrzyk: "Widzę!" Wydawało się, że patrzy oszołomiony na stojącego przed nim z bandażami w ręku chirurga, nie widząc go, nie umiejąc skupić na nim wzroku. Dopiero kiedy tamten zapytał: "No i co?" - można było odnieść wrażenie, że Virgil go zobaczył. Virgil powiedział mi później, że w pierwszym momencie nie miał pojęcia, co widzi. Było to światło, ruch i kolor - wszystko pomieszane, nic nie znaczące, zamazane. Potem z tego zamazania usłyszał: "No i co?" Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że cała ta mieszanina światła i cienia to twarz - twarz jego chirurga. Owo doświadczenie Virgila jest w zasadzie identyczne z przeżyciami pacjenta Gregory'ego; S.B. w niemowlęctwie stracił wzrok w wyniku wypadku, a w wieku pięćdziesięciu lat przeprowadzono u niego transplantację rogówki: Kiedy zdjęto opatrunek [...] usłyszał głos pochodzący gdzieś z boku. Odwrócił się w stronę źródła dźwięku i zobaczył "plamę". Uświadomił sobie, że to musi być twarz... Sądził, iż nie odgadłby, że to twarz, gdyby wcześniej nie usłyszał głosu i nie wiedział, że głos pochodzi z twarzy. Ludziom widzącym od urodzenia trudno jest wyobrazić sobie gmatwaninę barw i cieni, jaką widzi osoba odzyskująca wzrok po wielu latach. My - urodziwszy się ze sprawnymi wszystkimi zmysłami, które wzajemnie się ze sobą łączą - od samego początku tworzymy świat widziany, świat wizualnych przedmiotów, koncep- 130 cji i znaczeń. Każdego ranka, otwierając oczy, patrzymy na świat, który uczymy się widzieć przez całe życie. Nasz świat nie jest nam dany: tworzymy go poprzez bezustanne doświadczanie, kategoryzację, pamięć, łączenie nowych elementów. Ale kiedy Virgil otworzył oczy po czterdziestu pięciu latach niewidzenia - mając za sobą tylko dziecięce doświadczenie z tym związane, które i tak dawno już zapomniał - nie miał żadnych wizualnych wspomnień, które mogłyby mu pomóc w percepcji; nie dysponował żadnym doświadczeniem. Widział, ale to, co widział, nie łączyło się w całość. Jego siatkówka i nerw wzrokowy były aktywne, przekazywały impulsy do mózgu, ale jego mózg nie potrafił ich połączyć. Virgil - jak określają to neurolodzy - cierpiał na agnozję. Wszyscy, nie wyłączając Virgila, oczekiwali, że będzie to znacznie prostsze. Człowiek otwiera oczy, światło pada na siatkówkę oka - widzi. Wyobrażamy sobie, że tak to właśnie jest. Również lekarz, który operował Virgila, jak większość okulistów, miał doświadczenie w usuwaniu katarakty u pacjentów, którzy utracili wzrok w wieku dojrzałym; tacy pacjenci odzyskują zdolność widzenia prawie natychmiast po udanej operacji, ponieważ nie utracili oni umiejętności widzenia. Stąd też, mimo że operację poprzedzały konsultacje i dyskusje na temat możliwych komplikacji pooperacyjnych, niewiele dyskutowano na temat neurologicznych i psychologicznych trudności, na które pacjent mógł być narażony. Po zdjęciu katarakty Virgil nie rozpoznawał dużych obiektów i kształtów, ale widział kolory i rozpoznawał ruch, a także - co zadziwiające - potrafił odczytać niektóre z liter znajdujących się na trzeciej linii standardowej tablicy do badań ostrości wzroku- na linii odpowiadającej ostrości wzroku około 20/100 lub nieco lepszej. Jednak mimo że jego najlepszy wynik wynosił 20/80, odczuwał brak spójnego pola widzenia, ponieważ centralne pole widzenia było słabe i oko w zasadzie nie mogło skoncentrować się na danym obiekcie; przez chwilę skupiało się na jakimś przedmiocie, po czym wzrok dekoncentrował się, oko wykonywało chaotyczne ruchy w poszukiwaniu przedmiotu, znajdowało go i znów "traci- 131 ło". Oczywiste było, że centralna cześć siatkówki lub plamka żółta odpowiedzialne za ostrość i koncentracje wzroku ledwie funkcjonowały. Siatkówka była srokata, jakby nadjedzona przez mole, z większymi i mniejszymi skupiskami pigmentacji - były na niej wysepki nienaruszonej lub tylko nieznacznie uszkodzonej siatkówki, a także przestrzenie, gdzie całkowicie zanikła. Plamka żółta była zniszczona i blada, a naczynia krwionośne w całej siatkówce zwężone. Powiedziano mi, że podczas badania stwierdzono uszkodzenia powierzchni wynikłe z dawnej choroby, ale nie stwierdzono aktywnego procesu chorobowego; jeśli tak w rzeczywistości było, Virgil i mógł widzieć do końca życia. Istniała ponadto nadzieja (najpierw zoperowano bardziej zdegradowane oko), że w lewym oku, które miało być zoperowane za kilka tygodni, siatkówka jest zdrowsza niż w prawym. Nie mogłem od razu polecieć do Oklahomy, pomimo iż po telefonie ministra miałem ochotę udać się na lotnisko i wsiąść do pierwszego samolotu. Przez następnych kilka tygodni byłem jednak regularnie informowany o postępach Virgila - rozmawiałem telefonicznie z Amy, z matką Virgila i, oczywiście, z nim samym. Odbyłem także rozmowę telefoniczną z doktorem Hamlinem i z Richar-dem Gregorym z Anglii, uzgadniając z nimi, jakiego rodzaju materiały testujące powinienem ze sobą zabrać, ponieważ nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z takim przypadkiem i nie znałem nikogo (poza Gregorym), kto by się z nim zetknął. Zebrałem trochę materiałów - trójwymiarowe przedmioty, obrazki, historyjki rysunkowe, taśmy wideo, obrazki do sprawdzania widzenia złudzeń optycznych i specjalne testy percepcyjne opracowane przez mojego kolegę, fizjologa Ralpha Siegela; zadzwoniłem też do mojego przyjaciela okulisty, Roberta Wassermana (wcześniej pracowaliśmy razem nad przypadkiem ślepego na kolory malarza), z którym zaplanowaliśmy szczegóły wizyty. Musieliśmy nie tylko przeprowadzić z Virgilem kilka testów, ale także sprawdzić, jak radzi sobie w prawdziwym życiu - w domu, poza domem, w naturalnym otoczeniu i w towarzystwie innych. Ważne było, byśmy postrzegali go jako 132 człowieka, który wnosi historię swojego życia - właściwe mu skłonności, potrzeby i oczekiwania - w tę krytyczną podróż; byśmy spotkali się z jego narzeczoną, która tak bardzo nalegała na operację i z którą był tak silnie związany; żebyśmy nie patrzyli tylko na jego oczy i możliwości postrzegania, ale na całe jego życie. Virgil i Amy - teraz już nowożeńcy - powitali nas na lotnisku. Virgil był średniego wzrostu, dość otyły; poruszał się powoli i przy najmniejszym wysiłku kaszlał lub dyszał. Widać było, że nie jest całkiem zdrów. Jego wzrok błądził w tę i z powrotem, a kiedy Amy przedstawiła mu Boba i mnie, zdawało się, że nie zauważył nas od razu - patrzył w naszą stronę, ale jakby nie całkiem na nas. Miałem wrażenie, przelotne, ale silne, że tak naprawdę nie patrzy na nasze twarze, mimo że uśmiechał się do nas i uważnie słuchał tego, co mówimy. Przypomniałem sobie, co Gregory zaobserwował u swojego pacjenta S .B. - "nie patrzył na twarz mówiącego i nie zmieniał wyrazu twarzy". Bez wątpienia zachowanie Virgila nie było ani zachowaniem człowieka, który widzi, ani też człowieka, który nie widzi. Było to raczej zachowanie psychicznie niewidomego lub osoby cierpiącej na agnozję - potrafił widzieć, ale nie potrafił rozszyfrować tego, co widzi. Przypominał mi jednego z moich pacjentów z agno- zją, doktora P. (człowieka, który pomylił swoją żonę z kapeluszem), który zamiast patrzeć na mnie, zamiast obejmować mnie wzrokiem w normalny sposób, skupiał się po kolei na poszczególnych częściach mojej twarzy - najpierw na moim nosie, stąd na prawym uchu, potem na brodzie, na moim prawym oku - nie widząc jej w całości, ale próbując ją ogarnąć. Wyszliśmy z zatłoczonego lotniska. Amy trzymała Virgila pod ramię, prowadziła go. Na parkingu stał ich samochód. Virgil lubił samochody; jedną z jego pierwszych przyjemności po operacji (podobnie jak w przypadku S.B.) było obserwowanie ich przez okno. Lubił patrzyć na nie, kiedy były w ruchu, na ich kolory i kształty - szczególnie na kolory. Niektóre kształty dziwiły go. - Jakie samochody pan widzi? - zapytałem go, kiedy wyszliśmy z lotniska. 133 Wskazywał na wszystkie mijające nas wozy: - Ten jest niebieski, a ten czerwony, ho, ho, a ten jaki duży!-. Niektóre kształty zaskakiwały go: - Proszę spojrzeć na ten! - wykrzyknął raz. - Muszę spojrzeć niżej! - I pochyliwszy się w stronę opływowego Jaguara V-12, rozpoznał jego kształt i linię. Rozpoznawał jednak tylko kolory i kształt; gdyby nie było z nami Amy, nie rozpoznałby własnego samochodu. Obaj z Bobem byliśmy zdziwieni faktem, że Virgil patrzył na coś lub zauważał to tylko wtedy, gdy go o to proszono - nigdy spontanicznie. Możliwe, że przywrócono mu wzrok, ale używanie oczu, patrzenie, było dla niego najwyraźniej czymś nienaturalnym; wciąż miał wiele zwyczajów i zachowań niewidomego 3. Przejazd z lotniska trwał dość długo; jechaliśmy przez centrum miasta i mogliśmy w tym czasie porozmawiać z Virgilem i Amy, obserwując jednocześnie reakcje Virgila na jego "nową" zdolność widzenia. Fascynował go ruch - przyglądał się falującemu tłumowi na ulicach i mijającym nas samochodom. Zauważył pędzący za nami samochód, rozróżniał też inne pojazdy (najbardziej podobały mu się jasnożółte szkolne autobusy). Rozpoznał wielką, osiemnastokołową ciężarówkę oraz jadący skrajem drogi głośny traktor. Intrygowały 3 Kiedy ktoś jest odizolowany, nie widzi, nie czuje, nie postrzega - proces poznawczy jest zawsze związany z zachowaniem i ruchem, z wychodzeniem na świat i badaniem go. Nie wystarczy widzieć; trzeba także patrzeć. Virgil miał kaleką percepcję lub agnozje, ale w równym stopniu przejawiał także brak zdolności czy wewnętrznej potrzeby patrzenia, wykonywania czynności patrzenia - brak wizualnego zachowania. Von Senden wspomina przypadek dwójki dzieci, którym od maleńkości bandażowano oczy. Kiedy dzieci miały 5 lat, zdjęto im bandaże, a one nie reagowały, nie wykonywały czynności patrzenia, zachowywały się jak ślepe. Można wnioskować, że te dzieci, zbudowawszy swój świat oparty na innych zmysłach i zachowaniach, nie wiedziały, jak używać oczu. Patrzenie - jako sposób orientowania się, jako zachowanie - może zaniknąć nawet u tych osób, które przez całe życie widziały i oślepły dopiero na starość. Wiele niezwykłych tego przykładów prezentuje John Hull w swojej autobiograficznej książce Touching the Rock [Dotykając skały]. Hull utracił wzrok około 45. roku życia, ale kiedy 5 lat później był już całkowicie ślepy, nie potrafił wyobrazić sobie, co znaczy "stać twarzą w twarz" czy "patrzeć" na swojego rozmówcę. 134 duże świetlne napisy i reklamy: kiedy je mijaliśmy, wyłapywał nich pojedyncze litery. Miał trudności z odczytaniem całych wyrazów, choć często udawało mu się odgadnąć je na podstawie jednej lub dwóch liter. Widział także inne napisy, ale nie potrafił ich odczytać. Umiał za to rozróżnić zmieniające się kolory świateł drogowych. Oboje opowiadali nam również o innych, często zaskakujących i niespodziewanych doświadczeniach Virgila. Zobaczywszy księżyc, Virgil zdziwił się, że jest taki duży 4. Pewnego razu ku swojemu zdziwieniu zobaczył na niebie "gruby, wiszący nieruchomo w powietrzu samolot". Okazało się, że był to mały sterowiec wywiadowczy. Od czasu do czasu Virgil widywał ptaki i był nieco przestraszony, kiedy podlatywały zbyt blisko. (Oczywiście nigdy nie podlatywały zbyt blisko, wyjaśniała Amy. Virgil po prostu nie miał poczucia odległości). Ostatnio wiele czasu spędzali na zakupach - wcześniej przygotowywali się do ślubu, a poza tym Amy pragnęła pokazać się z Virgilem, opowiedzieć jego historię znajomym urzędnikom i sklepikarzom, zademonstrować jego zmianę 5. Bawiło ich, że po nadaniu w lokalnej telewizji programu o operacji Virgila ludzie rozpoznawali go na ulicy i podchodzili, by uścisnąć mu dłoń. Poza tym supermarkety i inne sklepy pełne były przeróżnych przedmiotów w rozmaitych, często błyszczących opakowaniach, które były doskonałym "ćwiczeniem" dla "nowego" wzroku Virgila. Pierwszym rozpoznanym przez niego przedmiotem jeszcze tego samego dnia, kiedy zdjęto mu opatrunek, była stojąca na półce rolka papieru toaletowe- 4 Pacjent Gregory'ego także był zaskoczony wyglądem księżyca: spodziewał się, że kwarta księżyca będzie przypominała trójkąt, jak kawałek ciasta, więc był zadziwiony i rozbawiony, kiedy zobaczył, że wygląda jak rożek. 5 Według Roberta Scotta, socjologa i antropologa z Instytutu Zaawansowanych Badań Behawioralnych w Stanford, szczególnie niepokojące są społeczne reakcje na ludzi niewidomych: publiczne ich lekceważenie i okazywanie im pogardy. Doktor Scott prowadzi wykłady na temat "cudownych uzdrowień" - wybryków emocji, które mogą być jednym z elementów powodujących odzyskanie wzroku. Właśnie od niego kilka lat temu otrzymałem egzemplarz książki Valva. 135 go. Wziął jedną z rolek i podał ją Amy, udowadniając jej w ten sposób, że widzi. Na trzeci dzień po operacji poszli na targ, gdzie Virgil na widok mnóstwa owoców, puszek, ludzi, furmanek, przestraszył się. "Było tego wszystkiego zbyt wiele" - powiedział. Musiał odwrócić się i na chwile zamknąć oczy. Lubił widoki spokojne i łagodne, mówił, zielone wzgórza lub trawę. Po wizytach w wielkich, przepełnionych towarami marketach ich widok działał na niego szczególnie kojąco, choć, jak po wiedziała nam Amy, Virgilowi trudno było połączyć wizualne kształty wzgórz z prawdziwymi wzgórzami, po których chodził. Było to dla niego trudne, a poza tym nie miał pojęcia o wielkości i perspektywie 6. Jednak ogólnie rzecz biorąc, pierwszy miesiąc widzenia należy ocenić pozytywnie: "Każdy dzień jest wielką przygodą, każdego dnia widzi więcej niż poprzedniego" - napisała Amy w swoim dzienniku. 6 Samo doznawanie wzrokowe nie niesie w sobie informacji o wielkości i odległości; można się ich nauczyć tylko poprzez doświadczenie. Badania przeprowadzone z ludźmi żyjącymi w dżungli, którzy nigdy nie byli na otwartej przestrzeni, wykazały, że kiedy znaleźli się oni na rozległym pustym terenie, wyciągali ręce, żeby dotknąć wierzchołków gór; nie zdawali sobie sprawy, że dzieli ich od nich ogromna odległość. Helmholtz (w swojej autobiograficznej rozprawie On Thought in Medicine) opisuje, jak w wieku 2 lat, idąc z matką przez park, zobaczył niewielką wieżyczkę z balustradą na szczycie, za którą stały malutkie kukiełki i lalki. Kiedy poprosił matkę, żeby podała mu jedną z nich do zabawy, odpowiedziała, że wieżyczka jest oddalona o kilometr i wysoka na dwieście metrów, a te małe figurki to nie kukiełki, ale l u d z i e na szczycie. W tym samym momencie, pisze Helmholtz, nagle zdał sobie sprawę z odległości i nigdy już nie popełnił takiego percepcyjnego błędu - choć później częstym przedmiotem jego badań było właśnie wzrokowe postrzeganie przestrzeni. Poe w swoim opowiadaniu Zloty żuk przedstawia odwrotną historię: coś, co wydawało mu się olbrzymim stworzeniem na odległym wzgórzu, okazało się niewielkim żukiem na szybie okiennej. Przypominam sobie teraz moje osobiste doświadczenie, kiedy pierwszy raz paliłem marihuanę: wpatrywałem się w swoją rękę na tle pustej ściany. Wydawało się, że ucieka ona ode mnie, choć jednocześnie nie zmieniała swojej wielkości; po chwili jednak stała się olbrzymią kosmiczną ręką przesłaniającą całą przestrzeń. Wrażenie to mogło być spowodowane, in.in. nieobecnością znaków rozpoznawczych lub odniesień, według których mógłbym określić prawdziwą wielkość i odległość, a także zaburzeniami w ośrodkowym układzie przetwarzającym bodźce wizualne. 136 Kiedy przyjechaliśmy do domu, Virgil wyszedł z samochodu i bez pomocy laski sam podszedł do frontowych drzwi, wyciągnął klucz, złapał za klamkę, przekręcił klucz i otworzył drzwi. To robiło wrażenie - wcześniej nigdy by tego nie zrobił. Jak powiedział, ćwiczył to od czasu operacji i był to jego popisowy numer. Dodał jednak, że nie czuje się dobrze, chodząc bez laski, gdyż nie odczuwa tego, co go otacza: ani przestrzeni, ani odległości. Czasami wydawało mu się, że powierzchnie i obiekty wynurzają się przed nim, że są bardzo blisko, podczas gdy tak naprawdę były wciąż dość daleko; czasem konfundował go jego własny cień (całe pojęcie cienia, obiektów zasłaniających światło, było dla niego czymś niezrozumiałym); zatrzymywał się wtedy, okrążał cień drobnymi kroczkami lub próbował go przeskoczyć. Szczególnie niebezpieczne były dla niego schody, ponieważ patrząc na nie, widział płaską powierzchnię równoległych i krzyżujących się linii; nie postrzegał ich (choć je znał) jako brył umieszczonych na coraz wyższych lub coraz niższych poziomach w trójwymiarowej przestrzeni. Obecnie, pięć tygodni po operacji, często czuł się bardziej upośledzony niż wtedy, gdy był niewidomy; utracił pewność, łatwość poruszania się. Miał jednak nadzieję, że wszystko z czasem się ułoży. Nie byłem tego taki pewien; pacjenci z podobnymi problemami, których przypadki opisano w fachowej literaturze, mieli po operacji ogromne trudności w określaniu przestrzeni i odległości - trwało to miesiącami, a nawet latami. Było tak również w przypadku niezwykle inteligentnego pacjenta Valva - H.S., który stracił wzrok, mając lat piętnaście, w wyniku eksplozji chemicznej, a odzyskał go dzięki transplantacji rogówki w wieku lat dwudziestu dwóch. Od tego momentu napotkał wiele poważnych trudności wszelkiego typu, które szczegółowo rejestrował na taśmie: W tych pierwszych tygodniach [po operacji] nie potrafiłem w najmniejszym stopniu oszacować głębokości czy odległości. Uliczne światła były dla mnie świecącymi plamami na szybach okiennych, a korytarze czarnymi dziurami. Każde przejście przez ulicę budziło we mnie ogromny strach, nawet wtedy, gdy ktoś mi 137 towarzyszył. Chodzę bardzo niepewnie; mam z tym więcej problemów teraz niż przed operacją. Usiedliśmy w kuchni przy dużym białym drewnianym stole. Bob - i ja wyłożyliśmy nasze materiały testujące - kolorowe karty, karty z literami, obrazki, rysunki przedstawiające złudzenia optyczne; włączyliśmy też kamerę wideo, aby zarejestrować przebieg testu. Kiedy usadowiliśmy się, do kuchni wbiegł pies i kot Virgila -zwierzęta obwąchały nas i przywitały. Zauważyliśmy jednak, że Virgil miał problemy z rozróżnieniem obu zwierząt. Borykał się z tym komicznym i krępującym problemem od czasu operacji: zarówno pies, jak i kot były czarno- białe, co powodowało, że je mylił (irytowało to zarówno Virgila, jak i zwierzaki). Musiał pomagać sobie, dotykając zwierząt. Jak powiedziała nam Amy, Virgil czasem dokładnie przyglądał się kotu: jego głowie, uszom, łapom, ogonowi, i jednocześnie dotykał oglądanych części. Sam widziałem to następnego dnia - Virgil dotykał poszczególnych części ciała Tiblesa i równocześnie przypatrywał mu się z niezwykłą intensywnością. Jak wspomniała Amy, robił to często ("Wydawałoby się, że jeden raz wystarczy"), gdyż nowe wrażenia, doznania wzrokowe, wymykały się jego pamięci. W latach dwudziestych XVIII wieku Cheselden opisał uderzająco podobne zachowanie swojego pacjenta: Chciałbym odnieść się do jednego pozornie drobnego zachowania. Często zapominał, które z nich to pies, a które kot, i wstydził się zapytać; chwytając kota, którego znał z dotyku, dokładnie mu się przyglądał, a potem, stawiając go na ziemi, mówił: następnym razem już cię rozpoznam [...] Kiedy ktoś powiedział mu, na co patrzy [...] bardzo starał się to zapamiętać na przyszłość; i (jak mówił) codziennie zapamiętywał, a potem znów zapominał, tysiące różnych rzeczy. Pierwsze badania pooperacyjne Virgila obejmowały sprawdzenie ostrości wzroku za pomocą tablicy literowej. Również i my postanowiliśmy zbadać najpierw jego umiejętność rozpoznawania 138 liter. Nie widział dobrze gazetowego druku - ostrość wzroku wynosiła wciąż zaledwie 20/80 - ale bez trudu odczytywał litery wielkości ośmiu milimetrów. To badanie poszło mu stosunkowo łatwo - bez trudu rozpoznał wszystkie litery (a przynajmniej wszystkie drukowane); umiejętność tę wykazywał zresztą od czasu zdjęcia opatrunku. Jak to się działo, że miał tak wielkie problemy z rozpoznawaniem czyjejś twarzy czy własnego kota - z odróżnianiem kształtów w ogóle, z określaniem wielkości i odległości - a tak stosunkowo niewielkie trudności z rozpoznawaniem liter? Zapytany o to, odpowiedział, że alfabetu uczył się za pomocą dotyku w szkole, gdzie do nauki niewidomych używano drukowanych lub dużych liter. Wprawił mnie tym stwierdzeniem w zdumienie, ale po chwili przypomniałem sobie, co Gregory pisał o swoim pacjencie S.B.: "ku naszemu zdziwieniu potrafił powiedzieć, która jest godzina, patrząc na duży ścienny zegar. Byliśmy tym faktem tak zaskoczeni, że na początku nie wierzyliśmy, iż był niewidomy przed operacją". Ale jako niewidomy, S.B. nosił duży kopertowy zegarek bez szkiełka i określał czas, dotykając jego wskazówek; najprawdopodobniej zaszedł tu automatyczny transfer modalny - natychmiastowe przejście od percepcji dotykowej do wzrokowej (zgodnie z terminologią Gregory'ego). Mimo iż Virgil z łatwością rozpoznawał poszczególne litery, nie potrafił ich jednak połączyć - nie umiał odczytać wyrazów, a nawet nie widział ich. Zaintrygowało mnie to, gdyż jak wcześniej wspominał, uczył się w szkole nie tylko alfabetu Braille'a, ale poznał także wypukłe litery alfabetu angielskiego - i wówczas czytał płynnie. I rzeczywiście - dotykając napisów na nagrobkach, potrafił je bez trudu odczytać. Ale jego oczy skupiały się na poszczególnych literach i z trudem przesuwały się dalej, a to uniemożliwiało czytanie. Podobnie było w przypadku pastora H.S.: Moje pierwsze próby czytania były bardzo bolesne. Zdołałem odróżnić poszczególne litery, ale nie całe wyrazy; udało mi się to dopiero po kilku tygodniach wyczerpujących ćwiczeń. Mogłem odczytać litery jedna po drugiej, ale nie mogłem zapamiętać 139 ich wszystkich naraz. W tych pierwszych tygodniach nie umiałem też policzyć swoich pięciu palców: wiedziałem, że jest ich pięć, ale nie potrafiłem podczas liczenia przenieść wzroku z jednego na drugi. W ciągu dnia, który spędziliśmy z Virgilem, byliśmy świadkami innych problemów. Virgil bezustannie wyłapywał z otoczenia przeróżne szczegóły: kąt nachylenia jakiegoś przedmiotu, krawędź, kolor, ruch - ale nie umiał ich zsyntetyzować, odebrać ich wszystkich jednocześnie. Był to najwyraźniej jeden z powodów, dla których nie potrafił rozpoznać kota: widział jego łapy, nos, ogon, ucho, ale nie widział ich wszystkich naraz, nie widział kota jako całości. W swoim dzienniku Amy opisywała trud, z jakim Virgil musiał uczyć się nawet najbardziej "oczywistych" połączeń - oczywistych z punktu widzenia logiki i wzroku. Wspomniała, że kilka dni po operacji "powiedział, że drzewa są jakimś zupełnie niespotykanym zjawiskiem"; jednak dwudziestego pierwszego października, miesiąc po operacji, zapisała: "Virgilowi udało się w końcu połączyć wszystkie elementy drzewa - wie już, że pień i liście tworzą jedną całość". Kilka dni później napisała także: "Wieżowce bardzo go dziwią, nie może zrozumieć, dlaczego się nie przewracają". Wielu, a może wszyscy pacjenci w sytuacji Virgila mają identyczne problemy. Jedna z takich pacjentek (opisana w 1891 roku przez Eduarda Raehlmanna) choć przed operacją trochę widziała i często bawiła się z psami, "nie mogła zrozumieć, w jaki sposób głowa, nogi i uszy łączą się z korpusem zwierzęcia". Valvo cytuje słowa swojego pacjenta T.G.: Przed operacją miałem zupełnie inne wyobrażenie na temat przestrzeni i wiedziałem, że przedmiot można poznać jedynie przez dotyk. Wiedziałem też... że jeśli przed wejściem do domu znajdowała się jakaś przeszkoda lub schody, to pojawiały się one po upływie pewnego czasu, do którego przywykłem. Po operacji przez wiele miesięcy nie mogłem skoordynować wizualnych wrażeń z prędkością, z jaką chodziłem [...] Musiałem zharmonizować to, co widziałem, z czasem, jakiego potrzebowałem na 140 pokonanie danej odległości. To było bardzo trudne. Jeśli szedłem za szybko lub za wolno, zaczynałem się potykać. Valvo stwierdza: "Prawdziwą trudnością jest w tym przypadku brak umiejętności jednoczesnego postrzegania wielu przedmiotów naraz, która diametralnie różni się od percepcji dotykowej, kiedy to wrażenia odbierane są kolejno po sobie". Ci z nas, którzy posiadają wszystkie zmysły, żyją w przestrzeni i w czasie; niewidomi żyją tylko w świecie czasu, gdyż budują swój świat z kolejno następujących po sobie wrażeń (dotykowych, słuchowych, węchowych) i nie mają umiejętności - w odróżnieniu od ludzi widzących - jednoczesnej percepcji wizualnej, tworzenia natychmiastowych scen wizualnych. Jeśli ktoś nie ma daru przestrzennego widzenia, to samo pojęcie przestrzeni staje się niezrozumiałe - nawet dla bardzo inteligentnych ludzi, którzy stracili wzrok w stosunkowo późnym wieku (jest to główna teza monografii von Sendena). Wspaniale opisuje to John Hull w swojej znakomitej autobiografii Touching the Rock, kiedy określa siebie, niewidomego, jako "żyjącego w czasie", i właściwie tylko tam. Hull pisze: U niewidomego poczucie bycia w jakimś miejscu jest mniej ważne [...] Przestrzeń zostaje ograniczona do własnego ciała, a jego pozycję określa czas, w jakim ciało było w ruchu, a nie przedmioty, które przemieszczający się w przestrzeni mija. Tak więc pozycja mierzona jest przez czas. Dla człowieka niewidomego ludzie istnieją dopiero wówczas, kiedy mówią [...] Ludzie są w ruchu, są "czasowi", przychodzą i odchodzą. Pojawiają się znikąd i znikają. Choć Virgil potrafił rozpoznać litery i cyfry, a nawet umiał je zapisać, mylił je - zwłaszcza te podobne do siebie (np. "A" z "H"), a czasem zapisywał je odwrotnie - w odbiciu lustrzanym. (Hull opisuje, jak po pięciu latach niewidzenia był już tak niepewny swojej pamięci wizualnej, że nie pamiętał, w którą stronę piszę się "3" i sprawdzał to, rysując cyfrę palcem w powietrzu. Pisownię "trójki" zachowywał więc w pamięci nie dzięki pojęciom wizualnym, ale 140 i dzięki pojęciom dotykowo-motorycznym). Niemniej, jak na człowieka, który nie widział przez czterdzieści pięć lat, postępy Virgila były imponujące. Świat nie składa się jednak z liter i cyfr. Jak poradzi sobie z przedmiotami i obrazkami? Jak poradzi sobie z prawdziwym światem? Jego pierwsze wrażenia po zdjęciu opatrunków to doświadczanie kolorów; wyglądało na to, że kolor, który nie ma swojego odpowiednika w świecie dotyku, ekscytował go i zachwycał. (Rozpoznawanie kolorów i ruchów jest najprawdopodobniej umiejętnością wrodzoną). To do kolorów właśnie Virgil wciąż nawiązywał, do barwnej nieprzewidy walności nowych obrazów. Poprzedniego wieczoru jadł sałatkę grecką i spaghetti, które, jak powiedział, wprawiło go w osłupienie. - "Białe okrągłe paski, jak żyłka do łowienia ryb - powiedział. - Myślałem, że spaghetti jest brązowe". Widzenie światła, kształtów i ruchu, a przede wszystkim widzenie kolorów było czymś całkowicie niespodziewanym i wywołało ogromne, wręcz wstrząsające wrażenie. ("Doznania te były tak gwałtowne - napisał pacjent doktora Valva, H.S. -jakby ktoś uderzył mnie obuchem w głowę. Gwałtowność emocji [...] była pokrewna silnemu "wstrząsowi", jakiego doznałem, ujrzawszy po raz pierwszy swoją żonę, a także kiedy z okien naszego samochodu zobaczyłem budowle Rzymu"). Odkryliśmy, że Virgil z łatwością rozróżnia wiele kolorów i bez trudu je kojarzy. Jednak czasem mylił ich nazwy: żółty był dla niego np. różowym, ale wiedział, że tego samego koloru jest banan. Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie cierpi na kolorystyczną agno-zję lub anomię - błędne rozpoznawanie i nazywanie kolorów, będące skutkiem uszkodzenia pewnych ośrodków mózgowych. Ale jego trudności wynikały najwyraźniej z czystego niedouczenia (lub zapomnienia) - wczesna i długa ślepota spowodowała, że czasem nie mógł połączyć kolorów z ich nazwami lub zapominał, który kolor należy kojarzyć z daną nazwą. Nerwowe połączenia, które stanowią podstawę tego typu skojarzeń, były u niego bardzo słabe ze względu na ich nieużywanie, a nie z powodu uszkodzenia lub choroby. Virgil twierdził, że zachował z dzieciństwa wizualne wspomnie- 142 nia m.in. wspomnienia kolorów - kiedy jechaliśmy z lotniska, opowiadał nam o swoim dzieciństwie na farmie w Kentucky ("Widzę rzekę płynącą między wzgórzami", "ptaki na płotach", "duży, biały stary dom") -ja jednak nie byłem do końca przekonany, że rzeczywiście ma on pierwotną pamięć wizualną, w której zachowały się te obrazy - sądziłem raczej, że są to opisy werbalne, którym nie towarzyszą wizualne wyobrażenia. (Jak u Helen Keller). Jak radził sobie z kształtami? Ta sprawa była bardziej skomplikowana, gdyż po operacji Virgil ćwiczył rozpoznawanie kształtów, uczył się kojarzyć ich wygląd z cechami dotykowymi. Takie ćwiczenia nie były potrzebne w przypadku koloru. Na początku nie potrafił rozpoznać wizualnie żadnych dwuwymiarowych kształtów - nawet tak prostych jak kwadrat czy okrąg, które bez problemu rozpoznawał dotykiem. Dotknięcie kwadratu nie miało dla niego nic wspólnego z jego wyglądem. Taka była jego odpowiedź na pytanie Molyneuxa. Amy kupiła więc drewnianą planszę dla dzieci, na której kwadraty, trójkąty, koła i prostokąty należało wpasować w odpowiednie otwory. Virgil ćwiczył to codziennie. Na początku wydawało mu się to niemożliwe do zrobienia, ale po miesiącu nauki nie sprawiało mu już większych trudności. Wciąż jednak wolał przed włożeniem danej figury do odpowiedniego otworu wymacać go palcami. Jednak kiedy mu tego zabranianie, dopasowywał je swobodnie tylko na podstawie tego, co widział. Przedmioty trójwymiarowe najwyraźniej stwarzały o wiele większe problemy; przez ostatnie pięć tygodni Virgil badał różne przedmioty, zgłębiał ich wygląd, który zmieniał się w zależności od kąta patrzenia, od odległości i ułożenia. Tego dnia kiedy zdjęto mu opatrunek, nie rozpoznał domu, do którego powrócił. Trzeba go było prowadzić za rękę dookoła budynku, wprowadzać do każdego pokoju i pokazywać mu wszystkie sprzęty. W ciągu tygodnia dzięki pomocy Amy ustalił główną "trasę": przejście ścieżką do drzwi frontowych, potem przez salon do kuchni, a następnie do łazienki i sypialni. Na początku potrafił cokolwiek rozpoznać tylko z tej właśnie "trasy" - wiele rzeczy musiał sam ustalić i wywnioskować; nauczył się np., że "biała plama po prawej 143 stronie", którą widział z boku przez frontowe drzwi, to stół w jadalni, choć z tego punktu ani "stół", ani "jadalnia" nie były dobrze widoczne. Gdy schodził z wyuczonej trasy, od razu tracił orientację. Po pewnym czasie z pomocą Amy zaczął lekko zbaczać z wyznaczonej ścieżki - wchodził do znajdujących się po obu jej stronach pokoi, oglądał ściany i sprzęty z różnych pozycji. W ten sposób budował poczucie przestrzeni, trójwymiarowości i perspektywy. Kiedy Virgil badał pokoje w swoim domu, odkrywając w ten sposób wizualną konstrukcję świata, przypomniałem sobie zachowania charakterystyczne dla małego dziecka: przesuwanie rączki przed oczami, kiwanie główką i poruszanie nią z jednej strony w drugą. W ten sposób dziecko odkrywa konstrukcję świata. Większość z nas nie zdaje sobie sprawy, jak wielka i skomplikowana jest to struktura, gdyż odbieramy ją jako całość, doświadczamy jej podświadomie, każdego dnia, z każdym spojrzeniem. Inaczej jest w przypadku małego dziecka, w przypadku Virgila, a także, powiedzmy, w przypadku artysty, który chce na nowo zanalizować swe podstawowe procesy poznawcze. Cezanne napisał kiedyś: "Ten sam przedmiot widziany pod różnym kątem stanowi dla mnie wielce interesujący przedmiot analizy. Sądzę, iż ze względu na sposób, w jaki się on zmienia, mógłbym miesiącami na niego patrzeć, przemieszczając się nieznacznie, pochylając się trochę w prawo lub w lewo". Umiejętność wizualnej percepcji - korelację wszystkich różnorodnych widoków, przekształceń obiektów - osiągamy bardzo wcześnie, bo już w pierwszych miesiącach życia. Jest to olbrzymia porcja nauki, ale przyswojenie jej przebiega tak gładko, tak nieświadomie, że w zasadzie nie zdajemy sobie sprawy z jej gigantycznej złożoności (choć jest to osiągnięcie tak duże, że nieporównywalne z możliwościami nawet najlepszych komputerów świata). Jednak od Virgila, który prawie pół wieku nie widział, odtworzenie wszystkich wcześniej skonstruowanych wizualnych obrazów, nauczenie się ich lub przypomnienie ich sobie, wymagało wielu godzin świadomych i systematycznych ćwiczeń każdego dnia. W pierwszym miesiącu zbadał więc - dotykiem i wzrokiem - wszystkie mniejsze przedmioty w domu: owoce, warzywa, butelki, puszki, sztućce, 144 kwiaty i wszystkie stojące na kominku ozdoby - odwracał je, patrzył na nie z bardzo bliska, potem wyciągał na odległość ramienia, próbując połączyć ich zmieniający się wygląd w jednolity przedmiot 7. Pomimo wszystkich tych strapień i problemów Virgil dzielnie sobie radził i pilnie się uczył. Obecnie miał już niewielkie trudności z rozpoznaniem owoców, butelek i puszek w kuchni, kwiatów w pokoju jadalnym czy innych znanych mu rzeczy. Obce wizualnie przedmioty sprawiały mu więcej problemów. Kiedy wyjąłem z torby lekarskiej aparat do mierzenia ciśnienia krwi, Virgil był całkowicie zdezorientowany i nie mógł go z niczym skojarzyć, choć kiedy tylko pozwoliłem mu go dotknąć, natychmiast go rozpoznał. Swoisty problem stanowiły ruchome obiekty, gdyż ich wygląd ciągle ulegał zmianie. Nawet jego pies, jak mi powiedział, często się zmieniał i Virgil czasem zastanawiał się, czy ciągle jest to to samo zwierzę 8. Był kompletnie zagubiony, gdy w fizjonomii innych zachodziły nagłe zmiany. Są to powszechne trudności wśród osób, które niedawno odzyskały wzrok. Pacjent Gregory'ego, S.B., 7 Podobne problemy miał pacjent Gregory'ego, S.B.; był on "zaskoczony zmienianiem się kształtów przedmiotów, które obchodził dookoła... Patrzył na latarnię uliczną, obchodził ją i stał, przyglądając się jej z różnych pozycji, zastanawiając się, dlaczego wygląda inaczej i jednocześnie tak samo". W zasadzie wszyscy pacjenci, którzy odzyskali wzrok, czują się w okresie pooperacyjnym, jakby weszli w świat chaosu bezustannie zmieniających się, niestałych, efemerycznych zjawisk. Są całkowicie zagubieni w morzu obrazów, które nie są bezpiecznie zakotwiczone w świecie przedmiotów, w świecie przestrzeni. Tych, którzy przed odzyskaniem wzroku polegali na innych zmysłach, konfunduje nawet samo pojęcie "wyglądu", gdyż jest to określenie optyczne i nie ma swojego odpowiednika w innych zmysłach. My, którzy urodziliśmy się w świecie zjawisk optycznych (z jego iluzjami, mirażami i złudami), nauczyliśmy się je odbierać, ale dla tych, którzy nie widzą od urodzenia, jest to niezwykle trudne. Filozof F.H. Bradley napisał słynną książkę pt. Appeurunce and Reality [Wygląd i rzeczywistość] (1893) - lecz dla ludzi, którzy widzą od niedawna, słowa te nie mają początkowo żadnych cech wspólnych. 8 Kiedy Virgil powiedział mi o tym, przypomniałem sobie opis w opowieści Borgesa Funes the Memorious; w rezultacie trudności Funesa z pojęciami ogólnymi doszło do podobnej sytuacji: Nie tylko trudno było mu zrozumieć, że ogólne pojęcie "pies" odnosi się do wielu niepodobnych do siebie ras; niepokoił go fakt, że pies o godz. 3.14 (widziany z profilu) wabił się tak samo jak pies o 3.15 (widziany z przodu). 145 rok po operacji nie potrafił rozpoznać poszczególnych twarzy czy określić czyjegoś wyrazu twarzy, choć jego podstawowa zdolność widzenia była doskonała. Co z obrazkami? W tej sprawie miałem sprzeczne informacje. Podobno przepadał za telewizją, lubił wszystko oglądać - i rzeczywiście, w pokoju stał teraz duży telewizor będący symbolem jego nowego życia. Ale kiedy sprawdzaliśmy jego umiejętności oglądania nieruchomych obrazków, pokazując mu zdjęcia w tygodnikach, w żaden sposób nie potrafił ich rozpoznać. Nie widział ludzi, nie widział przedmiotów - nie rozpoznawał ogólnej treści obrazka. Pacjent Gregory'ego, S.B., miał podobne problemy. Gregory pisał: Kiedy pokazałem mu widokówkę Cambridge Backs, przedstawiającą rzekę i Most Królewski, nie potrafił niczego rozpoznać. Nie miał pojęcia, że widokówka przedstawia rzekę, nie rozpoznawał wody i mostu [...] Dotychczas na żadnym kolorowym obrazku S.B. nie potrafił określić, które obiekty są na pierwszym planie, a które znajdują się za nimi [...] Odnosiliśmy wrażenie, że widzi właściwie tylko kolorowe plamy. Sytuacja ta powtórzyła się u młodego pacjenta Cheseldena: Sądziliśmy, że wkrótce odczyta treść obrazka [...] później okazało się jednak, że byliśmy w błędzie; dopiero dwa miesiące po zdjęciu katarakty odkrył, że na obrazkach są bryły; do tej pory myślał, że są to kolorowe płaszczyzny lub powierzchnie pomalowane różnymi farbami; ale nawet wtedy był bardzo zdziwiony - sądził bowiem, że obrazy będą w dotyku takie same jak obiekty, które przedstawiają [...] i pytał, który zmysł jest zmysłem leżenia, który dotyku, a który wzroku. Jeśli chodzi o Virgila, to sytuacja z ruchomymi obrazami w telewizji wcale nie przedstawiała się lepiej niż ze zwykłymi obrazkami. Mając na względzie jego zainteresowanie baseballem, włączyliśmy program, w którym właśnie emitowano przebieg gry. Początkowo wydawało nam się, że śledzi akcję wzrokiem - potrafił opisać, kto 146 walczył, kto wygrywał. Ale kiedy tylko wyłączyliśmy fonię, całkowicie się zagubił. Stało się oczywiste, że widział niewiele więcej poza smugami światła, kolorami i ruchami, i że cała reszta (którą zdawał się widzieć) była tylko interpretacją, najwyraźniej nieświadomą, opartą na tym, co słyszał. Nie mieliśmy pojęcia, jak zareagowałby, gdyby oglądał grę na żywo - wydawało nam się możliwe, że wiele mógłby zobaczyć; najtrudniejsza do przyswojenia jest bowiem dwuwymiarowa reprezentacja rzeczywistości - obrazowa lub telewizyjna. Minęły dwie godziny testu i Virgil zaczynał odczuwać zmęczenie - zarówno zmęczenie wizualne, jak i percepcyjne, które zresztą często dawało mu się we znaki od czasu operacji - a kiedy był zmęczony, widział coraz mniej i coraz trudniej było mu określić to, co widzi 9. My także byliśmy zmęczeni i chcieliśmy się przejść. Na koniec zapytaliśmy, czy mógłby coś narysować. Zaproponowaliśmy, żeby to był młotek (młotek był pierwszym przedmiotem, jaki narysował 9 Z powodu zmęczenia Virgila nie mogliśmy przetestować jego umiejętności widzenia złudzeń optycznych. Szkoda, gdyż "widzenie" lub "niewidzenie" owych złudzeń jest obiektywnym i dokładnym sprawdzianem wizualno-konstrukcyjnych zdolności mózgu. Najwięcej badań poświęcił temu Gregory i dlatego tak interesująca jest jego szczegółowa relacja z reakcji na nie pacjenta S.B. Jeden z rysunków, którymi Gregory posługiwał się podczas badania, przedstawiał równoległe linie, które normalnie odczytano by jako rozchodzące się, gdyż nałożone były na nie rozchodzące się linie; jednak S.B. nie "widział" tego złudzenia: dla niego linie były dokładnie równoległe. Podobny brak "wpływów zewnętrznych" zaobserwowano w odczytywaniu innych złudzeń. Szczególnie interesującabyła reakcja S.B. na narysowane w perspektywie trójwymiarowe figury, sześciany czy schody; patrząc na nie, widzimy ich głębię i często przednia ściana wydaje nam się tylną, a po chwili jest odwrotnie; dla S.B. figury te nie miały głębi i nic się w nich nie zmieniało; nigdy też nie widział dwuznaczności pewnych rysunków - zawsze podawał tylko jedną możliwość ich odczytania. Najwyraźniej nie "widział" zmian odległości i wielkości; nie doświadczał też tzw. efektu kaskadowego. Złudzenia optyczne "postrzegane są" (nawet jeśli umysł wie, że jest to percepcja iluzoryczna) przez każdego normalnie widzącego dorosłego. Często dostrzegają je także dzieci i czasami małpy, a nawet sztuczne "stworzenie" Edelmana, DARYIN IV. Fakt, że S.B. nie "widział" ich, śwadczy o tym, jak szczątkowe były zdolności jego mózgu do odtwarzania wizualnych konstrukcji, co spodowaodował brak tak wczesnych doświadczeń wizualnych. 147 S B ). Virgil zgodził się i zaczął rysować lekko drżącą ręką. Wolną ręką prowadził tę, w której trzymał ołówek. ("Robi tak dlatego, że jest zmęczony" - powiedziała Amy). Potem narysował samochód (bardzo duży i staromodny); samolot (bez ogona; trudno byłoby mu latać); i dom (płaski i prosty, przypominający rysunek trzyletniego dziecka). Kiedy w końcu wyszliśmy z domu, był piękny, słoneczny październikowy ranek. Słońce oślepiło Virgila i musiał włożyć przeciwsłoneczne okulary. Nawet gdy nie świeci słońce, powiedział, musi nosić okulary - światło raziło go, najlepiej widział w półmroku. Zapytaliśmy, dokąd chciałby pójść; po chwili zastanowienia odpowiedział, że do zoo. Jak mówił, nigdy wcześniej nie był w zoo i był bardzo ciekaw, jak wyglądają różne zwierzęta. Kochał zwierzaki, dzieciństwo spędził przecież na farmie. Kiedy dotarliśmy do ogrodu, zaskoczyła nas wrażliwość Virgila na ruch. Na początku uderzył go dziwaczny dumny chód; uśmiechnął się - nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. - Co to jest? - zapytał. - Emu. Nie był do końca pewien, co to jest emu, więc poprosiliśmy, żeby nam go opisał. Miał z tym trudności i powiedział tylko, że jest podobnego wzrostu co Amy - Amy i emu stali na tej samej wysokości - ale porusza się zupełnie inaczej niż ona. Chciał go dotknąć, zbadać dotykiem. Sądził, że gdyby tak zrobił, mógłby go lepiej zobaczyć. Ale, niestety, było to zabronione. Kolejnym zwierzęciem, które przyciągnęło jego uwagę, był kangur. Zauważył natychmiast jego podskoki i rozpoznał - a raczej odgadł - że jest to kangur. Przyglądał mu się, ale bez możliwości dotyku nie potrafił go opisać. Zastanawialiśmy się, co widział - i co tak naprawdę miał na myśli, mówiąc, że "widzi". Zauważyliśmy pewną prawidłowość: Virgil rozpoznawał zwierzęta po ich sposobie poruszania się bądź po charakterystycznej ich cesze - potrafił rozpoznać kangura dlatego, że skakał, żyrafę, gdyż była wysoka, zebrę, ponieważ była w paski - nie umiał zaś wyrobić sobie ogólnego wrażenia o zwierzęciu. Poza tym zwierzę musiało 148 ostro kontrastować z tłem; nie mógł rozpoznać słoni, mimo iż miały trąby, ponieważ stały one w dość dużej odległości, a za nimi było szare tło. Na koniec poszliśmy do wybiegu małp; Virgil bardzo chciał zobaczyć goryla. Kiedy ten był częściowo schowany wśród drzew, Virgil zupełnie go nie widział, a gdy w końcu wyszedł na otwartą przestrzeń, stwierdził, że wygląda zupełnie jak duży człowiek, choć trochę inaczej się porusza. Na szczęście przy wybiegu stała naturalnych rozmiarów rzeźba małpy wykonana w brązie; zaproponowaliśmy Virgilowi, który bardzo chciał dotknąć wszystkich zwierząt, żeby ją "obejrzał" za pomocą dotyku. Kiedy analizował jej kształty wprawnymi, szybkimi ruchami rąk, na jego twarzy malował się wyraz pewności, który nigdy nie pojawiał się, kiedy badał coś wzrokiem. Pomyślałem wtedy - i prawdopodobnie wszystkim nam przyszło to wówczas do głowy - że kiedy był niewidomy, był bardzo sprawnym i samowystarczalnym człowiekiem, mógł w sposób naturalny, z łatwością badać swój świat własnymi rękoma. Teraz popychaliśmy go na drogę, która była przeciwna jego naturze: chcieliśmy, żeby wyrzekł się tego wszystkiego, co przychodziło mu bez trudu, żeby odbierał świat w sposób niesłychanie dla niego trudny, w sposób mu obcy 10. Kiedy dotykał figurki małpy, jego twarz rozświetliło uczucie zrozumienia. "Wcale nie jest podobna do człowieka" - wymamrotał. Przeanalizowawszy rzeźbę, otworzył oczy i odwrócił się w stronę goryla, który stał przed nim w swoim wybiegu. I dopiero teraz Virgil mógł opisać jego postać, sposób, w jaki jego palce dotykały ziemi, 10 Wcześniej Virgil usłyszał lwy ryczące na swoim wybiegu; poderwał się i natychmiast odwrócił w ich kierunku. "Słuchajcie! -powiedział. - To lwy, karmią lwy". Bob, Amy i ja zupełnie nie słyszeliśmy tego odgłosu, i nawet wtedy, gdy Virgil skierował na niego naszą uwagę, był on dla nas zbyt odległy i nie byliśmy pewni, z której strony dobiega. Byliśmy zaskoczeni ostrością słuchu Virgila, jego umiejętnością orientacji. Taka ostrość i wrażliwość słuchu jest charakterystyczna dla wielu niewidomych, ale przede wszystkim dla tych, którzy urodzili się niewidomi lub stracili wzrok w dzieciństwie; jest to spowodowane ciągłym skupianiem uwagi, zdolności poznawczych i percepcyjnych na tych sferach, a także nadrozwojem systemów słuchowo-poznawczych w mózgu. 149 małe, wygięte nogi, duże kły i olbrzymią pręgę na głowie. Omawiając poszczególne części ciała, Virgil wskazywał na nie palcem. Gregory opisuje zadziwiający epizod, jaki zdarzył się jego pacjentowi, S.B., od dawna interesującemu się wszelkimi narzędziami i maszynami. Gregory zabrał go do Muzeum Nauki w Londynie, by mógł obejrzeć tamtejszą kolekcje: Najciekawszym wydarzeniem była jego reakcja na tokarkę Maudeslaya, umieszczoną w specjalnej szklanej gablocie [...] Doprowadziliśmy go do zamkniętej gabloty i poprosiliśmy, żeby opisał nam, co jest w środku. Nie potrafił właściwie nic powiedzieć poza tym, że najbliższą częścią była korbka [...] Potem poprosiłem pracownika muzeum (co uzgodniłem wcześniej) o otworzenie gabloty, aby S.B. mógł dotknąć tokarki. Rezultat był zadziwiający [...] Dotykał tokarki, mając przy tym mocno zamknięte oczy. Potem cofnął się, otworzył oczy i powiedział: "Teraz, kiedy już ją poczułem, mogę ją zobaczyć". Tak więc Virgil zobaczył w końcu goryla. Ten spektakularny przykład, ukazujący, w jaki sposób dotykanie może umożliwić widzenie, uświadomił mi coś jeszcze, czego dotychczas nie rozumiałem. Od czasu operacji Virgil zaczął kupować małe zabawki: żołnierzyki, samochodziki, zwierzątka i miniatury słynnych budynków - cały lilipuci świat, w którym spędzał wiele godzin. To zamiłowanie nie było wynikiem jego zdziecinnienia - dotykając tych przedmiotów i jednocześnie patrząc na nie, przygotowywał się do widzenia prawdziwego świata. Choć były to zminiaturyzowane modele, owa dysproporcja skali nie miała znaczenia, tak jak dla S.B. nie miała znaczenia wielkość jego ściennego zegara, którego wygląd umiał skorelować z dotykiem tarczy swojego kieszonkowego zegarka. Na lunch poszliśmy do miejscowego baru rybnego. Podczas jedzenia ukradkowo zerkałem na Virgila. Na początku widział normalnie, bez trudu wyławiał z sałatki kawałki pomidora. Po pewnym czasie jednak jego wzrok pogorszył się - widelec nie trafiał w cel, a ręka zawisała niepewnie w powietrzu. W końcu, nie mogąc "zobaczyć" tego, co miał na talerzu, zaczął jeść tak, jak czynią to ludzie 150 niewidomi. Amy już wcześniej opowiadała mi o takich pogorszeniach wzroku i opisała je w swoim dzienniku. Podobnie było podczas golenia: zaczynał je bardzo skoncentrowany, patrząc przy tym w lustro. Potem pociągnięcia golarki były coraz wolniejsze, zaczynał wpatrywać się niepewnie w swoje odbicie lub próbował od czasu do czasu dotykiem sprawdzić to, co widział. W końcu odwracał się od lustra lub zamykał oczy albo gasił światło, i w ten sposób kończył golenie. To, że po dużym wysiłku, jaki Virgil wkładał w widzenie, jego wzrok męczył się i pogarszał, nie było niczym dziwnym; wszyscy tego doświadczamy, jeśli za dużo wymagamy od naszych oczu. Sam miewam takie momenty, kiedy przez trzy godziny non stop patrzę na elektroencefalogramy: zaczynam mylić znaczenie zapisu, i wszędzie, gdziekolwiek spojrzę - na ściany, na sufit - w oczach migają mi krzywe zapisu. Muszę wtedy zrobić przerwę i zająć się czymś innym, lub - najlepiej - zamknąć na godzinę oczy. A przecież system wzrokowy Virgila, w porównaniu z normalnym, musiał być w tej fazie niezwykle labilny. Mniej zrozumiałe, niepokojące, a nawet złowieszcze były długie okresy "rozmazania" - osłabienia wzroku - trwające przez kilka godzin lub nawet dni, pojawiające się samorzutnie, bez żadnej widocznej przyczyny. Bob Wasserman był tymi wahaniami zaniepokojony; od dwudziestu pięciu lat był okulistą, zdjął wiele katarakt, ale nigdy nie zaobserwował tego typu fluktuacji. Po lunchu udaliśmy się do gabinetu doktora Hamlina, który po operacji Virgila dokładnie sfotografował siatkówkę prawego oka. Na szczęście Bob, który porównał obraz fotograficzny siatkówki z jej obecnym wyglądem (używając pośrednich metod wziernikowania dna oka), nie stwierdził żadnych pooperacyjnych komplikacji. (Specjalny test - angiografia fluorescencyjna - wykazał obecność cysty macular edema, ale była tak niewielka, że nie mogła spowodować owych alarmujących, nagłych wahań ostrości widzenia). Ponieważ nie było jasnej przyczyny wahań widzenia, Bob zastanawiał się, czy nie są one konsekwencją jakiejś ukrytej choroby - kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy Virgila, uderzył nas jego nie- 151 zdrowy wygląd - lub też czy nie są one nerwową reakcją wizualnego systemu mózgu na sensoralne i kognitywne przeciążenie. Ktoś, kto widzi normalnie, nie musi wysilać się, aby z czysto wizualnych doznań skonstruować kształty, obiekty i sceny; wizualne konstrukcje, wizualny świat tworzy on od momentu urodzenia, stopniowo budując ogromny, wygodny aparat kognitywny. (Normalnie połowa kory mózgowej zajmuje się przetwarzaniem wrażeń wzrokowych). W przypadku Virgila owe siły kognitywne nie rozwinęły się i nie mogły podołać tak przytłaczającym zadaniom. Reakcją obronną mózgu na zbyt intensywną stymulację lub stymulację przekraczającą punkt krytyczny może być nagłe zahamowanie funkcjonowania 11. Tego typu reakcje są niezależne od jednostki i jej motywów. Są one czysto lokalne i fizjologiczne i mogą pojawić się nawet w odizolowanych płatach kory mózgowej: stanowią biologiczną ochronę przed przeciążeniem nerwowym. Procesy percepcyjno-kognitywne mają dwoistą naturę - zarówno fizjologiczną, jak i osobistą - nie jest to świat, który się przyswaja lub konstruuje, ale czyjś własny świat - prowadzący do osobniczej percepcji ,ja", powiązanej z wolą i orientacją. Owo percepcyjne "ja" może załamać się wraz z zapaścią systemów postrzegania, zmieniając w ten sposób orientację i tożsamość jednostki. Jeśli taka sytuacja powstanie, jednostka nie tylko staje się niewidoma, ale przestaje się także zachowywać jak istota wyposażona we "wzrok"; nie sygnalizuje żadnych zmian zachodzących w jej psychice, jest absolutnie nieświadoma swojej ślepoty lub możliwości widzenia. Całkowita ślepota psychiczna (znana jako zespół Antona), może nastąpić w wyniku rozległego uszkodzenia kognitywnych części mózgu, które może spowodować np. silne uderzenie. U Virgila pojawiała się ona okazjonalnie - mówi wtedy, że "widzi", ale tak naprawdę zachowuje się jak osoba całkowicie niewidoma. Należało więc zastanowić się, czy podstawy jego wizualnej percepcji i tożsamości nie są rzeczywiście tak słabe, że w przypadku przecią- 11 Pawłow obserwował tego typu zachowania u psów; nazywał je "transmarginalnym hamowaniem w wyniku supramaksymalnego pobudzenia", i uważał za naturalną ochronę. 152 żenia lub wyczerpania nie tylko zapada na czasową psychiczną 'ślepotę, ale również grozi mu zespół Antona. Zupełnie innym przypadkiem było zaprzestanie wizualnego postrzegania - wycofanie się - co związane było raczej z sytuacjami stresującymi bądź konfliktowymi o silnym podłożu emocjonalnym. A dla Virgila okres ten by ł z pewnością najbardziej stresującym etapem w życiu: przeszedł operację, ożenił się; regularny rytm życia niewidomego kawalera został całkowicie zmieniony; ciążyła na nim ogromna presja oczekiwań otoczenia; a sama czynność widzenia była trudna i wyczerpująca. Im bliżej dnia ślubu, a tym samym przyjazdu jego rodziny, tym silniejsza była owa presja. Jego krewni, którzy od początku sprzeciwiali się operacji, twierdzili teraz, że nadal jest ślepy. Amy tak opisała to w swoim dzienniku: 9 października: Poszliśmy dekorować kościół na ślub. Virgil niewiele widzi - wszystko jest zamazane. Tak jakby jego wzrok wycofał się. Znów zachowuje się jak "niewidomy" [...] Musiałam go wszędzie prowadzić. 11 października: Dziś przyjechała rodzina Virgila. Jego wzrok najwyraźniej udał się na wakacje [...] Oczywiście Virgil zachowuje się tak, jakby w ogóle nigdy nie widział! Nikt z jego rodziny nie chciał uwierzyć, że wcześniej widział. Kiedy mówił, że coś widzi, odpowiadali: "Napewno zgadujesz". Traktowali go, jakby był zupełnie niewidomy - prowadzili za rękę, wszystko podawali [...] Jestem bardzo zdenerwowana, wzrok Virgila zniknął [...] Chciałabym mieć pewność, że postąpiliśmy słusznie. 12 października: Dzień ślubu. Virgil jest bardzo spokojny [...] widzi trochę lepiej, ale wszystko nadal jest zamazane [...] Widział mnie, kiedy podchodziłam do ołtarza, ale bardzo niewyraźnie [...] Ślub był piękny. Przyjęcie odbyło się u mojej mamy. Virgila przez cały czas otaczała rodzina. Wciąż jeszcze nie potrafą zaakceptować jego wzroku, tym bardziej że Virgil niewiele widzi. Dziś wieczorem pożegnał się z rodziną. Kiedy tylko wyjechali, jego wzrok zaczął się polepszać. 153 Rodzina traktowała Virgila jak osobę niewidomą, zaprzeczała jego nowej tożsamości lub podważała jej prawdziwość, a Virgil ulegał temu i reagował jak niewidomy, a nawet stał się niewidomy- było to znaczące wycofanie się lub regresja części jego ego - miażdżąca negacja własnej tożsamości. Tego typu regresja powinna być postrzegana jako umotywowane - aczkolwiek nieświadomie- wycofanie na grunt "funkcjonalny". Można więc rozróżnić dwa typy zachowań: "zachowanie niewidomego" i "zachowywanie się jak niewidomy". Pierwsze określa załamanie się procesu widzenia i wizualnej tożsamości na gruncie organicznym (w terminologii neurologicznej bottom-up lub zaburzenie neuropsychologiczne), a drugie - załamanie się lub inhibicję tożsamości wizualnej na gruncie funkcjonalnym ("top-down" lub zaburzenie psychoneuro-tyczne), które jest równie rzeczywiste jak to pierwsze. Ponieważ wzrok Virgila był organicznie niezwykle słaby - co wynikało z niestabilności systemów wizualnych oraz (w danym momencie) wizualnej tożsamości - trudno było odróżnić to, co "fizjologiczne" od tego, co "psychologiczne". Jego wzrok był tak słaby, że zarówno nerwowe przeciążenie, jak i konflikt tożsamości mogły wypchnąć go poza granicę widzenia 12 . Marius von Senden, omawiając w swej klasycznej książce Space and Sight [Przestrzeń i wzrok] (1932) wszystkie opisane w ciągu trzystu lat przypadki, konkluduje, że każdy dorosły człowiek, który odzyskuje wzrok, wcześniej czy później przechodzi "kryzys motywacyjny" - i że nie każdy pacjent z tego kryzysu wychodzi, Von Senden opisał pacjenta, w którym perspektywa odzyskania wzroku wzbudzała tak wielkie przerażenie (oznaczała ona bowiem konieczność odejścia ze społecznego domu dla niewidomych i opuszczenia mieszkającej tam narzeczonej), że zagroził wyłupaniem sobie oczu; 12 W przypadku szczególnej słabości organicznej stres emocjonalny może z łatwością przybrać formę fizyczną; tłumaczy to, dlaczego pod wpływem stresu astmatycy dostają ataków astmy, u osób z parkinsonizmem nasilają się objawy chorobowe, a osoba z tak słabym wzrokiem jak Virgil przestaje (na pewien czas) widzieć. Dlatego tak trudno ocenić, co jest słabością fizjologiczną, a co "zachowaniem umotywowanym". 154 przytacza on także przypadki pacjentów, którzy po operacji często zachowywali się jak niewidomi" lub "odmawiali widzenia", a także innych, którzy odmówili operacji, obawiając się jej następstw (jedna z takich relacji, zatytułowana L'Aveugle qui refuse de voir, została opublikowana już w 1771 roku). Zarówno Gregory, jak i Valvo wiele miejsca w swoich badaniach poświęcają emocjonalnym niebezpieczeństwom, mogącym powstać w wyniku zmuszania niewidomego do posługiwania się nowym zmysłem - po początkowej radości może nastąpić niszcząca (a nawet śmiertelna) depresja. W depresję taką popadł pacjent Gregory'ego, S.B. Początkowa ekscytacja w wyniku niespełnienia się oczekiwań zamieniła się w swoje zaprzeczenie. Sześć miesięcy po operacji Gregory pisze: Odnieśliśmy wrażenie, że jego wzrok prawie całkowicie go rozczarował. Mógł dzięki niemu wykonywać trochę więcej czynności [...] ale nie było wątpliwości, że możliwości widzenia były znacznie uboższe, aniżeli to sobie wyobrażał [...] Wciąż w dużym stopniu prowadził życie niewidomego, czasem nawet nie fatygował się, żeby zapalić wieczorem światło [...] Nie układało mu się [teraz] z sąsiadami, którzy uważali go za "dziwaka", a jego koledzy z pracy [którzy początkowo go podziwiali] drażnili się z nim i naśmiewali się, że nie potrafi czytać. Stan zniechęcenia pogłębiał się - S.B. zachorował i dwa lata po operacji zmarł. Był całkowicie zdrów; miał dopiero pięćdziesiąt cztery lata. W sześciu opowiadaniach, wzbogaconych wyczerpującymi komentarzami, Yalvo omawia uczucia i zachowania ludzi, którzy utracili wzrok na początku swojego życia, a po jego odzyskaniu musieli skonfrontować swoją nową "zdolność" z własną tożsamością, ta zaś wraz z nabyciem nowej umiejętności, musiała się zmienić13. 13 W swoim ironicznie zatytułowanym Letter on the Blind: Fur the Use of Those Who Can See [List o niewidomych: Do tych, którzy widzą] (1749) młody Diderot wysuwa twierdzenie epistemologicznego i kulturowego relatywizmu - utrzymuje, że niewidomi na swój własny sposób mogą skonstruować kompletny i całościowy świat, że mają oni kompletną "tożsamość niewidomego", nie czują się ani ułomni, ani gorsi, i dlatego "problem" ich ślepoty i chęć jej wyleczenia nie jest naszą, lecz ich sprawą. Ponadto, zdaniem Diderota, inteligencja i kultura duchowa niewidomego mogą w sposób zasadniczy wpłynąć na jego zrozumienie - przynajmniej formalne - zjawisk, których bezpośrednio nie może on odbierać. Do tej konkluzji Diderot doszedł na podstawie analizy przypadku zmarłego w 1740 r. Nicholasa Saundersona, słynnego niewidomego matematyka i zwolennika teorii Newtona. Saunderson, który nigdy nie widział światła, świetnie je rozumiał, był wykładowcą optyki i skonstruował, na swój własny sposób, wspaniały obraz wszechświata. Fakt ten niezmiernie Diderota fascynował. 155 Podstawowym problemem Virgila, podobnie jak wszystkich osób, które odzyskały wzrok, był konflikt pomiędzy zmysłem dotyku i wzroku - Virgil nie wiedział, czy powinien patrzeć, czy dotykać. Od dnia operacji oczywiste było - a nam od razu rzuciło się to w oczy - że z trudem powstrzymywał się on od dotykania wszystkich sprzętów, ludzi i zwierząt, od jedzenia rękoma. Jego słownictwo, cała jego wrażliwość, jego obraz świata były nastawione na to, co dotykowe - a przynajmniej na to, co niewizualne. Virgil - do czasu operacji - był całkowicie osobą "dotykową". Dowiedziono, że u osób z głuchotą dziedziczną (szczególnie jeśli jest to głuchota wrodzona) niektóre części mózgu odpowiedzialne za funkcje słuchowe przejęły odpowiedzialność za czynności wizualne. Stwierdzono również, że u niewidomych czytających brajlem, palce, którymi posługują się oni przy czytaniu, są wyjątkowo silnie reprezentowane w odpowiedzialnych za dotyk częściach kory mózgowej. Przypuszcza się także, że odpowiadające za dotyk (i słuch) części kory są u niewidomych większe i mogą rozszerzyć się nawet na części kontrolujące funkcje wizualne. Obszar kory mózgowej odpowiedzialnej za wzrok bez wizualnej stymulacji ulega bardzo słabemu rozwojowi. Prawdopodobne wydaje się więc, że wobec takiego zróżnicowania w rozwoju kory mózgowej dojść może do wczesnej utraty reprezentacji jednego zmysłu na korzyść innych. Czego zatem można było oczekiwać w przypadku Virgila, gdy nagle możliwe stało się uruchomienie funkcji wizualnych? Można było sądzić, że nastąpi pewien rozwój umiejętności widzenia, że dojdzie do utworzenia nowych ścieżek w częściach kory kontrolują- 156 cych funkcje wizualne. Nie ma jednak dowodów potwierdzających aktywizację tych części kory u osoby dorosłej. Mieliśmy więc nadzieję, że gdy zrobimy Virgilowi specjalną scyntygrafię PET, to potwierdzi ona owo zakładane ożywienie w miarę uczenia się widzenia. Ale jak będzie wyglądała ta nauka, ta zwiększona aktywność? Czy będzie podobna do aktywności dziecka, które zaczyna uczyć się widzieć? (Tak właśnie myślała na początku Amy). Ale przecież dorośli, którzy niedawno odzyskali wzrok, nie są małymi dziećmi, których kora mózgowa jest ekwipotencjalna - gotowa zaadaptować się do różnych form percepcji. Kora osoby, która tak jak Virgil straciła wzrok w dzieciństwie, w znacznym stopniu zaadaptowała się już do organizowania percepcji w czasie, a nie w przestrzeni 14 . Dziecko cały czas się uczy. Jest to olbrzymie, nigdy nie kończące się zadanie, ale nie jest ono naznaczone niemożliwym do rozwiązania konfliktem. W przeciwieństwie do dziecka osoba dorosła, która właśnie odzyskała wzrok, musi nagle przestawić się ze sposobu sekwencyjnego na wizualno-przestrzenny, a to jest silnym ciosem wymierzonym w doświadczenia całego dotychczasowego życia. Gregory kładzie na ten aspekt duży nacisk, wskazuje, jak nieunik- 14 Kanadyjski psycholog, Donald Hebb, zajmujący się rozwojem widzenia, na podstawie prowadzonych doświadczeń dowiódł - wbrew temu, co często przypuszczano - że u zwierząt wyższych i u człowieka widzenie nie jest "wrodzone". Hebb był zafascynowany - co całkiem zrozumiałe - rzadkim "eksperymentem" (jeśli można tu użyć tego terminu) przywracania w wieku dorosłym wzroku osobom z wrodzoną ślepotą. W swojej książce The Organizuti/m ofBehaviour [Struktura zachowania] szczegółowo omawia on zebrane przez von Sendena przypadki (sam Hebb osobiście takiego przypadku nie znał), które w znacznym stopniu potwierdziły jego tezę, że widzenie wymaga doświadczenia i nauki; jego zdaniem człowiek potrzebuje 15 lat nauki na osiągnięcie pełnego rozwoju. Należy tu jednak sprzeciwić się porównywaniu (jak uczynił to Gregory) dorosłego, który właśnie odzyskał wzrok, z dzieckiem. Możliwe, że człowiek dorosły po odzyskaniu wzroku musi przejść naukę i etapy rozwoju, jakie przechodzi się w wieku dziecięcym; niemniej dorosły ani pod względem neurologicznym, ani psychologicznym nie przypomina dziecka - osobnik dorosły przez całe życie poddawany jest doświadczeniom percepcyjnym - i dlatego jego doświadczenia (wbrew temu, co przypuszczał Hebb) nie są odbiciem doświadczeń świata dziecięcego, nie stanowią furtki do niedostępnego nam rozwoju dziecięcej percepcji. 157 niony jest konflikt i kryzys, jeśli zmienić się mają "percepcyjne obyczaje i strategie całego życia". Takie konflikty są naturalnym elementem systemu nerwowego, ponieważ osoba dorosła, która od dziecka jest niewidoma i która przez całe życie przystosowywała i specjalizowała swój mózg, musi go teraz poprosić, aby to wszystko odwrócił. (Co więcej, mózg dorosłego nie jest już tak plastyczny jak mózg małego dziecka - dlatego uczenie się nowych języków czy nowych umiejętności staje się z wiekiem coraz trudniejsze. A dla osoby, która przez całe życie była niewidoma, uczenie się widzenia to nie to samo co uczenie się obcego języka; dla niej -jak mówi Diderot -jest to jak uczenie się języka po raz pierwszy). Dla ludzi, którzy dopiero co odzyskali wzrok, uczenie się oznacza konieczność radykalnej zmiany funkcji neurologicznych, a co za tym idzie - radykalnej ewolucji psychologicznej, zmiany osobowości, zmiany tożsamości. Zmiany tej można doświadczać w kategoriach dosłownych życia i śmierci. Valvo cytuje swojego pacjenta: ,,Trzeba umrzeć jako człowiek widzący, żeby narodzić się jako niewidomy". W odwrotnej sytuacji twierdzenie to jest równie prawdziwe: trzeba umrzeć jako niewidomy, aby odrodzić się jako człowiek widzący. Najokropniejszy jest okres przejściowy - "pomiędzy dwoma światami, z których jeden umarł, a drugi ma się narodzić". Choć ślepotę można na początku odczuwać jako straszliwą stratę, z biegiem czasu wrażenie to może stopniowo słabnąć, zachodzi bowiem głęboka adaptacja lub reorientacja, dzięki której można od nowa stworzyć, od podstaw zbudować świat oparty na niewizu-alnych kategoriach. Jest on wtedy innym stanem, inną formą bytu, z właściwą sobie wrażliwością, z własnymi prawami, odczuciami. John Hull nazywa ten stan "głęboką ślepotą" i postrzega ją jako "jedną z jakości ludzkiego bytu" 15. 15 Jeśli jednym z pozytywów ślepoty jest fakt, że staje się ona pewna jakością ludzkiego bytu, to w przypadku głuchoty stwierdzenie to jest równie (a nawet bardziej) prawdziwe, gdyż dochodzi tu nie tylko do ulepszenia wizualnych (i generalnie przestrzennych) zdolności, ale stworzona zostaje cała społeczność ludzi głuchych, z ich własnym migowym językiem (znakiem) i kulturą. Podobnych do Virgila problemów mogą doświadczać osoby z wrodzoną głuchotą lub ci, którzy ogłuchli w bardzo wczesnym dzieciństwie, a którym wszczepiono implant słuchowy ucha wewnętrznego. Początkowo dźwięk nie ma dla nich żadnego znaczenia, z niczym się nie kojarzy - tak więc, przynajmniej na początku, czują się, jakby wprowadzono ich do świata słuchowego chaosu lub agnozji. Owym problemom poznawczym towarzyszą także problemy tożsamości; na swój sposób ludzie ci muszą umrzeć jako głusi, by narodzić się jako osoby słyszące. To zaś, potencjalnie, ma bardzo znaczące i szerokie implikacje społeczne i kulturowe, gdyż głuchota jest nie tylko osobistą tożsamością, ale także tożsamością całej społeczności, która ma własną kulturę i język. Owe bardzo złożone problemy omawia Harlan Lane w swojej książce pt. The Musk of Benevolence: Disabling the Deaf Community [Maska dobrodziejstwa: Okaleczanie społeczności głuchych]. 158 Trzydziestego pierwszego października zdjęto kataraktę z lewego oka Virgila, odsłaniając równie zniszczoną jak w prawym oku siatkówkę. Było to duże rozczarowanie, gdyż spodziewano się, że lewe oko będzie w znacznie lepszym stanie. Tymczasem widzenie Virgila polepszyło się tylko nieznacznie: łatwiej było mu skoncentrować wzrok, ruchy jego oczu stały się spokojniejsze, miał większe pole widzenia. Kiedy zaćma została usunięta z obojga oczu, Virgil powrócił do pracy i szybko odkrył, że widzenie ma też inne aspekty; że to, co widzi, często budzi jego zakłopotanie, a czasem głęboko zaskakuje. Pracował dla YMCA przez trzydzieści lat i, jak mówił, był z tej pracy bardzo zadowolony; zdawało mu się, że z n a ciała swoich klientów. Teraz okazało się, że widok ciał, które dotychczas znał tylko z dotyku, robił na nim wstrząsające wrażenie; był zdumiony wielością odcieni skóry, a skazy i "plamy" na ciałach, których do tej pory nie był świadomy, budziły w nim wręcz wstręt 16. Dlatego podczas robienia masażu z ulgą zamykał oczy. W następnych tygodniach czynił dalsze postępy, szczególnie wtedy, gdy mógł sam narzucić sobie tempo nauki. Dawał z siebie wszystko, by żyć jak człowiek widzący, ale jednocześnie częściej dawało się we znaki jego wewnętrzne rozdarcie. Czasem odczuwał strach, że będzie musiał bez laski wyjść na ulicę i przejść przez nią, polegając jedynie na swoim wzroku; czasem też bał się, że będzie 16 Gregory zaobserwował, że dla S.B. "pewne rzeczy, które dotychczas kochał, okazały się odrażające (w tym on sam i jego żona!) i często przygnębiały go niedostatki i wady wizualnego świata". 159 musiał zmienić pracę na "wzrokową". Był to więc okres ogromnego wysiłku i prawdziwego sukcesu - ale sukces ten osiągnięty by) kosztem równowagi psychicznej, kosztem pogłębienia się napięcia i wewnętrznego rozdarcia. Tydzień przed świętami Bożego Narodzenia wybrali się z Amy na przedstawienie baletowe Dziadka do orzechów, które bardzo mu się podobało: zawsze kochał muzykę, a teraz po raz pierwszy mógł także coś zobaczyć. "Widziałem ludzi, którzy skakali po całej scenie. Nie widziałem jednak, w co byli ubrani" - powiedział. Sądził, że obejrzenie na żywo rozgrywki baseballowej sprawi mu dużą frajdę i nie mógł się już doczekać inauguracji wiosennego sezonu. Święta Bożego Narodzenia były wyjątkowo uroczystym i ważnym momentem - było to pierwsze Boże Narodzenie po ślubie, jego pierwsze Boże Narodzenie jako człowieka widzącego. Pojechał wraz z Amy na swoją rodzinną farmę w Kentucky. Po raz pierwszy od ponad czterdziestu lat zobaczył swoją matkę - kiedy brał ślub, nie widział jej dobrze, tak samo zresztą jak innych osób i rzeczy. Jego zdaniem wyglądała "bardzo ładnie". Zobaczył znów swój stary dom, płoty, rzekę, których nie widział od czasu dzieciństwa, a których obraz zawsze pielęgnował w swoim umyśle. Pewne rzeczy, które widział po raz pierwszy, głęboko go rozczarowywały, nie dotyczyło to jednak domu i rodziny; te sprawiły mu wielką radość. Nie mniej ważna była pozytywna zmiana stosunku do Virgila jego rodziny. "Dobrze teraz wygląda - powiedziała jego siostra. - Sam chodzi po całym domu, nie dotykając ścian, po prostu wstaje i idzie". Jej zdaniem od czasu pierwszej operacji "bardzo się zmienił", i tak samo uważała reszta jego rodziny. Zadzwoniłem do nich na dzień przed świętami i rozmawiałem z matką, siostrą i innymi członkami rodziny Virgila. Prosili, żebym do nich przyjechał, i żałowałem, że nie mogę, gdyż dla nich wszystkich był to z pewnością radosny i szczęśliwy okres. Virgil bardzo się przejął początkową niechęcią rodziny do jego "nowego" wzroku (i prawdopodobnie także do Amy, która nalegała na operację) i niedowierzaniem, że naprawdę coś widzi. Nastawienie to mogło 160 niweczyć jego widzenie, ale teraz, kiedy rodzina "zmieniła się", można było przypuszczać, że główna blokada psychologiczna zostanie usunięta. Okres Bożego Narodzenia był punktem kulminacyjnym i podsumowaniem tego niezwykłego roku. Zastanawiałem się, co zdarzy się w roku następnym. Czego Virgil mógł się spodziewać? Jak wiele z doświadczeń wizualnego świata, wizualnego życia, miał wciąż przed sobą? Nie wiedzieliśmy. Choć historie wielu pacjentów były ponure i przerażające, to przynajmniej niektórym z nich udało się przezwyciężyć najgorsze chwile i ostatecznie przystosować do nowego postrzegania świata. Valvo, zazwyczaj ostrożny w wyrażaniu optymizmu, pozwolił sobie na opisanie szczęśliwych chwil swoich pacjentów: Jeśli naszym pacjentom uda się przyswoić wizualne wzory, którymi później potrafią się posługiwać, doświadczają oni wówczas wielkiej radości z nauki [...] odrodzenia osobowości [...] Zaczynają myśleć o zupełnie nowych obszarach doświadczenia. "Odrodzenie osobowości" - właśnie tego Amy pragnęła dla Virgila. Trudno nam było wyobrazić sobie jego odrodzenie, gdyż był bardzo flegmatyczny i przyzwyczajony do swojego dawnego trybu życia. A jednak pomimo mnóstwa problemów - psychologicznych i prawdopodobnie także medycznych - na swój sposób świetnie sobie radził i wykazywał rosnący postęp w rozumieniu wizualnego świata. Miał pozytywną motywację i czerpał z widzenia oczywistą radość i pożytek - najwyraźniej nie było więc powodu, dla którego miałby nie czynić dalszych postępów. Virgil wiedział, że nie będzie miał doskonałego wzroku, ale mógł z pewnością żywić nadzieję, że jego życie radykalnie poszerzy się o wszystko to, co daje wzrok. Katastrofa nadeszła niespodziewanie. Ósmego lutego zadzwoniła do mnie Amy; Virgil upadł i został zabrany do szpitala, był cały siny i wpadł w osłupienie [całkowite lub częściowe zahamowanie aktywności ruchowej i słownej - przyp. tłum.]. Miał płatowe zapalenie płuc, rozległe zrosty jednego płuca; leżał na oddziale intensywnej terapii, podawano mu tlen i dożylnie antybiotyki. 161 Pierwsze antybiotyki nie zadziałały, stan Virgila pogorszył się i przeszedł w krytyczny; przez kilka dni Virgil oscylował pomiędzy życiem i śmiercią. Po trzech tygodniach infekcja została zahamowana, a płuco znów zaczęło się powiększać. Virgil był jednak nadal poważnie chory - mimo że zapalenie płuc ustąpiło, w jego wyniku powstały zaburzenia oddechowe - stan przedporażeniowy ośrodka oddechowego w mózgu, co uniemożliwiało odpowiednie reagowanie mózgu na poziom tlenu i dwutlenku węgla we krwi. Poziom tlenu w jego krwi zaczął się obniżać - i opadł do połowy normalnego, natomiast poziom dwutlenku węgla zaczął się podnosić - wzrósł prawie trzykrotnie w stosunku do normalnego. Virgil bez przerwy potrzebował tlenu, ale ze względu na zły stan ośrodka oddechowego można mu było podawać tylko niewielkie jego ilości. Ponieważ jego mózg został pozbawiony tlenu i uległ zatruciu dwutlenkiem węgla, świadomość Virgila zanikała i ulegała wahaniom; kiedy miał złe dni (gdy poziom tlenu we krwi był niższy, a dwutlenku węgla wyższy), nic nie widział: był całkowicie ślepy. Do złego stanu zdrowia w znacznym stopniu przyczynił się trwający kryzys oddechowy: płuca Virgila wykazywały obrzęk i zwłóknienie; miał zaawansowane zapalenie oskrzeli i rozedmę; skutkiem heinemediny, którą przeszedł w dzieciństwie, jedna część przepony była nieruchoma; a do tego Virgil był niezwykle otyły - co z kolei mogło spowodować "zespół Pickwicka" (nazwa pochodzi od ospałego grubasa imieniem Joe, bohatera książki Klub Pickwicka). Syndrom Pickwicka charakteryzuje się poważnymi zaburzeniami oddechu i krążenia tlenu we krwi, wynikłymi z osłabienia ośrodka oddechowego w mózgu. Virgil chorował prawdopodobnie już od kilku lat; od 1985 roku stopniowo przybierał na wadze. Ale w okresie pomiędzy ślubem i Bożym Narodzeniem przytył o dalszych dwadzieścia kilogramów - w ciągu kilku tygodni jego waga wzrosła prawie do stu trzydziestu kilogramów - było to częściowo spowodowane zaleganiem płynów, co z kolei było wynikiem wady serca, częściowo zaś ciągłym jedzeniem - potrzebą objawiającą się u Virgila w stanie stresu. 162 Musiał teraz spędzić trzy tygodnie w szpitalu; ilość tlenu we krwi wciąż utrzymywała się na niebezpiecznie niskim poziomie; przy każdym znacznym spadku poziomu tlenu Virgil stawał się ospały i całkowicie ślepł. Amy wystarczyło jedno spojrzenie u progu drzwi sali szpitalnej, by wiedzieć, w jakim jest stanie, jaki ma dzień, jaki jest poziom tlenu we krwi - jeśli był stosunkowo wysoki, Virgil posługiwał się wzrokiem, rozglądał się: jeśli niski - wykonywał niezdarne ruchy i dotykał wszystkiego dookoła, "zachowując się jak niewidomy". (Zastanawialiśmy się, czy dziwne zachwiania w widzeniu, które występowały u niego od dnia operacji, mogły być spowodowane, przynajmniej częściowo, zmianami poziomu tlenu we krwi, co w konsekwencji prowadziło do anoksji [niedobór tlenu - przyp. tłum.] siatkówki lub mózgu. Virgil prawdopodobnie od lat cierpiał na łagodny syndrom Pickwicka i możliwe, iż jeszcze przed atakiem choroby niewiele dzieliło go od niedomogi oddechowej i anoksji). U Virgila pojawił się także stan pośredni, którego Amy nie mogła zrozumieć; mówił wtedy, że nic nie widzi, ale potrafił sięgnąć po jakiś przedmiot, ominąć przeszkodę i zachowywać się, jakby widział. Amy nie mogła pojąć tego osobliwego zachowania - Virgil najwyraźniej widział przedmioty i reagował na nie, potrafił je zlokalizować, a jednocześnie zaprzeczał jakiejkolwiek świadomości widzenia. Tego typu zjawisko - nazywane ślepym wzrokiem lub nieświadomym widzeniem - powstaje, gdy odpowiedzialne za wzrok części kory mózgowej nie funkcjonują (np. z powodu braku tlenu), natomiast ośrodki wzrokowe w podkorzu pozostają nienaruszone. Chory dostrzega wówczas znaki wizualne i reaguje na nie, ale percepcja ta nawet w najmniejszym stopniu nie sięga świadomości. W końcu Virgil opuścił szpital, ale do domu wracał jako kaleka. Był przywiązany do aparatu tlenowego i nie mógł się bez niego nigdzie ruszyć. Wydawało się mało prawdopodobne, że kiedykolwiek wykuruje się na tyle, by powrócić do pracy, więc YMCA rozwiązało z nim umowę. Kilka miesięcy później zmuszony był opuścić dom, w którym od ponad dwudziestu lat mieszkał jako 163 pracownik ośrodka. Krótko mówiąc: Virgil nie tylko stracił zdrowie, ale stracił też pracę i dom. W październiku czuł się już jednak na tyle dobrze, że mógł poruszać się bez respiratora przez godzinę lub dwie. Z tego, co mówili mi Virgil i Amy, nie mogłem do końca zrozumieć, co stało się z jego wzrokiem. Amy mówiła, że wcześniej "prawie całkiem zniknął", ale teraz czuła, że od kiedy Virgil lepiej się poczuł, wzrok znów wraca. Kiedy zadzwoniłem do centrum rehabilitacyjnego, gdzie badano zdolności widzenia Virgila, usłyszałem zupełnie inną wersję. Virgil najwyraźniej prawie całkowicie stracił wzrok. Jego terapeutka, Kathy, uważała, że widzi kolory i w zasadzie niewiele poza tym - a czasami tylko kolory: widział różowe refleksy świetlne wokół butelki pepto-bismolu, ale nie widział samej butelki 17. Poza widzeniem kolorów wydawał się prawie całkowicie ślepy, nie widział otaczających go przedmiotów, poruszał się po omacku, był zagubiony. Jego oczy błądziły jak u niewidomego. Ale czasem zupełnie niespodziewanie miewał nawroty widzenia - dostrzegał wtedy nawet bardzo niewielkie przedmioty. Momenty te jednak mijały równie szybko, jak się pojawiały, a Virgil nie potrafił ich przywrócić. Kathy powiedziała mi, że z praktycznego punktu widzenia Virgil jest niewidomy. Byłem tą informacją bardzo zaskoczony. Nigdy jeszcze nie słyszałem o takim obrocie sprawy. Zastanawiałem się, co działo się z oczami i mózgiem Virgila? Nie obserwując go, nie potrafiłem tego ocenić, zwłaszcza że Amy uparcie wierzyła w poprawę. Wpadała we wściekłość, kiedy ktoś mówił, że Virgil jest ślepy, i twierdziła, że centrum rehabilitacyjne tak naprawdę "uczy go, jak być niewidomym". Tak więc w lutym 1993 roku, w rok po ataku niszczącej choroby, sprowadziliśmy Virgila i Amy do Nowego Jorku, żeby się 17 Semir Zeki zaobserwował, że w niektórych przypadkach korowej anoksji odpowiedzialne za konstrukcję kolorów obszary kory mogą pozostać stosunkowo nienaruszone - pacjent może wówczas widzieć kolory i nic poza tym-żadnej formy, żadnych zarysów, żadnego kształtu przedmiotów. 164 nimi zobaczyć i wykonać specjalistyczne testy fizjologiczne sprawdzające funkcje siatkówki i mózgu. Gdy tylko ujrzałem Virgila przy wyjściu na lotnisku LaGuardia, zrozumiałem, że wszystko potoczyło się fatalnie. Od czasu naszego ostatniego spotkania w Oklahomie przytył prawie dwadzieścia pięć kilogramów. Przez ramię przewieszony miał aparat tlenowy. Szedł po omacku; jego oczy nie zatrzymywały się na żadnym przedmiocie - wyglądał, jakby był całkowicie niewidomy. Amy prowadziła go pod ramię. Ale kiedy wjeżdżaliśmy do miasta przez Fiftyninth Street Bridge, czasem coś zauważał - np. światła na moście; nie zgadywał, widział je dość wyraźnie. Ale wzrok wracał i po chwili zanikał - Virgil nie potrafił go zatrzymać. Kiedy przeprowadzaliśmy z nim testy w moim gabinecie - na początku używając do tego kolorowych obrazków, dużych ruchomych przedmiotów i światła - nie widział nic. Wydawał się całkowicie ślepy- bardziej ślepy niż przed operacją, ponieważ wtedy dostrzegał przynajmniej cień ręki poruszającej się przed jego oczyma. Teraz nie widział nic, wydawało się też, że nie ma światłoczułych receptorów. Wyglądało na to, że jego siatkówki zniknęły. A jednak one nie zniknęły - i to było dziwne. Od czasu do czasu potrafił coś dostrzec: raz np. zobaczył i opisał banana; dwukrotnie przesunął palcem za poruszającym się na ekranie komputera świetlnym prostokątem; czasami sięgał po jakieś przedmioty lub poprawnie je "zgadywał", choć twierdził, że nic nie widzi - było to widzenie nieświadome, które wcześniej zaobserwowano w szpitalu. Byliśmy przerażeni negatywnym wynikiem testu, a Virgil zapadał w stan zniechęcenia i poczucia przegranej - należało przerwać test i zrobić przerwę na lunch. Kiedy podaliśmy mu półmisek z owocami, brał poszczególne owoce w swoje sprawne, wrażliwe palce, a jego twarz rozświetlała się, na powrót się ożywiał. Trzymając owoce, opisywał je na podstawie dotyku, mówił o woskowatej, gładkiej skórce śliwki, miękkim puszku brzoskwini, o delikatności nektarynek ("jak policzki niemowlaka") i chropowatej, pełnej dziu- 165 rek skórce pomarańczy. Ważył owoce w ręku, oceniał ich wagę i konsystencję, ich ziarnka i pestki; potem podnosił je do nosa i wąchał. Jego dotykowa (i węchowa) ocena była o wiele lepsza niż nasza. Wśród owoców położyliśmy także doskonale podrobioną, woskową gruszkę, która swoim realistycznym kształtem i kolorem całkowicie wprowadzała w błąd ludzi widzących. Virgil nawet przez chwilę nie dał się nabrać: dotknąwszy jej, wybuchnął śmiechem. - A to jest świeczka - powiedział natychmiast, trochę zdziwiony. - W kształcie gruszki albo dzwonka. Virgil mógł rzeczywiście być - mówiąc słowami von Sendena - "wygnańcem z rzeczywistości przestrzennej", ale jeśli chodzi o dotyk, był na swoim terytorium. Okazało się więc, że Virgil zachował bardzo silny zmysł dotyku, natomiast jego siatkówki wydawały się w 99 procentach martwe - "działały" rzadko i krótko. Bob Wasserman, który podobnie jak ja nie widział Virgila od czasu naszej wizyty w Oklahomie, był zaskoczony ograniczeniem widzenia i chciał raz jeszcze zbadać siatkówki. Kiedy to zrobił, okazało się, że wyglądają dokładnie tak samo jak przedtem - były "łaciate", z większymi i mniejszymi skupiskami pigmentacji. Nie było oznak żadnej nowej choroby. Niemniej funkcjonowanie nawet najlepiej zachowanych obszarów siatkówki było ograniczone prawie do zera. Elektroretinogramy służące do zapisu aktywności elektrycznej siatkówki podczas pobudzaniajej światłem nie wykazały żadnej reakcji, a potencjały pobudzania wizualnego, służące do ukazania pracy odpowiedzialnych za wzrok części mózgu, także były nieobecne. (Mogły tu występować rzadkie, krótkie momenty aktywności, ale nawet jeśli tak było, nie udało nam się ich zarejestrować). Nie mogliśmy przypisać tego braku reakcji zapaleniu siatkówki, które Virgil prawdopodobnie przechodził w dzieciństwie, gdyż nie było już śladu tej choroby. Musiała być zatem jakaś inna przyczyna, której nie potrafiliśmy odgadnąć, a która w efekcie położyła kres i tak słabemu działaniu siatkówki. Przypomnieliśmy sobie, że Virgil często narzekał na silne światło; nawet w szare, pochmurne dni światło dnia często go oślepiało i musiał nosić bardzo ciemne okulary. Czy możliwe było (jak suge- 166 wał mój kolega, Kevin Halligan), że wraz ze zdjęciem katarakt - które najprawdopodobniej przez dziesiątki lat chroniły jego siatkówki przed światłem - siatkówki uległy wypaleniu? Stwierdzono, że nacjenci z innymi schorzeniami siatkówki, np. ze zwyrodnieniem plamiastym, mogą nie tolerować światła - nie tylko na falach ultrafioletowych, ale na wszystkich długościach fali - i że światło może przyśpieszyć zwyrodnienie siatkówek. Czy tak właśnie było w przypadku Virgila? Była to jedna z możliwości. Czy mogliśmy to przewidzieć i w jakiś sposób "dawkować" mu wzrok lub światło? Inna przypuszczalna przyczyna - bardziej prawdopodobna - związana była z ciągłą hipoksją, czyli z niedoborem tlenu u Virgila, z faktem, że przez prawie rok jego krew była niedotleniona. W szpitalu przeprowadzono badania, które wykazały, że jego wzrok polepszał się lub pogarszał w zależności od poziomu gazów we krwi. Czy powtarzający się lub nieprzerwany niedobór tlenu w siatkówkach (i prawdopodobnie także w odpowiedzialnych za wzrok częściach kory) mógł być czynnikiem decydującym? Zastanawiano się, czy zwiększenie dotleniania krwi do stu procent (co wymagałoby długotrwałego sztucznego oddychania czystym tlenem) mogłoby doprowadzić do przywrócenia funkcjonowania siatkówki lub odpowiednich ośrodków mózgowych. Stwierdzono jednak, że byłoby to zbyt ryzykowne i mogłoby spowodować długotrwałe lub stałe zahamowanie funkcjonowania ośrodka oddechowego mózgu. Oto historia Virgila, historia "cudownego" przywrócenia wzroku u niewidomego mężczyzny, podobna do historii młodego pacjenta Cheseldena z 1728 roku i do kilkunastu innych, które wydarzyły się w ciągu minionych trzystu lat; jednak historia Virgila ma niespodziewane i ironiczne zakończenie. Pacjent Gregory'ego, tak dobrze radzący sobie ze swoją ślepotą przed operacją, był początkowo zachwycony widzeniem, ale wktótce przygniotły go niemożliwe do zniesienia stresy i trudności. "Dar" stał się klątwą; S.B. popadł w głęboką depresję i krótko potem zmarł. Prawie wszyscy pacjenci po początkowej euforii zostali przygnieceni ogromnymi trudnościami, jakie sprawiało im przystosowanie się do nowego zmysłu. Valvo 167 odkreśla jednak, że nieliczni przystosowali się i dobrze sobie radzili. Czy Virgil potrafił pokonać te trudności i przywyknąć do widzenia, pomimo iż tak wielu innych nie dawało sobie z tym rady? Nigdy się tego nie dowiemy, gdyż proces adaptacyjny - i tym samym proces życia - został nagle przecięty przez niczym nie uzasadniony cios losu: chorobę, która jednym silnym uderzeniem pozbawiła go pracy, domu, zdrowia i niezależności; uczyniła z niego chorego człowieka, który nie potrafił się już sam o siebie zatroszczyć. Dla Amy, która była inicjatorką operacji i która tak gorąco zaangażowała się w widzenie Virgila, był to cud, który się nie urzeczywistnił, klęska. Virgil natomiast twierdził, że "takie rzeczy się zdarzają". Ale ten cios go powalił, spowodował wybuch wściekłości: wściekłości z powodu bezradności i choroby; wściekłości spowodowanej zaprzepaszczoną szansą i zniweczonymi marzeniami; a także - i to było najważniejsze - wściekłości, że został zaangażowany w bitwę, której nie mógł ani zaniechać, ani wygrać. Na początku była ciekawość, radość, zabawa. I była także wielka odwaga. To była przygoda, wyprawa do nowego świata, której smak zna tak niewielu. Ale potem przyszły problemy i konflikty: niemożność skonstruowania wizualnego świata, a jednocześnie presja, żeby porzucić świat dotykowy. W ten sposób Virgil znalazł się gdzieś pomiędzy dwoma światami - wszystko stracił, a nic nie zyskał. To było rozdarcie, z którego, zdawało się, nie było ucieczki. Ale potem- paradoksalnie - przyszła ulga w formie drugiej i finalnej ślepoty- ślepoty, którą otrzymał w darze. W końcu Virgil mógł wreszcie nie widzieć, mógł uciec od jasności, od dziwnego świata obrazu i przestrzeni, i powrócić do swojego prawdziwego bytu: do intymnego, skupionego świata innych zmysłów, który od bez mała pięćdziesięciu lat był jego domem. KRAJOBRAZ JEGO MARZEŃ Po raz pierwszy spotkałem Franca Magnaniego latem 1988 roku na zorganizowanych przez Exploratorium w San Francisco sympozjum i wystawie poświęconym pamięci. Na wystawie zaprezentowano pięćdziesiąt jego obrazów i rysunków - wszystkie przedstawiały Pontito, niewielkie toskańskie miasteczko położone wysoko w górach, gdzie się urodził, ale którego od ponad trzydziestu lat nie widział. Obrazy i rysunki zestawiono z fotografiami Pontito, wykonanymi przez fotografa Exploratorium, Susan Schwartzenberg: starała się ona zrobić zdjęcia z tych samych punktów, z których Magnani malował swoje obrazy. (Nie zawsze było to możliwe, gdyż Magnani malował często z wyobraźni, wymyślając różne fikcyjne punkty obserwacyjne, znajdujące się pięćdziesiąt lub trzysta stóp nad ziemią; Schwartzenberg musiała czasami umieszczać aparat fotograficzny wysoko na słupie, a w jednym przypadku myślała o wynajęciu balonu lub helikoptera). Do Magnaniego przylgnęła etykieta "artysta pamięci". I rzeczywiście - wystarczył jeden rzut oka na wystawę, by dostrzec, że ma on niezwykłą pamięć - pamięć, która z fotograficzną wręcz dokładnością reprodukuje każdy budynek, każdą uliczkę, każdy kamień w Pontito, z bliska i z daleka, pod każdym kątem, jakby Magnani miał w głowie niezmiernie szczegółowy, trójwymiarowy model wioski, który mógł obracać i oglądać ze wszystkich stron lub badać w swoim umyśle, a następnie wiernie reprodukować na płótnie. 169 Kiedy dostrzegłem owo podobieństwo pomiędzy fotografiami i obrazami, pomyślałem początkowo, że mam do czynienia z rzadkim zjawiskiem artysty ejdetycznego: artysty, który potrafi przez wiele godzin czy dni (a nawet przez lata) zachować w swojej pamięci wszystkie elementy danej sceny, którą widział tylko przez krótką chwilę; artysta taki jest "zarządcą" (lub niewolnikiem) niezwykłej, wrodzonej potęgi wyobraźni i pamięci. Jednak artystaejdetyczny nie ograniczałby się do jednego motywu lub tematu; wręcz przeciwnie - wykorzystywałby swoją pamięć lub prezentował ją w szerokim wachlarzu tematów, ukazując w ten sposób, jak wiele jest ona zdolna ogarnąć. Natomiast Magnani najwyraźniej chciał, aby jego pamięć koncentrowała się wyłącznie na Pontito. Nie była to więc "czysta" pamięć, ale pamięć zawładnięta przez jeden dominujący motyw: miejsce jego dzieciństwa. Zrozumiałem, że nie jest to tylko ćwiczenie pamięci; było to w równym stopniu doświadczanie nostalgii; wewnętrzny przymus, który rodził sztukę. Kilka dni później rozmawiałem z Frankiem i umówiliśmy się na spotkanie w jego domu. Mieszkał w niewielkiej miejscowości pod San Francisco. Znalazłszy ulicę, nie musiałem już szukać numeru domu, ponieważ dom jego różnił się od wszystkich innych w sąsiedztwie. Niewielki ogródek przed budynkiem otoczony był niskim kamiennym murkiem, który widziałem także na jego obrazach; starawy sedan z napisem na tablicy rejestracyjnej ("Pontito") stał zaparkowany przed domem; garaż został zamieniony w pracownię, której szeroko otwarte drzwi odsłaniały zatopionego w pracy artystę. Franco był wysoki i szczupły, nosił wielkie okulary w rogowej oprawce, które powiększały jego oczy. Miał gęste ciemne włosy przedzielone dokładnym przedziałkiem po jednej stronie; chodził sprężystym krokiem i otaczała go aura bogactwa i witalności - miał pięćdziesiąt cztery lata, ale wyglądał znacznie młodziej. Zaprosił mnie do domu i oprowadził po nim. W każdym pokoju, na każdej ścianie wisiały obrazy, każda szuflada i szafka były nimi zapchane - to było raczej archiwum lub muzeum wspomnień i reprodukcji Pontito. 170 Kiedy chodziliśmy po domu, każdy obraz przyciągał jego uwagę, przywoływał wspomnienia; to wydarzyło się tu, a to tam, a tam stał taki a taki budynek. - Proszę spojrzeć na tę ścianę, tu namalowałem miejsce, gdzie złapał mnie ksiądz, kiedy wspinałem się na murek przykościelnego ogrodu. Gonił mnie przez całą ulicę. Ach, zawsze gonił wszystkie dzieciaki. Jedno wspomnienie natychmiast wywoływało następne, tak więc po kilku minutach byliśmy porwani przez strumień, który nie miał żadnego wyraźnego kierunku, ale jego źródła zawsze miały początek w pierwszym okresie życia Franca - w Pontito, mieście, w którym spędził dzieciństwo. Jedna historyjka przy wodziła na myśl następną, a ich związku nie można było odnaleźć. Tego typu przeskakiwanie z tematu na temat - uparte i intensywne, ale niespójne i rozproszone - wydawało się charakterystyczne dla Franca: odkrywało charakter jego obsesji, fakt, że myślał o Pontito dniem i nocą i wykluczał wszystko inne. Kiedy Franco mówił, odnosiłem wrażenie, że reminiscencje przejmowały nad nim kontrolę, że te gwałtownie wyłaniające się wspomnienia sterowały nim, rządziły, a on całkowicie poddawał się ich ogromnej, nieodpartej sile. Gestykulował, robił różne miny, ciężko oddychał, wytrzeszczał oczy - sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego przez przeszłość. Po jakimś czasie jednak, wzdrygnąwszy się, powracał, uśmiechał się lekko zakłopotany i mówił: - Tak to właśnie było. Ta nieprzerwana gadatliwość, wspominanie konkretnych wydarzeń, stały w opozycji do nastroju jego obrazów. Zwierzył mi się, że kiedy jest sam, ciągłe kołatanie wspomnień uspokaja się, a zamiast tego pojawia wyciszone wspomnienie Pontito: Pontito bez mieszkających w nim ludzi, bez drobnych wydarzeń, bez tymczasowości; spokojne Pontito zawieszone w wiecznym "kiedyś", w "kiedyś" alegorii, fantazji, mitu i baśni. Byłem oczarowany obrazami Franca, ale po kilku godzinach przebywania z nim miałem już dość jego wspomnień. Mówił tylko 170 na ten jeden jedyny temat. Czy mogło być coś bardziej jałowego, nudniejszego? A jednak ta obsesja stworzyła przepiękną, prawdziwą, pełną spokoju sztukę. Cóż takiego kierowało jego wspomnienia z osobistej, błahej, ziemskiej sfery w przestrzenie wszechświata, w sferę świętości? Często mamy do czynienia z nudnymi gadułami, z ludźmi, którzy żyją tylko własnymi wspomnieniami, ale nieczęsto z ludźmi, którzy są jednocześnie prawdziwymi artystami, jak Franco. Tak więc źródłem jego twórczości nie była ani ogromna pamięć, ani obsesja - musiało to być coś znacznie głębszego. Franco urodził się w Pontito w 1934 roku. Wioska ta, w której mieszkało około pięciuset osób, położona była na wzgórzach Castelvecchio w prowincji Pistoia, około czterdziestu mil od Florencji. Podobnie jak wszystkie toskańskie wioski, powstała w starożytności. Obok etruskich grobowców były tam tradycyjne farmy, uprawy, plantacje winogron i drzewek oliwnych, założone ponad dwa tysiące lat temu. Kamienne budynki Pontito, strome, kręte uliczki, którymi poruszały się jedynie objuczone osły i ludzie, nie zmieniły się od wieków, podobnie jak proste, uporządkowane życie jego mieszkańców. Nad wioską górowała iglica starożytnego kościoła, a dom Franca stał tuż obok - kiedy był dzieckiem, mógł, wychylając się przez okno swojego pokoju, prawie dotknąć dachu kościoła. W pewnym sensie odosobnieni i zamknięci w sobie mieszkańcy tworzyli jedną wielką rodzinę: rodziny Magnanich, Papich, Vanuccich, Tamburich, Sarpich - wszystkie one były spokrewnione. Najsłynniejszą postacią wioski był Lazzaro Papi, osiemnastowieczny kronikarz rewolucji francuskiej; jego pomnik stał na placu w centrum wioski. Odosobnione, niezmienne, tradycyjne Pontito było twierdzą, chroniącą przed upływającym czasem i zmianami. Ziemia była urodzajna, mieszkańcy pracowici; gospodarstwa i sady zapewniały im dostatnie życie. Dla Franca i wszystkich mieszkańców Pontito życie był dobre i bezpieczne, do wybuchu wojny. Jednak potem nastał czas nieszczęść i okropieristw. Ojciec Franca zginął w wypadku w 1942 roku, a następnego roku do wioski weszli naziści i wysiedlili całą ludność. Kiedy mieszkańcy wrócili, wiele ich domów było zniszczonych. Od tego czasu nigdy już nie 172 było tak jak przedtem. Miasteczko zostało splądrowane, pola i sady niszczone, a co chyba najważniejsze, zniszczone zostały stare wzory. Mieszkańcy Pontito, zebrawszy się znów razem, wspólnie próbowali wszystko odbudować, ale to im się nie udało. Od tamtego czasu Pontito powoli chyliło się ku upadkowi. Jego sady i pola, jego struktura agrarna nigdy już nie odzyskały dawnej świetności; Pontito przestało być samowystarczalne - młodzi ludzie musieli opuszczać wioskę w poszukiwaniu pracy. Gwarna i żywa kiedyś miejscowość, w której przed wojną mieszkało pięćset osób, ma teraz zaledwie siedemdziesięciu postarzałych mieszkańców. Miasteczko skazane jest na wyludnienie i śmierć. Wszystkie obrazy Franca przedstawiają Pontito sprzed 1943 roku; wszystkie są wspomnieniami jego dzieciństwa, miejsca, gdzie żył, bawił się i dorastał, zanim zginął jego ojciec, zanim wkroczyli Niemcy i zanim rozpoczęła się okupacja, a co za tym idzie - niszczenie wioski i jej upraw. Franco mieszkał w Pontito do dwunastego roku życia - w 1946 roku poszedł do szkoły w Lucce. W 1949 kontynuował naukę w Montepulciano, gdzie uczył się stolarki. Znany był już wtedy ze swej "fotograficznej" pamięci (podobnie jak jego matka i siostry, ale ich pamięć nie była aż tak dobra jak Franca): potrafił zapamiętać całą stronę tekstu po jednokrotnym jej przeczytaniu lub katechezę po jednym usłyszeniu; znał na pamięć wszystkie inskrypcje na cmentarnych nagrobkach, a spojrzawszy na długi ciąg liczb, zapamiętywał je (i potrafił dodać). Ale w Lucce, kiedy pierwszy raz był daleko od domu i tęsknił za nim, doświadczył innego rodzaju pamięci: w jego umyśle zaczęły nagle pojawiać się niezwykle osobiste - czasem przyjemne, a czasem bardzo bolesne - obrazy z przeszłości. Nigdy wcześniej nie doświadczył tego typu wspomnień: były one mimowolne i nagłe, raptowne i imperatywne - jak halucynacje, z ich dźwiękiem, strukturą, zapachem i namacalnością. Ów nowy rodzaj pamięci wiązał się przede wszystkim z jego osobistymi doświadczeniami -wszystkie obrazy osadzone były w pewnym osobistym kontekście i powiązane z przeżywanymi wówczas silnymi emocjami. Każdy obraz ukazywał scenę z jego życia. "Bardzo tęsknił za 173 Pontito - powiedziała mi jego siostra. - W myślach "widział" kościół, ulicę, pola - ale jeszcze wtedy nie było to związane z jego wewnętrzną potrzebą malowania". Franco wrócił do Pontito w 1953 roku, po czterech latach nauki, ale okazało się, że w wiosce - która już wtedy chyliła się ku upadkowi - nie ma pracy dla stolarza. Nie mogąc wyżyć w Pontito czy dalej się tam uczyć, wyjechał do Rapallo, gdzie pracował jako kucharz. Praca ta jednak nie dawała mu satysfakcji, więc marzył o innym życiu i odległych miejscach. Na początku roku 1960 - miał wtedy dwadzieścia pięć lat - postanowił rzucić pracę - była to decyzja na wpół impulsywna, na wpół przemyślana - i zobaczyć trochę świata, pracując jako kucharz na promach pasażerskich. Podczas przygotowań do wyjazdu (wiedział już zapewne, że nigdy nie wróci), napisał swoją biografię - ale wchodząc na statek, wrzucił ją do morza. Już wtedy miał silną potrzebę utrwalania obrazu swojego dzieciństwa; jednak wówczas nie odnalazł jeszcze właściwego środka wyrazu. Zaczął pływać. Kursował pomiędzy Karaibami i Europą, poznał Haiti, Antyle i Bahamy - w latach 1963 i 1964 spędził czternaście miesięcy w Nassau. W tym czasie, jak mówi, "zapomniał" Pontito - niezwykle rzadko wracał do niego myślami. W 1965 roku, kiedy miał trzydzieści jeden lat, podjął ważną decyzję: nigdy nie wróci do Włoch, nigdy nie wróci do Pontito; osiądzie w Ameryce, w San Francisco. Była to decyzja trudna i przykra. Oznaczała rozłąkę - być może na zawsze - z tym, co było dla niego najbardziej cenne i drogie: z jego krajem, językiem, wioską, rodziną, zwyczajami i tradycją, które od setek lat trzymały tych ludzi razem. Ale z drugiej strony obiecywała - lub zdawała się obiecywać wolność i perspektywę bogactwa, nowe życie w nowym kraju, wolność bycia sobą, bycia niezależnym, której zaznał, pływając na statku. (Jego ojciec jako młody człowiek także wyjechał do Ameryki i przez kilka lat robił tam interesy, ale potem zaczai usychać z tęsknoty i wrócił do Pontito). Lecz wraz z ową trudną decyzją pojawiła się u niego dziwna choroba, która w końcu zawiodła go do sanatorium. Choroby nie rozpoznano. Jego silnemu psychicznemu rozbiciu, szarpaniu się 174 pomiędzy nadzieją i strachem, towarzyszyła wysoka gorączka, utrata wagi, majaczenia i prawdopodobnie także napady padaczkowe; sądzono, że może to być gruźlica, psychoza lub jakaś choroba neurologiczna. Nigdy jednak nie udało się postawić diagnozy - natura tamtej choroby do dziś pozostaje tajemnicą. Pewne jest jednak, że w jej punkcie kulminacyjnym, kiedy pracę mózgu stymulowało podniecenie i gorączka, Franco zaczął miewać niezwykle plastyczne sny. Każdej nocy śnił o Pontito - nie o swojej rodzinie czy dawnych zdarzeniach, ale o ulicach, domach, budowlach i kamieniach -jak pod mikroskopem widział wszystkie szczegóły tych miejsc, szczegóły, których świadomie nie mógłby w żaden sposób zapamiętać. Owym snom towarzyszyło dziwne, intensywne podniecenie: poczucie, że coś się właśnie wydarzyło lub że za chwilę się wydarzy; poczucie olbrzymiej, złowrogiej i tajemniczej doniosłości, której towarzyszyła nienasycona, silna, słodko-gorzka nostalgia. A kiedy się budził, miał wrażenie, że nie budzi się do końca, ponieważ nie mógł otrząsnąć się z obrazów, które malowały się na pościeli, na suficie i na ścianach lub "stały" na podłodze - jak modele - ukazując swe najdrobniejsze szczegóły. W szpitalu, gdzie owe senne obrazy wdzierały się do jego świadomości i przejmowały władzę nad jego wolą, ogarnęło go nowe uczucie: że został "wezwany". Choć możliwości jego pamięci zawsze były ogromne, nigdy wcześniej nie widział obrazów o takiej intensywności. Wisiały one w powietrzu jak zjawy i obiecywały mu "ponowną świetność" Pontito. Zdawały się mówić: "Namaluj nas. Uczyń nas prawdziwymi". Co wydarzyło się podczas tamtych nocy w szpitalu (Franco nigdy nie przestawał się nad tym zastanawiać), w okresie wewnętrznej rozterki, majaczenia, gorączki, napadów epilepsji? Czy pod wpływem stresu doszło do "freudowskiego" rozszczepienia ego, i stał się od tego czasu hipermnezyjnym histerykiem? ("Histerycy cierpią głównie z powodu wspomnień" - napisał Freud). Czy jakaś odrębna część jego samego próbowała w pamięci lub w fantazji odnaleźć to, od czego się odciął, do czego nie mógł już wrócić w rzeczywistym świecie? Czy owe sny, obrazy pojawiały się 175 w odpowiedzi na głęboką emocjonalną potrzebę? A może były one narzucone przez jakiś dziwny i natarczywy fizjologiczny niepokój w mózgu, przez jakiś proces, z którym Franco (jako osoba) nie miał nic wspólnego, ale musiał na niego reagować? Franco rozważa} wszystkie ,,medyczne" możliwości i odrzucił je (nigdy nie zgodził się, by je do końca zbadano), a wybrał te bardziej duchowe 1. Czuł, że to dar, przeznaczenie, i musiał się mu bez sprzeciwu podporządkować. Tak więc Franco po krótkiej walce zaakceptował swoje wizje i oddał się przeobrażaniu ich w namacalną rzeczywistość. Choć dotychczas malował i rysował bardzo niewiele, czuł, że wystarczy wziąć do ręki pióro lub pędzel i naszkicować linie, które rysowały się na białych ścianach jego pokoju tak wyraźnie, jakby były rzutowane przez projektor. Pierwszy namalowany przez Franca obraz przedstawiał jego rodzinny dom w Pontito. I choć brakowało mu wtedy wprawy, obraz ten charakteryzował się pewnymi i wyraźnymi pociągnięciami pędzla, a także silnym i mrocznym emocjonalnym napięciem. Franco był zdumiony tym obrazem, faktem, że potrafi malować, że potrafi w ten niezwykły sposób wyrazić samego siebie. Nawet teraz, ćwierć wieku później, wciąż jest zdumiony. - To fantastyczne - mówi. - Fantastyczne. Jak mogłem to zrobić? I jak mogłem posiadać tak wielki talent i nie zdawać sobie z tego sprawy? Będąc dzieckiem, czasami wyobrażał sobie, że jest artystą, ale była to tylko zabawa i nie zrobił w tym kierunku nic poza bawieniem się pędzlami i piórem - przerysowywał statek z pocztówki lub rysował widoki Karaibów. Siła, którą odkrył w sobie teraz, przerażała go - usidliła go i sterowała nim, ale sądził, że będzie mógł 1 Malarz Giorgio de Chirico cierpiał na typowe napady migreny i migreny bez bólu głowy o dużej intensywności, które potem dokładnie i plastycznie opisywał - czasem także wprowadzał do swoich obrazów ich geometryczne kształty, ich zygzaki, ich oślepiające światło i ciemność (szczegółowo opisali to F.N. Fuller i MV. Gale w "British Medical Journal"). Jednak de Chirico również niechętnie przyznawał się, że podłoże owych wizji może być czysto medycznej czy fizycznej natury, odczuwał on bowiem ich niezwykła duchową moc. Nazwanie ich "gorączkami duchowymi" było z jego strony pójściem na niewielki kompromis z medycyną. 176 przejąć nad nią kontrolę i nadać jej wyraz. Było to widoczne już w pierwszych jego obrazach. - Pierwsze dwa obrazy są inne niż te późniejsze - powiedział mi mój przyjaciel, Bob Miller. - Jest w nich coś złowieszczego - można z nich odczytać, że działo się wtedy coś głębokiego i ważnego. Szwagier Franca, który nie widział go w latach 1961-1987, potwierdził, że do roku 1961 Franco z pewnością nie miał obsesji na punkcie Pontito, nie myślał o nim dniem i nocą. - W 1961 roku można z nim było porozmawiać o wszystkim - powiedział mi. - Nie męczyły go żadne natręctwa, był zupełnie normalny. Ale kiedy spotkałem go w 1987 roku, był owładnięty tą obsesją. Ciągle miewał wizje Pontito i tylko o nim potrafił mówić", Miller tak o tym pisze: Zaczął malować w okresie wewnętrznego kryzysu. Przebywał w szpitalu, był bliski załamania psychicznego, a malowanie było pewnym rozwiązaniem, pewnym lekarstwem. Czasem mówi: ,,Przez te wspomnienia, przez te sny nie potrafię funkcjonować", ale przecież funkcjonuje całkiem dobrze. Trudno z nim normalnie porozmawiać, ponieważ nie mówi o niczym innym, tylko o Pontito. Zachowuje się, jakby miał w głowie trójwymiarową konstrukcję, model Pontito - porusza głową, obraca nią, po to, żeby "zobaczyć" ową konstrukcję pod różnymi kątami. Sądził, że jego sposób "widzenia" jest normalny, i dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy jego przyjaciel, Gigi, przywiózł mu fotografie Pontito, Franco po raz pierwszy zdał sobie sprawę z niezwykłości swojego widzenia [...] Wspomnienia Franca są świeże, jakby dopiero co przywołane, i nie przypominają często powtarzanego repertuaru. W jego pamięci pojawiają się sceny, które odsłania i opisuje. Jest to więc bardzo drobiazgowa pamięć, która organizuje się w historiach i scenach. Czasem czuje się, że w obrazach tych jest coś teatralnego, ale sam Franco, do pewnego stopnia, widzi je właśnie w ten sposób. 177 "Wizje" Pontito zaczęły się pojawiać również w ciągu dnia - wizje emocjonalnie przytłaczające, ale tak wierne, tak dokładne, że | porównywał je do hologramu. Pojawiały się o każdej porze - kiedy jadł lub pił, spacerował, brał prysznic. Nie ma wątpliwości, że odbierał je jak rzeczywistość. Mógł spokojnie z kimś rozmawiać, kiedy nagle wzdrygał się i zaczynał intensywnie wpatrywać w jakieś miejsce: w takich momentach "przychodziły" do niego obrazy Pontito. Wiele obrazów Franca - pisze Michael Pearce (w fascynującej analizie, która pojawiła się w towarzyszącym wystawie wydaniu "Exploratorium Quarterly") - bierze swój początek od czegoś, co on sam nazywa przebłyskiem pamięci - pojawieniem się jakiejś szczególnej sceny w jego umyśle. Czasem odczuwa ogromną potrzebę natychmiastowego przełożenia owej wizji na papier i znany jest z tego, że wychodzi z baru, zostawiając tam nie dopitego drinka, i pędzi do domu, by naszkicować swoją wizję [...] Najwyraźniej "przebłyski" te nie są statycznymi, fotograficznymi obrazami [...] Potrafi on powielać dany fragment i "widzieć" go z kilku różnych miejsc. Żeby to zrobić, musi się fizycznie przemieszczać, poruszać w prawo, żeby zobaczyć, co jest po prawej stronie objawiającej mu się sceny, w lewo, żeby "zobaczyć", co jest po lewej [...] jego oczy patrzą w dal, jakby widziały kamienne domy, bramy i ulice. Tego typu objawienia pojawiały się nie tylko w formie wizualnej. Franco słyszy czasem dzwony kościelne ("jakbym tam był"); czuje dotyk kościelnego muru, a przede wszystkim czuje woń tego, co widzi, zapach bluszczu na kościelnym murze, woń kadzidła zmieszaną z zapachem pleśni i wilgoci, a wszystko to połączone z zapachem drzew orzechowych i gajów oliwnych, które otaczały Pontito w czasach jego dzieciństwa. Wizje złożone z dźwięku, dotyku i zapachu składają się na złożone i cenestetyczne wspomnienia wczesnego dzieciństwa - tworzą "chwilowe zapisy całościowych sytuacji" - jak nazwał je kiedyś psychiatra, Harry Stack Sullivan. Kiedy Franco doznaje "inspiracji" lub "wizji", w jego mózgu 178 (prawdopodobniej zachodzi nagła i głęboka zmiana. Gdy pierwszy raz zobaczyłem go usidlonego przez swą wizję, gdy ujrzałem jego wpatrzone w dal oczy, rozszerzone źrenice, nagłe skupienie uwagi, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że cierpi on na psychiczne napady padaczkowe. Już sto lat temu po raz pierwszy rozpoznał je znakomity neurolog, John Hughlings Jackson, który wśród jej symptomów wymienił silne halucynacje, przepływ mimowolnych "reminiscencji", poczucie objawienia oraz dziwne, na wpół mistyczne "napady marzeniowe". Psychiczne napady padaczkowe powstają w wyniku epilepsji w płacie skroniowym mózgu (tempoml lobes epilepsy - TLE). W ostatnim stuleciu Hughlings Jackson, podobnie jak kilku innych lekarzy, podejrzewał, że u niektórych pacjentów cierpiących na psychiczne napady padaczkowe mogą zachodzić dziwne zmiany osobowości i sposobu myślenia. Jednak dopiero w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych naszego wieku zaczęto dokładniej badać ten tzw. interiktalny syndrom osobowości. W 1956 roku francuski neurolog, Henri Gastaut, autor ważnej biografii van Gogha, stwierdził, że cierpiał on nie tylko na epilepsję w płacie skroniowym mózgu, ale także na spowodowane nią zmiany osobowości, które pogłębiały się do końca jego życia. W 1961 roku jeden z najbardziej utalentowanych neurologów amerykańskich, Norman Geschwind, podzielił się swym przypuszczeniem, że interiktalny syndrom osobowości mógł odegrać ważną rolę w życiu i twórczości Dostojewskiego. Na początku lat siedemdziesiątych Geschwind miał już pewność, że życie emocjonalne niektórych pacjentów z padaczką skroniową ulega intensyfikacji (ale także zawężeniu) i że dochodzi u nich do "spotęgowanego zainteresowania sprawami natury filozoficznej, religijnej i kosmicznej". U wielu pacjentów zaobserwowano wyjątkową płodność twórczą: pisanie autobiografii, pamiętników, obsesyjną konieczność rysowania (występującą u osób ze zdolnościami graficznymi) oraz zawsze im towarzyszące poczucie objawienia, "misji" i "przeznaczenia", które pojawiało się nawet u osób niewykształconych i nie wykazujących do tej pory zainteresowania tymi sferami. 179 Pierwsze publikacje Geschwinda i jego współpracownika, Stephena Waxmana, opisujące naturę tego syndromu, ukazały się w latach 1974 i 1975 i wstrząsnęły neurologicznym światem. Po raz pierwszy "konstelacja" syndromów i zachowań, tradycyjnie kojarzona z chorobą psychiczną lub natchnieniem twórczym, została przypisana specyficznemu neurologicznemu przypadkowi, w szczególności zaś (co podkreśla inny neurolog, David Bear) "hiperpołączeniu" sensoralnych i emocjonalnych części mózgu, co powoduje bardzo głęboką emocjonalnie percepcję, a także wywołuje wizje i wspomnienia. "Zmiana osobowości towarzysząca TLE - zaobserwował Geschwind - może stać się dla nas najistotniejszym i najprostszym zbiorem wskazówek umożliwiającym odszyfrowanie neurologicznych systemów leżących u podstaw reakcji emocjonalnych, które kierują naszym zachowaniem". Tego typu zmiany same w sobie, podkreśla Geschwind, nie mogą być określane jako negatywne lub pozytywne; ich znaczenie zależy od roli, jaką odgrywają one w życiu danej osoby, a rola ta może być zarówno destrukcyjna, jak i twórcza, pomocna lub niszczycielska. Szczególnie interesowały Geschwinda (stosunkowo rzadkie) przypadki wybitnej kreatywności. "Kiedy ta tragiczna choroba dotyka geniusza - pisał o Dostojewskim - potrafi on czerpać z niej głębię zrozumienia... uczynić emocjonalną reakcję intensywniejszą"2 . Najbardziej fascynująca była dla Geschwinda koniunkcja pomiędzy chorobą czy biologiczną skłonnością a indywidualną kreatywnością 3. 2 Ten sam pogląd wyznawał też Dostojewski. "I cóż, jeśli to choroba - pyta ustami księcia Myszkina, - Jakież ma znaczenie ta anormalna intensywność, jeśli rezultat, jeśli minuta doznania, zapamiętana i analizowana po powrocie do zdrowia, okazuje się szczytem harmonii i piękna... pełni, proporcji?" 3 Choć omawianie twórczości i życia wielkich osobowości i znamienitych postaci z punktu widzenia ich neurologicznych i psychiatrycznych skłonności nie jest zjawiskiem nowym, obecnie stało się ono obsesją i niemal gałęzią przemysłu. Eve LaPlante w swojej książce Seized omawia charakterystyczne ..znamiona" TLE i syndromu Geschwinda nie tylko u van Gogha i Dostojewskiego, ale także u Poego, Tennysona, Flauberta, Maupassanta, Kierkegaarda i Lewisa Carrolla (nie mówiąc już o współczesnych nam Walkerze Percym, Philipie Dicku oraz Arthurze Inmanie i jego 155-tomowym pamiętniku). William Gordon Lennox (autor potężnego, dwutomowego sztandarowego opracowania na temat epilepsji) dodaje do tej listy jeszcze innych: od Sokratesa, Paula i Buddy do Newtona, Strindberga, Rasputina, Paganiniego i Prousta. Lennox postrzega wysławione przez Prousta nagłe nawroty pamięci opisane w W poszukiwaniu straconego czasu jako hipermnezyjne lub empiryczne napady wywołane przez specyficzne bodźce przywołujące przeszłość. Autorzy innych książek przypisują zespół Gillesa de la Tourette'a Samuelowi Johnsonowi i Mozartowi, autyzm Bartokowi i Einsteinowi, a psychozę maniakalno- depresyjną prawie każdemu kreatywnemu artyście. Kay Redfield Jamison w swojej książce Touched with Fire [Dotknięci ogniem] wymienia Balzaka, Baudelai-re'a, Beddoesa, Berlioza, Blake'a, Boswella, Brooka, Brucknera, Bunyana, Burnsa i wszystkich Byronów, i wszystkie Bronte, jako cierpiących na psychozę maniakalno- depresyjną, wymieniając tylko tych, których nazwiska rozpoczynają się na literę "B". Rzeczy wiście, jest to możliwe, że wielu z nich cierpiało na tę chorobę. Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że możemy posunąć się zbyt daleko w przypisywaniu chorób naszym przodkom (i współczesnym), redukując w ten sposób złożoność ich życia do wymieniania ich neurologicznych i psychiatrycznych schorzeń, zaprzeczając innym determinantom, takim jak np. niekwestionowana wyjątkowość każdej jednostki. 180 Stosunkowo sucha nazwa "interiktalny syndrom osobowości" ła zastąpiona nazwą "syndrom Waxmana i Geschwinda" lub po stu ,syndromem Dostojewskiego". Nie miałem wątpliwości, że roba Franca, na którą zapadł w 1965 roku, objawiająca się niezwykle intensywnymi snami, napadami halucynacji, mistycznymi objawieniami i uniesieniami, była inauguracją takiego syndromu Dostojewskiego. Hughlings Jackson mówi o częstym zjawisku "rozdwojonej świadomości" u osób cierpiących na ten syndrom. U Franca wygląda to następująco: kiedy zawładną nim wizje, sny najawie, reminiscencje Pontito, wówczas zostaje w nie "przeniesiony" - w jakimś sensie jest w nich. Jego wspomnienia pojawiają się nagle, bez zapowiedzi, z siłą objawienia. Choć przez lata nauczył się je do pewnego stopnia kontrolować, wzywać lub wywoływać - co robią wszyscy artyści - pojawiają się one najczęściej niezależne od jego woli. Tę właśnie cechę choroby Proust uznał za najcenniejszą: jego zdaniem wspomnienia przy wołane świadomie są konceptualne, konwencjonalne i płaskie, a tylko wspomnienia, które przychodzą mimowolnie, wydobywając się lub wypływając z naszych głębin, mogą w pełni wyrazić doświadczenia dzieciństwa - całą ich niewinność, zdumienie i przerażenie. 181 Rozdwojenie świadomości wprowadza Franca w stan chaos wizja Pontito, wizja przeszłości konkuruje z teraźniejszością, a czasem całkowicie ją przytłacza - wtedy Franco traci orientację, nie wie, gdzie tak naprawdę jest. Owo rozdwojenie doprowadziło (j0 dziwnego rozszczepienia życia. Z jednej strony żyje on i pracuje w dzisiejszym San Francisco, z drugiej jednak duża część jego ,ja"- chyba ta większa - żyje w przeszłości, w Pontito. Natężenie intensyfikacja bycia w przeszłości spowodowały pewne zubożenie i deprecjację tego, co tu i teraz. Franco rzadko wychodzi z domu rzadko podróżuje, nigdy nie chodzi do kina czy teatru; rzadko wypoczywa i ma niewiele zainteresowań poza swoją sztuką; kiedyś miał wielu przyjaciół, ale stracił większość z nich z powodu swojej obsesji. Chociaż pracuje jako kucharz w North Beach w San Francisco, na jego teraźniejsze życie zbyt mocno wpływa przeszłość związana z Pontito; wszystkie jego znajomości są dostrojone do jego obsesji - wszystkie, oprócz związku z żoną Ruth, a to głównie dlatego, że w znacznym stopniu dzieliła ona z nim tę fascynację. To ona otworzyła galerię w North Beach i nazwalają Galerią Pontito, to ona zamówiła samochodową tablicę rejestracyjną z napisem "Pontito". Tak więc niepełna egzystencja w teraźniejszości jest ceną, jaką musi płacić Franco za możliwość hołdowania swojej nostalgii i sztuce. Psychoanalityk, Ernest Schachtel, wypowiadając się na temat Prousta, twierdził, że był on "gotów wyrzec się wszystkiego, co ludzie zwykle uważają za aktywne życie, wyrzec się działania, radości z chwili obecnej, troski o przyszłość, przyjaźni, więzi społecznych" w zamian za możliwość "poszukiwania straconego czasu". Wspomnienia, których szukał Proust i których dziś szuka Franco, są nieuchwytne, płochliwe, owiane ciemnością nocy; nie mogą konkurować z jasnością i wrzawą dnia, i dlatego trzeba je wzywać, wyczarowywać jak sny, w spokoju i ciemności szpitalnej izolatki lub w stanie podobnym do transu lub zadumy. Znacznym uproszczeniem, wręcz absurdem byłoby jednak twierdzić, że epilepsja w płacie skroniowym mózgu oraz napady "reminiscencji", nawet jeśli są ostateczną przyczyną wizji Franca, są jedynymi determinantami jego sztuki. Charakter Franca - przywią- 182 zanie do matki, tendencja do idealizacji i nostalgii, historia jego życia, na którym silne piętno wycisnęła nagła utrata dziecięcego raju i ojca, a także pragnienie osiągnięcia uznania, reprezentowania całej kulturty - to wszystko jest z pewnością równie istotne. Wydaje się, dziełem przypadku było tylko jednoczesne pojawienie się nostalgii i zapaści fizjologicznej. Bo jeśli jego poczucie wygnania i zagubienia domagało się innego świata, substytutu utraconego prawdziwego życia, to właśnie napady wizji i obrazów dawały mu to, czego potrzebował - nieprzerwanie przywoływały lub raczej tworzyły niezwykle dokładny, trójwymiarowy "model" Pontito, teatr lub fikcję świata, którą mógł w myślach przeżywać i badać, odkrywać - gdziekolwiek spojrzał - nowe aspekty, nowe punkty widzenia. Najwyraźniej zależało to w znacznym stopniu od cudownych, olbrzymich, preegzystencjalnych mocy jego pamięci i wyobraźni. Kiedy starałem się ułożyć w całość wszystkie wydarzenia z 1965 roku, przypomniałem sobie o padaczkowych reminiscencjach, które "zaatakowały" moją pacjentkę O'C. (lecz tak mocno się jej przysłużyły): przywołały one z przeszłości niezwykle cenne i ważne, a zapomniane wspomnienia. Jednak w przypadku pani O'C. reminiscencje epileptyczne nie trwały dłużej niż kilka tygodni - po ty m okresie fizjologicznie otwarte drzwi do jej przeszłości zostały zamknięte, i znów, ale tym razem na dobre i na złe, stała się "normalna". U Franca natomiast reminiscencje te nie zniknęły, a wręcz przybierały na intensywności i sile - od kiedy pojawiła się choroba, nigdy nie był już tak naprawdę "normalny". Tego typu opętanie lub wyzwolenie z opętania pojawia się u wielu ludzi cierpiących na padaczkę skroniową. Nadaje ono czasem niezwykłej intensywności ich życiu, ale częściej je zakłóca lub niszczy. W przypadku Franca - i tu znów można mówić o czystym przypadku - pojawił się dotychczas nie uświadamiany dar malowania swoich wizji, dzięki któremu dziecięca wizja nabrała dojrzałości, a patologia i nostalgia przeobrażały się w sztukę. Jedna ze starszych sióstr Franca, Antonietta, mieszkająca teraz w Holandii, pamięta, jak po niemieckiej okupacji cała rodzina wró- 183 ciła do zmienionego i zniszczonego Pontito. Matka Franca była głęboko zrozpaczona, Franco również. Ten dziesięcioletni osierocony przez ojca chłopiec powiedział do matki: "Odbuduję dla ciebie Pontito, stworzę je dla ciebie od nowa". I kiedy namalował swój pierwszy obraz - przedstawiający rodzinny dom - wysłał go do niej, w jakimś sensie spełniając swoją obietnicę. Matka Franca była powszechnie postrzegana jako osoba posiadająca niezwykłe moce. - Miała moc leczenia dzieci, a sekret uzdrawiania przekazała mojej siostrze, Caterinie - powiedział mi Franco. -Potrafiła także spojrzeniem zranić czyjeś ciało. Owo magiczne myślenie było w Pontito powszechne. Franco był zawsze bardzo silnie związany z matką, był jej ukochanym dzieckiem, a po śmierci ojca związali się emocjonalnie jeszcze bardziej - łączyła ich wówczas prawie symbiotyczna bliskość i zażyłość, podobna do związku łączącego Edypa z jego matką. Franco wysyłał jej kopie wszystkich swoich obrazów, a kiedy w 1972 roku umarła, był zrozpaczony. Wraz z jej śmiercią, jak powiedział, "zupełnie przestał malować". Czuł, że to jego koniec, że to kres jego życia, jego sztuki. Nie malował przez dziewięć miesięcy. Kiedy się otrząsnął, poczuł silną potrzebę znalezienia innej kobiety, ożenienia się. Wtedy spotkał swoją przyszłą żonę - młodą artystkę pochodzenia irlandzko-amerykańskiego. - Kiedy spotkałem Ruth, chciałem wracać do Włoch. To Ruth mnie zatrzymała. Powiedziałem: "Nie mam już powodu, żeby malować". Ale Ruth zastąpiła mi matkę. Gdyby nie ona, nigdy nie wróciłbym do malowania. Franco wiecznie marzył o powrocie do Pontito; wciąż mówił o "ponownym połączeniu" i "powrocie do domu", a czasem dawał do zrozumienia, że jego matka wciąż w jakiś tajemniczy sposób żyje, czeka na niego w ich domu, czeka na jego powrót. A jednak - choć miał wiele okazji powrotu - odrzucał wszystkie. "Jest coś, co stoi na przeszkodzie jego powrotowi do Pontito - powiedział mi Bob Miller. - Jakaś siła, jakiś strach; nie wiem, co to jest". Franco był zszokowany, kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych zobaczył foto- 184 grafie Pontito - zatrwożył go widok zarośniętych pól i sadów. 2 trudem też przełamywał się, żeby obejrzeć fotografie Susan Schwartzenberg z 1987 roku. Żadne z tych zdjęć nie przedstawiało ieg° Pontito, Pontito jego młodości, Pontito, które widział w swoich halucynacjach, o którym marzył i które malował od ponad dwudziestu lat. Było to ironiczne i paradoksalne: Franco nieustannie myślał o Pontito, widział je w swoich marzeniach, malował je - wciąż o nim śnił - a jednocześnie nie chciał tam wracać. Lecz właśnie tego typu paradoks leży w sercu nostalgii - gdyż jest ona marzeniem, które nigdy się nie ziszcza, marzeniem, które istnieje dzięki niespełnieniu. Fantazje te to jednak nie tylko chwilowe kaprysy czy jałowe śnienie na jawie - one domagają się spełnienia, ale nie wprost - spełnienia poprzez sztukę. Tak przynajmniej uważa francuski psychoanalityk, D. Geahchan. W odniesieniu do największego z nostalgików, Prousta, psychoanalityk David Werman mówi o "estetycznej krystalizacji nostalgii" - nostalgii wzniesionej na poziom sztuki i mitu. Nie ma wątpliwości, że Franco jest zarazem ofiarą i "zarządcą" wyobraźni, której moc trudno nam ogarnąć. On nie może ani nie pamiętać, ani przestać pamiętać. Reminiscencje o nieznośnej sile i wyrazistości uderzają w niego w dzień i w nocy, czy chce tego, czy nie. "Nikt... tak dotkliwie nie odczuwał żaru i presji rzeczywistości jak nieszczęsny Ireneo, który przeżywał je dniem i nocą" - napisał Borges w swoim szkicu zatytułowanym Funes the Memorious. Właśnie takiej nieznośnie żywej rzeczywistości doświadczał Franco. Można się urodzić z darem wspaniałej pamięci, ale nie można się urodzić ze skłonnością do pamiętania; skłonność ta objawia się tylko w związku z naszymi życiowymi zmianami lub rozstaniami - rozstaniami z osobami, miejscami, z wydarzeniami i sytuacjami, szczególnie jeśli były dla nas bardzo ważne, jeśli głęboko je kochaliśmy lub ich nienawidziliśmy. Dlatego pamięć, a także mit i sztuka służą nam do łączenia, scalania "wyrw" w naszym życiu, naszych wielkich zerwań. Uczucie braku ciągłości i nostalgia są najgłębsze, 185 gdy wiążą się z opuszczeniem lub utratą w wieku młodzieńczym miejsca naszego dzieciństwa, gdy stajemy się ekspatriantami lub wygnańcami, jeśli miejsce lub życie z czasów naszego dorastania ulega całkowitej odmianie lub zniszczeniu. Tak czy owak wszyscy jesteśmy wygnańcami z przeszłości. Jednak w przypadku Franca twierdzenie to jest szczególnie prawdziwe, gdyż postrzega on siebie jako jedynego dziedzica i odtwórcę świata na zawsze minionego. Niezależnie od jego osobistych zdolności i patologii - pamięci, daru malowania, (prawdopodobych) ataków epilepsji, nostalgii - kieruje nim także silne i głębokie uczucie oraz motywacja ważniejsze od jego indywidualnych potrzeb. Jest to kulturowa potrzeba pamiętania przeszłości, zachowania jej znaczenia lub nadania jej nowego sensu w świecie, któryją zapomniał. Mówiąc krótko, sztuka Franka jest sztuką tułacza. Motywem twórczości i mitów często jest owo poczucie wygnania, wyobcowania 4. Wygnanie (z raju, z Syjonu) jest głównem mitem Biblii i pojawia się bodajże w każdej religii. Wygnanie - i chyba także nostalgia, choć znacznie przeobrażona - stanowią najważniejszą siłę napędową życia i twórczości Joyce'a. Opuścił on Dublin jak młodzieniec i nigdy już do niego nie powrócił, ale wspomnienie rodzinnego miasta pojawia się w każdym jego utworze: stanowi literalne tło akcji jego wczesnych utworów, takich jak: Stephen Hero, Dublińczycy i Exiles [Wygnańcy], pojawia się także w formie silnie zmitologizowanego i zuniwersalizowanego tła w późniejszych dziełach: w Ulissesie i Finnegans Wake. Dublin był wciąż żywy w pamięci Joyce'a, którą nieprzerwanie wzmacniały i uzupełniały skrupulatne poszukiwania; jednak najbardziej inspirował go Dublin jego dzieciństwa - dalsze losy miasta niewiele go obchodziły. Podobnie jest w przypadku Franca: Pontito stanowi tło wszystkich jego myśli, poczynając od najbardziej osobistych, codziennie powtarzających się wspomnień, do alegorycznych wizji miasteczka, w których jawi się ono jako centrum kosmicznej walki pomiędzy wiecznymi siłami dobra i zła. 4 Poczucie wygnania - z tropikalnego raju, w którym spędził wczesne dzieciństwo - ciążyło na Gauguinie przez całe dorosłe życie, aż do momentu, kiedy wyjechał na Tahiti i tam próbował odnaleźć swój dziecięcy eden. 186 W marcu 1989 roku pojechałem do Pontito, aby zobaczyć wioskę i spotkać się z krewnymi Franca. Ujrzawszy ją, od razu zauważyłem ogromne podobieństwo do znanych mi obrazów, ale także znaczne różnice. Wspomnienia Franca charakteryzują się nieledwie fotograficzną wiernością, niezwykłą umiejętnością odtwarzania wszystkich szczegółów Pontito, które widział on ostatnio trzydzieści lat temu. Niejednocześnie uderzyły mnie rozbieżności: Pontito jest znacznie mniejsze, niż można by to wywnioskować z jego obrazów - ulice są węższe, domy nieregularne, wieża kościelna niższa i bardziej przysadzista. Odmienności te wynikają m.in. z faktu, że Franco maluje to, co widział okiem dziecka, a dziecku wszystko wydaje się wyższe i przestronniejsze. Ta dosłowność dziecięcego widzenia naprowadziła mnie na myśl, że Franco - za sprawą jakiegoś spłatanego przez mózg figla - mógł lub nawet musiał ponownie doświadczać Pontito dokładnie w ten sam sposób, w jaki doświadczał go, będąc dzieckiem; zastanawiałem się, czy docierał on - mimowolnie- do swoich dziecięcych wspomnień. Tego typu docieranie do przeszłości - przeszłości zachowanej w nie zmienionej formie w archiwach mózgu - zostało opisane Wilderowi Penfieldowi przez kilku jego pacjentów cierpiących na- jak sądził - padaczkę skroniową. Można było przywołać te wspomnienia podczas operacji, stymulując elektrodą zaatakowane chorobą części płatów skroniowych. Pacjenci mieli całkowitą świadomość, że przebywają na sali operacyjnej i że rozmawiają z chirurgiem, ale jednocześnie czuli, że przeniesieni zostali w przeszłość. Ta przeszłość dla każdego była zawsze ta sama - w ich umyśle pojawiał się zawsze ten sam moment, ta sama sytuacja. Doświadczenia te znacznie się od siebie różniły: jeden pacjent doświadczał na nowo "słuchania muzyki", inny "patrzył na drzwi sali tanecznej", jeszcze inny "leżał po urodzeniu w sali noworodków" lub "patrzył na wchodzących do sali obsypanych śniegiem ludzi". Za każdym razem, kiedy danego pacjenta poddawano owej stymulacji, wspomnienia te były takie same, tak więc Penfield nazwał je "napadami empirycznymi" .5 5 Okazało się, że w tego typu napadach występują nie tylko powtarzające się elementy, ale także elementy fantastyczne. (Jedna z pacjentek, opisana przez Gowersa na początku naszego stulecia, zawsze przed napadem konwulsji lub utratą świadomość widziała "zrujnowany Londyn, w którym nie było nikogo oprócz niej"). Israel Rosenfield w książce The Invention of Memory [Wynalazek pamięci] dyskutuje z przedstawionymi przez Penfielda odkryciami i interpretuje je całkowicie odmiennie. 187 Jego zdaniem pamięć tworzy ciągły i całkowity zapis doświadczeń życiowych, a podczas napadów padaczki przywołany zostaje pewien jej segment, który następnie zostaje odtwarzany w sposób natrętny i mimowolny. Penfield uważa, że ożywione w ten sposób wspomnienia nie mają jakiegoś' szczególnego znaczenia; są one po prostu uczynnionymi na chybił trafił segmentami pamięci, które nie mają związku z żadnymi ważnymi wydarzeniami. Niemniej zdarza się, że znaczenie pewnych segmentów jest większe - niektóre z nich są szczególnie podatne na uczynnienie, ponieważ są ważne i silnie reprezentowane w mózgu. Czy to właśnie działo się z Frankiem? Czy był on zmuszony widzieć "zamrożone" segmenty własnej przeszłości, "fotografie" przywołane z archiwum mózgu? Psychoanalityków i wielkich autobiografów także nawiedza myśl, że w mózgu zachowują się wspomnienia z przeszłości - choć w mniej dosłownej, mniej mechanicznej formie. I tak Freud najchętniej wyobrażał sobie umysł jako archeologiczną odkrywkę, wypełnioną, warstwa po warstwie, zakopanymi pokładami przeszłości (ale każda z tych warstw może w każdej chwili wznieść się na poziom świadomości). Proust wyobrażał sobie życie jako "kolekcję chwil", wspomnień, które "nie wiedzą, co się po nich wydarzyło" i pozostają "hermetycznie zamknięte", jak wecka czy konserwy przechowywane w spiżarni umysłu . (Proust nie jest jedynym wielkim myślicielem, który zastanawiał się nad pamięcią - rozważania na ten temat sięgają przynajmniej Augustyna, obejmując zarówno mało odkrywcze dywagacje, jak i określenia tego, czym "jest" pamięć). 6 W W Poszukiwaniu straconego czasu Proust pisze: Wielką słabością, bez wątpienia, dla osoby jest składać się całkowicie z kolekcji chwil; wielką silą także; zależy to od pamięci, a nasza pamięć chwili nie wie, co się przed nią wydarzyło; chwila, która została zarejestrowana, trwa nieruchomo, żyje nieruchomo, a z nią osoba, której forma jest w niej zarysowana. 188 Postrzeganie pamięci jako zapisu lub magazynu jest tak po-szechne, tak zgodne z naszymi wyobrażeniami, że uważamy je za zupełnie oczywiste i na pierwszy rzut oka nie budzi ono naszych wątpliwości. A jednak każdy z nas miał odwrotne doświadczenia - kiedy "normalne" wspomnienia, wspomnienia utrwalone w naszej pamięci, wymykały się nam i zmieniały - przywoływane, za każdym razem były inne. Nie ma choćby dwóch świadków jednakowo opisujących to samo wydarzenie, nie ma też opowiadania, wspomnienia, które pozostałoby takie samo. Historie są powtarzane i z każdym powtórzeniem ulegają zmianie. Przeprowadzone w latach dwudziestych i trzydziestych eksperymenty w powtarzaniu opowieści i zapamiętywaniu obrazów utwierdziły Frederica Bartletta, że nie ma czegoś takiego jak "pamięć", a istnieje tylko dynamiczny proces "pamiętania". (W swojej wspaniałej książce Remembering [Pamiętanie] bardzo się stara unikać rzeczownika "pamięć" i używać czasownika "pamiętać). Pisze on: Pamiętanie nie jest ponownym pobudzeniem nieskończenie wielu utrwalonych, stałych i fragmentarycznych śladów. Jest to twórcza rekonstrukcja lub konstrukcja, powstała z relacji naszej postawy wobec całej aktywnej masy zorganizowanych, minionych reakcji lub doświadczeń, do jednego szczegółu, który zazwyczaj przybiera formę obrazową lub językową. Tak więc pamiętanie prawie nigdy nie jest ścisłe, nawet w przypadku najprostszych pamięciowych reasumpcji, i fakt, że takie powinno być, nie ma żadnego znaczenia. Konkluzja Bartletta zyskała teraz silne uzasadnienie w pracy naukowej Geralda Edelmana w dziedzinie neurologii. Edelman postrzega mózg jako wszechobecny aktywny system, w którym zachodzą ciągłe przesunięcia, w którym wszystko nieprzerwanie aktualizuje się i przemieszcza. Zdaniem Edelmana działanie umysłu w niczym nie przypomina zapisu fotograficznego, mechanicznego działania: każda percepcja jest kreacją, każde wspomnienie rekreacją - pamiętanie związane jest niezmiennie z uogólnieniem, rekategoryzacją. Pogląd ów nie dopuszcza możliwości istnienia utrwalonych 189 wspomnień czy "czystego", nie zabarwionego teraźniejszością wspomnienia na przyszłość. Zarówno Edelman, jak i Bartlett sądzą, Le umysł jest konstrukcją dynamiczną, pamiętanie zaś jest zawsze rekonstrukcją, a nie reprodukcją. Można się więc zastanawiać, czy istnieją wyjątkowe lub patologiczne formy pamięci, do których powyższe odkrycia nie mają zastosowania. Co w takim razie należy sądzić np. o niezmiennych i całkowicie replikowalnych wspomnieniach "Mnemonisty" Łurii, tak pokrewnych stałej i sztywnej "sztucznej pamięci" przeszłości? Co z wysoce dokładnymi, archiwalnymi wspomnieniami, zachowanymi w kulturach mówionych, gdzie całe historie plemion, mity i epickie poematy od setek lat są wiernie przekazywane z pokolenia na pokolenie? A co z umiejętnościami "głupich uczonych", którzy potrafią zapamiętać książki, muzykę, obrazy i powielać je w całkowicie nie zmienionej formie, wiele lat po ich przeczytaniu, usłyszeniu czy ujrzeniu? Co począć z dręczącymi wspomnieniami urazowymi, które wiernie co do każdego szczegółu - Freudowskie "powtórzenie- przymus" - reprodukują się jeszcze lata lub dziesiątki lat po wypadku? Co z neurotycznymi lub histerycznymi wspomnieniami czy fantazjami, które także zdają się odporne na czas? Najwyraźniej działają tu olbrzymie siły reprodukcji i o wiele słabsze siły rekonstrukcji - tak jak w przypadku wspomnień Franca. Występuje tu pewien element utrwalenia, skostnienia, skamienienia, jak gdyby były one odcięte od normalnych procesów rekategoryzacji i rewizji 7. 7 Pamięć może przybierać różnorodne formy - wszystkie one, a każda w inny sposób, są pod względem kulturowym bezcenne - i tylko w przypadku, kiedy przyjmują postać ekstremalną, można określić je mianem "patologicznych". Niektórzy ludzie mają niezwykle perceptualną pamięć; zdają się automatycznie przyjmować i przypominać sobie np. cale bogactwo szczegółów związanych z wakacjami - pamiętają ludzi, których spotkali, ich ubiór, słowa wypowiedziane podczas rozmowy - tysiące incydentów, które składają się na jeden dzień spędzony na plaży. Inni nie pamiętają (i chyba nie chcą pamiętać) żadnych tego typu detali, ale mają pamięć konceptualną, w której zatrzymane zostają potężne ilości myśli i informacji, w wysoce abstrakcyjnej, logicznie uporządkowanej formie. Umysł pisarza, malarza prawdopodobnie rozwija pamięć perceptualną, umysł naukowca, uczonego - pamięć konceptualną (oczywiście można dysponować oby dwoma rodzajami pamięci lub zmiennymi ich kombinacjami). Czysta pamięć perceptualną, o niewielkiej lub w ogóle nie istniejącej zdolności czy predyspozycji konceptualnej, jest charakterystyczna dla niektórych uczonych autystycznych. 190 Powinniśmy chyba brać pod uwagę obie te koncepcje pamięci - dynamicznej, nieprzerwanie korygowanej i zmieniającej się, ale także jako występującej w formie obrazu, obecnej w pierwotnym kształcie. choć wielokrotnie przepisywanej przez późniejsze doświadczenia jak w palimpsestach. W odniesieniu do tego porównania, w pracach Franca - niezależnie od tego, jak wyraźny i niezatarty jest oryginał - zawsze pojawia się pewna rekonstrukcja, szczególnie w najbardziej osobistych obrazach, takich jak np. widok z okna jego sypialni. W tym przypadku w niezwykle osobistą i estetyczną całość Franco wprowadza szereg budynków, których nie można jednocześnie z tego miejsca zobaczyć (ani sfotografować), ale które z miłością obserwował z różnych punktów. Skonstruował on idealny widok, który zawiera prawdę sztuki i przekracza stan rzeczywisty. Niezależnie od tego, jak wielką fotograficzną wierność mają jego obrazy, są one zawsze subiektywne, niosą w sobie niezwykle osobisty ładunek. Schachtel - wypowiadając się jako psychoanalityk - omawia to zjawisko w nawiązaniu do dziecięcych wspomnień: Pamięć jako funkcja żywej osobowości może być rozumiana tylko jako zdolność konstruowania i rekonstruowania minionych doświadczeń i wrażeń w służbie dzisiejszym potrzebom, obawom i zainteresowaniom [...] Ponieważ nie istnieje coś takiego, jak bezosobowa percepecja i bezosobowe doświadczenie, nie ma także bezosobowej pamięci. Kierkegaard posuwa się jeszcze dalej we wstępie do Stages on Life's Way [Etapy na drodze życia]: Pamięć jest jedynie minimalnym warunkiem. Dzięki pamięci doświadczenie ma okazję przeistoczyć się we wspomnienie [...] Ponieważ wspomnienie jest idealnością [...] wymaga ono wysiłku i odpowiedzialności, których nie wymaga neutralny akt pamięci [...] Dlatego sztuką jest wspominać. 191 Obrazy Pontito są bardzo szczegółowe, a jednocześnie pogodne i idylliczne. Są pozbawione wszelkiej dynamiki, ale poczucie spokoju malarz uzyskuje, usuwając wszelkie siady życia ludzkiego: budynki i ulice są puste. Jego obrazy tchną nastrojem opuszczenia, porzucenia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest w nich coś dziwnego, że podstawowym wspomnieniem nie jest tu -jak w przypadku Prousta - wspomnienie dzieciństwa, ale wyparta i przekształcona wizja dzieciństwa, w której ludzie - rodzice i inne osoby, które musiały być niezmiernie ważne dla dziecka - zostali zastąpieni miasteczkiem jako miejscem 8. Franco jest tego świadomy i czasem, w przypływie określonego nastroju, mówi o rzeczywistym dzieciństwie, którego doświadczał - o jego zawiłościach, konfliktach, cierpieniach i bólach. Jednak wszystko to objawia się w jego sztuce, gdzie tryumfuje boska prostota. W szczęśliwe dzieciństwo wierzą "nawet ci ludzie, którzy jako dzieci przeszli przez okrutne doświadczenia - pisze Schachtel. - Mit szczęśliwego dzieciństwa zastępuje zagubione wspomnienia prawdziwych [...] doświadczeń". Nie możemy zredukować wizji Franca do zwykłej fantazji czy obsesji. W jego obrazach Pontito pojawia się nie tylko neurotyczna negacja, ale także kreatywna intensyfikacja. Ewa Brann, filozof, lubi nazywać pamięć "magazynem wyobraźni" i (podobnie jak Edelman) postrzega wspomnienia jako kreatywne, imaginatywne od samego początku 9. 8 W jednym ze swoich późniejszych artykułów, zatytułowanym Construction in Anulysis [Analiza konstrukcji], Freud twierdzi, że wspomnienia jego pacjentów ! związane z niezwykle ważnymi wydarzeniami mogą charakteryzować się dziwną i koniunkcją nadmiernej ostrości i szczegółowości w niektórych przypadkach i całkowitym brakiem innych, kluczowych elementów (szczególnie tych związanych z łudź- \ mi). Pacjenci potrafią więc z "anormalną szczegółowością" opisać pokój lub meble w pokoju, w którym owo niezwykle ważne wydarzenie nastąpiło, ale nie potrafią opisać samego wydarzenia. Zdaniem Freuda jest to rezultat konfliktu i kompromisu w podświadomości, gdzie ważne wydarzenia zostają wprowadzone do świadomości, ale rzutowane są na sąsiadujące obiekty o mniejszym znaczeniu. Freud podkreśla, że tego typu wspomnienia często pojawiają się w snach (a potem w śnieniu na jawie), gdy tylko dany obiekt dostaje się do umysłu. 9 T.J. Murray przytacza podobną obserwację dokonaną przez malarza Roberta Pope'a, który podkreśla znaczenie okresu dzielącego pierwotne doświadczenie od jego odtworzenia - okres, który w jego przypadku wyniósł okoto 5 lat, a dla Franca, wynosi ćwierć wieku, a może więcej: W owym czasie brzemienności [pisze Pope] zdolności kreacyjne działają jako filtr, przez który przechodzą osobiste mętne i chaotyczne dane i zostają w ten sposób upublicznione. stają się transparentne i uporządkowane. To jest proces mitologizacji. Mit i marzenia są do siebie podobne: różnica polega na tym. że sny mają prywatne, osobiste znaczenie, podczas gdy mity znaczenie publiczne. 192 Imaginatywna pamięć nie tylko magazynuje przemijające chwile; ona także przeobraża, dystansuje, uwypukla - zmienia kształt uformowanych wrażeń, zamienia dręczące groźby w szerokie perspektywy [...] poluźnia twardy uścisk nagłego pragnienia w zapłodnione dążenie. Właśnie w tym punkcie osobiste, nostalgiczne uczucia Franca stają się przeżyciami kulturowymi, transcendentnymi. Dla niego Pontito jest miejscem wybranym przez Boga, i dlatego musi ocaleć. Franco widzi siebie w roli konserwatora: chce zachować Pontito dokładnie takim, jakie jest, bez względu na przeciwności i nieprzychylności losu. Jest to główna siła napędowa jego działania - ukazuje to cykl jego niezwykle apokaliptycznych lub "fantastyczno- naukowych" obrazów, które najprawdopodobniej malował w okresach stresu lub rozluźnienia. Przedstawiają one ciało niebieskie (prawdopodobnie kometę), która uderza w ziemię, siejąc spustoszenie. Z apokalipsy Pontito wychodzi jednak cało. Franco ukazuje stary kościół lub ogród, całe w barwach zielonej i złotej, rozpromienione, zmienione, oblane promieniami słońca, cudownie oszczędzone we wszechogarniającym spustoszeniu. (W innym alegorycznym obrazie wprowadza antenę satelitarną zawieszoną na ścianie kościoła: jest ona zwrócona ku gwiazdom - i w kierunku Boga). Obrazy tej serii noszą tytuły w rodzaju: Pontito zachowane na wieczność w nieskończonej przestrzeni. Franco każdego ranka budzi się i wie, co ma robić. Ma swoje zadanie, swoją misję: zatrzymać i konsekrować pamięć o Pontito. Jego wizje są równie silne i emocjonalnie głębokie jak dwadzieścia pięć lat temu, gdy pojawiły się po raz pierwszy. A samo malowanie 193 - przechadzanie się we wspomnieniach ukochanymi ścieżkami i ulicami, możliwość artykulacji wewnętrznych przeżyć w tak wprawny sposób, daje mu poczucie tożsamości i spełnienia. Czuję, że nie zasługuję na te obrazy - napisał mi w liście. - Maluję je dla Pontito [...] chcę, żeby cały świat dowiedział się, jak jest fantastyczne i piękne. Może w ten sposób nie umrze, choć umiera. Może przynajmniej moje obrazy zachowają jego żywe wspomnienie. Do początku 1989 roku widziałem się z Frankiem kilka razy, odwiedzałem go w jego domu w San Francisco, rozmawiałem tam z jego przyjaciółmi; w Holandii spotkałem się z dwiema jego siostrami; przede wszystkim jednak odwiedziłem Pontito, co bardzo ekscytowało i jednocześnie drażniło Franca - o wiele intensywniej niż w ostatnich dwudziestu latach myślał on teraz o powrocie do Włoch. Do tej pory jego życie charakteryzowało się pewną stabilnością: fizyczną egzystencją w teraźniejszości i jednoczesną emocjonalną ucieczką w przeszłość. Ogromnie pomagała mu w tym Ruth, która - choć sama była artystką - głęboko identyfikowała się z jego sztuką i robiła wszystko co w jej mocy, by zapewnić mu konieczną ochronę i opiekę, aby mógł bez przeszkód pracować. Ale w 1987 roku Ruth zachorowała i po bolesnej walce z rakiem zmarła, na trzy miesiące przed wystawą Franca w Exploratorium. To była jego pierwsza duża wystawa, lecz wraz ze śmiercią żony zaczęło nurtować go uczucie, że nie może dalej żyć tak jak dotychczas, że musi się wydarzyć coś nowego, że musi podjąć nowe decyzje. Pisał do mnie o tym w swoim liście miesiąc później: Wkrótce chyba się przeprowadzę. Może do San Francisco, a może na dobre wrócę do Włoch [...] Od śmierci mojej żony jestem w trudnej sytuacji. Nie wiem, co powinienem robić [...] muszę sprzedać dom, poszukać nowej pracy w San Francisco albo w przyszłości wrócić do Pontito. A więc będzie to kres pamięci Pontito - ale nie kres mojego życia! Rozpocznę nową pamięć. 194 Uderzyło mnie, że Franco porównuje powrót do Pontito z kresem swojej pamięci, swojej tożsamości, kresem swych niezwykłych reminiscencji i sztuki. Teraz zrozumiałem, dlaczego dotychczas sabotował wszystkie możliwości wyjazdu do Pontito. Czy baśń, mit, mogły oprzeć się rzeczywistości? W marcu 1989 roku rozmawiałem o Francu i jego sztuce na konferencji we Florencji. Do Franca zaczęły napływać różne propozycje - udzielenia wywiadu, przesłania slajdów, organizacji wystaw i - przede wszystkim - powrotu do Pontito. W Pesci, najbliższym Pontito dużym mieście, zorganizowano we wrześniu 1990 roku wystawę jego malarstwa. Owo zainteresowanie jego osobą potęgowało w nim długotrwały wewnętrzny konflikt; narastało uczucie podniecenia, ambiwalencji i niepokoju. W końcu, tamtego lata, postanowił pojechać. Wyobrażał sobie, że idzie z Pesci, że wspina się krętą górską ścieżką do Pontito, niosąc na plecach drewniany krzyż, który miałby postawić w starym kościele. Będzie sam, zupełnie sam na tej konsekracyjnej drodze. Zanim wejdzie do miasteczka, zatrzyma się przy starym źródle z czystą wodą i włoży głowę pod zimny strumień. Po wypiciu wody położy się i umrze. Albo, oczyszczony, odrodzony, znów przekroczy bramy Pontito. Nikt go nie rozpozna, będzie tylko siwym przybyszem z daleka, i dopiero stary pies - pies, którego znał w dzieciństwie, a który teraz jest tak stary, że nie może się już ruszać (pies musiałby być w tym samym wieku co Franco) - rozpozna go, i polizawszy po ręce, zakończy czas oczekiwania - zwinie ogon i umrze. Byłem poruszony, słuchając tych fantazji Franca, były w nich bowiem elementy z Sofoklesa i Homera, a także z Nowego Testamentu, a Franco nigdy nie czytał Sofoklesa czy Homera ani o nich nie słyszał. W rzeczywistości jego powrót był zupełnie inny. Zadzwonił do mnie, spanikowany, na dzień przed odlotem. W jego umyśle kumulowały się i kłóciły często sprzeczne myśli, pragnienia i obawy: Powinien jechać czy nie powinien? Ciągle zmieniał zdanie. Ponieważ jego sztuka opierała się na fantazji i nostalgii, na 195 pamięci nie skażonej współczesną rzeczywistością, obawiał się, że powrót może oznaczać utratę jego wizji. Słuchałem go z uwagą, jak psychoanalityk, niczego nie sugerowałem. ,,S a m musisz zdecydować" - powiedziałem mu na koniec. Jeszcze tego samego dnia z zaczerwienionymi oczami wsiadł do samolotu. Miał nadzieję, że na początku podróży do Włoch spotka papieża, który pobłogosławi jego krzyż, zanim zaniesie go do Pontito. Jednak papież w tym czasie był w Afryce. Franco nie mógł też dojść do Pontito pieszo, przez Via Dolorosa, gdyż -jak mu powiedziano - mer Pesci i inni oficjałowie oczekiwali na niego w Pontito, i został tam zabrany samochodem. Po ceremonii powitania udał się samotnie do domu swojego dzieciństwa. Pierwsze jego wrażenie: - O mój Boże, był tak mały, że musiałem kucnąć, żeby spojrzeć przez okno. Widzę, że zaszły tu pewne zmiany, ale dla mnie nic się nie zmieniło. Kiedy przechadzał się po mieścinie, wydawała mu się niesamowicie spokojna, opuszczona, "jakby nikogo tu nie było, jakby miasteczko było tylko moje". Delektował się przez chwilę tym wrażeniem, ale po chwili poczuł silny niepokój: - Brakowało mi kurczaków, podkutych osłów. Czułem się jak we śnie. Nikogo nie było. Kiedyś wszystkie te miejsca pełne były gwaru - hałasujących dzieci, kobiet, stukotu oślich kopyt. Teraz wszystko zniknęło. Nikt go nie witał, nikt nie rozpoznawał, nikogo nie spotkał podczas swojego pierwszego spaceru. W oknach domów nie było firanek, nigdzie nie suszyło się rozwieszone pranie, z pustych, zamkniętych domów nie dobiegał żaden dźwięk. Natknął się tylko na kilka zdziczałych kotów, skradających się w alejkach. Narastało w nim poczucie, że Pontito naprawdę jest martwe. Siebie zaś postrzegał jako tułacza powracającego do miasta duchów. Minąwszy domy, udał się na tereny, gdzie kiedyś znajdowały się bujne pola i sady. Teraz ziemia była tu spękana i sucha, wszystko było zaniedbane, porośnięte chwastami i zielskiem. Wydawało mu się, że nie tylko Pontito, ale cała cywilizacja znajdują się w ruinie. 196 przypomniał sobie swoje apokaliptyczne wizje: "Pewnego dnia Pontito będzie zanieczyszczone, zarośnięte. Dojdzie do wojny nuklearnej. Wtedy wyjmę Pontito i umieszczę je w Przestrzeni, żeby mogło przetrwać na Wieczność". Ale po chwili, kiedy wzeszło słońce, niezwykłe piękno tego miejsca zaparło mu dech w piersi: "Nie mogę uwierzyć, że jest tu tak pięknie". Widział wyłaniające się na wzgórzu Pontito, jego Pontito, całe zielono-złote, szczyt wieży kościelnej błyszczący w porannym słońcu - to był jego kościół, zupełnie nie zmieniony. "Wszedłem do wieży. Dotykałem jej kamieni. Dla mnie ma ona tysiąc lat. Są w niej wszystkie kolory - kolor miedzi, zieleń". Dotykając kamieni, głaszcząc i pieszcząc je dłonią, Franco znów poczuł, że Pontito jest prawdziwe. Kamienie zawsze odgrywały ważną rolę w jego malarstwie; Franco oddawał ich wygląd z niezwykłą dokładnością- każdy odcień, każdy kolor, każdą wypukłość i pęknięcie, które z uczuciem uwydatniał i nakreślał. Kamienie z jego obrazów są niezwykle namacalne i kinestetyczne. Teraz, kiedy ich dotykał, ogarnęło go poczucie "powrotu do domu", i po raz pierwszy doznał radości z tej wizyty. Przynajmniej kamienie się nie zmieniły. Nie zmienił się też kościół, budynki, ulice. Ciągle wyglądały tak jak kiedyś. I właśnie w tym momencie mieszkańcy wioski, z których wielu było jego krewnymi, zaczęli wychodzić z domów, witać go radośnie, bombardować go setkami pytań. Wszyscy byli z niego dumni: "Widzieliśmy twoje obrazy, słyszeliśmy o tobie - wracasz już do nas?" I poczuł się jak marnotrawny syn. To był - jak mi później powiedział - najważniejszy moment jego wizyty: - Będąc małym dzieckiem, myślałem sobie, że pewnego dnia dorosnę. Zrobię coś, będę kimś dla mojej m ad r e. Po śmierci ojca nie miałem butów, wszystkie były zniszczone. Wstydziłem się. Pogardzano nami, ale myślałem sobie: "jeszcze wam pokażę, że jestem kimś". I oto te dziecięce marzenia spełniały się teraz: Franco dokonał czegoś, był kimś; kochano go i podziwiano nie tylko w Ameryce i we Włoszech, ale i tu - w Pontito. Ogarnęła go czułość dla tych ludzi- "jego ludzi". Oni nie pamiętali przeszłości, tak jak on ją pamiętał 197 - ich wspomnienia nie miały mocy jego wspomnień i wciąż się aktualizowały, zamazując przeszłość. Był więc ich archiwum, ich pamięcią: "Dałem tym ludziom z powrotem ich pamięć". A potem powiedział do mera miasteczka: - Zamierzam wybudować galerię, małe muzeum, coś, co sprawi, że ludzie zaczną wracać do tego miejsca. Pozornie powrót do Pontito nie był dla Franca tak silnym przeżyciem, jak tego oczekiwał - nie doznał żadnych mistycznych objawień, żadnych ekstatycznych uczuć - nie padł martwy po wypiciu zatrutej źródlanej wody ani nie doznał ataku serca, czego w zasadzie oczekiwał. Dopiero kiedy wyjechał, doznał wstrząsu. Po powrocie do San Francisco przeżywał kryzys. Najpierw owładnął nim wewnętrzny chaos: widział dwa obrazy Pontito - dwa "filmy", jak je nazywał - które jednocześnie pojawiały się w jego głowie, przy czym nowe obrazy zdawały się wypierać te wcześniejsze. Nie potrafił w żaden sposób zapanować nad tym perceptualnym konfliktem - kiedy chciał namalować Pontito, nie wiedział, jak to zrobić: - Oba te obrazy, widziane jednocześnie, całkowicie zbijały mnie z tropu - powiedział mi później. - Sądziłem, że będę malował Pontito takim, jakie było, ale "widzę" je takim, jakie jest. Myślałem, że oszaleję. Co mogłem zrobić? Może już nigdy nie mógłbym namalować Pontito; to przerażające. Mój Boże - zaczynać teraz wszystko od nowa?... Przez dziesięć dni nie mogłem się tego pozbyć. Po dziesięciu dniach halucynacyjne, barwne obrazy nowego Pontito zniknęły, przestały współzawodniczyć ze starym Pontito; dziesięć dni trwało rozwiązywanie czuciowego konfliktu. Franco był emocjonalnie wycieńczony, bał się w ogóle myśleć o nowych obrazach Pontito. "Chciałbym, żeby już nigdy nie wracały. Najlepiej pracuje mi się z moimi fantazjami. Teraz nie mogę pracować". Wrócił do malowania dopiero po miesiącu. Jego nowe, niewielkie rysunki i obrazy były niezwykle delikatne i intymne: przedstawiały zakątki, gdzie mógł przycupnąć mały chłopiec, gdzie on sam siadywał i marzył jako dziecko. Te scenki, choć nie było na nich postaci ludzkich, 198 przesączone były jednak ludzką obecnością. Były zupełnie inne od wyidealizowanych i bezludnych scen, które zwykł był malować. Wspominając później swoją wizytę w Pontito, Franco uznał ją za interesującą, ale zbyt powierzchowną, gdyż podczas trzytygodniowego pobytu w ogóle nie miał czasu dla siebie - każdy dzień wypełniony był spotkaniami i wywiadami. Nie miał czasu nawet na szkicowanie i myślenie. Poczuł potrzebę ponownego wyjazdu do Pontito, by móc głębiej odczuć owo doświadczenie, mieć czas na samotne przemyślenia i kontemplację. W marcu 1991 roku zorganizowano we Włoszech drugą wystawę pranca - tym razem w Palazzo Medici-Riccardi we Florencji. Wybrałem się do Włoch razem z Frankiem. Był speszony widokiem swoich obrazów wiszących we wspaniałych pałacowych salach. - "Czuję się jak intruz - powiedział. - One tu nie pasują". Uważał, że i on, i jego obrazy są zakorzenione w górskim krajobrazie Toskanii; czuł się nieswojo w kosmopolitycznym splendorze Florencji. Następnego ranka jedziemy z Frankiem do Pontito; po raz pierwszy będziemy razem w jego rodzinnym miasteczku. Mijamy Duomo i Baptysterium w centrum Florencji; mijamy stary szpital dziecięcy Innocenti, przejeżdżamy przez wspaniale zachowane stare miasto, schludne i wyludnione o tej porze - w niedzielę przed świtem. Franco siedzi koło mnie, pochłonięty swoimi myślami. Mijamy drogę na Pistoię i kierujemy się na Montecatini. Po obu stronach drogi ciągną się wzgórza usiane tu i ówdzie starymi osadami. "Każdy artysta nosi w głębi umysłu pewien wzór, typ architektury - napisał G.K. Chesterton. - Jest to krajobraz jego marzeń, świat, który chciałby stworzyć lub przez który chciałby wędrować; dziwaczna fauna i flora jego własnej sekretnej planety". Dla Audena krajobrazem tym były skały wapienne i kopalnie grafitu, dla Franca stary, niezmienny krajobraz Toskanii. Na widok znaku ostrzegającego kierowców przed śniegiem pytam Franca, czy w Pontito pada śnieg, czy kiedykolwiek namalował je owiane śniegiem. Odpowiada, że tak, że jest tam śnieg, i on kiedyś 199 zaczął malować ośnieżone Pontito, ale prawie wszystkie jego obraz przedstawiają Pontito in primavera, wiosną. W Pesci, położonej u podnóża gór tuż pod Pontito, Franco rozpoznaje ludzi i miejsca: sklep, w którym czterdzieści lat temu kupował farby; piwniczny bar. Niewiele się zmieniło, czas bardzo leniwie posuwa się tu do przodu. Franco rozpoznaje starego listonosza - znajomego z lat czterdziestych: padają sobie w ramiona na środku ulicy. Wszyscy cieszą się z przybycia Franca; uśmiechają się na widok marnotrawnego syna, który raz jeszcze powrócił do domu Idziemy do ratusza miejskiego, gdzie podczas pierwszej wizyty witano Franca z honorami. Prorok jest teraz witany na swojej ziemi Ta miejscowa sława sprawia mu przyjemność; czuje, że jest u siebie, zupełnie inaczej niż we Florencji. Droga z Pesci do Pontito jest wąska i stroma. Pniemy się powoli w górę na drugim biegu, wcześniej - tuż za Pietrabuona - o mały włos nie wjeżdżając do rowu. Pietrabuona to położone na wzgórzu stare miasteczko, którego nazwa pochodzi od szlachetnego kamienia. Mijamy jego tarasowate wzgórza porośnięte sękatymi drzewkami oliwnymi, po których pną się winorośle; są to starożytne, etruskie tarasy. Przejeżdżamy przez wiele malutkich wiosek - Castelvec-chio, Stiappa, San Quirico. Wreszcie, za kolejnym zakrętem po raz pierwszy wyłania się Pontito. - Mój Boże, spójrz na to! - wykrzykuje Franco półgłosem. - Jezu Chryste, widzę mój dom. Nie, nie widzę... Te chwasty nie są dobre, wszystko zarosły... Kiedyś były tu wiśnie, grusze, inne drzewa owocowe. Kasztany, zboże, pszenica, soczewica. Opowiada mi teraz, jak jako chudy, długonogi chłopak biegał od jednej wioski do drugiej. Dojeżdżamy do Pontito i w oczach Franca pojawiają się łzy. Przygląda się wszystkiemu i mruczy coś do siebie. - To jest most, w tym strumieniu robiliśmy pranie. Tą ścieżką z koszami na głowach chodziły kobiety robić pranie. Zatrzymujemy się i Franco wyskakuje z samochodu. Dokładnie przygląda się wszystkiemu dookoła, przypomina sobie coraz więcej szczegółów. Jego czysto topograficzna pamięć współgra z pamięcią 200 kulturową. Zaczyna opowiadać, jak mieszkańcy wioski przynosili ,nad strumień konopie i zostawiali je przymocowane do skał na cały rok w wodzie, a potem wyjmowali, suszyli i tkali z nich prześcieradła ręczniki i torby na kasztany: było to tradycyjne zajęcie miejscowej ludności, o którym teraz prawie nikt - oprócz niego - nie pamięta- Oburzony widokiem chwastów na dróżce, zaczyna je nagle wyrywać całymi garściami. Z wściekłością patrzy na jeden z nowych budynków i zaczyna mi dokładnie opisywać, co było tu wcześniej: - Tam była wielka skała, a tędy płynęła woda. - Nie mam wątpliwości, że każdy kamień, każdy centymetr tej ziemi jest wyryty w jego pamięci. - Come sta? - Wspinając się w górę stromej, pokrytej kocimi łbami ulicy, Franco pozdrawia tęgiego, ubranego w zielony płaszcz mężczyznę w średnim wieku. ("Jego ojciec dawał nam cukierki"). Franco ma pamięć barda, ale wszystko jest przemieszane: to co błahe, z tym co wzniosłe, to co osobiste, z tym co mityczne. Zatrzymuje się przed domem, w którym urodziła się jego matka. - Sabatoni! - Franco! - Z domu wychodzi stary mężczyzna. ("To mój wuj"). - Byłeś w Ameryce. Co cię tu sprowadza? Słyszałem, że miałeś wystawę we Florencji. - Staruszek wspomina wyschnięte drzewa kasztanowe. Mylą mu się szczegóły i Franco go poprawia. Mężczyzna wskazuje ręką na cztery sąsiednie domy tętniące kiedyś życiem, które teraz stoją puste. - Kiedy umrę, i tu będzie pusto. Odwiedzamy siostrę Franca, Caterinę, która wraz z mężem wróciła do Pontito. Franca trapi fakt, że wygląda starzej, niż ją zapamiętał. Caterina częstuje nas wspaniałym toskańskim śniadaniem - ser, chleb, oliwki, wino, pomidory z jej ogrodu. Potem Franco zabiera mnie do pięknie położonego na szczycie wzgórza i górującego nad wioską kościoła. Na cmentarzu pokazuje mi groby matki, ojca, krewnych. - Na cmentarzu jest więcej ludzi niż w miasteczku - mówi z czułością. 201 Franco chce pozostać w Pontito jeszcze trzy tygodnie, zrobić kilka szkiców. Mówi do mnie: - "Zamierzam znów się tu zakorzenić". Ale ostatnia scena, jaką widzę, wyjeżdżając, to Franco, stojący samotnie na cmentarzu, patrzący w dal na wyludnione miasteczko Owe trzy tygodnie spędzone w Pontito zmieniły Franca; od czasu powrotu jest niesłychanie aktywny. Jego zamieniony w pracownię garaż tętni życiem. Wszędzie leżą obrazy, stare i nowe - nowe robi na podstawie najnowszych szkiców wykonanych podczas ostatniego, marcowego pobytu w Pontito, stare, które rozpoczął w 1987 roku, a których po śmierci Ruth nie skończył, kończy teraz, w przypływie nowej fali energii. Widząc go znów przy pracy, obserwując przypływ twórczej energii, zastanawiam się nad jego osobliwym światem, nad znaczeniem, jakie ma dla niego Pontito. Jego "nowe" obrazy tak naprawdę nie są nowe - może pojawia się tu kilka nowych elementów (płot, brama, nowe drzewo), ale ich wymowa pozostaje w zasadzie taka sama. Koncepcja i nastrój są nie zmienione. Podczas mojej poprzedniej wizyty u Franca zauważyłem zawieszoną na krokwi garażu parę trampek, na których starannie wykaligrafował po włosku: "W tych butach, po raz pierwszy od 34 lat, postawiłem nogę na ziemi obiecanej". Będąc u niego ostatnim razem, kiedy zauważyłem te trampki na jego nogach, zrozumiałem, że ziemia obiecana straciła trochę na swoim uroku i tajemnicy. - Czasami żałuję, że tam wróciłem - powiedział, widząc, że patrzę na jego buty. - Fantazja, pamięć, to jest najpiękniejsze. - A potem westchnął: - Sztuka jest jak marzenie. Prawdziwa rzeczywistość Pontito wpłynęła na Franca destrukcyjnie, choć ostatecznie udało mu się wyjść z kryzysu spowodowanego podróżą do Włoch. Stało się jasne, że teraźniejsze Pontito stanowi zagrożenie dla jego wizji - uświadomił sobie, że nie powinien go już odwiedzać. Otrzymał wiele zaproszeń, ale nie pojechał do Pontito nawet na otwarcie swojej własnej wystawy. Inni artyści tłumnie przyjeżdżają teraz do miasteczka, ale dla nich jest to kolejna malownicza, wysokogórska wioska toskańska. Franco zaś 202 uciekł do swojego garażu, wrócił do projektu, który pochłaniał go od dwudziestu pięciu lat, projektu, który nie ma końca. Maluje teraz jak szalony: ledwo skończy jeden obraz, już zaczyna następny. Eksperymentuje także z innymi formami wyrazu: tworzy kartonowe modele Pontito, a także taśmy wideo przedstawiające jego obrazy (którym towarzyszy muzyka), symulujące spacer przez miasteczko. Jest zafascynowany ideą stworzenia komputerowej symulacji Pontito oraz myślą, że w sztucznej przestrzeni wirtualnej można by je nie tylko widzieć, ale także dotykać. Już kiedy spotkałem go po raz pierwszy, nazywano go "artystą pamięci", w czym było pewne podobieństwo do Prousta, zwanego "poetą pamięci". Początkowo wydawało mi się, że rzeczywiście istnieje między nimi podobieństwo - obaj wycofali się ze świata, by odzyskać utraconą krainę dzieciństwa. Ale teraz widać, z roku na rok coraz wyraźniej, jak bardzo projekt Franca różni się od twórczości Prousta. Tego ostatniego prześladowała utracona, zapomniana przeszłość, i poszukiwał prowadzących do niej drzwi. Kiedy mu się to udało - częściowo dzięki łaskawości "nieumyślnych wspomnień", częściowo zaś dzięki olbrzymiemu wysiłkowi intelektualnemu - jego praca mogła osiągnąć spełnienie i konkluzję (spełnienie zarówno psychologiczne, jak i artystyczne). W wypadku Franca jest to niemożliwe - zamiast uzyskać wgląd we wnętrze, w "znaczenie" Pontito, bez końca wylicza on jego zewnętrzne aspekty - budynki, ulice, kamienie, topografię -jakby to wszystko mogło zrekompensować brak ludzi, pustkę. Niezależnie od tego, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, Franco nie ma wyboru. Nie ma on ani czasu, ani chęci, ani siły, by wejrzeć głębiej. Być może sam podejrzewa, że byłoby to zgubne dla jego sztuki. Franco czuje, że ma przed sobą jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat pracy - tysiące obrazów, które wykonał od 1970 roku, ukazuje jedynie część rzeczywistości, którą chce uwiecznić. A musi namalować każdy szczegół, i to z każdego punktu widzenia - od największej perspektywy, kiedy wioska pojawia się za zakrętem drogi prowadzącej z Pistoi, do najdrobniejszych szczegółów omszałych 203 kamieni kościoła. Marzy mu się górujący nad miastem budynek muzeum, w którym przechowywane będzie ogromne archiwum Pontito, jego Pontito - tysiące obrazów, które już namalował, i tysiące, które jeszcze namaluje. Będzie to punkt kulminacyjny jego pracy i życia - spełnienie obietnicy, którą złożył matce: "Stworzę je dla ciebie od nowa". CUDA W "Observerze" wydrukowanym w Fayetteville z 19 maja 1862 roku opublikowano niezwykły list korespondenta Longa Grabsa z Camp Mangum: Tom, niewidomy Murzyn, grał na pianinie przed tłumnie zebraną widownią. Jest on fenomenem [...] Pozornie wygląda jak zwykły, trzynastoletni chłopiec, jest jednak całkowicie ślepy i niedorozwinięty umysłowo. Posiada natomiast zdolności w dziedzinie muzyki, języka, imitacji i chyba też pamięci. Nikt nigdy nie uczył go muzyki. Na pianinie zaczął grać, przysłuchując się grze innych, podobnie zresztą przyswaja sobie melodie i piosenki. Potrafi zagrać każdą melodię przy pierwszej próbie, i to tak sprawnie jak zawodowy muzyk [...] Jednym z jego najznakomitszych popisów było zagranie trzech utworów jednocześnie. Jedną ręką grał Hornpipe Fishera, drugą Yankee-Doodle, a do tego śpiewał Dixie. Grał także na pianinie odwrócony do niego plecami oraz ze skrzyżowanymi rękoma. Wykonuje wiele utworów własnych - jeden z nich, Bitwa o Manassas, jest obrazowy i podniosły, to wspaniała kompozycja zdanego na samego siebie, ślepego muzycznego geniusza [...] Ten biedny niewidomy chłopiec został niezwykle skąpo obdarzony ludzką naturą; jest jak nieświadomy pośrednik, który odgrywa to, co zostało mu przekazane, a jego umysł jest jak naczynie, gdzie 205 Natura przechowuje swoje skarby i wyjmuje je stamtąd, gdy ma na to ochotę. O Ślepym Tomie dowiadujemy się więcej od Edouarda Seguina, francuskiego lekarza, którego książka z 1866 roku zatytułowana Idiocy and Its Treatment by the Psychological Method [Niedorozwój umysłowy i jego leczenie metodą psychologiczną] dostarcza wielu dogłębnych analiz zachowań ludzi, których później nazwano "sawantycznymi idiotami". O Tomie pisze również intelektualny potomek Seguina, Darold Treffert, w książce zatytułowanej Extraordinary People: Understanding "Idiot Savants" [Niezwykli ludzie: Rozumienie "sawantycznych idiotów"], która ukazała się w 1989 roku. Czytamy tam, że Tom urodził się prawie ślepy jako czternaste dziecko niewolnika, które sprzedano pułkownikowi Bethune'owi; był od dzieciństwa, jak pisze Treffert, ,,zafascynowany wszelkimi dźwiękami - odgłosem deszczu bębniącego o dach, dźwiękiem ucieranego w łuszczarce zboża, a przede wszystkim muzyką - z napięciem wsłuchiwał się w sonaty i menuety, które ćwiczyły na pianinie córki pułkownika". Do piątego lub szóstego roku życia - podaje z kolei Seguin - nie mówił, z trudem chodził i nie wykazywał żadnych innych oznak inteligencji poza owym niezmiennym pragnieniem muzyki. Już w wieku czterech lat, podniesiony z kąta. w którym leżał, i posadzony przy pianinie, grał piękne melodie; ledwie jego małe palce dotknęły klawiszy, wygrywały choćby raz posłyszaną kombinację dźwięków, którą dzięki swojemu niezwykłemu słuchowi zapamiętał. - W wieku sześciu lat Tom zaczął improwizować: "ślepy geniusz" szybko zyskiwał sobie sławę i kiedy miał siedem lat, dał swój pierwszy koncert. Do ukończenia ósmego roku życia zarobił sto tysięcy dolarów. Gdy miał jedenaście lat, grał dla prezydenta Buchanana w Białym Domu. Grupa muzyków, którzy podejrzewali go o oszustwo, postanowiła następnego dnia sprawdzić jego pamięć, grając mu całkowicie nowe kompozycje, z których jedna zapisana była na trzynastu, a druga 206 na dwudziestu stronach - odegrał je bezbłędnie, nie wykazując przy tym najmniejszego wysiłku. Seguin opisuje także gesty, miny i ruchy Toma, które wykonywał, słuchając muzyki: Swoje zadowolenie okazuje pogodnym wyrazem twarzy, śmiechem, przekrzywianiem głowy, trzepotaniem rękoma, coraz szybszym bujaniem się na boki i dziwacznymi uśmiechami. Kiedy tylko usłyszy nową melodię, zaczyna wykonywać śmieszne figury [jedną nogę wyciąga przed siebie, a drugą powoli robi piruety] [..J przy tym obraca się w kółko [...] i spazmatycznie rusza rękoma. Toma nazywano zwykle idiotą lub imbecylem, tymczasem tego typu zachowania i stereotypie są charakterystyczne dla autyzmu. Jednak autyzm został zdefiniowany dopiero w latach czterdziestych naszego wieku, a w latach sześćdziesiątych XIX wieku nikt nie tylko nie znał tego terminu, ale nie miał nawet pojęcia o chorobie. Autyzm, bezspornie, jest stanem, który zawsze istniał i który objawiał się u jednostek w każdym czasie i w każdej kulturze. Zawsze zdumiewał, wzbudzał pełne lęku lub niedowierzania zainteresowanie zwykłych umysłów (prawdopodobnie kojarzył się z mitycznymi lub archetypicznymi obrazami - obcego, odmieńca, zaczarowanego dziecka). Jego pierwsze opisy medyczne powstały w latach czterdziestych, a stworzyli je prawie jednocześnie Leo Kanner w Baltimore i Hans Asperger w Wiedniu. Obaj, niezależnie od siebie, nazwali ten stan "autyzmem". Spostrzeżenia Kannera i Aspergera były w wielu kwestiach uderzająco podobne (a czasem wręcz identyczne) - co jest dobrym przykładem historycznej synchronii. Obaj za podstawową cechę choroby uznali "osamotnienie" - osamotnienie umysłowe, stąd też obaj nazwali ten stan autyzmem. Według Kannera owo osamotnienie polega na "lekceważeniu, ignorowaniu wszystkiego, co przychodzi do dziecka z zewnątrz i odcinaniu się od tego". Jednak jego zdaniem 207 brak kontaktu dotyczy tylko relacji z ludźmi - osoby autystyczne wykazują normalne zainteresowanie przedmiotami. Za charakterystyczne dla autyzmu Kanner uważał także "obsesyjne naleganie na jednostajność" w formie powtarzających się, stereotypicznych ruchów i odgłosów, lub po prostu stereotypii jako takich; dostosowanie się do szczegółowo określonych rytuałów i czynności rutynowych; w końcu zaangażowanie w wąską sferę - niezwykle intensywne skupienie się nadanych fascynacjach i fiksacjach. Zdaniem Kannera i Aspergera tego typu fascynacje i adaptacja ściśle określonych rytuałów, które formowały się do piątego roku życia, objawiały się tylko w autyzmie. Asperger wskazał też na kilka innych charakterystycznych cech, podkreślając, że osoby autystyczne: nie nawiązują kontaktu wzrokowego [...j zapoznają się z otoczeniem, rzucając na nie krótkie, nieobecne spojrzenia [...] [występuje u nich] ubóstwo mimiki i gestów [...] użycie języka jest anormalne, nienaturalne [...] dzieci kierują się własnymi impulsami, lekceważąc żądania otoczenia. Szczególne talenty, pojawiające się w bardzo wczesnym wieku i rozwijające się w niezwykłym Temple, występują u około dziesięciu procent autystyków (i w mniejszym stopniu u osób opóźnionych w rozwoju - choć wielu geniuszy jest jednocześnie autystykami i osobami niedorozwiniętymi). Sto lat przed Ślepym Tomem żył Gottfried Mind, "skretyniały imbecyl" urodzony w 1768 roku w Bernie, który od wczesnego dzieciństwa wykazywał talent do rysowania. A.F. Tredgold w klasycznej pracy Text-Bookof Mentol Deficien-cy [Podręcznik niedorozwoju umysłowego] z 1908 roku pisze, że miał on "tak wielki dar rysowania kotów, że nazywano go "Rafaelem od kotów"". Warto wspomnieć, że robił on także akwarelowe szkice jeleni, królików, niedźwiedzi oraz grupek dzieci. Szybko zyskał sławę w Europie, a jeden z jego obrazów nabył Jerzy IV. W XVIII wieku zainteresowano się zadziwiającymi zdolnościami liczenia, czego najznakomitszym chyba przykładem jest prosty robotnik, Jedediah Buxton. Zapytany, ile kosztowałoby podkucie konia z użyciem stu czterdziestu gwoździ, jeśli cena za pierwszy 208 gwóźdź wynosiła ćwierć pensa, a potem podwajała się z każdym kolejnym gwoździem, podał (prawie poprawną) liczbę: 725 958 096 074 907 868 531 656 993 638 851 106 funtów, 2 szylingi i 8 pensów. Kiedy następnie poproszono go, by obliczył kwadrat tej liczby, w odpowiedzi podał (dwa i pół miesiąca później) 78-cyfrową liczbę. Choć niektóre obliczenia zabierały Buxtonowi tygodnie, a nawet miesiące, mógł on pracować, rozmawiać, prowadzić normalne życie, a jednocześnie przez cały ten czas liczyć. Liczenie odbywało się prawie automatycznie - dopiero końcowy wynik "wrzucany" był do świadomości. Cudowne dzieci, co oczywiste, nie muszą być autystyczne lub niedorozwinięte - także osobom o normalnej inteligencji zdarzają się niezwykłe zdolności liczenia. George Parker Bidder, który jako dziecko, a potem młodzieniec, dawał pokazy w Anglii i Szkocji, był jednym z ludzi o takim talencie. Potrafił w pamięci obliczyć logarytm każdej liczby do siódmego lub ósmego miejsca po przecinku, a także - najprawdopodobniej intuicyjnie - znaleźć dzielniki każdej dużej liczby. Bidder zachował tę zdolność do końca życia (świetnie ją zużytkował w zawodzie inżyniera) i często próbował odkryć jej mechanizmy. Nigdy mu się to jednak nie udało; twierdził, że wyniki pojawiają się w jego umyśle "z prędkością światła" i że nie wie, w jaki sposób do nich dochodzi 1. Jego syn, obdarzony równie wysoką co on inteligencją, także świetnie liczył, choć jego zdolności nie były już tak niezwykłe. Niektórzy sawanci wykazują także nadzwyczajne zdolności wer- 1 Bidder opisał później niektóre techniki i algorytmy, którymi się posługiwał; ale ich odkrycie, tak jak i posługiwanie się nimi wydawało się nieświadome. Dziś wielki matematyk, obdarzony niezwykłą umiejętnością liczenia, A.C. Aitken, pisze: Zauważyłem, że umysł czasami wyprzedza wolę; czasem znałem wynik, zanim w ogóle zdążyłem zabrać się do liczenia; sprawdzałem go i zawsze ze zdumieniem stwierdzałem, że jest poprawny. Moim zdaniem (choć mogę tu użyć nieodpowiednich terminów) jest to sprawa podświadomości; sądzę, że może ona działać na kilku poziomach; wierzę także, że każdemu z tych poziomów przypisana jest określona szybkość, znacznie większa od naszego zwykłego czasu reakcji, który sprawia, że procesy myślenia są raczej opieszałe. (Cytowane przez Stevena B. Smitha w Calculating Prodigies [Żywe kalkulatory]). 209 balne - jest to chyba ostatnia rzecz, jakiej można by się u nich spodziewać. Są dzieci, które w wieku dwóch lat potrafią z niezwykłą łatwością czytać książki i gazety, lecz nie rozumieją nic z tego, co czytają (ich mistrzostwo w odkodowywaniu znaków jest całkowicie fonologiczne i syntaktyczne, i nie ma nic wspólnego z rozumieniem znaczenia). Prawie wszyscy geniusze mają cudowną pamięć. Doktor J. Langdon Down, jeden z najznamienitszych obserwatorów tego zjawiska, który w 1887 roku wprowadził określenie "sawantyczni idioci", zauważył, że "niezwykła pamięć towarzyszyła często poważnym zahamowaniom zdolności rozumowania". Opisuje on, jak jednemu ze swych pacjentów dał książkę Gibbona Zmierzch cesarstwa rzymskiego. Pacjent przeczytał całą książkę i po jednym czytaniu w całości ją zapamiętał. Ale na jednej ze stron pominął linijkę tekstu - błąd ten od razu zauważył i poprawił. "Odtąd - pisze Down - kiedy cytował fragmenty z pamięci, dochodząc do trzeciej strony, przeskakiwał jedną linijkę, a potem wracał i poprawiał błąd, a robił to tak regularnie, jakby to była część czytanego tekstu". Martin A., sawantyczny idiota, którego opisałem w "Chodzącej encyklopedii"*, znał na pamięć dziewięć tomów słownika Grove'a z 1954 roku, zatytułowanego Dictionary of Musie and Musicians [Słownik muzyki i muzyków]. Książkę tę czytał mu ojciec, Martin "odtwarzał" więc tekst jego głosem. Istnieje ogromne bogactwo różnorodnych zdolności, które przejawiają sawanci. Często opisują je lekarze, jak np. Down i Tredgold, konsultanci w instytucjach dla "umysłowo niedorozwiniętych". Tredgold opisuje J.H. Pullena, "Geniusza z Przytułku Earlswood", który przez ponad pięćdziesiąt lat konstruował niezwykle skomplikowane modele statków i maszyn, a ponadto wykonał prawdziwą gilotynę, która o mały włos nie zabiła jednego z pensjonariuszy przytułku. Tredgold przedstawia też innego opóźnionego w rozwoju sawanta, który bez trudu i bez żadnej instrukcji potrafił rozłożyć * Patrz: Oliver Sacks, Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, op. cit. (przyp. tłum.). 210 i złożyć tak skomplikowany mechanizm jak zegarek. Ostatnio lekarze opisali przypadki niezwykłych zdolności fizycznych: umiejętność wykonywania trudnych figur akrobatycznych i wyczynów atletycznych bez większego wysiłku i bez żadnego treningu. (W latach sześćdziesiątych widziałem takiego człowieka na oddziale szpitalnym - nazywano go "Idiotą Nijinskim")2. W świetle pierwszych medycznych obserwacji zdolności sawantyczne uważano za przerost pojedynczych zdolności umysłowych i nie traktowano ich poważnie. Wyjątkiem był tu ekscentryczny psycholog F.W.H. Myers, który w swej wspanialej napisanej na przełomie wieków książce Human Personality [Osobowość ludzka] podjął próbę analizy zjawiska niezwykle szybkiego liczenia. Choć nie udało mu się wytłumaczyć tej umiejętności, wierzył, że zachodzi tu proces "podświadomego" obliczania i jedynie sam wynik "wrzucany" jest do świadomości. Metody liczenia sawantów traktował jako - w przeciwieństwie do formalnych czy opartych na zbiorze formułek metodach nauczanych w szkole - idiosynkratyczne i indywidualne. Myers pierwszy wzmiankował nieświadome lub podświadome procesy kognitywne i przewidywał, że zrozumienie sawantycznych idiotów i ich talentów może otworzyć drogę nie tylko do ogólnego zrozumienia natury inteligencji i talentu, ale także do olbrzymiej sfery, którą nazywamy teraz kognitywną nieświadomością. W latach czterdziestych, kiedy po raz pierwszy rozpoznano autyzm, stało się jasne, że większość sawantycznych idiotów to autyści i że częstość przypadków sawantyzmu u autystów - prawie dziesięć procent - jest niemal dwieście razy większa niż u osób niedorozwiniętych, i tysiące razy większa niż u ogółu ludzi. Ponadto stało się oczywiste, że wielu autystycznych sawantów 2 Tredgold opisuje sawantów o niezwykłych talentach czuciowych, węchowych i dotykowych: Doktor J. Langdon Down opowiedział mi o chłopcu z Normansfieid, który miał tak delikatne wyczucie dotyku, a jego palce byty tak sprawne, że potrafił zwykłą kartkę papieru rozdzielić na dwie identyczne kartki, na tej samej zasadzie, na jakiej my odrywamy znaczek od koperty. 211 ma wielorakie talenty - muzyczny, pamięciowy, wizualny, rachunkowy itd. W roku 1977 psycholog, Lorna Selfe, opublikowała książkę zatytułowaną Nadto; A Case ofExtraordinary Drawing Ability in an Autistic Child [Nadia: Przypadek niezwykłych zdolności rysunkowych u dziecka autystycznego]. Nadia zaczęła nagle rysować, kiedy miała trzy i pół roku - jej rysunki przedstawiały najpierw konie, a potem inne motywy, które psychologowie uważali za ,,niemożliwe" do narysowania przez dziecko w jej wieku. Ich zdaniem rysunki te były o wiele dojrzalsze od rysunków jej rówieśników: Nadia miała poczucie przestrzeni, potrafiła odtworzyć grę światła i cienia, posiadała też bardzo rozwinięte poczucie perspektywy, jakie mogło mieć tylko najbardziej utalentowane dziecko przynajmniej trzy razy od niej starsze. Wciąż eksperymentowała z ujęciami pod różnym kątem i z różnej perspektywy. Podczas gdy normalne dzieci przechodzą przez określone stadia rozwoju - od zwykłych gryzmołów, poprzez schematyczne i geometryczne figury, do kształtów bardziej abstrakcyjnych - Nadia niejako ominęła te fazy i przeszła od razu do wysoce skomplikowanych i szczegółowych przedstawień. Uważano wówczas, że rozwój zdolności rysowania u dziecka idzie w parze z rozwojem zdolności konceptualnych i umiejętności językowych; ale Nadia najwyraźniej rysowała po prostu to, co widziała, bez zwykle towarzyszącej temu potrzeby "rozumienia" czy "interpretacji". Nie tylko wykazywała ogromny talent i bezprecedensowy przedwczesny rozwój w tym względzie, ale jej sposób rysowania świadczył o zupełnie innym sposobie percepcji i działania umysłu 3. 3 Choć cudowne zdolności muzyczne objawiają się w bardzo wczesnym wieku -prawie wszyscy wielcy kompozytorzy są tego przykładem-to, jak mówi Picasso, "w sztuce nie ma cudów". (Sam Picasso w wieku 10 lat wykazywał niezwykły talent do rysowania, ale nie potrafił - jak Nadia - rysować koni w wieku 3 lat, a katedr w wieku lat 7). Musi tkwić w tym pewna fundamentalna neurorozwojowa i kognitywna przyczyna. Choć Yani, nieautystyczna Chinka, już w wieku 6 lat objawiała duże zdolności do malowania-jej obrazy to tysiące malunków bardzo utalentowanego, wrażliwego (i przez cały czas kształconego w tym kierunku) dziecka, powstały one jednak w wyniku normalnego, choć przyspieszonego rozwoju perceptualnego, do którego bez wątpienia przyczynił się jej ojciec artysta. Jej obrazy zupełnie nie przypominają nagle pojawiających się dojrzałych "niedziecięcych" rysunków charakterystycznych dla osób obdarzonych sawantycznym talentem graficznym, takich jak Stephen Wiltshire. U niektórych nieautystycznych osób może oczywiście dojść do połączenia normalnych i sawantycznych talentów (patrz przyp. 9). 212 Przypadek Nadii - szczegółowo opisany i drobiazgowo udokumentowany - wzbudził wielkie ożywienie wśród neurologów i psychologów i spowodował, że nagle, aczkolwiek dość późno, wzrosło w tym gronie zainteresowanie niezwykłymi uzdolnieniami i naturą talentu. Od stulecia, a może i dłużej, neurologowie koncentrowali się na wadach i załamaniach funkcji neurologicznych, teraz zaś wykonano ruch w innym kierunku, w kierunku badania struktury wysoce nieprzeciętnych możliwości i talentów oraz ich biologicznych podstaw w mózgu. W tym względzie sawantyczni idioci stwarzali wyjątkowe możliwości, posiadali bowiem wiele wrodzonych talentów uwarunkowanych czysto biologicznie: ich zdolności w znacznie mniejszym stopniu niż talenty "normalnych ludzi" uzależnione są od wpływu czynników środowiskowych i kulturowych. W czerwcu 1987 roku otrzymałem od jednego z angielskich wydawców dużą paczkę. Zawierała ona rysunki, które mnie zachwyciły, przedstawiały bowiem wiele miejsc w Londynie, które znałem z czasu swego dorastania: monumentalne budowle, jak np. katedra św. Pawła, stacja św. Pankracego, Albert Hali, Muzeum Historii Naturalnej; były też inne miejsca, często położone na peryferiach, lecz bliskie mi i znajome, jak np. Pagoda w Kew Gardens. Rysunki były bardzo dokładne, ale nie mechaniczne - przeciwnie, pełne energii, spontaniczności, niezwykłości i życia. W paczce znalazłem też list od wydawcy: autor rysunków, Stephen Wiltshire, był autystykiem i od wczesnego dzieciństwa wykazywał niezwykłe zdolności do rysowania. Londyński alfabet, serię składającą się z dwudziestu czterech rysunków, wykonał w wieku dziesięciu lat, a niezwykły szyb dźwigowy, narysowany z przyprawiającej o zawrót głowy perspektywy, w wieku lat ośmiu. Jeden z rysunków przedstawiał płonącą katedrę św. Pawła podczas wielkiego londyńskiego pożaru. Jak napisano w liście, sześćdziesiąt z przesłanych mi rysunków - co stanowiło zaledwie niewielką 213 część jego twórczości - miało być opublikowanych; ich autor miał trzynaście lat. Rysunki Stephena przypominały mi rysunki mojego pacjenta Jose, "autystycznego artysty", którego znałem i o którym pisałem kilka lat wcześniej, a który miał niezwykłe oko i talent do rysowania. Choć Jose i Stephen urodzili się i wychowali w całkowicie różnych miejscach i środowiskach, podobieństwo ich prac było tak uderzające, że zacząłem się zastanawiać, czy istnieje być może charakterystyczna "autystyczna" forma percepcji i sztuki. Ale Jose, pomimo swoich talentów (być może nie tak wielkich jak talent Stephena, niemniej i tak godnych uwagi), marnował się w szpitalu psychiatrycznym; Stephen w pewnym sensie miał więcej szczęścia. Kilka tygodni później, kiedy pojechałem do Anglii odwiedzić rodzinę i przyjaciół, wspomniałem mojemu bratu, Dawidowi, lekarzowi, wówczas odbywającemu ogólną praktykę w północno-zachodnim Londynie, o rysunkach Stephena. "Stephen Wiltshire - wykrzyknął zaskoczony. - To mój pacjent, znam go od dziesięciu lat". Dawid opowiedział mi historię Stephena. Urodził się on w Londynie w kwietniu 1974 roku jako drugie dziecko hinduskiego robotnika i jego żony. W przeciwieństwie do swojej o dwa lata starszej siostry, Annette, Stephen objawiał w niemowlęctwie pewne zahamowanie zdolności motorycznych - w siedzeniu, staniu, ruchach rękoma, chodzeniu - i opór przed noszeniem go. Kiedy miał dwa, a potem trzy lata, problemy te zaczęły narastać. Nie chciał bawić się z innymi dziećmi i na ich widok krzyczał lub chował się w kącie. Z nikim - nawet z rodzicami - nie nawiązywał kontaktu wzrokowego. Czasem sprawiał wrażenie głuchego na ludzkie głosy, choć słuch miał normalny (i bał się burzy). Najbardziej niepokojące było to, że nie mówił; był właściwie niemy. Tuż przed trzecimi urodzinami Stephena jego ojciec zginął w wypadku motocyklowym. Ojciec i syn byli bardzo silnie ze sobą związani i śmierć ojca wzmogła objawy choroby chłopca. Krzyczał, kołysał się, trzepotał rękoma i całkowicie przestał mówić (do tej pory wypowiadał kilka słów). Wtedy wykryto u niego autyzm dziecięcy 214 i skierowano go do specjalnej szkoły dla dzieci niedorozwiniętych. Lorraine Cole, dyrektorka szkoły w Queensmill, zauważyła, że Stephen, który zaczął uczęszczać do szkoły w wieku czterech lat, stroni od innych. Zdawał się nieświadomy obecności innych osób i nie zwracał żadnej uwagi na otoczenie. Chodził po prostu bez celu, a od czasu do czasu wybiegał z sali. Cole napisała: Nie interesowało go mówienie ani rozumienie słów. Inni ludzie nic dla niego nie znaczyli, chyba że ich obecność związana była z zaspokojeniem jakiejś pilnej potrzeby, której nie werbalizował; traktował ich jak przedmioty. Nie tolerował też żadnych zmian w rutynie dnia lub w otoczeniu i reagował na nie desperackim, pełnym złości wrzaskiem. Nie miał pojęcia, co to jest zabawa ani co to jest niebezpieczeństwo; wykazywał bardzo niewielką motywację do podejmowania jakichkolwiek czynności poza rysowaniem. Później napisała do mnie: "Stephen wchodził na rower do ćwiczeń i z furią pedałował, a potem, rycząc ze śmiechu, a czasem też krzycząc, ześlizgiwał się z niego". W owym czasie pojawiły się pierwsze oznaki jego wizualnych zainteresowań i talent do rysowania. Był zafascynowany grą cienia i światła, kształtami, kątami, a w wieku pięciu lat zaczęły urzekać go także obrazy. Często "nagle wybiegał do innych sal, gdzie intensywnie wpatrywał się w jakiś obraz, który go zafascynował - pisze Cole. - Znajdował papier i ołówek i zaczynał gryzmolić, całkowicie zaabsorbowany tą czynnością przez wiele godzin". "Gryzmoły" Stephena przedstawiały głównie samochody, a czasem też zwierzęta i ludzi. Lorraine Cole wspomina, że robił "złośliwe karykatury" niektórych nauczycieli. Ale jego szczególne zainteresowanie, fiksacja, która rozwinęła się u niego w wieku siedmiu lat, dotyczyła budynków - budynków londyńskich, widzianych podczas szkolnych wycieczek lub w telewizji czy w gazetach. Nie wiadomo do końca, dlaczego tak nagle rozwinęło się w nim owo zainteresowanie i silna koncentracja wyłącznie na tym motywie i dlaczego nie odczuwał impulsu do rysowania czegokolwiek inne- 215 go. Tego typu fiksacje są bardzo powszechne w autystów. Jessy Park, autystyczna artystka, ma obsesję na punkcie anomalii pogodowych i gwiezdnych konstelacji 4 Shyoichiro Yamamura, autystyczny artysta japoński, rysuje w zasadzie tylko insekty, a Jonny, autystyczny chłopiec opisany przez Mirę Rothenberg, pioniera w dziedzinie psychologii, przez pewien czas rysował tylko lampy elektryczne lub ludzi czy budynki zbudowane z lamp elektrycznych. Stephen od wczesnego dzieciństwa rysował w zasadzie wyłącznie budynki - szczególnie duże i o niezwykle skomplikowanej konstrukcji - często w ujęciu z góry lub z innych dziwnych punktów. W wieku siedmiu lat pojawiła się jeszcze jedna fascynacja- klęskami żywiołowymi, a zwłaszcza trzęsieniami ziemi. Kiedy rysował je, oglądał w telewizji czy w gazetach, stawał się dziwnie podniecony i zdenerwowany - nic innego tak silnie nie zakłócało jego spokoju. Można się zastanawiać, czy obsesja na punkcie trzęsień ziemi (jak apokaliptyczne fantazje niektórych psychotyków) nie była odzwierciedleniem wewnętrznego poczucia niestabilności, które próbował opanować, rysując. Kiedy Chris Marris, młody nauczyciel, przyjechał w 1982 roku do Queensmill, był zdumiony rysunkami Stephena. Marris uczył niepełnosprawne dzieci od dziewięciu lat, ale nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widział. - Byłem zdumiony tym małym chłopcem, który siadywał Kiedy ostatnio spotkałem fizyka-astronoma, Bena Oppenheimera, wspomniałem mu o malunkach Jessy i pokazałem mu kilka z nich. Był zaskoczony ich astronomiczną dokładnością, co przywiodło mu na myśl astronoma amatora i ministra Roberta Evansa z Australii. Evans na własną rękę, wykorzystując do tego niewielki teleskop, zauważył supernowe w 1017 galaktykach (Shapley-Arnes), które obserwował przez 5 lat (według wyliczeń Oppenheimera Evans musiał każdej nocy obserwować ponad 60 galaktyk); wydedukował on w ten sposób nową prędkość poruszania się supernowych w galaktykach. (Jego praca została opublikowana przez van den Bergha, McClure'a i Evansa w "The Astrophysical Joumal"). Evans nie korzystał z pomocy żadnych fotograficznych czy elektronicznych sprzętów, i być może także z tego powodu potrafił skonstruować i zachować w swoim umyśle absolutnie dokładny i stabilny obraz lub mapę ponad 1000 galaktyk widzianych na południowym niebie. Prawdopodobnie ma on pamięć ejdetyczną lub cudowną, choć nic nie wskazuje na to, że jest autystykiem. 216 w swoim kącie sali i rysował - powiedział mi. - Stephen rysował i rysował, rysował i rysował - w szkole nazywano go "rysownikiem". A jego prace zupełnie nie przypominały rysunków dziecka. Katedra św. Pawła czy Tower Bridge albo inne londyńskie widoki oddane były w każdym szczególe; rysunki jego rówieśników składały się zazwyczaj z kilku kresek i niezdarnych figur. W jego pracach zaskoczył mnie wyszukany styl, mistrzostwo prowadzenia linii i oddania perspektywy - kiedy je tworzył, miał siedem lat. Stephen był w sześcioosobowej grupie w klasie Chrisa. - Znał imiona wszystkich innych dzieci - mówił Chris - ale nie dochodziło między nimi do najmniejszej interakcji czy przyjaźni. Był po prostu małym samotnym chłopakiem. Ale jego wrodzony talent był tak wielki, że Chris nie starał się "uczyć" go w konwencjonalny sposób. Najwyraźniej chłopiec sam wypracował sobie bądź też miał wrodzoną znajomość technik rysowania i perspektywy. Zdolnościom tym towarzyszyła także cudowna pamięć wzrokowa, w której "przechowywał" najbardziej skomplikowane budynki lub ich zespoły. Zapamiętywał je w ciągu kilku sekund i potrafił bez żadnego wysiłku zatrzymać je w pamięci na czas nieokreślony. Szczegóły nie musiały być ze sobą logicznie powiązane, zintegrowane w konwencjonalną strukturę. Pośród jego pierwszych rysunków najbardziej wstrząsające były te, które przedstawiały sceny zniszczenia wywołane trzęsieniami ziemi - wszędzie leżały deski, stropy, wszystko zatopione w całkowitym, nieokiełznanym zamęcie. Stephen zapamiętał te sceny i rysował je z równą wprawą i łatwością jak klasyczne modele. To, czy malował na żywo, czy z pamięci najwyraźniej nie stanowiło dla niego różnicy. Nie potrzebował żadnych pomocy, żadnych szkiców czy notatek, wystarczyło jedno krótkie spojrzenie. Ponadto Stephen wykazywał także zdolności w innych, poza wizualną, sferach. Posiadał zdolności mimiczne i słuchowe. Miał niesłychaną pamięć do piosenek i potrafił je niezwykle wiernie oddać. Umiał również doskonale powtórzyć czyjś gest czy ruch. W wieku ośmiu lat Stephen potrafił więc ogarnąć wzrokiem, zapamiętać i odtworzyć najbardziej skomplikowane wizualne, słuchowe 217 i motoryczne wzory, niezależnie od ich kontekstu, znaczenia czy wagi. Sawantyczna pamięć (w jakiejkolwiek sferze - wizualnej, muzycznej czy leksykalnej) charakteryzuje się cudowną umiejętnością przyswajania szczegółów. To, co ważne, zostaje przemieszane z tym, co błahe, wzniosłe z tym, co trywialne - żadne cechy nie zostają tu uwydatnione, żadne różnice pomiędzy wartościami pierwszoplanowymi i tworzącymi tło zaznaczone. Skłonność do uogólniania czy łączenia poszczególnych zjawisk z uwarunkowaniami przyczynowymi lub historycznymi, lub z "ja" jest minimalna. W tego typu pamięci charakterystyczne jest stałe połączenie danej sceny z momentem, w którym zaszła, treści z kontekstem (tzw. pamięć konkretnych sytuacji lub pamięć epizodyczna) - stąd też u autystycznych sawantów zadziwiające zdolności cytowania z pamięci, które idą w parze z trudnościami w uogólnieniu, w wyciągnięciu generalnego sensu z danych sytuacji i z niemożnością jego zapamiętania. Dlatego np. bliźnięta opisane przeze mnie w książce Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, były obdarzone niezwykłą zdolnością zapamiętywania dat i potrafiły wymienić wszystkie wydarzenia swojego życia od czwartego roku, ale nie miały o nim ogólnego pojęcia, nie zdawały sobie sprawy z zachodzących w nim zmian. Taka struktura pamięci znacznie różni się od normalnej i ma zarówno ogromne zalety, jak i olbrzymie wady. Jane Taylor McDonnell, autorka książki News from the Border: A Mother's Memoir of Her Autistic Son [Wieści z granicy: Pamiętnik matki autystycznego syna, mówi o swoim synu: Paul nie generalizuje poszczególnych doświadczeń, nie traktuje ich jako zwyczajnych czy szczególnych, jak to czyni wielu (większość) ludzi. W jego umyśle każdy moment wydaje się osobny, prawie całkowicie oderwany od innych. Tak więc nic tu nie ginie, nic nie jest lepsze lub gorsze. W podobny sposób myślałem często o Stephenie, którego doświadczenie życiowe zdawało się składać z oderwanych od siebie, wyrazistych momentów, które jednak przez brak powiązania w lo- 218 giczną całość zespojoną z jego osobistym życiem pozbawione były jakiegokolwiek głębszego ciągu czy rozwinięcia. Mimo że Stephen bezustannie rysował, nie wykazywał żadnego zainteresowania losem skończonych rysunków - Chris często znajdował je w koszu na śmieci lub pozostawione na ławce. Stephen sprawiał wrażenie, jakby nawet w trakcie rysowania nie koncentrował się na motywie rysunku. - Pewnego razu - opowiadał mi Chris - Stephen siedział naprzeciwko pomnika Alberta: rysował monument, a jednocześnie rozglądał się dookoła: patrzył na autobusy, na Albert Hali, na wszystko. Choć Chris wiedział, że Stephena nie trzeba "uczyć", poświęcał mu dużo uwagi, zachęcając go do rysowania. Nie było to łatwe, gdyż chłopiec nie okazywał żadnych uczuć osobistych. "W pewnym sensie reagował na nas, na dorosłych - mówił "Cześć, Chris" lub "Cześć, Jean". Ale trudno było do niego dotrzeć, dowiedzieć się, co myśli". Najwyraźniej nie dostrzegał różnicy pomiędzy odmiennymi emocjami i reagował śmiechem na wściekłość czy płacz któregoś z dzieci. (Sam Stephen rzadko miewał w szkole napady złości, czasem zdarzały mu się one w domu, kiedy był mały). Chris opiekował się Stephenem w latach 1982-1986. Często zabierał go na wycieczki do Londynu - chodzili oglądać katedrę św. Pawła, karmić gołębie na Trafalgar Square, patrzeć, jak podnosi się i zamyka Tower Bridge. To właśnie dzięki tym spacerom Stephen w wieku dziewięciu lat zaczął używać słów. Rozpoznawał wszystkie miejsca i budynki, które mijali, jeżdżąc szkolnym autobusem, i podekscytowany wykrzykiwał ich nazwy. (Kiedy miał sześć lat, nauczył się prosić o "papier", kiedy był mu potrzebny - przez wiele lat nie wiedział, jak o cokolwiek poprosić, nawet gestem. Tak więc Stephen nie tylko po raz pierwszy użył słów, ale także po raz pierwszy zrozumiał, jak używać słów, by zwracać się do innych - zdał sobie sprawę, na czym polega kontakt słowny, który dzieci nawiązują zwykle w drugim roku życia). Istniały obawy, że Stephen, wchodząc w świat dla siebie nowy, może utracić niezwykły talent wizualny, co nastąpiło - czy to za 219 sprawą zbiegu okoliczności, czy też z powodu innych przyczyn - w przypadku Nadii. Ale zarówno Chris, jak i Lorraine Cole czuli, że muszą zrobić wszystko, by wzbogacić życie Stephena, by wyprowadzić go z niemej izolacji do świata interakcji i języka. Aby język stal się dla niego bardziej atrakcyjny i znaczący, łączyli słowa z budynkami i miejscami, które kochał. Za ich "namową" narysował cały cykl budynków ułożony według alfabetu (,,A" jak Albert Hali, "B" jak Pałac Buckingham, "C" jak County Hali itd., itd., aż do "Z" jak londyńskie zoo). By potwierdzić niezwykłą wartość rysunków Stephena, Chris w 1986 roku wysłał dwa z nich na Krajową Wystawę Sztuki Dziecięcej; oba zostały wystawione, a jeden otrzymał nagrodę. Mniej więcej w tym czasie Chris prowadził konsultacje z Beatę Hermelin i Neilem 0'Connorem, znanymi psychologami pracującymi z genialnymi autystykami. Uznali oni Stephena za jednego z najbardziej utalentowanych sawantów, jakiego kiedykolwiek testowali, niezwykle sprawnego zarówno w rozpoznawaniu wizualnym, jak i w rysowaniu z pamięci. Z drugiej strony niezbyt dobrze wypadł on w ogólnym teście na inteligencję, a w teście słownym jego współczynnik inteligencji wyniósł zaledwie 52. Wieść o niezwykłym talencie Stephena zaczęła się rozchodzić. Przygotowywano się do realizacji nagrania filmowego do programu BBC "Głupkowaci mędrcy", poświęconego niezwykle uzdolnionym niedorozwiniętym osobom. Stephen bardzo spokojnie reagował na filmowanie, nie okazywał żadnego zaniepokojenia obecnością kamer i ekipy telewizyjnej - może nawet trochę go to bawiło. Poproszono go o narysowanie stacji św. Pankracego ("to bardzo charakterystyczny dla niego budynek - podkreślała Lorraine Cole - z wieloma szczegółami i niezwykle skomplikowany"). Dokładność, z jaką odtworzył stację, była niezwykła (przy czym tarczę zegara i całą górę budynku narysował w odbiciu lustrzanym). Jego precyzja była zadziwiająca, podobnie jak tempo, w jakim rysował. Ową precyzją i szybkością, a także sposobem prowadzenia kreski, stylem i urokiem rysunku zdobył sobie serca odbiorców. Program BBC został 220 wyemitowany w lutym 1987 roku i spowodował burzę zainteresowania - napłynęło morze listów z pytaniem, gdzie można zobaczyć prace Stephena, a wydawcy proponowali kontrakty. Wkrótce zbiór jego prac, nazwany po prostu Rysunki, został przygotowany do publikacji; kopie tych właśnie rysunków otrzymałem w czerwcu 1987 roku. Stephen, który miał zaledwie trzynaście lat, był teraz sławny w całej Anglii - ale jako autystyk, jako osoba kaleka. Potrafił bez najmniejszego wysiłku narysować każdą ulicę, którą zobaczył, lecz nie potrafił sam, bez asysty innej osoby, przez nią przejść. Okiem umysłu widział cały Londyn, ale aspekt ludzki tego miasta był dla niego całkowicie niezrozumiały. Nie potrafił z nikim prowadzić prawdziwej rozmowy, choć coraz częściej objawiał rodzaj zachowania pseudospołecznego - rozmawiał z obcymi ludźmi w bezładny, dziwaczny sposób. Kiedy Chris wrócił do Anglii po kilkumiesięcznym pobycie w Australii, jego uczeń był już sławny - choć, jak mu się zdawało, zupełnie się nie zmienił. - Wiedział, że był w telewizji, że opublikowano książkę z jego rysunkami, ale nie popadł w samouwielbienie, co często w takich przypadkach zdarza się dzieciom. Nie zmienił się; był to ten sam Stephen, którego znałem - powiedział. Stephen nie sprawiał wrażenia stęsknionego za Chrisem, ale na jego widok wyraźnie się ucieszył. "Cześć, Chris" - powiedział, uśmiechając się szeroko. Wszystko to razem wzięte nie składało się w logiczną całość. Zjednej strony Stephen był wybitnym artystą - były rektor Królewskiej Akademii Sztuki, Sir Hugh Casson, nazwał go "najlepszym dziecięcym artystą w Wielkiej Brytanii", z drugiej jednak strony, Chris i inne osoby związane ze Stephenem uważały, że zarówno jego inteligencja, jak i tożsamość są upośledzone. Testy, jakim go poddano, potwierdziły poważny defekt emocjonalny i intelektualny. Czy mimo to istniał w nim umysłowy i indywidualny wymiar, głębia i wrażliwość, które mogły objawić się (jeśli nie gdzie indziej) w jego 221 sztuce? Czy to właśnie nic sztuka była ekspresją indywidualnej wizji, ekspresją "ja"? Wszystkie te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Dlatego pragnąłem się z nim spotkać. Okazja ku temu nadarzyła się w lutym 1988 roku, kiedy Stephen, w towarzystwie Chrisa, przyjechał do Nowego Jorku, aby uczestniczyć w nagraniu kolejnego filmu dokumentalnego. Przyjechali na kilka dni, podczas których Stephen rysował fragmenty miasta i latał nad nim helikopterem - była to dla niego największa atrakcja. Sądziłem, że może mu się spodobać na City Island, małej wyspie niedaleko Nowego Jorku, gdzie mieszkałem, więc zaprosiłem go do siebie. Wraz z Chrisem pojawili się w środku burzy śnieżnej. Stephen był poważnym, małym ciemnym chłopcem, choć było w nim też coś figlarnego. Wyglądał bardzo dziecinnie, raczej na dziesięć niż na trzynaście lat. Głowę miał małą, przekrzywioną w jedną stronę. W pewnym sensie przypominał mi inne dzieci autystyczne, które nieprzerwanie kiwały głową i trzepotały rękoma. Nigdy nie spojrzał mi prosto w oczy, ale rzucał na mnie z boku szybkie spojrzenia. Spytałem, jak mu się podoba Nowy Jork, na co z silnym londyńskim akcentem odpowiedział: ,,bardzo ładny". Nie miałem wielu innych okazji, by usłyszeć, jak mówi; był bardzo cichy, prawie niemy. Niemniej Chris powiedział mi, że jego mowa w ostatnich kilku latach bardzo się rozwinęła, i czasami zdarzało się, że podekscytowany prawie wrzał. Był bardzo rozentuzjazmowany w samolocie - nigdy wcześniej nie latał - i, jak twierdził Chris, "rozmawiał z załogą samolotu i z pasażerami, pokazując im swoją książkę" 5. Stephen chciał pokazać mi swoje najnowsze rysunki Nowego Jorku - wszystkie znajdowały się w teczce, którą nosił ze sobą Chris. Podziwiałem je (szczególnie te narysowane z góry, które zrobił w helikopterze). Kiedy mi je pokazywał, kiwał emfatycznie 5 Kiedy przed lądowaniem w Nowym Jorku piloci zaprosili go, by usiadł w ich kabinie, Chris przypomniał sobie "proroczy" sen Stephena, tuż przed podróżą do Nowego Jorku. "Jestem pilotem jumbo jeta-powiedział Stephen.-Widzę drapacze chmur i Manhattan". 222 głową i o niektórych mówił, że są "dobre" albo "ładne". Sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, czym jest z jednej strony próżność, a z drugiej skromność - pokazując mi rysunki, komentował je w prostolinijny sposób i z kompletnym brakiem samoświadomości. Kiedy już wszystkie obejrzałem, zapytałem go, czy mógłby coś dla mnie narysować, np. mój dom. Kiwnął głową i wyszliśmy na zewnątrz. Padał śnieg, było zimno i mokro, nie był to dzień na przechadzki. Stephen obrzucił mój dom krótkim, obojętnym spojrzeniem - trudno nawet powiedzieć, czy zwrócił na niego choć przez moment uwagę - potem spojrzał na drogę i na morze na końcu drogi i poprosił, żebyśmy weszli do środka. Kiedy wziął do ręki ołówek i zaczął rysować, wstrzymałem oddech. - Nie denerwuj się - przerwał ciszę Chris - jeśli chcesz, możesz mówić, nawet najgłośniej, jak potrafisz. Dla niego to nie ma znaczenia, i tak mu nie przeszkodzisz. Byłby skoncentrowany, nawet gdyby dom się walił. Stephen nie zrobił żadnego szkicu ani zarysu, od razu zaczął rysować w rogu kartki (miałem wrażenie, że mógł zacząć w jakimkolwiek innym punkcie, i nie miałoby to dla niego znaczenia) i spokojnie przechodził do środka, jakby kopiował jakiś wewnętrzny obraz. Kiedy rysował poręcz na ganku, Chris zauważył: - Nie widziałem tam tego szczegółu. - Nie - odpowiedział Stephen - nie widziałeś. Stephen nie przyglądał się domowi, nie zrobił żadnych szkiców, nie rysował na żywo, ale dzięki jednemu krótkiemu spojrzeniu zapamiętał wszystko, całą istotę i każdy detal. "Zapisał" ten obraz w pamięci, a potem po prostu pociągnięciem kilku linii odtworzył go. I nie miałem wątpliwości, że gdybyśmy go poprosili, narysowałby całą ulicę. Rysunek Stephena był w pewien sposób dokładny, ale zmieniło się kilka szczegółów - dorysował komin, którego w rzeczywistości nie było, lecz nie narysował trzech jodeł stojących przed moim domem, otaczającego go płotu i sąsiednich domów. Skoncentrował się tylko i wyłącznie na samym budynku. Sawantom często przypisuje się fotograficzną czy ejdetyczną pamięć, ale kiedy skopiowałem 223 rysunek Stephena, pomyślałem, że ma on niewiele wspólnego z kopią kserograficzną. Jego obrazy nie przypominały kopii czy fotografii, często mechanicznych i pozbawionych osobistego zabarwienia - Stephen zawsze coś dodawał, ujmował, zmieniał, a to tworzyło określony styl jego prac. Były one odzwierciedleniem niezwykle skomplikowanych procesów neurologicznych, koniecznych do stworzenia wizualnego lub graficznego obrazu. Rysunki jego były indywidualnymi konstrukcjami, ale czy rzeczywiście można je było uważać za kreację w głębszym tego słowa znaczeniu? Jego prace (podobnie jak rysunki mojego pacjenta, Jose) są podobne do oryginału, dosłowne i naiwne. Ciara Park, matka autystycznego artysty, nazwała to "niezwykłą zdolnością ukazania postrzeżonego przedmiotu" (postrzeżonego, a nie przedstawionego). Pisze ona także o "niezwykłej zdolności oddania zapamiętanego sensu", co jest charakterystyczne dla tego typu osób; także Stephen miał tę niezwykłą zdolność - wystarczyło jedno spojrzenie na jakiś budynek, by bez trudu zapamiętał go na kilka dni, a nawet tygodni. W swoim wstępie do wydania Drawings [Rysunki] Sir Hugh Casson napisał: W odróżnieniu od większości dzieci, które rzadziej rysują na podstawie bezpośrednich obserwacji, a częściej na podstawie symboli i wyobrażeń, Stephen Wiltshire rysuje dokładnie to, co widzi - ani więcej, ani mniej. Artyści wprowadzają do swoich prac wiele symboli i wyobrażeń, wykorzystując przy tym nie tylko nabyte w dzieciństwie metody przedstawiania, ale całą historię zachodniej sztuki. Może trzeba będzie od tego odejść, odejść od nawet najbardziej podstawowej kategorii "obiektu". Problem ten tak ujął Monet: Kiedy chcesz coś namalować, staraj się zapomnieć, jakie obiekty znajdują się przed tobą - drzewo, dom, pole, cokolwiek... Myśl jedynie, że tu jest mały odcisk niebieskiego, tam prostokąt różu, tu pasek żółtego, i maluj to, co widzisz, oddając 224 dokładnie kolory i kształty, dopóki nie stworzysz naiwnej impresji tej sceny. Ale Stephen (jeśli Casson się nie myli), Jose, Nadia i inni im podobni nie dokonują tego typu "dekonstrukcji", nie tworzą określonych koncepcji, ponieważ (na wielu poziomach: od neurologicznego do kulturowego) nie odgrywają one dla nich ważnej roli, W tym sensie ich sytuacja jest radykalnie inna od sytuacji "normalnych" ludzi, choć oczywiście nie oznacza to, że nie mogą oni zostać artystami. Zacząłem się także zastanawiać nad związkami Stephena z innymi ludźmi: jak ważne były one dla niego, do jakiego stopnia mogły się rozwinąć przy jego autyzmie (i po destrukcyjnym wpływie straty ojca we wczesnym dzieciństwie). Stosunki łączące go z Chrisem Marrisem, być może najważniejsze w ostatnich pięciu latach w Queensmill, miały się zakończyć w czerwcu 1987 roku, po przejściu Stephena do szkoły średniej. Przez pewien czas widywali się jeszcze w weekendy, Chris zabierał go na wypady rysunkowe wokół Londynu, a nawet na pierwsze wycieczki do Nowego Jorku i Paryża. Ale w maju 1989 roku nastąpił kres tych spotkań i Stephen najwyraźniej odczuwał brak motywacji do dalszego rysowania. Najwyraźniej potrzebował osoby, która by go wspierała, która "ułatwiałaby" mu rysowanie. Nie wiadomo natomiast, czy odczuwał osobistą stratę po odejściu Chrisa, czy za nim tęsknił. Kiedy później rozmawiałem z nim o Chrisie (zawsze mówił ,,Chris Marris" lub "pan Marris"), wyrażał się o nim w sposób chłodny i pozbawiony Jakichkolwiek emocji. Normalne dziecko boleśnie przeżyłoby stratę osoby, z którą było tak zżyte przez wiele lat. Stephen niczego takiego nie okazywał. Zastanawiałem się, czy dusi on w sobie takie uczucia, czy stara się je od siebie oddalalić, nie był pewien, czy na swój autystyczny sposób odczuwał on w ogóle jakieś emocje. Christopher Giliberg opisuje piętnastoletniego chłopca, którego matka zmarła na raka. Zapytany o to, jak się czuje, odpowiedział: "W porządku. Mam syndrom Aspergera, i dlatego znacznie słabiej odczuwam stratę najbliższych". Stephen nie potrafiłby oczywiście określić w ten 225 sposób swoich odczuć, ale zastanawiałem się, czy przyjął on stratę Chrisawten sam chłodny sposób co młody pacjent Gillberga-i czy chłód ten nie był charakterystyczny dla większości jego związków z innymi ludźmi. Pustkę po Chrisie wypełniła po pewnym czasie Margaret Hewson, która była agentką Stephena do spraw wydawniczych i wykazywała rosnące zainteresowanie jego osobą. Pierwszy raz spotkałem ją w 1988 roku, kiedy wraz ze Stephenem wybraliśmy się na wycieczkę po Londynie. Od razu zauważyłem, że Margaret i Stephen dobrze się ze sobą czują. Stephen, choć nie był wówczas zdolny do żadnych głębszych uczuć, często silnie reagował na różnych ludzi. Margaret "polubił" od razu - pociągała go chyba jej niespożyta energia i impulsywność, radosna, pełna werwy atmosfera, jaką dookoła siebie tworzyła, a także życzliwość, jaką darzyła jego i jego sztukę. Margaret sprawiała wrażenie, jakby wszystkich znała i wszędzie była, a to prawdopodobnie uświadomiło Stephenowi, że świat jest większy, że horyzonty są szersze niż te, w których dotychczas żył. Ponadto Margaret świetnie znała się na sztuce, jej wiedza w tej dziedzinie obejmowała zarówno historię sztuki, jak i techniki rysowania. Pod koniec 1989 roku zdobyła zlecenia na rysunki Stephena i w każdy weekend zabierała go w plener, wraz ze swoim mężem i partnerem z agencji wydawniczej, Andrew. Naciskała na Stephena, by porzucił kalkę kreślarską i linijkę (których używał do wykonania rysunków w swojej następnej książce Miasta, opublikowanej w 1989 r.) i zaczął rysować piórkiem. "Wartość linii można zrozumieć, tylko przechodząc od razu do piórka i ucząc się na błędach" - twierdziła. Prowadzony przez nią Stephen znów zaczął regularnie pracować, a rysował teraz znacznie odważniej niż do tej pory. (Nawet w serii Miasta występowało wiele improwizacji kreślonych bez użycia linijki - wymyślone miasta, które sobie wyobrażał, a które łączyły w sobie cechy kilku prawdziwych miast). Po poranku spędzonym na podróży i rysowaniu wracali do domu Hewsonów na obiad, gdzie często towarzyszyła im córka Hew- 226 sonów, Annie, zaledwie kilka lat starsza od Stephena. Stephen najwyraźniej lubił te wspólne wycieczki i w sobotnie ranki z niecierpliwością oczekiwał Margaret i Andrew. Hewsonowie darzyli go silnym uczuciem, mimo że nie byli pewni, czy on czuje choć trochę sympatii do nich. Zaczęli zabierać go także na dłuższe wyprawy - razem pojechali na wycieczkę do Salisbury i spędzili dwa weekendy w Szkocji. Zauważywszy, że jednym z ulubionych motywów Stephena jest woda - mieszkał w Londynie blisko kanału i czasem, idąc jego brzegiem z matką lub siostrami, robił małe szkice łódek i śluz - Margaret zasugerowała temat jego nowej książki. Postanowili zwiedzić miasta "na wodzie" - Wenecję, Amsterdam i Leningrad. Pod koniec 1989 roku Margaret pod wpływem impulsu zadzwoniła do pani Wiltshire i zaproponowała, by Stephen i jego siostra, Annette, pojechali z nimi na Boże Narodzenie do Wenecji. Wycieczka była nadzwyczaj udana. Stephen, który miał teraz piętnaście lat, świetnie sobie radził z niedogodnościami podróży, które jeszcze kilka lat temu wyprowadzały go z równowagi. Narysował, na co wcześniej miała nadzieję Margaret, bazylikę św. Marka, Pałac Dożów, wielkie pomniki weneckiej kultury, i najwyraźniej robił to z przyjemnością. Ale zapytany tydzień po powrocie, jak mu się tam podobało, odpowiadał tylko: "wolę Chicago" (co nie znaczyło, że w Ameryce jest lepsza architektura, ale że są tam amerykańskie samochody - Stephen pasjonował się nimi, potrafił rozpoznać i i narysować każdy powojenny model samochodu wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych). Kilka tygodni później zaczęto planować jego następną podróż, tym razem do Amsterdamu. Stephen zgadzał się na tę wycieczkę, ponieważ widział kiedyś fotografie miasta i, jak powiedział, "wolę Amsterdam od Wenecji, ponieważ są tam samochody". Raz jeszcze udało mu się znakomicie oddać nastrój miasta, zarówno w rysunkach ukazujących Westerkerk i Begijnhof, jak i w malutkim uroczym szkicu przedstawiającym ruch uliczny. W Amsterdamie t Stephen był bardzo ożywiony i miał doskonały humor. Zaczął także odkrywać swoje nowe cechy. Lorraine Cole, która również uczest- 227 niczyła w tej wycieczce, była niezwykle zdziwiona zmianami w jego zachowaniu: Kiedy był mały, nic go nie bawiło. Teraz znajduje wiele zabawnych rzeczy, a jego śmiech jest zaraźliwy. Znów zaczął rysować karykatury bliskich mu ludzi i z przyjemnością obserwuje reakcje swoich ofiar. Pewnego wieczoru w Amsterdamie, kiedy Stephen miał udzielić wywiadu w telewizji, Margaret dostała silnego ataku astmy i musiała zostać w hotelu. Stephena poruszyło to do tego stopnia, że odmówił uczestniczenia w programie i nie można go było odciągnąć od łóżka Margaret. - Zostanę z tobą, dopóki nie poczujesz się lepiej -powiedział. - Nie umrzesz. Margaret i Andrew byli tym bardzo wzruszeni. - Wtedy po raz pierwszy pokazał, że mu na nas zależy - powiedziała 6. Czy to możliwe, że u Stephena - pomimo autyzmu - następował opóźniony rozwój indywidualny? Zaintrygowany tym, co opowiedziała mi Margaret o wycieczce do Amsterdamu, umówiłem się, że na następne wyprawy do Leningradu i Moskwy, planowane na maj 1990 roku, pojadę z nimi. Poleciałem do Londynu, gdzie spotkałem się z Margaret i Stephenem, i przeprowadziłem z nim kilka testów. Testy te, opracowane prze Utę Frith i jej kolegów, wymagały od badanego reakcji na różnego rodzaju rysunki, z których część powiązana była jedynie kolejnością wydarzeń, inne zaś można było zrozumieć, przypisując różne intencje, zapatrywania, wierzenia lub stany umysłu (i czasem też dysymulacje) postaciom w nich występującym. Nie było wątpliwości, że Stephen ma ograniczoną zdolność odgadnięcia stanu umysłu innych. (Frith pisze, że jeden z ba- 6 Kiedy odwiedziłem autystyczną artystkę Jessy Park, uderzyła mnie ogromna miłość, jaką darzyli ją rodzice. "Widzę, że bardzo ją kochacie - powiedziałem do jej ojca. - Czy ona także was kocha?" "Kocha nas tak mocno, jak potrafi" - odpowiedział.r2228 228 P daczy "przeprowazDał nieformalny test w Ameryce, uzywając do tego celu rysunków z zcasopisma>>The New Yorker<<. Bardzo zdolne i wysoce wykształcone osoby autystyczne nie rozzumiały ich lub uważały je za zabawne")229 Podsunąłem mu duże puzzle, które bardzo szybko złożył. Potem dałem mu następne puzzle, ale tym razem odwrócone, tak że nie widział, co jest na nich narysowane. Także i w tym przypadku złożył je równie szybko. Obraz - znaczenie- najwyraźniej nie był mu potrzebny; najważniejsza i najbardziej spektakularna była jego umiejętność uchwycenia dużej liczby abstrakcyjnych kształtów i zdolność momentalnego ich zestawienia . P Tego typu umiejętności są charakterystyczne dla autystów, którzy celują w testach na wzory figuralne {block design), a szczególnie w znajdowaniu wtopionych w nie figur. Dlatego też psycholog, Lynn Waterhouse, badając wizualnego geniusza J.D. (który jako chłopiec, według rodziców, potrafił w ciągu dwóch minut złożyć puzzle składające się z pięciuset elementów, więc kupowano dla niego puzzle z pięcioma tysiącami części), stwierdziła, że ,,fenomenalnie dobrze" radzi on sobie z prawie każdym testem na percepcję wizualną, jakiemu go poddała: w badaniach na orientację liniową, na wizualny gestalt closure, wzory figuralne itd. osiągnął wspaniałe rezultaty, wykonując zadania zawsze o kilka razy szybciej, niż robią to normalni ludzie. Stephen, podobnie jak J.D., miał fantastyczne umiejętności rozpoznawania abstrakcyjnych wzorów i dokonywania analizy wzrokowej. Ale nie tłumaczyło to jego rysunków (J.D. pomimo swoich zdolności percepcyjnych nie miał specjalnego talentu do rysowania). Tak więc Stephen wykazywał wyższy stopień umiejętności, barwnego przedstawiania - przedstawiania, które tworzyło zewnętrzną formę dla jego percepcji i które miało bardzo charakterystyczny i indywidualny styl. To, czy ta umiejętność reprezentacji wywoływałajakiś wewnętrzny rezonans lub oddźwięk, pozostawało całkowicie niejasne. Znając już jego umiejętności dokonywania abstrakcyjnej wizualnej analizy, zastanawiałem się teraz, jak ważne jest dla niego "znaczenie". Jak wiele rozumiał z tego, co rysował? I jak ważny był dla niego fakt rysowania? Pokazałem Stephenowi portret wykonany przez Matisse'a i poprosiłem, żeby go narysował. (Margaret i Andrew bardzo lubią Matisse'a; obrazek, który pokazałem Stephenowi, 230 należał właśnie do nich). Przerysował go szybko i z pewnością siebie. Nie był on dokładny w każdym detalu, ale był bardzo "matisse'owski". Kiedy godzinę później poprosiłem, by narysował go jeszcze raz z pamięci, znów różnił się od oryginału, co powtórzyło się raz jeszcze po następnej godzinie. Niemniej wszystkie te rysunki (w sumie zrobił ich pięć), choć różniły się szczegółami, stylem były uderzająco podobne do oryginału. W pewnym sensie Stephen ujął w swoich rysunkach esencję Matisse'owskiego sposobu malowania, zmieniając przy tym niektóre szczegóły. Czy było to czysto formalne, kognitywne odzwierciedlenie stylu Matisse'a - czy też głębsza reakcja na jego wizję, wrażliwość i sztukę? Zapytałem Stephena, czy pamięta mój dom, w którym był ponad dwa lata temu, i czy mógłby go raz jeszcze dla mnie narysować. Kiwnął głową i narysował dom, ale z różnymi zmianami. Tym razem zamiast dwóch wprowadził tylko jedno okno na parterze, usunął kolumnę z ganku i uwydatnił schody. Narysował, podobnie jak za pierwszym razem, (nie istniejący) komin i dodał - także nie istniejącą-flagę amerykańską na wysokim maszcie; sądzę, że uważał ją za integralny element "amerykańskiego" domu. Zarówno obraz Ma-tisse'a,jak i mój dom postrzegał więc i przedstawił w wielu wersjach. W obu przypadkach od razu udało mu się oddać ich cechy charakterystyczne, a jego późniejsze rysunki były improwizacjami w ramach określonego stylu. Po wszystkich tych testach wciąż byłem zdezorientowany. Stephen był jednocześnie niezmiernie utalentowany i silnie upośledzony; czyjego ułomności i zdolności były od siebie całkowicie oddzielone, czy też, na głębszym poziomie, integralnie się ze sobą łączyły? Czy te cechy, jak autystyczna dosłowność i konkretność, były w niektórych kontekstach talentami, w innych zaś wadami? Testy te wzbudziły we mnie uczucie niepokoju, jakbym w ciągu tych kilku dni spędzonych na poddawaniu go testom zredukował Stephena do wad i talentów i zapomniał, że jest on integralną ludzką jednostką. Raz jeszcze przeczytałem książkę Uty Frith, zatytułowaną Autism: Explaining the Enigma [Autyzm: Wyjaśnianie tajemnicy], i napisałem do niej: "Jutro jadę ze Stcphenem do Rosji... zapoznałem się 231 trochę z jego dziwnymi umiejętnościami i ułomnościami - teraz muszę poznać go jako osobę. Może ten wspólnie spędzony tydzień pozwoli mi na to". Żywiąc tę nadzieję, wyjechałem ze Stephenem do Rosji. Kiedy czekaliśmy na odlot na lotnisku Gatwick, byłem pod wrażeniem jego głębokiej koncentracji. Urzeczony przeglądał magazyn "Cias-sic Cars". Każdemu obrazkowi przyglądał się z niebywałą intensywnością - nie podnosił wzroku znad gazety przez ponad dwadzieścia minut. Od czasu do czasu przybliżał wzrok do kartki i badał jakiś szczegół - pomyślałem sobie, że wszystko, co widzi, na zawsze zostanie wpisane w jego korę mózgową. Raz na jakiś czas wybuchał nagłym śmiechem. Co w tych abstrakcyjnych obrazkach tak go bawiło? Podczas lotu Stephen był zatopiony w rysowaniu zamku Balmorai, który zobaczył wcześniej na pocztówce. Zupełnie nie zwracał uwagi na toczące się dookoła rozmowy, na wspaniałe rozciągające się pod nami widoki lądów i mórz. Na lotnisku w Moskwie Stephen, bardzo spokojny, przyglądał się samochodom - żółtym taksówkom i czarnym ziłom z tablicami rejestracyjnymi zaczynającymi się od napisu "MK". Wszędzie unosił się ohydny zapach ropy. Stephen parskał, marszczył nos; był niezwykle wrażliwy na zapachy. Kiedy o drugiej nad ranem jechaliśmy do miasta, ujrzał rosnące przy drodze wysokie, srebrnawe brzozy i wielki księżyc tuż nad ziemią. Nawet Stephen, który dotychczas nie interesował się otoczeniem, z nosem przyciśniętym do zimnej szyby autobusu z zachwytem wpatrywał się w rozległy, oświetlony księżycem krajobraz. Następnego ranka, kiedy poszliśmy na plac Czerwony, Stephen był niezwykle zaciekawiony, robił zdjęcia, przyglądał się budynkom, był oszołomiony ich innością. Ludzie na ulicy odwracali się i patrzyli na niego - czarnych najwyraźniej nie widywano tu często. Znaleźliśmy miejsce, z którego chciał narysować wieżę Spaską, i Margaret właśnie w tym wskazanym przez niego miejscu musiała ustawić jego stołek. Nie tam, tylko tutaj - często tak bierny, 232 w tym momencie był panem sytuacji. Siedział więc na środku placu Czerwonego - mały człowiek w futrzanej czapce i granatowych wełnianych rękawiczkach - i rysował. W ten piękny, słoneczny, majowy dzień kłębiły się tu rzesze turystów; wielu przypatrywało się jego rysunkowi. Stephen ignorował ich lub nie był świadomy ich obecności, i nie przestawał rysować. Mruczał coś do siebie, a pióro trzymał w charakterystyczny, niezgrabny, dziecięcy sposób pomiędzy trzecim i czwartym palcem. Raz zaczął chichotać - ale, jak się okazało, było to spowodowane sceną z filmu Rain Man, którą sobie przypomniał. Margaret siedziała przy nim i zachęcała go: "Dobrze! Mądry chłopak", a także dawała mu rady dotyczące szczegółów architektoniczych. Pod wpływem jej sugestii Stephen dokładnie przyjrzał się np. zwieńczeniu wieży. Margaret jest w ten sposób niemalże współtwórcą jego rysunków, i choć jego talent jest tak indywidualny, to wyraźnie czeka on na pełne uczucia i afirmujące uwagi. Później poszliśmy zobaczyć Muzeum Historyczne, eklektyczny czerwony budynek zaprojektowany przez angielskiego architekta. Margaret poinstruowała Stephena: "Dokładnie przyjrzyj się temu budynkowi. Zbadaj go. Zapamiętaj jego szczegóły - chcę, żebyś go później narysował z pamięci". Ale to, co Stephen później narysował, znacznie różniło się od Muzeum Historycznego - wprowadził tu pół tuzina cebulastych kopuł, których w rzeczywistości nie było. Najpierw zastanawiałem się, czy nie jest to być może defekt pamięci, i poprosiłem, by narysował z pamięci bazylikę św. Bazylego. W przeciągu dwóch minut wykonał zachwycający, dokładny szkic. Później zaczął rysować wielką sklepową arkadę w GUM-ie - rysunek zakończył, popijając w hotelu colę. Zapamiętał nawet napisy sklepowe, pisane nie znaną mu przecież cyrylicą. Najwyraźniej jego pamięć funkcjonowała jak należy. Wraz z Margaret zastanawialiśmy się, dlaczego Stephen w ten sposób narysował Muzeum Historyczne; kiedy poprosiliśmy go, by przypomniał sobie ten budynek, był wyrwany z koncentracji (zdenerwowała go policja na placu Czerwonym), i zapytany, jak się czuje, odpowiadał tylko "w porządku" (co znaczyło, że nie było to miłe). Próbował, jak sądzę, uatrakcyjnić budynek, dodając do niego 233 cebulaste kopuły, ale tak bardzo nie pasowały one do podstawy, że w rezultacie narysowany przez niego obiekt wyglądał wręcz nierealistycznie. Następnego ranka, kiedy spotkaliśmy się na śniadaniu w hotelowej sali jadalnej, Stephen powitał mnie głośnym ,,Cześć, Oliver!" , Okrzyk ten - może tylko tak mi się zdawało - był pełen sympatii. Nie byłem pewien, co o tym myśleć - czy było to tylko zachowanie automatyczne? Znakomity neurolog. Kurt Goidstein, pisał o innym autystycznym chłopcu: Zaczyna lubić ludzi [...] Jednocześnie jednak jego emocjonalne reakcje i przywiązanie do ludzi wciąż pozostaje płytkie i powierzchowne. Spotykając kogoś raz na kilka miesięcy, wita go i żegna z tą samą bezosobową uprzejmością, jakby kontakt był prawdziwy tylko w konkretnym czasie jego trwania [...] jest to kontakt pozbawiony emocjonalnej treści. W sklepie Intouristu kupiłem kawałek bursztynu. Stephen obrzucił go obojętnym spojrzeniem. Nie miał on dla niego żadnej wizualnej wartości, dopóki nie potarłem go i nie pokazałem, w jaki sposób naładowuje się elektrycznie. To, jak przyciągał do siebie małe skrawki papieru, wprawiło go w zdumienie. Wziął ode mnie bursztyn i sam go naelektryzował. Ale kiedy już to zrobił, jego zainteresowanie nagle osłabło. Nie pytał, jak to się dzieje i dlaczego; sprawiał wrażenie znudzonego, kiedy mu to tłumaczyłem. Byłem podekscytowany, widząc jego początkowe zdumienie - dotychczas nigdy go jeszcze takiego nie widziałem - ale gdy zniknęło tak szybko, wpadłem w przygnębienie. Podczas obiadu Stephen, rechocząc, narysował obrazek, na którym siedzieliśmy wszyscy przy stole, a on mnie wachlował. (Jestem wrażliwy na upał i zawsze noszę ze sobą japoński wachlarz, którego często w jego obecności używałem). Przedstawił mnie skulonego ze strachu przed wachlarzem, a siebie jako wielkiego, silnego, panującego - było to pierwsze symboliczne przedstawienie wykonane przez Stephena. 234 Podróżując razem ze Stephenem - byliśmy już ze sobą od pięciu dni - stałem się świadomy jego psychicznej kruchości, głębokich zmian zachodzących w jego wnętrzu. Bywały momenty, kiedy był ożywiony i zainteresowany otoczeniem i robił kapitalne, zabawne rysunki; bywały też inne chwile, kiedy zatapiał się w stanie najgłębszego autyzmu, a na otoczenie -jeśli je w ogóle dostrzegał - reagował automatycznie, echolalicznie. Takie fluktuacje, trwające zazwyczaj kilka godzin, a rzadziej dni, zdarzają się często u dzieci z klasycznym autyzmem, choć ich przyczyny są nadal nie znane. Były one znacznie głębsze, jak mi powiedziano, kiedy Stephen był dzieckiem. Następnego dnia wsiedliśmy do pociągu, którym mieliśmy odbyć całodzienną podróż do Leningradu. Margaret przygotowała na drogę tyle prowiantu, że wystarczyłoby nie tylko dla nas, ale i dla pozostałych osób w przedziale. Kiedy pociąg ruszył, postanowiliśmy zjeść wczesne śniadanie-hotel musieliśmy opuścić o piątej, żeby zdążyć na poranny pociąg. Gdy Margaret zaczęła wyjmować jedzenie z koszyka, Stephen zaczął półkonwulsyjnie rzucać głową i obwąchiwać wszystko, co wyjęła. Przypomniało mi to niektórych moich pacjentów z zespołem pozapaleniowym mózgu, a także niektóre osoby z syndromem Tourette'a, które także wykazywały podobne zachowania. Nagle uzmysłowiłem sobie, że węchowy świat Stephena może być równie barwny jak jego świat wizualny; ale nie posiadamy języka, środków, żeby o tym świecie komunikować. Stephen niepewnym wzrokiem wpatrywał się w ugotowane na twardo jajka - czy to możliwe, że jeszcze nigdy sam nie rozbił skorupki? Dla żartu wziąłem jedno jajko i rozbiłem skorupkę na głowie; Stephen był zachwycony i wybuchł śmiechem. Jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś rozbijał w ten sposób ugotowane na twardo jajko, i podał mi następne, by sprawdzić, czy potrafię to powtórzyć, a potem, upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, rozbił jedno na swojej głowie. W tej czynności było coś spontanicznego i sądzę, że dzięki mojemu żartowi Stephen lepiej się poczuł w moim towarzystwie, zrozumiał bowiem, że potrafię zachowywać się głupio i zabawnie. 235 Po śniadaniu graliśmy w zabawy słowne. Był w nich całkiem dobry; kiedy powiedziałem: "Szukam swoim małym oczkiem czegoś, co się zaczyna na "k"" - odpowiedział od razu: kurtka, kot, kawa, kawiarnia, kubek. Świetnie sobie radził ze wstawianiem brakujących liter w wyrazach. Ale, chociaż miał już szesnaście lat, wciąż jeszcze nie potrafił ocenić objętości płynów, pomimo różnych wysokości i różnych naczyń - którą to umiejętność, jak wykazuje Piaget, większość dzieci przyswaja sobie już w wieku siedmiu lat. Pociąg mijał małe wsie z drewnianymi domami i pomalowanymi kościołami dające posmak nie zmienionego od setki lat tołstojowskiego świata. Stephen przypatrywał się z uwagą widokom za oknem, a ja myślałem o tysiącach obrazów, które musiał rejestrować i konstruować - wszystkie one mogły zostać zapisane w postaci barwnych rycin i winiet, ale żadne z nich, jak przypuszczałem, nie łączyły się w całość, która tworzyłaby w jego umyśle ogólną impresję. Miałem wrażenie, że cały wizualny świat przepływa przez Stephena jak rzeka, nie tworzy żadnego sensu, nie zostaje przyswojony, a przynajmniej nie staje się częścią jego ,ja". Choć mógł on zatrzymać w swoim umyśle wszystko, co widział, w pewien sposób wszystko to było zewnętrzne, nie powiązane, z niczym innym nie połączone, nigdy nie korygowane, zawsze odporne na wpływy i nie wywierające wpływu. Uważałem jego percepcję i pamięć za quasi-mechaniczne - podobne do magazynu, do biblioteki albo do archiwum - w których nie ma nawet indeksu, nic nie jest ułożone tematycznie ani powiązane skojarzeniami, ale z których wszystko jak z pamięci komputera po naciśnięciu jakiegoś przycisku można wydobyć. Porównywałem go w myślach do perceptualnego pocisku, który podróżuje przez życie, notując, zapisując, ale nigdy nie przyswajając; albo do nadajnika, w którym wszystko, co minęło, zostało zachowane, ale on sam pozostał nie zmieniony, nie tknięty doświadczeniem. Kiedy zbliżaliśmy się do Leningradu, Stephen stwierdził, iż czas zacząć rysować. "Margaret, kochanie, ołówek" - powiedział. Byłem zaskoczony tym jego "ołówkiem", bo tak właśnie Margaret wymawiała "ł", ale nie wiedziałem, czy powiedział to automatycz- 236 nie, czy też była to bardziej świadoma, humorystyczna parodia. W pociągu bardzo trzęsło, zrobiłem więc tylko kilka krótkich notatek. Ale Stephenowi ruch pociągu nie przeszkadzał w rysowaniu - robił to z równą łatwością i szybkością jak zawsze. (Wyglądał na bardzo niezgrabnego, ale czasem, prawie natychmiast, potrafił przyswoić jakąś umiejętność motoryczną, co jest charakterystyczne dla autystyków). W Amsterdamie nawet przez chwilę nie zawahał się przed wejściem wąskimi schodkami zaburtowymi na łódź, choć nigdy wcześniej tego nie robił - przypominało mi to innego autystycznego młodzieńca, który na drugi dzień po wizycie w cyrku po mistrzowsku i bez cienia strachu przeszedł po linie. W końcu, po jedenastu godzinach ślimaczej jazdy - sielska Rosja powoli odkrywała przed nami swoje uroki - dotarliśmy na główny dworzec Leningradu, na stację, gdzie przedrewolucyjny, carski splendor dawno już wyblakł. Całą panoramę miasta, z jego wspaniałą, niską, XVIII-wieczną zabudową i atmosferą kosmopolitycznej europejskiej cywilizacji, mogliśmy oglądać z okna naszego pokoju w tę błyszczącą białą noc, Stephen chciał zobaczyć wszystko w świetle dnia i postanowił, że po przebudzeniu od razu zabierze się do rysowania. Nie było mnie w pokoju, kiedy zaczął pracować, ale Margaret powiedziała mi, że już na początku popełnił ciekawy błąd. Słynny stary krążownik "Aurora", przycumowany do nadbrzeża Newy, narysował w złych proporcjach w stosunku do budynków stojących po drugiej stronie rzeki. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, powiedział: "Zacznę jeszcze raz. To nie jest dobrze. To nie przejdzie". Wyrwał następną kartkę i zaczął od początku. Ten rażący błąd perspektywiczny przypomniał mi o mniejszych nieścisłościach w jego pracach, o fakcie, że używał on wielu perspektyw w swoich rysunkach i że nie zawsze współgrały one ze sobą 7. Później poszliśmy do klasztoru Aleksandra Newskiego i nieoczekiwanie staliśmy się świadkami ceremonii ortodoksyjnego rosyjskiego ślubu. Chór składał się z wymizerowancgo, odzianego w szma- 7 Zwrócił mi na to uwagę John Williamson z Brownsville w stanie Teksas, który zamierza napisać długi artykuł o Stephenie - przedstawił mi wiele takich przykładów. 237 ty tłumu, którym dyrygowała niewidoma kobieta o ognistych, niebieskich oczach. Ale głosy tych ludzi były wspaniałe, szczególnie bas profundo, który - moim i Margaret zdaniem - wyglądał jak zbieg z gułagu. Margaret sądziła, że śpiew ten nie oddziaływał na StephenaJa zaś uważałem, że robi na nim ogromne wrażenie - oto przykład, jak trudno było czasami odgadnąć, c o tak naprawdę czuje. Punktem kulminacyjnym naszego pobytu w Leningradzie miała być wizyta w Ermitażu, ale Stephen dość dziecinnie zareagował na niezwykłe zebrane tam obrazy. "Widzisz, jest zbudowana z figur" - powiedziała Margaret, wskazując na jeden z obrazów Picassa, przedstawiający kobietę z przechyloną głową. Stephen zapytał tylko: "Bolało ją?" Margaret poprosiła Stephena, żeby szczególnie dokładnie przyjrzał się Tańcowi Matisse'a, a on wpatrywał się w obraz bez cienia zainteresowania przez całe trzydzieści sekund. Już po powrocie do Londynu Margaret zaproponowała, żeby go narysował, co wykonał z łatwością. Dopiero później zauważyliśmy dziwną nieścisłość (którą również odkrył pan Williamson): kształty, jakie Stephen nadał tancerzom, były kształtami z obrazu z Ermitażu, ale kolory pochodziły z innej wersji tego malunku, wiszącej w Museum of Modern Art w Nowym Jorku - MOMA. Jak się okazało, siostra Stephena, Annette, dała mu przed kilku laty plakat z nowojorskiego muzeum przedstawiający Tancerzy, i Stephen przedstawił "rosyjski" obraz w "amerykańskich" kolorach. Można by sądzić, że były to potknięcia pamięci lub biedy, ale podejrzewam, że Stephen po prostu się bawił i postanowił przedstawić obraz z Ermitażu w barwach z wersji nowojorskiej, tak jak postanowił "dobudować" baryłkowate kolumny do Muzeum Historycznego (albo np. przyprawić komin do mojego domu, czy - w innym obrazie - penis Prometeuszowi w Rockefeller Center). Zmęczeni całym dniem chodzenia i rysowania opuściliśmy Ermitaż i skierowaliśmy się do hotelu na herbatę. Widząc, że Stephen potrzebuje jakiejś rozrywki, Margaret powiedziała do niego: - Teraz ty będziesz nauczycielem... A ty, Oliverze, będziesz uczniem. 238 W oczach Stephena pojawił się błysk. - Ile jest dwa odjąć jeden? - zapytał. - Jeden - odpowiedziałem bez namysłu. - Dobrze! A dwadzieścia odjąć dziesięć? Udawałem, że przez chwilę się zastanawiam. - Dziesięć. - Bardzo dobrze - powiedział Stephen. - A ile jest sześćdziesiąt odjąć dziesięć? Długo się zastanawiałem, wysiłek malował mi się na twarzy. - Czterdzieści? - powiedziałem. - Nie - odrzekł Stephen. - Źle. Pomyśl! Próbowałem sobie pomóc, licząc na palcach. - Mam - powiedziałem - pięćdziesiąt. - Dobrze - odrzekł Stephen z uśmiechem aprobaty. - B ardzo dobrze. A teraz powiedz, ile jest czterdzieści odjąć dwadzieścia? To naprawdę było trudne. Zastanawiałem się przez całą minutę. - Dziesięć? - Nie - powiedział Stephen. - Musisz się skoncentrować. Ale szło ci całkiem nieźle - dodał. Epizod ten był fantastycznym naśladownictwem lekcji arytmetyki, jaką daje się opóźnionemu w rozwoju dziecku. Głos Stephena, jego gesty, perfekcyjnie naśladowały mającego dobre intencje, łaskawego nauczyciela, a właściwie (co odczułem z pewną przykrością) mnie, kiedy przeprowadzałem z nim testy w Londynie. Nie zapomniał tego. Było to dla mnie, dla nas wszystkich, lekcją, żeby nigdy go nie lekceważyć. Stephen przepadał za odwracaniem ról, tak jak na rysunku, na którym mnie wachlował. Podróż do Rosji była z jednej strony wspaniała, ekscytująca, z drugiej zaś przygnębiająca, rozczarowująca, pozbawiająca iluzji. Przed wyjazdem miałem nadzieję, że dotrę poza autyzm Stephena, że za jego zasłoną odkryję osobę, umysł; zastałem tylko samą imitację autentycznych uczuć. Oczekiwałem, że doświadczę z jego strony pewnej sympatii, głębszego uczucia; moje serce zabiło mocniej na jego pierwsze "Cześć, Oliver!" - ale to się nie powtórzyło. 239 Chciałem, żeby Stephen mnie polubił albo przynajmniej wyróżnił jako osobę - był jednak w stosunku do mnie może nie nieprzyjazny, ale zaznaczał dzielącą nas obcość, nawet swoimi chłodnymi, automatycznymi dobrymi manierami i dowcipami. Chciałem, żeby doszło między nami do interakcji; doświadczyłem jednak tylko próbki tego, jak muszą czuć się rodzice autystycznych dzieci, kiedy stają przed zupełnie nie reagującym na nich dzieckiem. Spodziewałem się, że będzie on stosunkowo normalną osobą, obdarzoną pewnymi talentami i borykającą się z pewnymi problemami - teraz zdałem sobie sprawę, że moduł jego umysłu jest radykalnie inny, prawie obcy, że działa na właściwych sobie zasadach i żadne z moich norm nie są tu wymierne. Bywały jednak momenty - rozbijanie jajka, zabawa w ucznia i nauczyciela- kiedy czułem, że między nami nawiązuje się pewna nić porozumienia, wciąż liczyłem więc na stworzenie silniejszego związku, i za każdym razem, kiedy byłem w Londynie - mniej więcej kilka razy w roku - odwiedzałem go. Raz lub dwa byliśmy razem na spacerze. Czekałem, kiedy odsłoni przede mną swoje "prawdziwe ja", swoje emocje. On jednak, choć witał mnie wesołym "Cześć, Oliver!", był wciąż uprzejmy, poważny i odległy jak zawsze. Mieliśmy wszakże jedną wspólną pasję - zamiłowanie do odgadywania marek samochodów. Stephen najbardziej lubił wielkie kabriolety-limuzyny z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Do moich ulubionych należały natomiast sportowe wozy z czasów mojej młodości - bristole, frazernashe, stare jaguary, aston martiny. Znaliśmy nazwy prawie wszystkich samochodów spotykanych na drodze, a Stephen, jak sądzę, traktował mnie jak sprzymierzeńca lub kamrata w tej zabawie - był to największy stopień bliskości, jaki osiągaliśmy. Floating Cities [Miasta na wodzie] zostały opublikowane w lutym 1991 roku i szybko dotarły na szczyt angielskiej listy bestsellerów. Dowiedziawszy się o tym, Stephen powiedział tylko: "To bardzo miło!" Sprawiał wrażenie, jakby nie miało to dla niego znaczenia i nie robiło na nim wrażenia. W tym czasie chodził do szkoły zawodowej, w której uczył się zawodu kucharza; zaczynał się 240 sam poruszać środkami komunikacji miejskiej i nabywać umiejętności niezbędnych do prowadzenia samodzielnego życia. Niedziele wciąż jednak były zarezerwowane na rysowanie, a zamówień na jego rysunki było z tygodnia na tydzień coraz więcej. Kiedy myślałem o artystycznym talencie Stephena, często przypominałem sobie Martina, opóźnionego w rozwoju muzyka i mnemotycznego sawanta, którego spotkałem w 1980 roku. Martin uwielbiał opery - jego ojciec był słynnym śpiewakiem operowym - i potrafił zapamiętać każdą, choćby raz usłyszaną melodię. ("Znam ponad dwieście oper" - powiedział mi kiedyś). Największą, namiętną miłością darzył jednak Bacha. Wydawało mi się dziwne, że tak prosty człowiek ma tego typu pasję. Bach wydaje się bardzo intelektualny, a Martin był opóźniony w rozwoju. Dopiero gdy zacząłem przynosić mu kasety z kantatami, z Wariacjami Goldberga, a kiedyś z Magnificat, uzmysłowiłem sobie, że mimo ogólnych ograniczeń intelektualnych miał on doskonale rozwiniętą inteligencję muzyczną i zdawał sobie sprawę ze wszystkich strukturalnych zasad i zawiłości muzyki Bacha, wszystkich skomplikowanych kontrapunktowych i ługowych zapisów; posiadał inteligencję muzyczną równą inteligencji profesjonalnego muzyka. Dotychczas nie potrafiłem jasno określić kognitywnych praw rządzących sawantycznymi talentami. Traktowałem je jako wyraz przede wszystkim świetnej pamięci. Martin miał rzeczywiście cudowną pamięć, ale było oczywiste, że w przypadku Bacha była to pamięć strukturalna lub gatunkowa (i w szczególny sposób konstrukcyjna) - on rozumiał tę muzykę, wiedział, która wariacja jest inwersją innej, znał sposób, w jaki linię melodyczną głosu rozpoczynającego powtarzają kolejno z pewnym opóźnieniem wszystkie występujące głosy, by stworzyć fugę lub kanon - sam potrafił skonstruować prostą fugę. Wiedział, przynajmniej na kilka taktów naprzód, co będzie dalej. Nie potrafił tego sformułować, sprecyzować-jego rozumienie formy muzycznej było instynktowne. Obserwując powyższe u Martina, mogłem teraz dostrzec analogie pomiędzy nim a innymi artystycznymi czy matematycznymi 241 sawantami, z którymi dotychczas pracowałem. Wszyscy oni mieli autentyczną inteligencję, ale była to inteligencja szczególna, objawiająca się jedynie w ograniczonych dziedzinach poznawczych. Geniusze ci stanowią niezbity dowód na to, że mogą istnieć różne formy inteligencji, wszystkie potencjalnie od siebie niezależne. Ho-ward Gardner, psycholog, mówi o tym w swojej książce Frames of Mind [Ramy umysłu]: W przypadku sawantycznych idiotów [...]obserwujemy osobliwy "sparing" pomiędzy specyficzną umiejętnością a stojącymi w tle, częściowo lub prawie całkowicie stłumionymi ludzkimi osiągnięciami w innych dziedzinach [...] dzięki temu możemy traktować różne inteligencje jako stosunkowo - a nawet całkowicie - odizolowane. Gardner zakłada istnienie wielu oddzielnych i rozłącznych inteligencji - wizualnej, muzycznej, leksykalnej itd. - z których wszystkie są autonomiczne i niezależne, a każda z nich w sposób dla siebie charakterystyczny przyswaja reguły i struktury dziedzin poznawczych, każda kieruje się własnymi "zasadami" i prawdopodobnie także własnymi podstawami neurologicznymi 8. Na początku lat osiemdziesiątych hipotezę tę sprawdziła Beatę Hermelin i jej współpracownicy, którzy poddali badaniu osoby z różnymi sawantycznymi talentami. Zauważyli oni, że sawanci wizualni potrafią znacznie lepiej od "normalnych" ludzi uchwycić podstawowe cechy jakiejś sceny lub wzoru, a co za tym idzie, narysować je. Doszli także do wniosku, że pamięć wizualnych sawantów nie jest ani fotograficzna, ani ejdetyczna, ale raczej ga- 8 W rzadkiej chorobie wrodzonej, w porażeniu mózgowym dziecięcym (zespól Little'a (Williamsa)), występuje zdumiewający przedwczesny rozwój werbalny (i społeczny) idący w parze z intelektualnymi (i wizualnymi) ułomnościami -jest to ekstremalny przykład odseparowania różnych rodzajów inteligencji. Szczególnie zaskakujące jest owo połączenie lingwistycznego talentu z intelektualnym niedorozwojem: dzieci z syndromem Williamsa często wydają się niezwykle opanowane, świadome i dowcipne, i dopiero po pewnym czasie uświadamiamy sobie ich umysłowy niedorozwój. Ich neuroanatomiczne korelacje bada obecnie m.in. Ursula Bellugi. 242 tunkowa i analityczna - potrafi dokonać wyboru i wydobyć "cechy charakterystyczne", wykorzystując je do budowania własnych obrazów. Okazało się także, że wydobywszy strukturalny "wzorzec" danej sceny czy obrazu, wizualni sawanci poddawali go kombinacjom i zmianom. Hennelin i jej koledzy, wraz z Treffertem, pracowali także z niewidomym, opóźnionym w rozwoju i niezwykle utalentowanym muzykiem, Lesliem Lemkem, który podobnie jak sto lat temu Ślepy Tom - słynie dziś zarówno ze swoich zdolności improwizatorskich, jak i niezwykłej pamięci muzycznej. Lemke potrafi podchwycić styl każdego kompozytora, od Bacha do Bartoka, i bez wysiłku odtwarza dany utwór lub improwizuje, nie zmieniając przy tym stylu utworu. Badania te zdają się dowodzić, że rzeczywiście istnieje pewna liczba oddzielnych, autonomicznych poznawczych umiejętności lub inteligencji, z których każda funkcjonuje, opierając się na własnych algorytmach i zasadach - potwierdza to całkowicie hipotezę Gard-nera. Wcześniej istniała tendencja postrzegania sawantycznych zdolności jako dziwacznych, osobliwych; teraz zaś wprowadzono je na powrót w sferę "normalności", a ich odmienność polega jedynie na charakterystycznym dla nich oddzieleniu od innych umiejętności oraz na dysproporcji pomiędzy nimi. Ale czy rzeczywiście sawantyczne zdolności przypominają zdolności normalne? Poznając Stephena, Nadię czy Martina, nie można nie zauważyć głębokiej różnicy pomiędzy nimi a "normalnymi" ludźmi. Nie chodzi tylko o to, że ich sawantyczne zdolności nie przystają do normalnej skali, czy o to, że pojawiają się nad wyraz wcześnie (Martin potrafił śpiewać fragmenty oper w wieku dwóch lat) - rzecz w tym, że wykazują oni radykalne odchylenie od normalnych wzorców rozwojowych. Jest to szczególnie widoczne w przypadku Nadii, która przeskoczyła kilka standardowych etapów rysowania - bazgranie, rysunki schematyczne, rysunki składające się z figur geometrycznych - i kiedy rysowała, robiła to zupełnie inaczej niż jakiekolwiek normalne dziecko. Tak samo było ze Ste- 243 phenem, który w wieku siedmiu lat - co wiem od Chrisa - robił "najbardziej niedziecięce rysunki", jakie ten kiedykolwiek widział. Inną stroną niezwykłości sawantycznych talentów - poza "nie-dziecięcością" -jest to, że rozwijają się one inaczej niż normalne uzdolnienia. Są od początku całkowicie dojrzałe. Talent Stephena w wieku siedmiu lat był wyjątkowy, ale w wieku dziewiętnastu lat już się tak mocno nie rozwijał, mimo że jego zachowania społeczne i osobowość stały się dojrzalsze. Sawantyczne talenty przypominają w pewnym sensie urządzenia, "ready made" - skończone i gotowe do działania. Tak oto mówi o nich Gardner: "Sądzę, że ludzki umysł składa się z serii wysoce dostrojonych urządzeń obliczeniowych... i że stopień różnicy między nami zależny jest od stopnia sprawności działania tych urządzeń". Sawantyczne talenty są ponadto bardziej autonomiczne, a nawet automatyczne niż talenty normalne. Nie potrzebują namysłu i uwagi: Stephen rozgląda się, słucha walkmana, śpiewa, a nawet rozmawia podczas rysowania; niezmiernie skomplikowane obliczenia Jedediaha Buxtona dokonywały się w swoim ustalonym, nieprzerwanym rytmie, podczas gdy prowadził on codzienne życie. Sawantyczne zdolności, w odróżnieniu od normalnych, nie łączą się z resztą osoby. Wszystko to sugeruje istnienie nerwowego mechanizmu, który różni się od mechanizmu sterującego normalnymi talentami. Możliwe, że sawanci mają wysoce wyspecjalizowany i niezwykle silnie rozwinięty system w mózgu - "neuromodulator", który zostaje "włączony", jeśli w odpowiednim czasie dociera do niego odpowiedni bodziec (muzyczny, wizualny czy jakikolwiek inny), i przez to natychmiast zaktywizowany. Bliźnięta, które miały sawan-tyczną pamięć do dat, zobaczywszy w wieku sześciu lat almanach, ,,wprawiły w ruch" swoje niezwykłe zdolności - momentalnie przyswoiły sobie strukturalne reguły kalendarza - może dzięki odkryciu podświadomych zasad i algorytmów. Potrafiły określić, jaki dzień będzie korespondował z daną datą w następnych latach, co od większości z nas wymaga użycia odpowiednich algorytmów, a także czasu i wprawy. Czasem dochodzi do "zatrzymania" tych mechanizmów, czego 244 rezultatem jest zniknięcie sawantycznych talentów, czy to u niedorozwiniętych lub autystycznych sawantów, czy też u normalnych ludzi z sawantycznymi zdolnościami. Władimir Nabokow, poza wieloma innymi talentami, posiadał też wyjątkową zdolność liczenia, ale zniknęła ona całkowicie i bezpowrotnie, jak sam pisze, w następstwie wysokiej gorączki i delirium, kiedy miał siedem lat. Nabokow twierdził, że ten niezwykły talent do liczenia, który pojawił się i zniknął w tak tajemniczy sposób, miał niewiele wspólnego z nim samym i rządził się własnymi regułami - był zupełnie inny od reszty jego umiejętności. Normalne talenty nigdy nie pojawiają się i nie znikają w ten sposób; one rozwijają się, trwają, powiększają, nabierają indywidualnego stylu i z upływem czasu osiadają w umyśle i osobowości. W odróżnieniu od sawantycznych talentów nie są odizolowane, niedostępne i automatyczne .9 Umysł nie jest jednak jedynie zbiorem talentów. Nie powinno się postrzegać umysłu jedynie z perspektywy jego budowy i modalności, jak to czyni obecnie wielu neurologów i psychologów. Tego typu spojrzenie pomija globalność umysłu, którą można nazwać bogactwem, pojemnością czy przestrzennością, a którą od razu rozpoznajemy u normalnych ludzi. Jest to wydajność supramodalna, która 9 Możliwe jest współistnienie talentów sawantycznych i normalnych, czasem wodrębnych sferach (tak jak u Nabokowa), a czasem w tych samych. Mam wrażenie, iż koegzystencja ta występuje u niezwykle utalentowanego młodego mężczyzny, którego znam od dziecka. W wieku 2 lat Eric W. potrafił płynnie czytać - ale nie była to po prostu hiperleksja; on czytał ze zrozumieniem. W tym samym wieku potrafił powtórzyć każdą usłyszaną melodię, zaśpiewać w jej rytm; potrafił też uchwycić kontrapunkt i fugę. Kiedy miał 3 lata, robił wspaniałe rysunki perspektywiczne. Kiedy miał 10, napisał pierwszy kwartet smyczkowy. W okresie dorastania wykazywał niezwykłe zdolności w naukach ścisłych, a teraz, gdy ma lat 20, pisze ważną pracę z chemii. (Nigdy nie zauważyłem u Erica W. żadnych oznak autyzmu - jako dziecko był niezwykle spontaniczny i skory do zabawy, a obecnie, jako człowiek dorosły, jest zdolny do wielu głębokich uczuć). Gdyby jego talenty miały wyłącznie sawantyczna naturę, nie mogłyby tak dalece się rozwijać i łączyć wielu umiejętności. Gdyby miał tylko normalne talenty (przynajmniej w sferze graficznej), ich natura nie byłaby tak niezwykła. Jest więc szczęśliwcem, posiadającym i talent sawantyczny, i normalny. 245 objawia się zawsze, niezależnie od talentów. Właśnie to mamy na myśli, mówiąc, że ktoś ma ,,dobrą głowę". Także modularne spojrzenie na umysł, w najmniejszym stopniu, nie uwzględnia osoby, duszy, ,ja". U normalnych ludzi istnieje siła wiążąca i jednocząca, która łączy wszystkie oddzielne zdolności umysłu. Coleridge nazywa ją umiejętnością "esemplastyczną" i zespala z naszymi doświadczeniami i emocjami, przez co nabierają one unikatowego, indywidualnego kształtu. Ta globalna zdolność pozwala nam na uogólnianie i refleksje, na rozwinięcie subiektywności i świadomości "ja". Kurt Goidstein był szczególnie zainteresowany tą globalną zdolnością i nazywał ją "zdolnością abstrakcyjno-gatunkową" organizmu lub "postawą abstrakcyjną". Goldstein badał m.in. skutki uszkodzenia mózgu i odkrył, że w przypadku poważnego jego urazu lub defektu przednich płatów mózgowych, poza ograniczeniem niektórych umiejętności (np. językowej, wizualnej itd.) dochodziło do osłabienia zdolności abstrakcyjno-gatunkowej, co miało równie niszczące skutki, a czasem nawet bardziej niszczące niż utrata poszczególnych umiejętności. Goidstein badał także różne problemy rozwojowe i opublikował (wraz z Martinem Scheererem i Evą Roth-mann) najbardziej wyczerpujące opracowanie na temat sawantycz-nych idiotów. Obiektem ich badań był L., głęboko autystyczny chłopiec, który miał wspaniały talent muzyczny, "matematyczny" i pamięciowy. Opracowanie to, które ukazało się w 1945 roku pt. A Case of "Idiot Savant": Ań Experimental Study of Personality Organiwtion. wskazuje na ograniczenia multifaktoralnej lub syntetycznej teorii umysłu: [Gdyby] istniała [...] jedynie synteza indywidualnych zdolności, które są od siebie niezależne [...], L. powinien teoretycznie stać się wspaniałym muzykiem i matematykiem [...] Ponieważ jest to sprzeczne z faktami, musimy wyjaśnić [dlaczego nim nie został] [...] pomimo swoich "zainteresowań" i "nauki". Nie został ani muzykiem, ani matematykiem, ponieważ - jak wnioskują - mimo swoich niezwykłych i prawdziwych talentów, brakowało mu ważnego, globalnego elementu: 246 L. cierpi na osłabienie zdolności abstrakcyjnych, co ma wpływ na całe jego zachowanie. Ujawnia się to w sferze językowej, w "niemożności" zrozumienia i użycia języka w jego symbolicznym lub konceptualnym znaczeniu; w niemożności pojęcia czy sformułowania abstrakcyjnych właściwości przedmiotów [...] zadania pytania "dlaczego" w odniesieniu do prawdziwych zdarzeń, uporania się z fikcyjnymi sytuacjami, zrozumienia ich racjonalnego uzasadnienia [...] To samo upośledzenie jest podstawą jego braku świadomości społecznej i zainteresowania ludźmi, jego ograniczonego zakresu wartości; nieumiejętności zarejestrowania lub uświadomienia sobie socjokulturowych i międzyludzkich zachowań [...] Tego samego upośledzenia w sferze abstrakcyjnej dowodzi jego [sawantyczne] zachowanie [...] [które] nie wychodzi poza konkretny kontekst refleksji i werbalizacji [...] Ze względu na braki w postawie abstrakcyjnej L. nie potrafi rozwinąć swoich zdolności w sposób aktywny i twórczy [...] [Pozostają one] anormalnie konkretne, ograniczone i sterylne; nic mogą zostać połączone z szerszym znaczeniem podmiotu ani z wglądem społecznym [...] przypominają bardziej karykaturę normalnego talentu. Jeśli stwierdzenia Goidsteina dotyczące sawantycznych idiotów i autyzmu są ogólnie prawdziwe i jeśli Stephen rzeczywiście nie posiada zdolności abstrakcyjnej lub jest ona u niego silnie ograniczona, to w jakim stopniu jest on zdolny rozwinąć tożsamość, swoje "ja"? Jakiego rodzaju refleksyjną świadomość może on osiągnąć? Do jakiego stopnia może się nauczyć lub poddać wpływowi osobistego lub kulturowego kontaktu? W jakim stopniu możliwe jest stworzenie przez niego takiego kontaktu? Jak bardzo może rozwinąć się jego autentyczna wrażliwość lub styl? Do jakiego stopnia może on osiągnąć rozwój indywidualny (jako przeciwieństwo technicznego)? W jaki sposób to wszystko odzwierciedla się w jego sztuce? Te i wiele innych pytań, które zadajemy sobie, stojąc w obliczu paradoksu niezwykłego talentu połączonego ze szczątkowym umysłem i tożsamością, nabierają ostrości w świetle rozważań Goldsteina. 247 W październiku 1991 roku spotkałem się ze Stephenem w San Francisco. Uderzyły mnie zmiany, jakie w nim zaszły od czasu, kiedy go ostatni raz widziałem - miał teraz siedemnaście lat, był wyższy, przystojniejszy, a jego głos nabrał głębi. Był podekscytowany pobytem w San Francisco i krótkimi, ciętymi zdaniami opisywał mi telewizyjne sceny przedstawiające trzęsienie ziemi z 1989 roku, które niedawno widział:,,Mosty pękały. Samochody rozbijały się. Wybuchał gaz. Woda wyciekała z hydrantów. Tworzyły się pęknięcia. Ludzie latali". Pierwszego dnia wspięliśmy się na szczyt wzgórza Pacific Heights. Stephen zaczął rysować ulicę Broderick, która wije się do szczytu wzgórza. Rysując, rozglądał się dookoła i był wyraźnie zajęty słuchaniem walkmana. Zapytałem go później, dlaczego ulica Broderick wije się, a nie prowadzi prosto w górę. Nie potrafił jednak odpowiedzieć, że to ze względu na stromiznę, a kiedy Margaret powiedziała "stromy", powtórzył po niej echolalicznie. Wciąż sprawiał wrażenie niedorozwiniętego lub percepcyjnie upośledzonego. Podczas spaceru natknęliśmy się nagle na malowniczą zatokę usianą statkami, w której środku, jak mały klejnot, błyszczało Alcatraz. Przez chwilę jednak nie odczytałem obrazu, który widziałem, nie dostrzegałem tej sceny - widziałem jedynie skomplikowany kolorowy wzór, całkiem abstrakcyjny, tworzący wielość wizualnych wrażeń. Czy w taki właśnie sposób Stephen widział świat? Ulubionym budynkiem Stephena w San Francisco była Trans-amerykańska Piramida. Kiedy spytałem go o przyczyny, odpowiedział: "Ma kształt", a po chwili dodał niepewnie: "To trójkąt, trójkąt równoramienny... Podoba mi się!" Byłem zaskoczony, że Stephen, który używał dość prymitywnego języka, potrafi użyć słowa "równoramienny" - choć autystycy często już we wczesnym dzieciństwie przyswajają sobie kształty i terminy geometryczne i rozumieją je znacznie lepiej niż społeczne czy osobiste 10. 10 Freeman Dyson, który znał Jessy Parker od dzieciństwa, pisze: Kontakty z nią odczuwałem zawsze, jakbym miał do czynienia z przedstawicielem obcej inteligencji. Autystyczne dzieci są tak dziwne i różne od nas - a mimo to można się z nimi komunikować; z Jessy można rozmawiać na wiele różnych tematów... [Ale] nie ma ona pojęcia o swojej własnej tożsamości, nie rozumie różnicy pomiędzy "ty" i, ja". Także jej świat jest zupełnie inny niż mój. Konkretne społeczne relacje są dla niej bardzo, bardzo trudne do ogarnięcia. Z drugiej strony nie ma problemów z innymi abstrakcyjnymi pojęciami. Tak więc matematyka nie stanowi dla niej problemu, możemy o niej rozmawiać bez przeszkód... Sadzę, że autyzm dotyka istotnych kwestii odnoszących się do neurologicznych podstaw osobowości. Inteligencja tych ludzi jest nietknięta, ale czegoś jej brakuje. 248 Stephen rozumie autyzm w sposób niezywkle formalny - wyszło to na jaw podczas niecodziennego incydentu, który przytrafił się nam na Polk Street. Mieliśmy jedną szansę na milion, by spotkać samochód z napisem "AUTISM" na tablicy rejestracyjnej. Pokazałem ją Stephenowi. - Co tam jest napisane? - zapytałem. Z wysiłkiem przeliterował napis: a-u-t-i-s-m-2. - Tak - powiedziałem. - A jak to się czyta? - U...u...utism-wydukał. - Prawie, ale nie całkiem. Nie utizm, ale autyzm. A co to jest autyzm? - To, co jest napisane na tablicy rejestracyjnej - odpowiedział, i nie było już o czym mówić. Najwyraźniej jednak wie, że jest inny, specyficzny. Niezmiernie pasjonuje go film Rain Man, gdyż, jak podejrzewam, utożsamia się zgraną przez Dustina Hoffmana postacią, chyba najlepiej dotychczas sportretowancgo autystycznego bohatera. Ma nagraną na taśmie całą ścieżkę dźwiękową z tego filmu i ciągle słucha jej na swoim walkmanie. Może cytować z pamięci duże fragmenty dialogów, powtarzając każdy z nich z perfekcyjną intonacją. (Zaabsorbowanie filmem i ciągłe słuchanie muzyki zupełnie nie przeszkadza mu w sztuce-potrafi wspaniale rysować nawet wtedy, gdy jego uwaga l zdaje się skierowana na coś zupełnie innego - ale utrudnia to nawiązanie kontaktu czy rozmowy). Jego obsesji na punkcie Rain Mana towarzyszy gorączkowa chęć wyjazdu do Las Vegas. Chciałby pójść do kasyna gry, tak jak Rain Mań, a nie, jak zwykle, oglądać architekturę miasta. Spędziliśmy więc w Las Vegas jedną noc, a potem, lincolnem continentalem z 1991 roku udaliśmy się przez pustynię do Arizony. 249 - Wolałby chevroleta impalę z 1972 - powiedziała mi Margaret, ale tego modelu, ku rozczarowaniu Stephena, nie było w wypożyczalni. Wjechaliśmy na parking, z którego było widać część Wielkiego Kanionu, ale uwagę Stephena natychmiast zaabsorbowały zaparkowane samochody. Kiedy spytałem, co sądzi o kanionie, odpowiedział: - To bardzo, bardzo ładne miejsce. - Co ci przypomina? - Budynki, architekturę - odpowiedział Stephen. Znaleźliśmy dla niego miejsce, z którego mógł narysować Północną Ścianę kanionu. Zaczął rysować z mniejszą pewnością siebie i wprawą, niż czyniłby to, stojąc przed jakąś budowlą; mimo wszystko udało mu się uchwycić i oddać sposób ułożenia skał. - Jesteś geniuszem - powiedziała Margaret. - Tak, tak - odparł Stephen, uśmiechając się. Wiedząc, że Stephen uwielbia widoki z góry, zdecydowaliśmy się przelecieć helikopterem nad Wielkim Kanionem. Stephen był bardzo podekscytowany i kiedy lecieliśmy nisko między skalnymi ścianami, ślizgając się blisko Północnej Ściany, a potem wzbiliśmy się w górę, by zobaczyć go w całości z lotu ptaka, wyciągał szyję i rozglądał się na wszystkie strony. Nasz pilot opowiadał o geologicznej budowie i historii kanionu, ale Stephen całkowicie go zignorował i, jak sądzę, widział tylko kształty - linie, grę cienia i światła, kolory i perspektywę, A ja, siedząc obok niego i wodząc wzrokiem za jego spojrzeniem, zacząłem -jak sądzę - patrzeć jego oczami, porzuciłem swoją intelektualną wiedzę o warstwach skalnych i starałem się odebrać wszystko w sposób czysto wizualny. Sądziłem, że Stephen, który nie posiada naukowej wiedzy ani nie okazuje nią zainteresowania, nie może pojąć terminów geologicznych. Niemniej siła jego perceptualnych umiejętności, jego wizualnego rozumienia, pozwalała ogarnąć, a potem narysować - z absolutną precyzją i selektywnością, której nie można uzyskać w żadnej fotografii - 250 geologiczne cechy kanionu. Potrafił wydobyć nastrój kanionu, jego istotę, tak samo jak to było w przypadku Matisse'a. Znów udaliśmy się w drogę przez pustynię, i kiedy jechaliśmy w górę do Flagstaffu, coraz rządzie; spotykaliśmy wysokopienne kaktusy - ostatni z nich, odważny samotnik, rósł na wysokości prawie tysiąca metrów. Niegościnne pasmo gór Bradshaw, gdzie wiatach osiemdziesiątych znaleziono srebro i złoto, rozciągało się po naszej lewej. Wjechaliśmy na płaską nizinę pokrytą niskimi kaktusami, z pasącymi się gdzieniegdzie stadami bydła. Konie i osły, a także antylopy wciąż wędrowały po tych równinach. Na horyzoncie niczym okręty majaczyły wysokie wzgórza San Francisco. - Bardzo dobry krajobraz do wprowadzenia samochodów - zauważył Stephen, (Wcześniej narysował wielkiego zielonego buicka na tle Monument Valley). Byłem ubawiony - i oburzony: patrząc na najpiękniejsze miejsca naszej planety, Stephen myślał tylko o wprowadzeniu w nie samochodów! Kiedy ja gryzmoliłem coś w swoim notatniku, Stephen rysował kaktusy; uznał je za sztandarowy symbol Zachodu, podobnie jak gondole były dla niego symbolem Wenecji, a drapacze chmur cechą charakterystyczną Nowego Jorku. Drogę przebiegło nam jakieś zwierzę, chyba był to królik. Coś we mnie wstąpiło i zawołałem impulsywnie "Coypu!" Stephenowi przypadło to słowo do gustu i powtarzał je z niekłamaną przyjemnością jeszcze kilka razy. Wycieczka do Arizony potwierdziła, że Stephen potrafił rysować kaniony, kaktusy i naturalne otoczenie z równą wprawą jak budynki i miasta. Najbardziej zaskakujące było chyba popołudnie spędzone w Kanionie de Chelly, gdzie Stephen poszedł z nawajskim artystą, który pokazał mu tamtejsze święte miejsce. Opowiadał mu historie , imity, mówił o życiu ludzi w kanionie setki lat temu. Stephen słuchał tego obojętnie i zachowywał się ze zwykłą nonszalancją - rozglądał się, mruczał coś do siebie i nucił - podczas gdy jego towarzysz siedział prawie w bezruchu, zatapiając się całkowicie w czynności '" rysowania. Rysunek Stephena był jednak znacznie lepszy i oddawał 251 (co przyznał nawet nawajski artysta) dziwną tajemniczość i świętość tego miejsca. Sam Stephcn sprawiał wrażenie pozbawionego jakichkolwiek duchowych uczuć; mimo to swoim nieomylnym okiem uchwycił nastrój tego miejsca, który większość z nas nazwałaby "świętością". Czy Stephen w jakiś sposób przyswajał to, co święte, i przenosił do swoich rysunków, czy też my, patrząc na jego rysunki, sami przenosiliśmy na nie nasze wrażenia? Często nie zgadzaliśmy się z Margaret co do rzeczywistych odczuć Stephena, tak jak to było w przypadku ślubnej muzyki w leningradzkim klasztorze. Jednak tutaj, w Kanionie de Chelly, nasze role odwróciły się: Margaret sądziła, że świętość tego miejsca budziła w nim grozę, ja zaś byłem sceptyczny. Głęboką niepewność co do tego, co Stephen naprawdę czuje i myśli, odczuwa każdy, kto go zna. Czasem zastanawiam się, czy "emocja" lub "reakcja emocjonalna" nie jest w przypadku Stephena zupełnie inna niż u większości z nas: może nie mniej intensywna, ale bardziej "zlokalizowana", ściśle związana z danym przedmiotem, sceną, wydarzeniem, nie zaś z bardziej ogólnymi wewnętrznymi odczuciami. Czasami miałem wrażenie, że potrafi wyrazić nastrój czy atmosferę miejsc, ludzi czy scen w natychmiastowej spontanicznej reakcji, która ma niewiele wspólnego z tym, co my zwykliśmy nazywać wrażliwością. Mógł więc powtarzać, odtwarzać lub odzwierciedlać piękno świata i nie odczuwać jego "estetycznego sensu". "Święta" atmosfera Kanionu de Chelly lub klasztoru mogły na niego oddziaływać, mimo że nie znał on poczucia "świętości". Kiedy na powrót znaleźliśmy się w hotelu w Phoenix, usłyszałem dźwięk instrumentów dętych dochodzący z pokoju Stephena. Zapukałem do drzwi i wszedłem - Stephen był sam, a ręce trzymał przy ustach zwinięte w trąbkę. - Co to było? - spytałem. - Klarnet - odpowiedział, a potem w ten sam sposób naśladował dźwięk tuby, saksofonu, trąbki i fletu. Wróciłem do swojego pokoju i zastanawiałem się nad jego 252 umiejętnościami naśladowania, które wykazywał na wielu płaszczyznach, i nad tym, jak bardzo dominowały one w jego życiu. Kiedy był dzieckiem, pojawiała się u niego echolalia - powtarzał ostatnie słowo lub dwa ostatnie słowa, które usłyszał, co zdarzało mu się także i teraz, kiedy był zmęczony lub wycofywał się w stan autyzmu. Echolalia nie niesie w sobie żadnych emocji, żadnych intencji, żadnej "intonacji" - jest czysto automatyczna i może się pojawić nawet podczas snu. Słowo "coypu", które wcześniej powtarzał, miało zupełnie inną naturę niż jego echolalie, wymawiał je bowiem z przyjemnością, powtarzał akcent, jaki usłyszał w moim głosie, choć robił to na swój własny sposób, imitując słowo i zmieniając je nieco. Na wyższym poziomie znajdowały się również odtwarzane przez niego zachowania, interakcje, rozmowy i głosy bohaterów Rain Mana. Czasem syciły go i stymulowały, a czasem przejmowały nad nim kontrolę, opętywały go. Tego typu ,,opętanie" pojawia się na wielu poziomach i może występować u osób z zespołem pozapaleniowym mózgu, a także u ludzi z zespołem Tourette'a. Może się tu pojawić mimowolna mimika, wywoływana przez znajdującą się na niskim poziomie fizjologiczną siłę, która "tratuje" wyższe poziomy i osobowość. Tego typu siła może także determinować bardziej automatyczne aspekty autystycznej mimiki. Ale na wyższych poziomach może pojawić się też rodzaj głodu tożsamości - potrzeba naśladowania, przyswojenia, zrozumienia innych. Mira Rothenberg porównywała autystyczne osoby do sita, przez które nieustannie przechodzą jakieś substancje, ale nigdy nie zostają one przezeń zatrzymane ani przyswojone. A jednak, zaznacza ona, po trzydziestu pięciu latach doświadczeń z autysty karni wciąż czuje, że jest w nich prawdziwe "ja". W ostatnim dniu naszego pobytu w Phoenix wstałem o siódmej trzydzieści i stojąc na balkonie, patrzyłem na wschód słońca. Usłyszałem wesołe "Cześć, Oliver.!" - był to Stephen, który stał na sąsiednim balkonie. - Wspaniały dzień-powiedział, a kiedy uśmiechnąłem się do niego w odpowiedzi na jego uśmiech, zrobił mi zdjęcie swoim żółtym aparatem fotograficznym. Był to niezwykle przyjazny, miły 253 gest; pozostanie w mojej pamięci jako pożegnanie z Arizoną. Kiedy wyszliśmy z hotelu, Stephen podszedł do kaktusów: - Żegnaj, Kaktusie!, Żegnaj, Baryłko! Żegnaj, Kolczasta Gruszko, do zobaczenia następnym razem! Paradoks sztuki Stephena stał się po naszej wycieczce jeszcze bardziej uderzający, choć nie znajdowałem jego wytłumaczenia. Margaret była zachwycona jego pracą i często ściskała go, mówiąc: "Stephen! Jesteś zachwycający! Nie masz pojęcia, ile przyjemności sprawiasz!" - Stephen uśmiechał się krzywo i rechotał - ale Margaret miała rację. Swoimi rysunkami sprawiał on innym wielką przyjemność, pomimo że nie wiadomo, czy są one związane z jakimiś emocjami, innymi niż przyjemność ćwiczenia i wykorzystywania swoich zdolności. W trakcie naszej wycieczki po Arizonie, w Dairy Queen, Stephen zalotnie przyglądał się dwóm siedzącym przy stole dziewczynom; był nimi tak zafascynowany, że zapomniał pójść do pokoju wypoczynkowego. W pewnym sensie wydarzenie to potwierdza, że jest on normalnym dojrzewającym chłopakiem i że ani autyzm, ani sawantyzm nie uniemożliwiają normalnych reakcji i zachowań. Później podszedł do nich - na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od innych chłopców - ale mówił w tak dziwaczny i dziecinny sposób, że zaczęły spoglądać po sobie i chichotać, po czym zignorowały go. Dojrzewanie, zarówno psychiczne, jak i fizjologiczne, może nieznacznie opóźnione, nabierało teraz niezwykłego tempa. Stephen zaczął wykazywać nagłe i silne zainteresowanie swoim wyglądem, ubiorem, rockiem i dziewczynami. Margaret powiedziała mi, że kiedy był dzieckiem, zdawało się, że nie zauważa luster, ale teraz często stawał przed lustrem i przyglądał się sobie. Wypracował własny styl ubierania: "Lubię kowbojskie jasnoniebieskie dżinsy, koszule, spraną odzież... i czarne kowbojskie buty". - Co sądzisz o butach Olivera? - zapytała figlarnie Margaret. - Nudne - odpowiedział, rzucając na nie krótkie spojrzenie. Stephen zna tylko niewielką część społecznych relacji. Spotyka 254 ludzi, ale nic wie, jak z nimi rozmawiać. Ma tylko kilku przyjaciół poza własną rodziną i Hewsonami. Jest bardzo mocno związany ze swoją siostrą, Annette, i potrafi być dla niej czuły. Zachowuje się jak głowa domu, opiekun matki; a Margaret traktuje jak swojego opiekuna. Ale najbardziej zajęty jest teraz rysowaniem i oddawaniem się coraz bardziej rozbudowanym marzeniom na jawie. Najbardziej ekscytuje Stephena świat z Beverly Hills, 90210, telewizyjnego serialu, za którym przepada. Rok temu zapytałem go oto: - Uwielbiam Jennie Garth - powiedział. - To największa żyleta w L.A. Maluje się czerwoną szminką... Ma dwadzieścia jeden lat. Jest z Illinois. Gra w Beverly Hills, 902)0. Jestem zakochany w Jennie Garth. To się zaczęło chyba w 1991. Ona gra Kelley Taylor. Zawsze nosi dżinsy, kowbojskie koszule i body. Stephen jest zakochany nie tylko w Jennie Garth, ale we wszystkich postaciach z tego filmu, w które wciela się teraz w coraz bardziej rozbudowanych fantazjach. "Zbieram ich zdjęcia-powiedział. - Wysłałem im kilka rysunków". Chce zaprojektować dla nich apartament na Park Avenue. Będą mieszkać razem, on w charakterze artysty rezydenta. To on będzie decydował, kto może ich odwiedzać, a kto nie. Wieczorami, po dniu spędzonym na wspólnej pracy, będą wszyscy razem jeść i bawić się w apartamencie. Wszystko to narysował. Robił też fantazyjne, pełne seksu rysunki dziewcząt; Margaret przez przypadek odkryła je pewnego dnia podczas podróży, kiedy wróciła do hotelu i znalazła je przy jego łóżku. Na inne rysunki - nawet te najlepsze, których zrobienie zajęło mu kilka dni - w ogóle nie zwraca uwagi; mogą zgubić się lub zniszczyć, nie ma to dla niego najmniejszego znaczenia; te z dziewczętami uważa za swoją własność i trzyma je w swoim pokoju - nikomu by ich nie pokazał. Są zupełnie inne od pozostałych prac robionych na zamówienie, odzwierciedlają bowiem jego wewnętrzne życie, jego marzenia i potrzeby, emocjonalną i indywidualną tożsamość. Rysunki przedstawiające budynki, niezależnie od mistrzostwa wykonania, są tylko odbiciami, reprodukcjami. 255 Jego zainteresowanie dziewczętami, fantazje z nimi związane są całkiem normalne, charakterystyczne dla wieku dojrzewania, ale z drugiej strony są dziecinne i naiwne, odzwierciedlają jego głęboki brak znajomości ludzi i socjalnych zachowań. Trudno go sobie wyobrazić na randce, a tym bardziej w głęboko osobistym, seksualnym związku. Wydaje się, że tego typu relacje zawsze będą dla niego niedostępne. Zastanawiam się, czy zdaje sobie z tego sprawę i czy czasem go to nie smuci. W lipcu 1993 roku zadzwoniła do mnie niezwykle podekscytowana Margaret. - U Stephena pojawiły się nagle zdolności muzyczne - oświadczyła. - Ogromne zdolności 'Musisz natychmiast przyjechać i zobaczyć się z nim. Byłem zaskoczony jej telefonem; nigdy nie widziałem, żeby była aż tak podekscytowana. Najwyraźniej jego muzyczny talent pojawił się we wczesnym dzieciństwie, równocześnie z talentem artystycznym. Lorraine Cole pisze, że nawet gdy jeszcze nie mówił, potrafił wspaniale naśladować innych: Naśladował zachowanie wściekłego mężczyzny w restauracji w tak zabawny i przekonujący sposób, że dopiero przy powtórnym oglądaniu sceny nagranej na taśmie wideo zdaliśmy sobie sprawę, że nie używał słów, a dziką wściekłość i podniesione głosy odtwarzał za pomocą mimiki i groźnych pomruków. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę z jego zdolności naśladowania dźwięków. Objawiło się to bardzo silnie po jego krótkiej wizycie w Japonii - dźwięk języka japońskiego zafascynował go, i kiedy Andrew odebrał jego i Margaret z lotniska Heathrow, Stcphen tak wspaniale naśladował dźwięki tego języka i "japońskie" gesty, że Andrew o mało ze śmiechu nie rozbił samochodu. Od lat wiedzieliśmy, że Stephen ma ogromne zdolności naśladowania instrumentów, głosów, akcentów, intonacji, melodii, rytmów, 256 arii i piosenek - świetną pamięć słuchową. A poza tym, co ważne, lubił muzykę; poruszała go ona, sprawiała mu wręcz fizyczną przyjemność - chyba większą, jak sądzę, niż rysowanie. Jednak Margaret, która wiedziała to wszystko znacznie lepiej ode mnie, najwyraźniej miała na myśli coś zupełnie innego, jakiś nowy i niespodziewany wybuch talentu. Jak mi powiedziała przez telefon, podstawową sprawą było to, że znalazła odpowiedniego nauczyciela muzyki ("Ona jest wspaniała, kochanie!") - od razu zawiązał się między nimi kontakt. Zaplanowałem wyjazd do Londynu w ten sposób, żeby trafić na ich cotygodniową lekcję muzyki. Pojechałem tam z moją siostrzenicą, Liz Chase, nauczycielką muzyki i pianistką z bardzo dobrym słuchem, wykształconą w improwizacji, analizie i teorii. Liz i ja gawędziliśmy właśnie z Evie Preston, jego nauczycielką muzyki, kiedy z wybiciem dwunastej wpadł gwałtownie Stephen. - Cześć, Evie, jak się masz, ja mam się dobrze - powiedział, a potem: - Cześć, Oliverze Sacks, jak się masz? - a kiedy przedstawiłem swoją siostrzenicę, rzeki: - Cześć, Liz Chase, jak się masz? Potem popędził do pianina i na rozkaz Evie zaczął grać gamy i wyśpiewywać akordy, zaczynając od głównych triad. Robił to wszystko z łatwością i z radością. Sprawiał wrażenie, jakby takie terminy jak tercja, kwinta - te pitagorejskie, numeryczne pojęcia muzycznych interwałów - znał od urodzenia. - Nigdy nie musiałam go uczyć - stwierdziła Evie. Wciąż był nienasycony. - Zróbmy teraz siódemki - powiedziała Evie, na co Stephen kiwnął głową i zachichotał, jakby obiecała mu czekoladę. - A teraz zagramy bluesa - powiedziała Evie. - Ty grasz górne dźwięki, ja basy. Trzema palcami (co wydawało się niemożliwe, choć efekty były wyśmienite) Stephen improwizował teraz na górnych dźwiękach w intrygujący i wspaniały sposób. Na początku potwierdził swoją umiejętność improwizacji na niższej połowie oktawy, ale potem, kiedy nabrał śmiałości, jego muzyczne fantazje stawały się coraz 257 bardziej złożone i obejmowały coraz szerszą gamę dźwięków. W sumie wykonał sześć improwizacji, z których ostatnia była najbardziej popisowa. Ale Liz powiedziała: - Improwizowanie jest łatwe, robisz to prawie mimowolnie. Dla kogoś z tak dobrą muzyczną inteligencją, dodała, umiejętność tworzenia wariacji jest prawie automatyczna, jest to po prostu potwierdzenie samej inteligencji. Uważała natomiast, że godny uwagi jest sposób, w jaki Stephen wypełnia swe improwizacje uczuciem, częścią samego siebie; jak czyni je "twórczymi, cennymi i pełnymi wewnętrznego napięcia". Evie poprosiła Stephena, żeby zaśpiewał What a Wonderful World. Jego śpiew przepełniony był niekłamanym uczuciem, a gesty, jakie wykonywał podczas śpiewu, nie były zwykłymi tikami, mimowolnymi odruchami. Kiedy skończył, Evie poprosiła, żeby zanalizował harmonijność piosenki, wyśpiewał wszystkie akordy. Zrobił to bez chwili wahania. "Jego zdolności identyfikacji tonów harmonicznych, ich analizy i odtwarzania są całkiem wyjątkowe" - zauważyła Liz. Potem Evie, jak co tydzień, zadała mu ćwiczenie z "interpretacji", grając fragment, którego dotychczas nigdy nie słyszał - tym razem było to Marzenie Schumanna. Stephen intensywnie przysłuchiwał się muzyce i mówił, z czym mu się ona kojarzy: - To jest o... powietrzu i polach, kwitnących żonkilach... strumieniu... słońcu (uwielbiam to)... ogrodach różanych... delikatnych, świeżych powiewach wiatru... dzieci wychodzą z domów bawić się z kolegami. Czy Stephen - tak ubogi w uczucia lub odcięty od nich - w rzeczywistości odczuwał te nastroje i atmosferę? Czy też przyswoił je, nauczył się "odkodowywać" muzykę, wiedział, które formy są "sielankowe" lub "wiosenne", i na tej zasadzie przypisywał im odpowiednie obrazy? Czy był to rodzaj triku, do którego odegrania nie potrzebował żadnego prawdziwego uczucia? Podzieliłem się później moimi myślami z Evie, która powiedziała mi, że jego skojarzenia muzyczne były na początku nietrafne i egocentryczne, uderzająco nie współgrające z nastrojem danego utworu. Później wyjaśniła mu, jakiego rodzaju uczucia i obrazy "towarzyszyły" różnym 258 formom muzyki, i teraz uczył się tego. Ale jej zdaniem także je odczuwał. W końcu nadszedł czas, żeby Stephen wybrał piosenkę, którą chciał zaśpiewać. Wybrał It's Not Unusual, która bardzo mu się podobała - mógł naprawdę dać upust swoim fantazjom. Śpiewał z wielkim entuzjazmem, kołysząc przy tym biodrami, tańcząc, gestykulując, robiąc różne miny, przysuwając do ust nie istniejący mikrofon, śpiewając do wyobrażonej wielkiej widowni. It's Not Unusual stała się sztandarową piosenką Toma Jonesa, a Stephen w swojej wersji odtworzył kwiecistą fizykalność Jonesa, dodając jej trochę z osobowości Steviego Wondera. Sprawiał wrażenie, jakby muzyka całkiem nim zawładnęła, jakby stanowił z nią jedność - i w tym momencie nie było już tak charakterystycznego dla niego przekrzywienia głowy, nienaturalnego zachowania, tików, odwracania wzroku. Cała jego autystyczna osobowość, zdawało się, całkowicie znikła, a w jej miejsce pojawiły się pełne wdzięku, naturalne ruchy i emocjonalne zaangażowanie. Zaskoczony tą transformacją napisałem w swoim notatniku dużymi literami "AUTYZM ZNIKNĄŁ". Ale kiedy piosenka się skończyła, znów wrócił autystyczny wygląd Stephena. Dotychczas wydawało się, że integralną częścią Stephena, częścią jego autyzmu, jest jego upośledzenie w zakresie odczuwanych emocji, ograniczenie stanów umysłu, które większość z nas określa mianem "ja". Teraz zaś okazało się, że te brakujące "elementy" są mu "dawane", że na czas trwania piosenki tożsamość zostaje mu "wypożyczona" - mimo że znikała ona w momencie zakończenia się melodii. Wyglądało to tak, jakby na krótką chwilę całkowicie ożył. Ta lekcja muzyki była dla mnie objawieniem - nie tylko ze względu na odkrycie następnych talentów Stephena (co nie jest całkowitym zaskoczeniem u autystycznych sawantów), ale ze względu na sposób istnienia, który dotychczas wydawał mi się dla niego nieosiągalny. Nic, co dotychczas zaobserwowałem w jego zachowaniu i w jego sztuce, nie zapowiadało tego. Sprawiał wrażenie, jakby oddał całego siebie, całe swoje ciało, wszystkie ruchy 259 i ekspresję, by śpiewać, by odegrać piosenkę jak aktor na scenie - wciąż jednak nie wiedziałem, czy było to wspaniałe przedstawienie pantomimiczne, czy też rzeczywiste poddanie się słowom, nastrojowi, wewnętrznej atmosferze piosenki. Zacząłem się zastanawiać (nawet bardziej niż w przypadku rysunków Matisse' a), czy traktował on oryginały (malunki lub piosenki) jako obraz wnętrza, stanu umysłu innych, czy też jako obiekty. Czy, że tak powiem, wchodził w umysł malarza lub twórcy piosenki i dzielił ich subiektywne odczucia, czy też traktował ich twórczość (podobnie jak domy) czysto fizycznie, jako obiekty? (Czy jego powtórzenia scen Rain Mana były zwykłym playbackiem, naśladownictwem lub echolalią, czy też niosły w sobie ważne treści, które poruszono w filmie?) Czy jego zdolności były zaledwie mimowolnymi talentami (w terminologii Goidsteina "ament talents"), czy też rzeczywistymi osiągnięciami umysłu i tożsamości? Goidstein porównuje "umysł" do tego, co abstrakcyjno-gatunkowe, konceptualne, a wszystko inne uważa za patologiczne, jałowe. Ale istnieją też zdrowe formy umysłu, które nie są konceptualne, chociaż neurologowie i psychologowie rzadko je doceniają. Istnieje mimesis- samo w sobie stanowiące umiejętność umysłową, sposób naśladowania rzeczywistości własnym ciałem i zmysłami, wyjątkowa ludzka umiejętność, nie mniej ważna niż symbole czy język. Merlin Donald w książce Origins of the Modern Mind [Źródła współczesnego umysłu] twierdzi, że mimetyczne zdolności modelowania, wewnętrznej reprezentacji, wszystkie umiejętności niewerbalne i niekonceptualne stanowiły prawdopodobnie dominujący moduł percepcji naszego bezpośredniego przodka, homo erectus. Dopiero potem powstało abstrakcyjne myślenie i język u gatunku homo sapiens11 . Kiedy patrzyłem na gesty śpiewającego Stephena, 11 Jerome Bruner, który dokładnie badał rozwój zdolności poznawczych dzieci, stwierdził, że pierwszym ich objawem jest "enaktywna" reprezentacja. To, co enaktywne, podkreśla Bruner, choć uzupełnione dalszym rozwojem form percepcji lub reprezentacji (które nazywa "ikonicznymi" i "symbolicznymi"), nie zostaje nimi zastąpione, ale zostaje zachowane jako silny moduł ekspresji, którego zawsze można użyć. Tak samo jest w przypadku mimetycznego etapu rozwoju człowieka, o którym mówi Donald - mimesis nie odeszło wraz ze zniknięciem homo erectus. Wszyscy często korzystamy z niewerbalnych zachowań i form komunikacji, a najsilniej objawiam się one w mimice, u aktorów, a także u osób głuchych. 260 zastanawiałem się, czy nie powinniśmy przynajmniej niektórych aspektów autyzmu i sawantyzmu traktować jako normalnego rozwoju, a nawet przerostu tych systemów, których funkcjonowanie opiera się na zdolnościach mimetycznych nad bardziej współczesnym, a w tym wypadku upośledzonym modułem symbolicznym. Ale nawet jeśli wyprowadzić stąd jakieś analogie, są one tylko częściowe i nie powinny nas zmylić. Stephen nie jest ani komputerem, ani homo erectusen-wszystkie nasze modele są w jego przypadku nieodpowiednie. Rozwój Stephena od samego początku miał wyjątkową, inną jakość. On konstruuje świat w inny sposób, a jego moduł percepcji, jego tożsamość, jego artystyczne talenty są ze sobą ściśle związane. Niewierny, w jaki sposób Stephen myśli, w jaki sposób konstruuje świat, jak to się dzieje, że rysuje i śpiewa. Wiemy jednak, że niezależnie od zakresu jego upośledzenia w sferze symbolicznej, abstrakcyjnej, jest on swoistym geniuszem w sferze konkretnej, mimetycznej - czy to wtedy, kiedy rysuje katedrę, kanion, kwiat, czy też kiedy odgrywa scenę, piosenkę - posiada genialne zdolności uchwycenia cech formalnych, logiki strukturalnej, stylu, natury (choć niekoniecznie "znaczenia") wszystkiego, cokolwiek odtwarza. Powszechnie rozumiana kreatywność pociąga za sobą nie tylko "cos", czyli talent, ale także "kogoś" - charakterystykę osoby, określoną tożsamość, osobistą wrażliwość, wyjątkowy styl, który przenika do talentu, nadaje mu indywidualną formę i charakter. W tym sensie kreatywność pociąga za sobą oryginalność, zerwanie z istniejącymi sposobami postrzegania, swobodne poruszanie się w świecie wyobraźni, tworzenie i przetwarzanie świata we własnym umyśle, a to wszystko pod krytycznym spojrzeniem wewnętrznego oka. Kreatywność wiąże się z życiem wewnętrznym - z przepływem nowych idei i silnych uczuć. W tym sensie kreatywność nigdy nie byłaby dla Stephena osiągalna. Ale umiejętność uchwycenia natury rzeczy, perceptualny 261 geniusz, nie jest czymś gorszym; jest równie rzadki i cenny jak talenty intelektualne. Kiedyś powiedziałem o Jose, że nie żyje w uniwersum, ale w czymś, co William James nazywa "multiwersum" nieskończenie wielu oddzielnych, choć niezwykle barwnych szczegółów, dzięki czemu doświadcza świata (używając terminologii Prousta) jako ,,kolekcji momentów" - żywych, odosobnionych, niczym nie poprzedzonych i nie mających następstw. Wyobrażałem sobie Jose, który lubił rysować rośliny i zwierzęta, jako ilustratora opracowań botanicznych (słyszałem, że w Królewskich Ogrodach Botanicznych w Kew Gardens zatrudnia się autystycznych artystów). Czy autyzm jest konieczną, integralną częścią jego sztuki? Większość autystów nie jest artystami, a większość artystów to nie autyści; sądzę jednak, że gdy talent natrafia na autyzm (tak jak w przypadku Stephena i Jose), zachodzi między nimi interakcja - sztuka przejmuje siłę i słabości autyzmu, jego niezwykłą zdolność dokładnej reprodukcji i reprezentacji, ale także jego repetytywność i stereotypię. Nie wiem wszakże, czy można w ogóle mówić o czymś takim jak "sztuka autystyczna". Czy sztuka ma wpływ na Stephena lub na jego autyzm? Sądzę, że odpowiedź na to pytanie jest przecząca. Nie wydaje mi się, żeby jego sztuka oddziaływała na jego charakter czy zmieniała sposób jego myślenia. Ale nie jest to, być może, wcale takie zaskakujące: jest wielu wielkich artystów, których życie osobiste jest nietknięte, nie połączone z ich sztuką. (Istnieją oczywiście tacy, których życie zespala się ze sztuką). Pięćdziesiąt procent osób cierpiących na klasyczny autyzm jest niemych, nie mówi; dziewięćdziesiąt pięć procent prowadzi bardzo ograniczone życie - Stephen, w pewnym sensie, wymknął się tym statystykom, po części dzięki swojej sztuce, po części dzięki osobom, które wspierały go z takim oddaniem. Talent i sztuka, nie rozpoznane, nie wpierane, nie wystarczą: Jose jest niemal równie utalentowany jak Stephen, ale nigdy go nie odkryto, nikt mu nigdy nie pomagał, i dlatego wciąż żyje w sali szpitalnej. Stephen prowadzi urozmaicone i ciekawe życie - podróżuje, rysuje w plenerze, a teraz 262 uczęszcza do szkoły artystycznej. Margaret Hewson, Chris Marris i inni ludzie odegrali niezwykle ważną rolę w jego życiu, wpierając go i pomagając mu w rozwoju, umożliwiając mu twórcze życie. Niemniej wciąż jest on niezwykle bierny i, jak sądzę, zawsze będzie potrzebował czyjegoś wsparcia, tak jak Ślepy Tom potrzebował wsparcia pułkownika Bethune'a. Rysunki Stephena mogą nigdy nie wyrazić jakiejś głębokiej wizji świata. O n także może się nigdy nie rozwinąć, nie poznać wszystkich wspaniałości i małości bycia człowiekiem. Ale to go nie umniejsza, nie umniejsza też jego talentów. Ograniczenia Stephena, paradoksalnie, mogą być także jego siłą. Moim zdaniem jego wizjajest wartościowa szczególnie dlatego, że przedstawia niezwykle bezpośredni, nie tknięty konceptualizmem obraz świata. Stephen może być ograniczony, dziwny, idiosynkratyczny czy autystyczny; ale dane jest mu osiągnąć to, co niewielu z nas osiąga - możliwość przedstawiania i badania świata. ANTROPOLOG NA MARSIE Spędziłem kilka dni z fantastycznym Stephenem Wiltshire'em, autystycznym artystą z Londynu, obdarzonym niesłychanymi zdolnościami rysunkowymi. Pojechałem do Massachusetts, aby odwiedzić inną autystyczną artystkę, Jessy Park (jej matka opisuje Jessy w przepięknej i inteligentnej, bardzo osobistej opowieści The Siege [Oblężenie]). Zobaczyłem jej nasycone kolorem, usiane gwiazdami prace (jakże odmienne od rysunków Stephena), a także zarys magicznego świata - labiryntu związków (między liczbami, kolorami, moralnością, pogodą). Byłem w kilkunastu szkołach dla autystycznych dzieci. Nadzwyczajny tydzień spędziłem na obozie dla autystycznych dzieci w Camp Winston w stanie Ontario, tym bardziej niezwykły, że tego lata jednym z wychowawców był Shane, mój przyjaciel z zespołem Tourette'a, który - z tym swoim dyszeniem i dotykaniem, sięganiem i wtrącaniem się, ogromną witalnością i impulsywnością - zdawał się "przebijać" do najgłębiej pogrążonych w autyzmie dzieci w sposób zupełnie niedostępny dla reszty z nas. Odwiedziłem autystyczną rodzinę w Kalifornii: oboje rodzice, bardzo uzdolnieni, i ich dwoje dzieci - wszyscy z pasją oddawali się (w przerwach między poważnymi zadaniami stawianymi przez życie) skakaniu na batucie, klaszcząc przy tym w dłonie i krzycząc. Teraz wreszcie udawałem się do Fort Collins w Colorado, aby spotkać się z Temple Grandin, jedną z najbardziej godnych uwagi osób dotkniętych autyzmem: nie przeszkodził on jej w zrobieniu 264 doktoratu z zoologii, wykładaniu na Uniwersytecie Stanowym Colorado i prowadzeniu własnej firmy. Choć autyzm został opisany w latach czterdziestych prawie jednocześnie przez Leo Kannera i Hansa Aspergera, wydaje się, że Kanner uznał autyzm za nieszczęście, któremu nie można ulżyć, natomiast Asperger wyczuwał, że może mieć on i pozytywne - lub kompensujące - aspekty: "szczególną oryginalność myślenia i doświadczania, która może prowadzić do nieprzeciętnych osiągnięć w późniejszym życiu". Nawet na podstawie tych wczesnych sprawozdań jasne jest, że w autyzmie można zidentyfikować szeroki zakres zjawisk i symptomów - wiele jeszcze można dołączyć do listy podanej przez Kannera i Aspergera. Większość dzieci "typu Kannera" to dzieci opóźnione w rozwoju, często poważnie; u znaczącej części występują objawy neurologiczne (cała skala ruchów mimowolnych lub automatycznych - spazmów, tików, kołysania się; problemy z koordynacją ruchową i zachowaniem równowagi; trudności specyficzne, np. niezborność ruchu w fazie początkowej, pokrewna obserwowanej w chorobie Parkinsona). Przeważnie występować będzie również rozmaitość nienormalnych (często "paradoksalnych") reakcji na bodźce zmysłowe, gdy niektóre odczucia są wzmacniane nawet do poziomu subiektywnej przykrości, inne zaś (łącznie z wrażliwością na ból) są redukowane czy wręcz nieobecne. Jeśli pojawi się zdolność posługiwania się mową, mogą wystąpić nieoczekiwane i złożone zaburzenia porządku językowego: tendencja do pustosłowia, echolalia, wypowiedzi konstruowane wyłącznie z klisz. Doris Allen, psycholog, opisuje ten aspekt autyzmu jako "deficyt semantyczno-pragmatyczny". Na tym tle dzieci "typu Aspergera" mają często normalną (niekiedy wybitną) inteligencję i zasadniczo nie odnosi się do nich aż tyle problemów neurologicznych. Kanner i Asperger patrzyli na autyzm jak klinicyści, dostarczając opisów tak pełnych i dokładnych, że nawet dziś, pięćdziesiąt lat później, trudno o lepsze. Jednak dopiero w latach siedemdziesiątych 265 Beatę Hermelin, Neil O'Connor i ich współpracownicy z Londynu, wykorzystując osiągnięcia nowej dyscypliny - psychologii poznania, rozpracowali mentalną strukturę autyzmu w bardziej systematyczny sposób. Ich prace (szczególnie Lomy Wing) sugerowały, że u wszystkich osób autystycznych występuje wspólne jądro problemu, spójna triada uszkodzeń: upośledzenie społecznych interakcji z otoczeniem, osłabienie zdolności komunikowania się - werbalnego i niewerbalnego - oraz ograniczenia wyobraźni w kreowaniu zabaw. Londyńscy psychologowie sądzili, że jednoczesne występowanie tych trzech aspektów nie jest przypadkowe: wszystkie one są przejawami jakiegoś głębszego zaburzenia rozwojowego. Podejrzewali, iż osoby autystyczne nie dysponują w istocie pojęciem czy też wyobrażeniem cudzego umysłu, a nawet swego własnego; nie mają zatem - mówiąc w żargonie psychologów poznania - "teorii umysłu". Jest to jednak hipoteza jedna z wielu: jak dotąd, żadna teoria nie wyjaśnia całego zakresu zjawisk obserwowanych w autyzmie. Kanner i Asperger w latach siedemdziesiątych ciągle jeszcze prowadzili rozważania nad symptomami, które zaczęli opisywać ponad trzydzieści lat wcześniej, a każdy z czołowych badaczy współczesnych spędził dwadzieścia lub więcej lat na ich studiowaniu. Autyzm jako przedmiot badań stawia istotne pytania ontologiczne, gdyż dotyczy radykalnej odmienności w kształtowaniu się mózgu i umysłu. Nasz wgląd w jej istotę pogłębia się, jednak niesłychanie powoli. Ostateczne zrozumienie, czym jest autyzm, może wymagać tak zaawansowanych środków technicznych oraz aparatury pojęciowej, jakie trudno nam sobie nawet wyobrazić. Wyobrażenia o "klasycznym autyzmie dziecięcym" składają się na odstraszający wizerunek. Większość ludzi (a w rzeczywistości także większość lekarzy) spytana o autyzm przywołuje obraz dogłębnie upośledzonego dziecka o zestereotypizowanych ruchach i szczątkowej kompetencji językowej, zamkniętego na niemal wszystkie próby nawiązania kontaktu - stworzenia, przed którymi nie rysuje się żadna przyszłość. Zarazem, co jest warte uwagi, większość ludzi mówi wyłącznie o autystycznych dzieciach, nigdy o autystycznych dorosłych, tak 266 jakby dzieci takie w pewnym momencie tajemniczo się dematerializowały. A przecież, mimo że wizerunek dziecka autystycznego w wieku trzech lat istotnie może być porażający, niektórzy z autystycznych nastolatków, na przekór rokowaniom, mogą rozwinąć kompetencję językową na przyzwoitym poziomie, zyskać niezbędny zasób umiejętności życia w społeczeństwie, a nawet osiągnąć wysoki poziom intelektualny. Mogą zatem przeobrazić się w autonomiczne jednostki zdolne do pełnego i normalnego życia - a przynajmniej sprawiającego pozory pełni i normalności - gdyż pod tą powierzchnią może się skrywać trwała i głęboka osobliwość autyzmu. Asperger jaśniej od Kannera przeczuwał szansę takiej jednostkowej drogi rozwoju, stąd też mawia się o "funkcjonujących na wysokim poziomie" osobach autystycznych jako o osobach z syndromem Aspergera. Ostateczne rozróżnienie być może polega na tym, że osoby z syndromem Aspergera mogą przekazać nam swoje doświadczenia, opisać wewnętrzne stany i odczucia; u dotkniętych klasycznym autyzmem nie wchodzi to w grę. Klasyczny autyzm zamyka wszystkie "okna" - możemy tylko wnioskować. Natomiast osoby z syndromem Aspergera mają rozwiniętą samoświadomość i zdolność do introspekcji. Jest kwestią do dyskusji, czy syndrom Aspergera jest czymś radykalnie odmiennym od klasycznego autyzmu wczesnodziecięcego (w przypadku trzyletniego dziecka wszystkie formy autyzmu manifestują się podobnie), czy też istnieje ciągłe przejście od najpoważniejszych przypadków autyzmu dziecięcego (współwystępują- cegonp. z niedorozwojem i rozmaitymi uszkodzeniami neurologicznymi) aż po osoby najbardziej utalentowane, funkcjonujące na wysokim poziomie. (Isabelle Rapin, neurolog specjalizujący się w autyzmie, podkreśla, że te dwa krańcowe stany mogą mieć zupełnie inne podłoże biologiczne, choć czasem przejawiają podobieństwa w sferze zachowań). Nie jest też jasne, czy można tę ciągłą skalę rozszerzyć, tak by obejmowała również występowanie izolowanych "cech autystycznych", jak np. szczególnych, intensywnych fascynacji i fiksacji, często stowarzyszonych z niechęcią do wchodzenia w relacje międzyludzkie i z samotnictwem. A przecież w każdej 267 grupie "normalnych" ludzi można spotkać osoby, u których dostrzega się takie cechy, osoby uznawane za trochę ekscentryczne, za dziwaków, pedantów lub odludków. Przyczyny autyzmu stały się także tematem wielu dyskusji. Wskaźnik rozpowszechnienia wynosi tu około l na 1000; autyzm wykrywany jest na całym świecie, a jego objawy są zaskakująco spójne nawet w skrajnie odmiennych kulturach. Często pozostaje nie rozpoznany w pierwszym roku życia; w drugim lub trzecim diagnoza staje się oczywista. Asperger uważał autyzm za wrodzone, biologiczne uszkodzenie kontaktu emocjonalnego, Kanner zaś skłaniał się, by traktować go jako zaburzenie psychogenne, skutek niewłaściwego traktowania przez rodziców, szczególną rolę przypisując matce utrzymującej dziecko na "lodowaty dystans". W tym czasie rozpowszechniony był pogląd, że autyzm ma naturę "mechanizmu obronnego", często też mylono go z dziecięcą schizofrenią. U całego pokolenia rodziców - zwłaszcza u matek - wytworzono poczucie winy za autyzm ich dzieci. Dopiero w latach sześćdziesiątych tendencje te osłabły, gdy w pełni zaakceptowano pogląd o organicznych przyczynach powstawania autyzmu (ważną w tym rolę odegrał artykuł Infantiie Autism [Autyzm dziecięcy] Bernarda Rimianda z 1964 roku). Nie ma już wątpliwości, że podatność na autyzm ma podłoże biologiczne, wzbogaca się też materiał dowodowy na to, że w niektórych przypadkach również genetyczne. Jako cecha dziedziczona autyzm nie jest zdeterminowany: raz okazuje się dominujący, raz recesywny. Zdecydowanie częściej występuje u chłopców. Zestrój genów odpowiedzialny za autyzm może być związany - u dotkniętej nim osoby lub w jej rodzinie - z innymi uszkodzeniami genetycznymi, takimi jak dysleksja czy zespół Tourette'a. Ale występuje także autyzm nabyty. Pierwszy raz zdano sobie z tego sprawę w latach sześćdziesiątych, w czasie epidemii różyczki, gdy na autyzm zapadła duża liczba dzieci narażonych na jej działanie w okresie prenatalnym. Pozostaje niejasne, czy tzw. regresywne formy autyzmu (skokowe zaburzenie zdolności mowy i kontaktów społecznych, obserwowane u dzieci dwu- do czteroletnich, które uprzednio roz- 268 wijały się względnie normalnie) są uwarunkowane genetycznie czy środowiskowo. Autyzm może być następstwem nieprawidłowości metabolizmu (np. fenyloketonurii) lub uszkodzeń mechanicznych (wodogłowie) 1 . Choć rzadko, autyzm lub objawy autystyczne mogą się rozwinąć nawet u dorosłych, zwłaszcza po przejściu niektórych odmian zapalenia mózgu. (Sądzę też, że u niektórych moich pacjentów opisanych w Przebudzeniach także występowały elementy autyzmu). Jednak mimo wszystkich przytoczonych faktów zdarza się ciągle, że rodzice, obserwując u swego autystycznego dziecka oznaki oddalenia, utraty kontaktu, braku reakcji, skłonni są do obarczania winą siebie. Postrzegają się jako ludzi, którzy walczą o nawiązanie stosunków bliskości i miłości z dzieckiem najwyraźniej obojętnym na te wysiłki; czynią nadludzkie starania, by przełamać bariery oddzielające ich od dziecka zamieszkującego jakiś niewyobrażalny, obcy świat - i wszystko na próżno. Historia autyzmu jest w istocie historią desperackich poszukiwań "przełomu". Pewien ojciec autystycznego chłopca powiedział mi z goryczą: "Mniej więcej raz na cztery lata odkrywają nowy "cud": najpierw była specjalna dieta, potem magnez i witamina B6, metoda wymuszonego kontaktu, wreszcie warunkowanie i modyfikacja zachowań. Teraz wszyscy ekscytują się odwrażliwianiem słuchu i wspomaganą komunikacją". Jego syn w wieku dwunastu lat pozostawał obezwładniająco niemy i niedostępny, w stanie, który uniemożliwił każdą podjętą formę terapii. Stąd pesymizm ojca i generalna krytyka metod, na które reakcja jest w rzeczywistości skrajnie zróżnicowana: u pewnych osób uzyskuje się spektakularne sukcesy, u innych - brak jakichkolwiek rezultatów 2. 1 Telewizyjna audycja "20/20" doniosła o pewnym mieście w Massachusetts, w którym przypadki autyzmu występują z ponadprzeciętną częstością, szczególnie w sąsiedztwie dawnej fabryki tworzyw sztucznych. Jednak kwestia, czy autyzm może być spowodowany oddziaływaniem czynników toksycznych, ciągle wymaga zbadania. 2 Najnowszą i najbardziej kontrowersyjną z tych metod jest wspomagana komunikacja (pierwotnie stosowana wobec dzieci z porażeniem mózgowym). Opiera się ona na założeniu, że jeśli dłoń lub ramię niewerbalnego dziecka autystycznego kierowane jest przez osobę wspomagającą, dziecko może być zdolne do komunikowania się z otoczeniem przez użycie klawiatury albo tablicy z literami. Technikę tę uzasadnia pogląd, że dziecko takie ma trudności przede wszystkim z inicjowaniem ruchu (pokrewne do występujących w chorobie Parkinsona), a delikatna pomoc innej osoby pozwala je przezwyciężyć i osiągnąć normalne zdolności motoryczne (zdarza się to poprzez dotyk czy nawet kontakt wzrokowy u niektórych chorych na parkinsonizm - pisałem o tym w Przebudzeniach, przyp. 45). Zastosowanie tej prostej taktyki budzi nadzieję na ujawnienie bogatego świata myśli i odczuć przynajmniej u niektórych osób nie mających możliwości innego typu kontaktu. Opisane wyniki plasują się między uwolnieniem elementarnej zdolności komunikacyjnej u niektórych pacjentów, aż po cale autobiografie przekazywane, jak się zdaje, przez uprzednio całkowicie odcięte od świata dzieci. Doniesienia stały się przedmiotem świętego entuzjazmu wśród wielu rodziców i nauczycieli dzieci autystycznych z jednej strony, z drugiej zaś zostały gremialnie odrzucone przez świat medyczny. Trudno w pełnej emocji atmosferze potwierdzeń i zaprzeczeń dojść do chłodnego osądu tej sprawy. Gdy w niektórych przypadkach stosowania komunikacji wspomaganej wykazano całkowitą fikcyjność rezultatów (które okazały się wynikiem nieświadomych sugestii osoby wspomagającej), a inne budzą podejrzenia, to przecież pozostaje sedno tych najwyraźniej niekłamanych efektów, które wymaga starannego zbadania bez uprzedzeń. 269 Nie ma dwóch takich samych osób dotkniętych autyzmem: jego formy i sposoby przejawiania się są odmienne w każdym przypadku. Co więcej, cechy autystyczne mogą wchodzić w bardzo zawiłe relacje z innymi indywidualnymi właściwościami. Jeśli więc rzut oka wystarczy do postawienia diagnozy, to gdy mamy nadzieję, zrozumiemy autystyczną osobowość, musimy po prostu poznać pełną biografię. Moje pierwsze zetknięcie z autyzmem nastąpiło w ponurej sali szpitala stanowego w połowie lat sześćdziesiątych. Wielu pacjentów, zapewne większość, było zarazem opóźnionych w rozwoju, wielu miało gwałtowne napady autoagresji, u wielu obserwowano dodatkowe problemy neurologiczne. Najpoważniejsze przypadki stanowili pacjenci upośledzeni w wielu wymiarach. I mimo to nawet w tej populacji pojawiały się niekiedy "wyspy zdolności", spektakularne talenty przeświecające przez obraz zniszczeń, dokładnie tak, jak opisywali to Kanner i Asperger, np. godne uwagi zdolności numeryczne lub graficzne. To te specjalne zdolności, najwyraźniej izolowane od reszty umysłu i osobowości, podtrzymywane przez 270 intensywne, ostro zogniskowane fiksacje i motywacje - ten tzw. syndrom uczonego - rozbudziły moje zainteresowanie i w owym czasie właśnie je badałem. W tej grupie, złożonej z przypadków uznanych za beznadziejne, były osoby, które zareagowały na indywidualnie na nie skierowaną uwagę. Pewien młody pacjent, nie mówiący, zareagował na muzykę i zaczął tańczyć; inny po paru tygodniach grał ze mną w bilard, a w ogrodzie botanicznym wypowiedział swe pierwsze słowo: "mlecz". Wielu pacjentom, urodzonym w latach czterdziestych i wczesnych pięćdziesiątych, w ogóle nie postawiono właściwej diagnozy, gdy byli młodzi - zostali wrzuceni do jednego worka z opóźnionymi w rozwoju lub psychotykami i od wczesnego dzieciństwa oddani pod straż wielkich instytucji. Przypuszczalnie tak właśnie od stuleci traktowani byli ludzie z wyraźnym autyzmem. Dopiero ostatnie dwadzieścia lat zmieniło stosunek do tych młodych ludzi, wzrosła świadomość - i w medycynie, i w instytucjach edukacyjnych - ich szczególnych cech i problemów, coraz liczniejsze są specjalne szkoły i obozy dla dzieci autystycznych 3. Gdy w sierpniu odwiedziłem kilka z nich, widziałem wiele bardzo różnych dzieci: niektóre inteligentne, inne lekko opóźnione w rozwoju, jedne otwarte, inne wytłumione - wszystkie ze swymi niepowtarzalnymi osobowościami. W jednej ze szkól zobaczyłem na boisku grupkę dzieci huśtających się i grających w piłkę. Jak normalne, pomyślałem; ale gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem dziecko huśtające się obsesyjnie, huśtawka zataczała budzące strach półkola tak wysoko, jak tylko się dało; inne dziecko przerzucało jednostajnie małą piłkę z ręki do ręki; inne nieustannie krążyło na karuzeli; jeszcze inne nie używało klocków do budowania, lecz ustawiało je w równe, monotonne szeregi. Wszystkie były zajęte samotnymi, powtarzalnymi czynnościami, żadne tak naprawdę się nie bawiło, samo ani z innymi. Pewne dzieci - kiedy nie przebywają w klasach - mogą godzinami kołysać się w przód i w tył, inne będą klaskać 3 Pionierką była tu Mira Rothenberg, która stworzyła Blueberry Treatment Center (1958), a swe wczesne doświadczenia opisała w książce Chiidren with Emeruld Eyes [Dzieci o szmaragdowych oczach]. 271 albo mamrotać niezrozumiale. Od czasu do czasu, jak powiedział mi jeden z nauczycieli, jakieś dziecko wpadnie w panikę albo w furię, będzie krzyczeć lub uderzy inne, nie panując nad swoim zachowaniem. Niektóre z nich będą powtarzały każde słowo, jakie się przy nich wypowie. Pewien chłopiec nauczył się na pamięć całego telewizyjnego show i odtwarzał go codziennie, wypowiadając wszystkie kwestie i powtarzając gestykulację, a nawet markując aplauz widowni. Na obozie Camp Winston pewien miły sześcioletni chłopiec dostał nożyczki i co chwilę wycinał z papieru perfekcyjne "H" wielkości ułamka cala. Fizycznie większość dzieci wyglądała normalnie - to ich odgrodzenie się, ich niedostępność sprawiały wrażenie niesamowitości. Niektórzy zmieniają się w okresie dojrzewania - mówią coraz płynniej, uczą się kontaktów społecznych (znacznie dla nich trudniejszych od jakichkolwiek instytucjonalnych programów nauczania), wykształcają swoje społeczne oblicze. Bez specjalnego treningu (który dla wielu zaczyna się w przedszkolu lub w domu) ci autystyczni nastolatkowie, mimo swej często nadprzeciętnej inteligencji, mogliby pozostać głęboko odizolowani i upośledzeni. Niektórzy, oczywiście, uczą się, "jak funkcjonować", wykazują się przynajmniej formalnym czy zewnętrznym przestrzeganiem konwencji społecznych - ale właśnie ta formalność i zewnętrzność ich zachowania są czymś niepokojącym. Szczególnie odczułem to w jednej ze szkół, w której dzieci wyciągały sztywno ręce i głośno, ale bez żadnej intonacji mówiły: "Dzień dobry, na imię mam Peter [...] czuję się dobrze, jak pan się ma" -jakby odmawiały odartą z jakiegokolwiek zabarwienia emocjonalnego litanię. Czy któreś z nich, zastanawiałem się wówczas, osiągnie kiedyś prawdziwą autonomię? Będzie umiało nie tylko pragmatycznie stosować się do automatyzmów zachowań społecznych, ale - wykraczając ponad tę płaszczyznę - zdobędzie odrębną duchowość, swoiste i osobne "autystyczne" życie wewnętrzne, okazywane może tylko nielicznym innym ludziom? Uta Frith napisała w swojej książce o autyzmie (Autism: Explai-ning the Enigma): "Autyzm [...] nie mija [...]. Mimo to osoby 272 autystyczne mogą, często skutecznie, w znaczącym stopniu kompensować złe strony swojej sytuacji. Pozostaje jednak trwały deficyt [...] coś, czego nie można naprawić ani niczym zastąpić". Sugeruje ona również, na zasadzie spekulacji myślowej, że owo "coś" może mieć swoją drugą stronę, rodzaj moralnej albo intelektualnej intensywności lub czystości, tak oddalonej od rzeczywistości, że staje się szlachetne, śmieszne lub budzące lęk w reszcie ludzi. Przywołuje w tym kontekście jurodiwych starej Rusi, prostolinijnego Brata Jałowca, wczesnego naśladowcę świętego Franciszka z Asyżu, i - co ciekawe - Sherlocka Holmesa, z jego dziwactwami, fiksacjami (przypomnijmy sobie "małą monografię popiołu ze stu czterdziestu rodzajów tytoniu: fajkowego, papierosowego i stosowanego w produkcji cygar" jego autorstwa) oraz z jego niesłychaną niekonwencjo-nalnością postępowania, umożliwiającą mu rozwiązywanie zagadek, wobec których działająca rutynowo policja była bezradna. Sam Asperger pisał o "autystycznej inteligencji", postrzegając jej odrębność w niezależności od tradycji i kultury - w nieortodoksyjności dziwnie "czystej" i oryginalnej, pokrewnej temu, co nazywamy "kreatywnością". Uta Frith, gdy spotkaliśmy się w Londynie, poszerzyła jeszcze te rozważania i stwierdziła, że koniecznie muszę poznać jedną z najbardziej niezwykłych autystycznych osób, z jakimi się zetknęła, że muszę zobaczyć, jaka jest w domu i przy pracy, że powinienem spędzić z nią dłuższy czas. "Niech pan jedzie do Temple" - powtórzyła dr Frith, gdy opuszczałem jej gabinet. Słyszałem oczywiście o Temple Grandin, jak każdy zainteresowany autyzmem. Czytałem jej autobiografię Emergence: Labeled Autistic fpolski tytuł: Bytam dzieckiem autystycznym}, gdy tylko została wydana w roku 1986. Podczas pierwszej lektury tej książki nie mogłem wyzbyć się pewnych podejrzeń, powszechnie bowiem uważano wówczas, że umysł autystyczny jest niezdolny do samo-zrozumicnia i rozumienia innych, a tym samym do intro- i retrospek-cji. Jak w ogóle osoba autystyczna mogła napisać książkę? Wyglądało to na wewnętrzną sprzeczność. Kiedy zauważyłem, że auto- 273 biografia ta została napisana we współpracy z dziennikarką, zastanawiałem się, czy to jej właśnie nie zawdzięcza swoich subtelnych a nieoczekiwanych przymiotów: spójności, siły oddziaływania, często pojawiającego się odcienia "normalności". Takie podejrzenia pojawiają się nadal, zarówno wobec książki Grandin, jak i autobiografii innych osób dotkniętych autyzmem. W miarę jednak, jak poznawałem publikacje Temple (w tym wiele autobiograficznych artykułów), odnajdywałem taką zgodność szczegółów, tę samą koherencję i bezpośredniość, że zmieniłem zdanie 4. Gdy czyta się jej autobiografię czy inne artykuły, zdumiewające jest, jakim dziwnym, odmiennym była dzieckiem, jak bardzo odległym od "normalności"'. Kiedy miała sześć miesięcy, zaczynała sztywnieć w ramionach matki, w wieku dziesięciu miesięcy wpijała się w nie Jak uwięzione zwierzę". W takich okolicznościach niemożliwy był normalny kontakt. Temple opisuje swój świat doznań zmysłowych sięgających poziomu udręki (ale tłumionych, niekiedy aż do anihilacji): mówi o swych uszach, w wieku dwóch-trzech lat, jako o bezradnych mikrofonach, przekazujących wszystko, niezależnie od sensu, na poziomie pełnej, przytłaczającej głośności. Ten sam brak modulacji dotyczył wszystkich innych zmysłów. Okazywała niezmierne zainteresowanie zapachami i wyjątkowy zmysł powonienia. Podlegała nagłym impulsom, a gdy nie mogły być zaspokojone - atakom wściekłości. Nie dostrzegała żadnych powszechnych reguł i kodów relacji międzyludzkich. Niekiedy wściekła, niepra- 4 W pisaniu Temple (jak i innych bardzo zdolnych dorosłych autystycznych, nie wyłączając i tych obdarzonych talentem literackim) uderzają specyficzne luki w narracji, braki ciągłości, spowodowane (co sugeruje Francesca Happe w swym ostatnim szkicu na ten temat) przez niezdolność Temple "do uznania, że jej czytelnik nie dzieli z niąwielu istotnych dla zrozumienia kontekstu informacji". Mówiąc bardziej ogólnie, piszący autystycy zdają się "nie dostrojeni" do swych czytelników i nie wyobrażają sobie dostatecznie ani stanu własnego umysłu, ani umysłu osoby czytającej. Osoby autystyczne mogą mieć autentyczne, zawierające potwierdzone szczegóły wspomnienia z drugiego (może nawet pierwszego) roku życia, niedostępne dla "normalnych". Lucci i współpracownicy piszą zatem o takim chłopcu: "zdaje się przywoływać ze szczegółami zdarzenia, które zaszły, gdy miał dwa, trzy lata". Łuria donosi o podobnej pamięci dzieciństwa u S., badanego przez siebie mnemonisty. 274 wdopodobnie zdezorganizowana, żyła w świecie nieokiełznanego chaosu. Gdy miała trzy lata, stała się destruktywna i gwałtowna: Normalne dzieci używają gliny do modelowania; ja bawiłam się własnymi odchodami i rozrzucałam swoje ,,dzieła" po całym pokoju. Żułam części układanek i plułam tekturową miazgą na podłogę. Miałam gwałtowny temperament i gdy coś mnie zirytowało, rzucałam, czym popadło - muzealnej wartości wazą lub ekskrementami. Ciągle krzyczałam [...]* A jednak, jak wiele autystycznych dzieci, szybko osiągnęła zdolność niesłychanej koncentracji, selektywność uwagi tak intensywną, że mogła stwarzać własny świat, oazę ciszy i porządku w otaczającym ją chaosie i zgiełku. Mogłam godzinami siedzieć na plaży, przesypując piasek między palcami i formując miniaturowe góry - pisze Temple. - Każde ziarnko piasku intrygowało mnie niczym naukowca spoglądającego w mikroskop. Kiedy indziej wpatrywałam się w linie papilarne, śledząc każdą z nich, tak jakby była drogą na mapie. Mogła się też obracać w kółko tak zaabsorbowana, że nie widziała ani nie słyszała niczego wokół siebie. ,,Ludzie dokoła mnie byli przezroczyści [...J Nawet nagły hałas nie wyrywał mnie z mojego świata". (Nie Jest jasne, czy to hiperogniskowanie uwagi - postrzeganie równie wąskie, jak intensywne -jest pierwotnym przejawem autyzmu, czy też rodzajem reakcji na wszechogarniające bombardowanie bodźcami. Podobne hiperogniskowanie obserwuje się czasem w syndromie Tourette'a). Gdy miała trzy lata, została zabrana do neurologa; orzeczono autyzm. Napomykano, że może się okazać nieunikniona dożywotnia hospitalizacja. Całkowity brak zdolności mowy w tym wieku wydawał się szczególnie złowieszczy. * Wszystkie cytaty z autobiografii pochodzą z polskiego wydania książki: Temple Grandin, Margaret M. Scarianu, Byłam dzieckiem autystycznym, przeł. E. Zachara, Warszawa-Wroclaw 1995 (przyp. tfum.). 275 Jakim cudem, zastanawiałem się, udało się jej przejść od tego prawie niezrozumiałego dzieciństwa, od chaosu, fiksacji, braku kontaktu, furii - tego stanu dzikości i rozpaczy, które omal jej nie przywiodły do zamknięcia w zakładzie w wieku trzech lat - do stania się odnoszącym sukcesy biologiem i inżynierem, z którym miałem się spotkać? Zadzwoniłem do Temple z lotniska w Denver, żeby jeszcze raz potwierdzić nasze spotkanie - nie wykluczałem, że mogła czuć się niepewnie w tych okolicznościach, chciałem więc ustalić ostatecznie czas i miejsce rozmowy. Do Fort Collins jedzie się godzinę i kwadrans, powiedziała Temple, udzielając mi szczegółowych wskazówek, jak odnaleźć jej biuro na Uniwersytecie Stanowym Colorado, gdzie pracuje jako docent na Wydziale Zoologii. Umknął mi jakiś fragment marszruty, poprosiłem zatem Temple o powtórzenie. Ku mojemu zdumieniu jeszcze raz rozpoczęła całą kilkuminutową litanię sformułowaną z użyciem niemal tych samych słów. Wyglądało na to, że plan dojazdu został mi podany dokładnie w tej postaci, w jakiej był obecny w głowie Temple: wmontowany na sztywno w system skojarzeń, w program, nie poddawał się już dekompozycji na części składowe. Jedna z dyrektyw wymagała jednak uzupełnienia. Za pierwszym razem Temple powiedziała mi, że powinienem skręcić w prawo w College Street, na skrzyżowaniu, które miałem rozpoznać po restauracji "Taco Beli" [Dzwon Taco]. W drugim zestawie wskazówek Temple dodała "przypis": okazało się, że restauracja została niedawno poddana gruntownej przebudowie, skrywa się teraz za pseudowiejską fasadą i w najmniejszym stopniu nie jest "dzwonnicza". Uderzyło mnie to urocze, dziwaczne określenie - autystycy uważani są za pozbawionych poczucia humoru i wyobraźni, tymczasem "dzwonniczość" z pewnością była oryginalnym pomysłem, spontanicznym i czarującym porównaniem. Dotarłem do kampusu uniwersyteckiego i zlokalizowałem budynek Wydziału Zoologii, gdzie już czekała Temple. Jest wysoką, silnie zbudowaną kobietą po czterdziestce; ubrana była w dżinsy, trykotową koszulkę i buty z cholewami - swój zwykły strój. Ubra- 276 nie, wygląd, sposób zachowania - proste, szczere, bezpośrednie;sprawiała wrażenie stanowczej, racjonalnej hodowczyni bydła, nie zwracającej uwagi na konwenanse towarzyskie i mody, całkowicie pozbawionej fochów i fanaberii, o uderzającej prostocie zachowania i umysłu. Kiedy wyciągnęła rękę na powitanie, dłoń powędrowała za wysoko, zamarła na moment w rodzaju spazmu czy mechanicznego gestu - był to jakby ślad, echo stereotypów, jakie niegdyś sobie narzuciła. Po czym obdarzyła mnie mocnym uściskiem dłoni i zaprowadziła do swojego biura. (Jej chód wydał mi się trochę niezgrabny, niepewny, jak to często bywa w przypadku autystycznych dorosłych. Temple przypisuje to ataksji, zaburzeniom koordynacji ruchowej, związanym z niedorozwojem systemu przedsionkowego i części móżdżku. Później przeprowadziłem krótkie badanie neurologiczne, koncentrując się na funkcjonowaniu móżdżku i zmysłu równowagi Temple; wykryłem rzeczywiście słabą ataksję, występującą jednak w zbyt małym stopniu, aby w pełni uzasadnić jej dziwny chód). Wskazała mi krzesło bez wstępnych ceremonii, formalnych gestów grzeczności, pogaduszek typu: Jak minęła podróż? Jak mi się podoba Colorado? Pokój zawalony papierami, świadczącymi o sprawach załatwionych i czekających na załatwienie, mógłby należeć do jakiegokolwiek pracownika akademickiego; ściany udekorowane były fotografiami projektów Temple i figurkami zwierząt- trofeów z jej podróży. Temple od razu zagłębiła się w omówienie swojej pracy: mówiła o swoim wczesnym zainteresowaniu psychologią i zachowaniem zwierząt, o tym, jak wiązały się one z samoobserwacją i poczuciem jej własnych potrzeb jako osoby autystycznej, jak splotło się to z wizualizującą i inżynierską stroną jej osobowości, by skierować ją do tej specjalnej dziedziny, którą uczyniła swoją własną: do projektowania ferm, karmników, zagród, rzeźni - wielofunkcyjnych systemów hodowli zwierząt. Wręczyła mi książkę zawierającą niektóre z jej wypracowanych w ciągu wielu lat projektów (nosiła tytuł Beef Cattie Behaviors, Handling and Facilities Design [Zachowania, hodowla i projektowanie urządzeń gospodarskich zwierząt rzeźnych]). Z podziwem 277 oglądałem skomplikowane i piękne projekty, zaprezentowane w klarowny i logiczny sposób: od diagramów przedstawiających wzory zachowań krowy, owcy i świni, poprzez szkice zagród, aż po coraz bardziej złożone schematy budynków gospodarskich i ferm. Mówiła kompetentnie i jasno, ale z jakimś niepohamowanym, niewzruszonym impetem. Raz rozpoczęte zdanie czy akapit musiały zostać doprowadzone do końca, nic nie mogło zostać nie dopowiedziane, domyślne. Czułem się wyczerpany, byłem głodny i chciało mi się pić - byłem w podróży cały dzień i nie jadłem lunchu. Miałem nadzieję, że Temple to dostrzeże i poczęstuje mnie choćby kawą. Nie zauważyła, więc po godzinie, gdy już byłem całkiem przygnieciony ciężarem jej zbyt szczegółowych i nie uznających zmęczenia zdań, wymagających ode mnie koncentrowania się na kilku rzeczach naraz (bo rejestrowałem nie tylko to, co mówiła, a co było dla mnie nie znane i często skomplikowane, ale także jej procesy mentalne, typ osobowości), sam wreszcie poprosiłem o kawę. Nie usłyszałem żadnego: "Przepraszam, powinnam była zaproponować ci wcześniej". Nie było żadnego "smaru towarzyskiego". Po prostu Temple natychmiast zaprowadziła mnie do automatu z kawą znajdującego się w sekretariacie piętro wyżej i przedstawiła sekretarkom w cokolwiek szorstki sposób. Znowu odbierałem ją jako osobę, która z grubsza wyuczyła się, "jak się zachować" w takich sytuacjach, nie poświęcając jednak wiele osobistej uwagi odczuciom innych ludzi ani niuansom stosownych towarzyskich subtelności. - Czas na obiad - oznajmiła nagle Temple po kolejnej godzinie spędzonej w jej gabinecie. - Na Zachodzie jadamy wcześnie. Poszliśmy do pobliskiej restauracji, stylizowanej na saloon z westernów (wahadłowe drzwi, strzelby i poroża na ścianach), już pełnej ludzi - zgodnie z przepowiednią Temple, mimo że była dopiero piąta po południu - i zamówiliśmy klasyczne danie Zachodu: żeberka z piwem. Jedliśmy ze smakiem, rozmawiając w czasie posiłku o technicznych aspektach pracy Temple i sposobie, w jaki przedstawia sobie w umyśle - wizualizując - każdy projekt, każdy 279 napotkany problem. Kiedy wyszliśmy z restauracji, zaproponowałem spacer i Temple zaprowadziła mnie na łąkę rozciągającą się wzdłuż starej linii kolejowej. Temperatura szybko spadała - byliśmy w końcu pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, w bocznym świetle kończącego się dnia wirowały komary i zewsząd dochodziło cykanie świerszczy. Spostrzegłem kilka skrzypów (jedna z moich ulubionych roślin) rosnących na błotnistej łasze przy torach i dałem wyraz entuzjazmowi spowodowanemu tym odkryciem. Temple rzuciła okiem i orzekła: ,,equisetum"; najwyraźniej nie poruszyło jej to tak jak mnie. Podczas lotu do Denver czytałem znakomite opowiadanie, autorstwa wyjątkowo utalentowanej, normalnej dziewięciolatki, baśń pełną poczucia mitu, magii, animizmu, kosmogonii. Teraz, gdy szliśmy wśród skrzypów, zastanawiałem się, jaka jest kosmogonia Temple. Jak reaguje ona na mit, na dramat? Spytałem ją o grecką mitologię. Odparła, że wiele mitów greckich czytała jako dziecko. Szczególnie zainteresował ją mit o Ikarze -jak leciał tak blisko słońca, że wosk zlepiający jego skrzydła rozpuścił się, i jak spadł, zabijając się. "Rozumiem Nemezis i Hubris" - powiedziała. Potwierdziło się jednak moje przypuszczenie, że miłości bogów były dla niej zagadką i pozostawiały ją obojętną. Podobnie ze sztukami Szekspira. Przyznała, że Romeo i Julia zdezorientowali ją zupełnie ("Nigdy nie wiedziałam, o co im właściwie chodzi"), a w Hamlecie zagubiła się w nawrotach akcji. I choć sama scharakteryzowała te kłopoty jako "trudności z uszeregowaniem", wynikały one raczej z jej niezdolności do empatycznego wczucia się w postacie, do śledzenia zawiłej gry motywów i intencji. Powiedziała, że jest zdolna do rozumienia "prostych, silnych, uniwersalnych uczuć", ale nie może przebrnąć przez złożone emocje i gry uprawiane między ludźmi. - Prawie zawsze czuję się jak antropolog na Marsie - wyznała. Temple zadała sobie wiele trudu, żeby - jak powiedziała - utrzymać swoje życie w prostocie, czynić sprawy jasnymi i dosłownymi. Przez lata zbudowała sobie rozległą bibliotekę doświadczeń, jakby zbiór taśm wideo, które mogła w każdej chwili odgrywać w umyśle - taśm z zapisem, jak ludzie zwykli się zachowywać 280 w różnych okolicznościach. Odgrywając je raz za razem, usiłowała ich treść skorelować z tym, co obserwowała w danym momencie, stopniowo ucząc się przewidywać ludzkie reakcje w podobnych sytuacjach. Uzupełniała zasoby swego doświadczenia przez nieustanne czytanie - także pism handlowych i "Wali Street Journal"; wszystko to wzbogacało jej wiedzę o gatunku. "To ściśle logiczny proces" - wyjaśniła. Opowiedziała mi, jak w jednym z zaprojektowanych przez nią zakładów występowały powtarzające się awarie pewnej maszyny. Zdarzały się one jednak tylko wówczas, gdy w tym samym pomieszczeniu znajdowała się konkretna osoba - John. ,,Skorelowała" wreszcie te incydenty i wywnioskowała, że to John musi dokonywać sabotażu. - Musiałam się nauczyć podejrzliwości, musiałam dojść do tego poznawczo. Byłam zdolna, żeby dodać dwa do dwóch, ale nie widziałam pełnego zawiści wyrazu jego twarzy. - Podobne zdarzenia nie były czymś niezwykłym w jej życiu: - Niektórych ludzi aż skręca, że takie autystyczne dziwadło przychodzi i projektuje całe wyposażenie. Chcą mieć wyposażenie, ale drażni ich, że nie potrafią sami tego zrobić, a ja z Tomem (kolegą inżynierem) możemy, że każde z nas ma w głowie komputer wart setki tysięcy dolarów. W swojej prostolinijności i naiwności Temple była z początku obiektem trików wszelkiego rodzaju; ten rodzaj niewinności i naiwności, który nie wynika z cnót moralnych, ale z niezdolności zrozumienia skrywanych lub udawanych uczuć ("brudnych sztuczek świata", jak je nazywa Traheme) jest niemal powszechny wśród autystyków. Jednak po latach Temple nauczyła się swoimi pośrednimi sposobami, studiując swoją "bibliotekę", rozpoznawać niektóre reguły rządzące światem. Stała się zdolna założyć swoją własną firmę i pracować jako niezależny konsultant przy projektowaniu i budowie urządzeń służących do hodowli zwierząt na całym świecie. Z zawodowego punktu widzenia odniosła wielki sukces, lecz inne typy interakcji międzyludzkich - towarzyskie, seksualne - są dla niej niedostępne. "Moja praca to moje życie - powiedziała do mnie kilkanaście razy - nie ma w nim miejsca na wiele więcej". 281 Zdawało mi się, że w głosie jej brzmią przemieszane ze sobą ból, wyrzeczenie, zdecydowanie i akceptacja, że te same uczucia wyraża, pisząc. W jednym z jej artykułów możemy przeczytać: Nie pasuję do życia towarzyskiego miasta ani uniwersytetu. Prawie wszystkie moje kontakty towarzyskie dotyczą ludzi zajmujących się zwierzętami hodowlanymi albo zainteresowanych autyzmem. Większość piątkowych i sobotnich wieczorów spędzam na pisaniu i szkicowaniu. Interesuję się głównie faktami, dla relaksu czytuję przeważnie prace naukowe. Nie budzą mojego zainteresowania powieści ze skomplikowanymi relacjami między bohaterami, ponieważ nie jestem w stanie zapamiętać sekwencji wydarzeń. Szczegółowe opisy nowych technologii w książkach science fiction czy opisy egzotycznych krajów są o wiele ciekawsze. Moje życie byłoby straszne, gdyby zabrakło w nim wyzwań stawianych przez karierę zawodową. Wczesnym rankiem następnego dnia, w sobotę, Temple zabrała mnie swoim wozem terenowym z napędem na cztery koła, którym zjeździła cały Zachód, odwiedzając fermy, rancza, zagrody i zakłady mięsne. W drodze do jej domu zagadnąłem ją o badania, jakie wykonała, przygotowując swoją pracę doktorską; teza dotyczyła wpływu wzbogacania i zubożenia środowiska na rozwój mózgu świni. Opowiedziała mi, jak wielkie różnice rozwinęły się między dwiema grupami, jak towarzyskie i przyjazne stały się świnie "wzbogacone", a - na ich tle -jak nadwrażliwe i agresywne (i nieomal "autystyczne") stały się świnie "zubożałe". (Zastanawiała się przy tym, czy jednym z czynników wzmagających ludzki autyzm nie jest ubóstwo doświadczeń). "Pokochałam moje wzbogacone świnie - powiedziała-bardzo się do nich przywiązałam. Tak bardzo, żenię mogłam ich zabić". Zwierzęta musiały zostać poświęcone na końcu eksperymentu, aby można było zbadać ich mózgi. Opisała mi, jak świnie, gdy nadszedł koniec, dały się jej ufnie poprowadzić na swój ostatni spacer i jak je uspokajała, gładząc je i mówiąc do nich, podczas gdy je zabijano. Była bardzo rozbita, gdy było już po wszystkim. "Płakałam i płakałam [...]" 282 Właśnie skończyła tę opowieść, gdy dotarliśmy do jej domu - małego piętrowego budynku, znajdującego się dość daleko od kampusu. od kampusu. Parter urządzono komfortowo, ze zwyczajowym umeblowaniem: sofa, fotel, telewizor, obrazy na ścianach; miałem jednak wrażenie, że rzadko jest używany. Był tam ogromny, sepiowy dagerotyp farmy jej pradziada w Grandin, w Północnej Dakocie, pochodzący z 1880 roku; inny jej pradziad wynalazł-jak mi powiedziała - automatycznego pilota dla samolotów. Czuła, że to po nich odziedziczyła swoje rolnicze i inżynierskie talenty. Piętro zajęte było przez gabinet Temple, z maszyną do pisania (ale bez komputera) i wszechobecnymi maszynopisami i książkami: książki dosłownie przelewały się przez próg do wszystkich innych pomieszczeń. (Mój własny mały dom nazwano kiedyś ,,maszyną do pracy"; podobnie odbierałem dom Temple). Na jednej ze ścian wisiała wielka krowia skóra, do której przypięto kolekcję niezliczonych identyfikatorów i plakietek, pochodzących z setek konferencji, w których Temple brała udział. Niecodzienne zdało mi się sąsiedztwo identyfikatora z Amerykańskiego Instytutu Mięsa i drugiego, z Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrów. Temple opublikowała ponad sto prac dotyczących urządzeń gospodarskich i zachowania zwierząt oraz poświęconych autyzmowi. Przemieszanie identyfikatorów było świadectwem intymnego pokrewieństwa tych dwóch dziedzin. Wreszcie, bez cienia nieśmiałości czy zażenowania (emocji jej obcych), Temple zaprowadziła mnie do swojej sypialni, surowego pokoju o białych ścianach, w którym - obok łóżka - stał wielki, dziwnie wyglądający obiekt. - A cóż to jest?-spytałem. - To mój poskrom - odparła Temple. - Niektórzy nazywają to maszyną ściskającą. Urządzenie miało dwie solidne, drewniane pochyłe ściany, każda o wymiarach mniej więcej cztery na trzy stopy, obite miękką, grubą wyściółką. Połączone były zawiasami z długim i wąskim spodem, tworząc rynnę w kształcie litery V, w której mieściło się ludzkie ciało. Na jednym końcu znajdował się skomplikowany panel sterowniczy, z którego wychodziły wysokociśnieniowe rury prowadzące 283 do jeszcze jednego urządzenia ukrytego za ścianą. Temple zaprowadziła mnie i tam. - To przemysłowy kompresor - powiedziała - używa się takich do pompowania kół. - Ale do czego to służy? - Wytwarza silny, ale przyjemny nacisk na ciało, od ramion po kolana. Albo nacisk stały, albo pulsujący, jak się woli. Wczołgujesz się tędy - pokażę ci - i włączasz kompresor. Całe sterowanie masz w zasięgu ręki, o tu, z przodu. Kiedy spytałem, po co ktoś miałby się poddawać takiemu naciskowi, opowiedziała mi, że gdy była małą dziewczynką, bardzo chciała być przytulana, lecz zarazem panicznie bała się każdego kontaktu. Gdy trzymała ją w ramionach ulubiona (lecz ogromna) ciotka, odczuwała przytłoczenie, przygniecenie doznaniami; było jej spokojnie i przyjemnie, a jednocześnie czuła się przerażona i wchłonięta. Zaczęła marzyć o magicznej maszynie - miała wtedy pięć lat - która ściskałaby ją mocno, ale delikatnie, co przypominałoby uścisk ramion, i która całkowicie poddawałaby się jej poleceniom i kontroli. Po latach, już jako dojrzewająca dziewczyna, zobaczyła rycinę przedstawiającą ściskający poskrom dla bydła, mający zwierzęta unieruchamiać i uspokajać. Wtedy zrozumiała, że "to jest to"; po małych zmianach, dopasowujących urządzenie do rozmiaru człowieka, mogłaby to być jej magiczna maszyna! Rozważała też inne typy urządzeń - nadmuchiwany kombinezon, który wywierałby nacisk na całą powierzchnię ciała - ale prostota bydlęcego poskromu była nieodparta. Będąc osobą praktyczną, Temple szybko wcieliła marzenia w życie. Pierwsze modele działały dość brutalnie - zdarzały się im zacięcia. Ale rychło maszyna ewoluowała do wygodnego, przewidywalnego systemu, zdolnego do zaordynowania "uścisku" o takich dokładnie parametrach, jakie mu zadano. Maszyna ściskająca działała właśnie tak jak w marzeniach z dzieciństwa: dawała odczucie uspokojenia i przyjemności. Wyznała, że nie przetrwałaby burzliwego okresu studiów, gdyby nie to urządzenie. Nie mogła się zwrócić do ludzi po pocieszenie i komfort, zawsze jednak mogła użyć ma- 284 szyny. Urządzenie stało - nie ukrywane ani nie eksponowane - wjej pokoju, wzbudzając szyderstwa lub podejrzliwość; psychiatrzy postrzegali je jako "regres" albo "fiksację" - problem, który podlega psychoanalizie i powinien zostać rozwiązany. Z charakterystycznym dla siebie uporem, nieustępliwością, prostolinijnością i odwagą Temple ignorowała wszystkie te komentarze i reakcje, zdeterminowana, by znaleźć naukowe "uzasadnienie" swoich odczuć. Zarówno przed obroną, jak i po obronie doktoratu prowadziła systematyczne badania wpływu mocnego nacisku na osoby autystyczne, studentów college'u i zwierzęta. Jej artykuł na ten temat został zamieszczony w zeszłym roku w "Journal of Child and Adolescent Psychopharmacology". Dziś maszyna ściskająca Temple, modyfikowana na różne sposoby, przechodzi wszechstronne testy kliniczne. Temple stała się także najbardziej znanym projektantem poskromów dla bydła na świecie. Opublikowała wiele artykułów o teorii i praktyce humanitarnego obezwładniania i delikatnego unieruchamiania w pismach fachowych z dziedziny weterynarii i przemysłu mięsnego. Mówiąc o tym wszystkim, Temple uklękła, wsunęła się do "V" i wyciągnęła się na pełną długość, leżąc twarzą do dołu, po czym włączyła kompresor (napełnienie głównego zbiornika zajęło minutę) i przekręciła dźwignię sterującą. Boki urządzenia zbliżyły się, obejmując ją mocno, a potem, gdy lekko zmodyfikowała położenie dźwigni, rozluźniły nieco uchwyt. Była to najdziwaczniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem, a jednak mimo to poruszająca i prosta. Nie było wątpliwości co do efektu. Głos Temple, często szorstki igtośny, stał się w czasie jej pobytu w maszynie ściskającej cichszy i łagodniejszy. - Koncentruję się na tym, jak delikatnie potrafię tym sterować -powiedziała, uzupełniając to wyznanie podkreśleniem konieczności "całkowitego poddania się uściskowi". - Jestem teraz zupełnie zrelaksowana - dodała cicho. - Domyślam się, że inni osiągają to samo poprzez kontakty z ludźmi. Maszyna daje Temple nie tylko przyjemność i relaks, ale i zdolność współodczuwania z innymi ludźmi. Mówi, że gdy w niej leży, myśli jej często zwracają się do matki, do ulubionej ciotki, do 285 nauczycieli. Czuje ich miłość do siebie i swoją do nich. Temple sądzi, że z pomocą maszyny otwiera drzwi do świata odczuć emocjonalnych, inaczej dla niej niedostępnego, że urządzenie pozwala jej okazywać empatię, niemal tego uczy. Po jakichś dwudziestu minutach Temple wynurzyła się z maszyny wyraźnie spokojniejsza i rozluźniona (twierdzi, że jej kot z łatwością wyczuwa tę różnicę w analogicznych sytuacjach) i spytała, czy mam ochotę sam spróbować. Byłem rzeczywiście ciekaw, więc wczołgałem się do środka, czując się trochę głupio i nieswojo, ale - ze względu na naturalność zachowania Temple - mniej, niż można by się spodziewać. Włączyła ponownie kompresor, główny zbiornik napełnił się i przystąpiłem do eksperymentów ze sterowaniem. To było rzeczywiście słodkie, kojące uczucie, coś, co przypominało mi dawne dni, kiedy lubiłem nurkować, a nacisk wody na mój skafander był jak uścisk obejmujący całe ciało. Po mojej próbie z maszyną pojechaliśmy oboje, należycie zrelaksowani, do uniwersyteckiego gospodarstwa doświadczalnego, w którym Temple przeprowadza większość swoich badań. Zdawało mi się wcześniej, że istnieje granica czy nawet przepaść między prywatnym lub, by tak rzec, intymnym królestwem jej autyzmu a publiczną sferą pracy zawodowej. Jednak stawało się coraz bardziej jasne, że nie były one w ogóle odseparowane, że dla niej to, co prywatne, i to, co zawodowe, było całkowicie zrośnięte. - U cieląt wzbudza niepokój ten sam rodzaj dźwięków co u osób autystycznych: wysokie tony, syk powietrza, nagły głośny hałas; nie mogą się do tego przyzwyczaić -powiedziała mi Temple. - Ale nie przeszkadzają im niskie, dudniące dźwięki. Wizualnie niepokoją je ostre kontrasty, cienie, nagły ruch. Lekkie dotknięcie płoszy je, a silny, zdecydowany dotyk uspokaja. Sposób, w jaki uskakuję przed dotknięciem, jest taki sam u dzikich krów; moje oswajanie się ze sferą dotyku jest bardzo podobne do uspokajania dzikiej krowy. 286 Właśnie to zrozumienie wspólnego obszaru (w sensie elementarnych odczuć i doznań) dzielonego przez zwierzę i człowieka leżało u podłoża jej uwrażliwienia na zwierzęta, nakazując jej domagać się ich ludzkiego traktowania. Temple przysposobiły do tej wiedzy, jak sądziła, po części doświadczenie jej własnego autyzmu, po części zaś farmerski rodowód oraz to, że w dzieciństwie spędziła wiele czasu na farmie. Jej sposób myślenia uniemożliwiał zanegowanie tej rzeczywistości. - Wzrokowcom łatwiej identyfikować się ze zwierzętami - powiedziała w trakcie jazdy do gospodarstwa doświadczalnego. - Jeśli wszystkie twoje procesy myślowe osadzone są w języku, to jak możesz uznać, że ta krowa myśli? Ale jeśli myślisz obrazami... Temple zawsze miała wielką zdolność obrazowania. Była zdumiona, kiedy odkryła, że jej własny, operujący na granicy halucynacji aparat wizualizacyjny nic jest uniwersalną właściwością ludzi, że są tacy, którzy najwyraźniej myślą w inny sposób. Nadal jest to dla niej zagadką. "A jak ty myślisz?" - nie przestawała mnie pytać. Nie miała jednak pojęcia, że potrafi szkicować i kreślić plany, dopóki - mając dwadzieścia osiem lat - nie ujrzała kreślarza przy pracy. - Zobaczyłam, jak on to robi, a potem zdobyłam dokładnie takie same przybory i ołówki jak on, półmilimetrowe HB -i zaczęłam udawać, że jestem nim. Rysunek tworzył się sam, a kiedy był skończony, nie mogłam uwierzyć, że to ja go zrobiłam. Nie musiałam się uczyć rysować ani projektować: udawałam, że jestem Davi-dem i przywłaszczyłam to sobie: rysowanie i resztę"6 . 6 Z początku zdawało mi się - na podstawie tego, co powiedziała mi Temple - ze ów "zawłaszczony" David, połknięty wraz ze swymi umiejętnościami w całości, istniał jako rodzaj implantu, obcego ciała wewnątrz niej, i z czasem dopiero został przez nią przyswojony jako część jej samej. Inna utalentowana (i poetyczna) autystyczna kobieta porównała samą siebie w tym zakresie do boa dusiciela, połykającego w całości swą zdobycz, którą jednak trawi bardzo powoli. Wydaje się, że niekiedy "połknięta" rola czy umiejętność nie jest asymilowana i integrowana we właściwy sposób; może zaniknąć lub być "wydalona" równie nagle, jak została zdobyta. Stijd też tendencja (szczególnie wyraźna u młodych autystycznych sawantów), aby pochłonąć złożone umiejętności, osobowość lub wiele informacji naraz, manipulować nimi czas jakiś, po czym uwolnić się od nich czy też zapomnieć o nich bez żadnego widocznego śladu (podobne nie zintegrowane zachowania lub spazmatyczne naśladownictwo spotyka się również u osób z zaawansowanym syndromem Touret-te'a). Znacznie bardziej skomplikowana jest sytuacja, w której zachowania tworzące nawet odrębną postać, są pozostawiane jako rodzaj pseudoosobowości. U dorosłych autystyków spotyka się zatem odgrywanie zestereotypizowanych, przesadzonych, niemal komiksowych zachowań seksualnych (naśladownictw czy karykatur postaci z historyjek obrazkowych lub mydlanych oper w telewizji). Donna Williams w swych fascynujących wyznaniach osobistych (Nobody Nowhere [Nikt nigdzie] i Snmebody Somewhere [Ktoś gdzieś]) opisuje, jak "adoptowała" dwie osobowości - Carol i Williego - i jak myślała i mówiła poprzez nie całymi latami, mając zarazem jedynie zręby tożsamości własnej. 287 Temple nieustannie przeprowadza myślowe "symulacje", jak je nazywa: - Wyobrażam sobie zwierzę wchodzące na pochylnię, oglądam je ze wszystkich stron, z różnych odległości, w zbliżeniu i w szerokim planie, nawet z lotu ptaka - albo sama staję się zwierzęciem i odczuwam to, co ono odczuwa, wchodząc na pochylnię. Lecz jeśli myśli się wyłącznie obrazami, to nie można zrozumieć, na czym polega myślenie niewizualne; traci się bogactwo i dwuznaczność, kulturowy podtekst i głębię języka. Wszyscy autystycy, powiedziała mi wcześniej Temple, są podobni do niej i myślą intensywnymi obrazami. Jeśli to prawda, zastanawiałem się, to może jest w tym coś więcej niż czysta koincydencja; może jest to istotna wskazówka dla zrozumienia autyzmu? Farma bydlęca, nawet duża, jest przeważnie cicha, kiedy jednak przyjechaliśmy na miejsce, przywitał nas hałas ryczących zwierząt. "Musieli rano oddzielić cielęta od krów", powiedziała Temple. Rzeczywiście, tak właśnie było. Spostrzegliśmy ryczącą krowę, błądzącą za ogrodzeniem w poszukiwaniu swojego cielaka. - To nie jest szczęśliwa krowa - stwierdziła Temple - to zwierzę smutne, zdenerwowane, nieszczęśliwe. Chce mieć swoje dziecko z powrotem, wzywa je, szuka. Zapomni na chwilę, a potem zacznie od nowa. To jak żałoba, płacz po utraconym bliskim. Ludzie nie uznają zwierzęcych uczuć ani myśli. Skinner na pewno by nie uznał. 288 Przed ukończeniem studiów w New Hampshire Temple pisała do B.F. Skinnera, wielkiego psychologa behawiorysty, a w końcu do niego przyjechała. - Czułam się, jakby mi Pan Bóg udzielił audiencji. Ale zawiodłam się. Niczym nie różnił się od normalnych ludzi. Powiedział mi, że wcale nie musimy dociekać, jak pracuje mózg, że to tylko kwestia warunkowanych odruchów. A ja w żaden sposób nie mogłam uwierzyć, że to tylko bodziec-reakcja. Era Skinnera, stwierdziła Temple, polegała na odmowie uznania uczuciowości zwierząt: racjonalizowano ich zachowania, uważając je za automaty. Był to okres wyjątkowego okrucieństwa, zarówno gdy szło o eksperymenty na zwierzętach, jak i o prowadzenie gospodarstw hodowlanych i rzeźni. Temple natknęła się kiedyś na określenie behawioryzmu jako "nauki zaniedbującej"; tak właśnie sama go odbiera. Jej ambicją jest przywrócenie hodowli właściwego rozumienia emocji zwierząt. Widok i muczenie rozpaczającej krowy rozzłościły Temple, kierując jej myśli do nieludzkich aspektów rzeźni. Nie miała nigdy do czynienia z hodowlą kurcząt, twierdzi jednak, że właśnie ubój kurcząt jest najbardziej obrzydliwy. "Kiedy przychodzi pora na ostatnią podróż, wiesza się kurczęta głowami w dół i podrzyna gardła". Podobnie wiązane i wieszane do góry nogami są woły, tak aby ich krew spłynęła do głowy przed poderżnięciem szyi: to typowy widok w starych koszernych ubojniach. "Zdarza się, że łamane są podczas tego nogi; zwierzęta ryczą z bólu i przerażenia". Na szczęście praktyki te powoli odchodzą w przeszłość. - Właściwie przeprowadzony ubój jest bardziej humanitarny niż śmierć naturalna - ciągnęła Temple - osiem sekund po przecięciu gardła wyzwalane są endorfiny i zwierzę umiera bezboleśnie. Podobnie dzieje się na przykład z owcą rozszarpaną przez kojoty. Przyroda tak to urządziła, żeby ulżyć umierającemu zwierzęciu. Co jest straszne, tym bardziej że można tego uniknąć, to ból i okrucieństwo, wywołanie stresu i strachu przed zadaniem ostatecznego cięcia. Temu przede wszystkim chce zapobiegać Temple. 289 - Pragnę zreformować przemysł mięsny. Są aktywiści, którzy chcą go całkowicie wyeliminować - powiedziała, po czym dodała: -Nie znoszę radykalizmu, wszystko jedno, lewicowego czy prawicowego. Mam radykalną niechęć do radykałów! Z dala od odgłosów rozpaczy wydawanych przez oddzielone od cieląt krowy, których stres Temple zdawała się przeżywać głęboko, odnaleźliśmy spokojny i cichy zakątek farmy, gdzie flegmatycznie pasło się bydło. Temple uklękła i wzięła pęk siana, a jedna z krów podeszła do niej, biorąc siano z jej ręki swoimi miękkimi wargami. Twarz Temple rozjaśniła się i złagodniała. "Tu jestem u siebie - powiedziała. - Gdy jestem z bydłem, nie muszę używać intelektu: po prostu wiem, co ta krowa czuje". Zwierzęta zdawały się to odbierać - wyczuwały jej spokój, jej pewność siebie, i przychodziły do jej ręki. Do mnie się nie zbliżały. Być może czuły skrępowanie mieszkańca miasta, który - żyjąc głównie w świecie konwencji i znaków kulturowych -jest niepewny, jak zachować się wobec dużych, niewerbalnych stworzeń. - Z ludźmi jest inaczej - kontynuowała Temple, nawiązując do swej wcześniejszej uwagi o tym, że czuje się jak antropolog na Marsie. - Bada się ludność planety, próbując wykryć wzory zachowań tubylców. A ze zwierzętami nie mam takiego problemu. Byłem uderzony tą niezmierną różnicą, przepaścią między jej bezpośrednim, intuicyjnym rozpoznaniem nastrojów i ich oznak u zwierząt a wyjątkowymi trudnościami, jakie sprawiało jej rozumienie istot ludzkich, ich kodów i sygnałów, sposobów zachowania. Ktoś mógłby powiedzieć, że jest wyprana z emocji albo całkowicie pozbawiona zdolności współodczuwania. Tymczasem jej postrzeganie nastrojów i uczuć zwierząt było tak silne, że niekiedy mogło nią owładnąć bez reszty. Temple sądzi, że potrafi odczuwać to, co fizyczne lub fizjologiczne - zwierzęcy ból i strach. Nie wyczuwa natomiast stanów ludzkiego umysłu, niedostępne jest jej ludzkie postrzeganie 7. Gdy była młodsza, nie była zdolna do zinterpretowa- 7 Była niepomiernie poruszona, wręcz w fizycznym szoku, gdy podczas rozmowy naśladowałem młodego człowieka z wyjątkowo silnym syndromem Tourette'a, który wśród gwałtownych tików wybił sobie oczy. Temple zareagowała natychmiast i wprost na wyrażanie pierwotnych odruchów, gwałtu i bólu. Przypomniało mi się, jak Shane ze swoim Tourette'em całkiem łagodnie docierał do autystycznych dzieci w Camp Winston, na poziomie emocji i zwierzęcej sympatii, poziomie bardziej elementarnym i bezpośrednio komunikowalnym niż poziom złożonych stanów umysłu. 290 nia ekspresji najprostszych nawet ludzkich emocji; nauczyła sieje "dekodować" dopiero później, nie zawsze je podzielając. (Doktor Hennclin z Londynu opowiedziała mi podobną historię dotyczącą inteligentnej dwunastoletniej autystycznej dziewczynki, która przyszła do niej i powiedziała o innej uczennicy: "Joanie wydaje śmieszne dźwięki". - Gdy poszła zbadać sprawę, okazało się, że Joanie gorzko płacze. Dla autystycznej dziewczynki było zupełnie niedostępne poznawczo takie zjawisko jak płacz; rejestrowała jedynie jego fizyczną warstwę, owe "śmieszne dźwięki". Przypomniała mi się również Jessy Park, która była zafascynowana faktem, że cebula wywołuje łzy, ale absolutnie nie mogła pojąć, jak można płakać z radości) 8. Na poziomie zjawisk sensomotorycznych, konkretnych, nie zapośredniczonych, Temple jest niesłychanie wrażliwa. "Mogę poznać, kiedy człowiek jest wściekły - powiedziała mi - albo kiedy się uśmiecha". Na tym pierwotnym, niemal zwierzęcym poziomie nie ma zatem problemów. A co z dziećmi, zapytałem. Czy nie są one ogniwem pośrednim między zwierzętami a ludźmi dorosłymi? Przeciwnie, odparła Temple, z dziećmi miała największe kłopoty, gdy próbowała z nimi rozmawiać, przyłączać się do ich zabaw: te same trudności, które przeżywała jako mała dziewczynka. Dzieci, jak sądzi Temple, już w wieku trzech, czterech lat są bardzo zaawansowane na tej drodze rozwoju, na którą ona - osoba autystyczna - ledwo wstąpiła. Małe dzieci już "rozumieją" innych ludzi na sposób, który dla niej pozostaje niedostępny. Czymże zatem jest to coś, naciskałem dalej, co dzieje się między normalnymi ludźmi, a z czego ona czuje się wyłączona? Musi mieć 8 Pewne osoby autystyczne trzymają niekiedy psy, podobnie jak czynią niewidomi lub głusi, dla wspomożenia własnej percepcji - w tym wypadku społecznej. Z pomocą psa "odczytują" intencje gości, których mogą sami nie dostrzegać. Znam dwóch autystyków, którzy przypisują swoim psom umiejętności "telepatyczne", choć oczywiście psy te mają jedynie zdolności normalne dla psów (i normalne dla ludzi). 291 to związek ze znajomością kodów i konwencji towarzyskich, wnioskowała Temple, z przesłankami kulturowymi wszelkich możliwych rodzajów. Tej wiedzy nabywanej implicite, akumulowanej i wytwarzanej przez jednostki na podstawie doświadczenia spotkań z innymi w ciągu całego życia - jej właśnie zdaje się Temple brakować najbardziej. Nie dysponując nią, musi "wyliczać" uczucia innych ludzi, ujmując algorytmicznie i dosłownie to, co dla nas stanowi rodzaj drugiej natury. Ona sama, jak przypuszcza, nie miała zapewne żadnych doświadczeń towarzyskich, na których mogłaby oprzeć wiedzę o relacjach międzyludzkich. Mogło to wyniknąć również z jej trudności językowych i niedostatków naturalnego gestu, barier destruujących jej dzieciństwo w okresie, gdy prawie wcale nie mówiła. A i później myliły jej się zaimki, tak że nie odróżniała "ty" od ,Ja", niezależnie od kontekstu. Niezwykłe są historie z tamtego okresu, które opowiedziała mi Temple, jak i te, które zawarła w swojej autobiografii. Gdy miała trzy lata, rodzina - mimo że niezbyt wierzono w sukces tego przedsięwzięcia - oddalają do specjalnego przedszkola dla dzieci upośledzonych i o zaburzonym rozwoju. Zaproponowano podjęcie próby terapii mowy. W jakiś sposób placówka ta i terapeuta mowy dotarli do niej, wybawiając ją (jak oceniła później) z otchłani i dając początek jej reintegracji. Pozostała dzieckiem ewidentnie autystycznym, lecz świeżo zdobyte umiejętności językowe i komunikacyjne stały się przyczółkiem w walce o uporządkowanie uprzedniego totalnego chaosu. Zmysły, oscylujące między nadpobudliwością i stępieniem, ustabilizowały się nieco. Było jeszcze wiele okresów regresywnych, ale stało się jasne, że mając sześć lat. Temple dysponowała sprawną kompetencją językową i że przekroczyła Rubikon oddzielający "wysoce sprawnych" ludzi od tych "mało sprawnych", którzy nigdy nie zaczną posługiwać się mową i nigdy nie osiągną autonomii. Uzyskanie dostępu do języka sprawiło, że straszna triada niezdolności - społecznych, komunikacyjnych i wyobrażeniowych - zaczęła nieco ustępować. Temple zyskała jakiś kontakt z innymi ludźmi, zwłaszcza z dwójką nauczycieli, którzy właściwie oceniali jej inteligencję i jej szczególność, a jednocześnie potrafili znieść jej 292 patologię: nieustające wypowiedzi i niezliczone pytania, dziwne fiksacje i ataki wściekłości. Nie mniej istotne było wytworzenie się zdolności do zabawy i kreatywności - malowania, rysowania, budowania kartonowych modeli, rzeźbienia, a także ,Jedynych w swoim rodzaju i twórczych sposobów uprzykrzania życia". Mając osiem lat, Temple zaczynała nabierać umiejętności "zabawy w udawanie", którą zna każdy normalny dzieciak, a której nie osiągnie żadne "nisko funkcjonujące" dziecko autystyczne. Matka Temple, jej ciotka i niektórzy nauczyciele stali się czynnikiem przełomu; jednak równie decydujący na tej długiej drodze jest powolny rozwój, wykazywany przez wiele osób autystycznych. Autyzm - będący zaburzeniem rozwoju - staje się mniej skrajny w trakcie dorastania: można się nauczyć lepiej sobie z nim radzić. W szkole Temple marzyła o posiadaniu przyjaciela - byłaby całkowicie, bezgranicznie lojalna wobec przyjaźni (przez dwa czy trzy lata przyjaźniła się z postacią wyobrażoną przez siebie) - ale coś w jej sposobie mówienia i zachowania zdawało się odstręczać inne dzieci. Choć jej inteligencja spotykała się z podziwem, ona sama nigdy nie stała się pełnoprawnym członkiem szkolnej społeczności. - Nie mogłam zrozumieć, co robię nie tak. W przedziwny sposób nie byłam świadoma swojej inności. Myślałam, że to reszta dzieci jest inna. Nigdy nie zrozumiałam, dlaczego do nich nie pasuję. Coś się działo pomiędzy innymi dzieciakami, coś nieuchwytnego, subtelnego, podlegającego ciągłej zmianie - wymiana sensów, negocjowanie, szybkość wzajemnego rozumienia tak nadzwyczajna, że Temple zastanawiała się czasem, czy nie przebywa wśród telepatów. Także dziś jest świadoma istnienia tej międzyludzkiej sygnalizacji. Wyprowadzają rozumowo, ale nie umie dostrzec jej przejawów, nie partycypuje w lej magicznej komunikacji bezpośredniej i nie umie sobie przedstawić kryjących się za nią wielopoziomowych, kalejdoskopowo zmiennych stanów umysłu. Temple ogarnia intelektualnie tę sferę i bardzo stara się ją zrównoważyć, dzięki niesłychanemu wysiłkowi poznawczemu i uruchamianym "mocom obliczeniowym" radząc sobie ze sprawami, które inni rozumieją 293 z bezrefleksyjną łatwością. Oto dlaczego często czuje się wykluczona, czuje się kimś obcym. Decydujący moment nadszedł, gdy miała piętnaście lat. Zafascynowały ją poskromy używane do przytrzymywania bydła. Jeden z nauczycieli, zamiast wydrwić tę fiksację, zasugerował, aby sama zbudowała własny model poskromu. Od tej chwili rozbudzał jej zainteresowania, kierując je od farm hodowlanych i urządzeń mechanicznych ku biologii i nauce w ogóle. Temple, nadal całkiem nienormalna pod względem rozumienia zwykłego czy towarzyskiego języka (nie podchwytywała aluzji, podtekstów, ironii, metafor, żartów), odnalazła tu właśnie, w języku techniki, strefę ulgi. Tu mówiło się znacznie jaśniej, wprost, nie odwołując się do milczących założeń. Język techniki był dla niej w równym stopniu zrozumiały co język relacji międzyludzkich - trudny; otworzył przed nią drogę do nauki. Lecz jeśli na tym poziomie rysowało się rozwiązanie, gdy spora część jej poznawczej i emocjonalnej energii ogniskowała się na nauce, to inne napięcia, lęki, nawet męczarnie - pozostały. Na progu dojrzewania Temple zaczęła zdawać sobie sprawę, że być może nigdy nie będzie prowadzić "normalnego" życia, że nie będzie jej dane cieszyć się ,,normalnymi" radościami - miłością i przyjaźnią, wypoczynkiem i towarzystwem innych ludzi. Uświadomienie sobie tego może stać się potężnym czynnikiem niszczącym dla młodych, utalentowanych osób autystycznych, prowadząc często do depresji, a niekiedy nawet do prób samobójczych. Temple dała sobie radę, łącząc wyrzeczenie z powołaniem: pozostanie w celibacie, zdecydowała, a treścią życia uczyni naukę. Dojrzewanie nauczyło ją także, że nie tylko jej stany emocjonalne, lecz cała jej umysłowo-fizyczna istota jest bardzo delikatnie strojona i z łatwością może zostać wytrącona z równowagi przez obezwładniające bodźce pochodzące od zmysłów, stres, zmęczenie albo konflikty. Miotały nią hormonalne wiry dojrzewania seksualnego. Była w tym i pasja, i intensywność - w tym czasie przeobrażeń. Dopiero gdy ukończyła college i wstąpiła na drogę kariery naukowej, zdołała osiągnąć stan spokoju. Istotnie: czuła, że musi to 294 uczynić, bo inaczej jej ciało uległoby samozniszczeniu. To wtedy zaczęła brać małe dawki imipraminy, leku ordynowanego jako antydepresant. W swojej książce Temple tak przedstawia jego wady i zalety: Przestałam już rozpaczliwie poszukiwać sensu życia. Od kiedy panuję nad sobą, nie mam już tendencji do fiksowania się na jednej rzeczy. Przez ostatnie cztery lata zrobiłam niewiele zapisów w pamiętniku, ponieważ leki antydepresyjne znacznie zmniejszyły moją gwałtowność. Panuję nad swoimi emocjami, a moja kariera projektanta wyposażenia farm hodowlanych rozwija się pomyślnie. Jestem bardziej rozluźniona, łatwiej mi więc współżyć z ludźmi. Zniknęły też dolegliwości wywoływane przez stres. Gdyby przepisano mi leczenie farmakologiczne w wieku dwudziestu paru lat, być może nie osiągnęłabym tego, co udało mi się osiągnąć. "Nerwy" i fiksacje -jeśli nie wywoływały potwornych bólów psychosomatycznych - stanowiły doskonałą motywację. Gdy to czytałem, przypomniało mi się, co wyznał kiedyś Robert Lowell w związku z terapią litem, zastosowaną do jego psychozy maniakalno-depresyjnej: "W pewnym sensie czuję się znacznie "lepiej", jestem spokojniejszy, bardziej stabilny. Ale moja poezja straciła wyraz". Temple też zdaje sobie sprawę z kosztów, jakie trzeba ponieść w zamian za spokój wewnętrzny. W tym momencie swego życia sądzi, że warto je płacić, ale czasem brak jej gorączkowych emocji, które niegdyś przeżywała. Odwrotną stroną opóźnionego rozwoju może być zdolność nieprzerwanego nabywania w ciągu całego życia umiejętności związanych z postrzeganiem ludzi i byciem między nimi. Ostatnie dwadzieścia lat było istotnie okresem nieustannego rozwoju Temple. Powiedziano mi, że dziesięć lat temu, gdy zaczynała wykładać, często zdawało się, że nie dostrzega audytorium, nie utrzymywała kontaktu wzrokowego ze słuchaczami, często nawet nie patrzyła j w ich stronę. Nie czuła się też na siłach, by odpowiadać na pytania zadawane po wykładzie. Teraz spędza prawie 90 procent swego 295 czasu w podróży, wykładając na całym świecie. Jej styl mówienia stał się płynniejszy, ma kontakt wzrokowy z audytorium, stacją też na żartobliwe dygresje i improwizację; z łatwością odpowiada na pytania, a nawet - gdy trzeba - ripostuje. Jej życie towarzyskie również się rozwinęło, tak że od niedawna, jak mi powiedziała, umie cieszyć się towarzystwem dwojga, trojga przyjaciół. Jednak dostąpienie autentycznej przyjaźni, docenienie odmienności innych ludzi, ich własnego sposobu myślenia, może stanowić największe wyzwanie dla osoby autystycznej. Uta Frith tak pisze w pracy Autism and Asperger Syndrome [Autyzm i syndrom Aspergera]: Wydaje się, że jednostki z syndromem Aspergera [...] nie mogą posiąść sztuki nawiązania i utrzymywania osobistej, dwustronnej więzi międzyludzkiej, gdy tymczasem interakcje o charakterze towarzyskim leżą całkowicie w ich zasięgu. A jej kolega, Peter Hobson, pisze o inteligentnym autystycznym mężczyźnie, który nie potrafił pojąć znaczenia słowa "przyjaciel". Mimo to, słuchając Temple, miałem wrażenie, że dziś, w okolicach czterdziestki, wie ona co nieco o naturze przyjaźni. Tym spostrzeżeniem-rozmawialiśmy, spacerując, prawie dwie godziny - zakończyliśmy naszą wizytę na uniwersyteckiej farmie i zrobiliśmy przerwę na lunch. Odniosłem wrażenie, że Temple jest zadowolona, mogąc przez chwilę nie mówić i nie myśleć; samoanaliza, którą na niej wymusiłem, była niemal okrutna w swej intensywności (choć niewiele się różniła od lej, którą sama przeprowadza na co dzień, zmagając się - jak zawsze - z życiem autystyka w nieautystycznym świecie). W trakcie naszej rozmowy "normalność" okazywała się w coraz większym stopniu rodzajem fasady, maski (owszem - pełnej odwagi i nierzadko błyskotliwej), za którą się skrywała, na swój sposób równie "obca" i pozbawiona kontaktu jak zawsze. "Naprawdę mam coś wspólnego z Datą", powiedziała, gdy odjeżdżaliśmy z farmy. Temple uwielbiała Star Trek, podobnie jak i ja, a jej ulubionym bohaterem jest android Data, który - przy całym swoim braku emocji - okazuje wielkie zainteresowanie tym, jak to 296 jest być człowiekiem. Drobiazgowo obserwuje zachowanie ludzi, potrafi niekiedy je naśladować, ale nade wszystko marzy o tym, aby człowiekiem się "stać". Zadziwiająco wiele osób autystycznych identyfikuje się z Datą albo z jego poprzednikiem, Mr. Spockiem. Tak jest też w przypadku autystycznej rodziny B., którą odwiedziłem w Kalifornii. Starszy syn, podobnie jak rodzice, ma syndrom Aspergera; młodszy - klasyczny autyzm. Kiedy po raz pierwszy pojawiłem się w ich domu, atmosfera była tak "normalna", iż zacząłem podejrzewać, że zostałem źle poinformowany, a jeśli nie - że pomyliłem domy. Nie było nic w oczywisty sposób ,,autystycznego" ani w tych ludziach, ani w ich mieszkaniu. Dopiero po pewnym czasie, gdy już się nieco zadomowiłem, dostrzegłem batut noszący znamiona częstego używania, na którym cała rodzina lubiła czasem skakać, klaszcząc w ręce. Odkryłem wielką bibliotekę książek science fiction 9, dziwne rysunki przypięte do ścian łazienki, absurdalnie dosłowne instrukcje wywieszone w kuchni: jak gotować, jak nakrywać stół, jak zmywać, sugerujące, że wszystkie te czynności mogą się odbywać jedynie w ściśle sformalizowany, niezmienny sposób (jak się później dowiedziałem, był to ich wewnętrzny, "autystyczny" dowcip). Pani B. powiedziała w pewnym momencie o sobie, że "porusza się na skraju normalności", lecz potem wyjaśniła, co oznacza owo "na skraju": - Znamy reguły i konwencje "normalności", ale nie ma faktycznego przejścia. Zachowujesz się normalnie, uczysz się reguł i przestrzegasz ich, ale... 9 Wiele wysoko funkcjonujących osób autystycznych opisuje swoje wielkie zamiłowanie (na granicy nałogu) do wyobrażonych, alternatywnych światów w rodzaju tych stworzonych przez C.S. Lewisa czy Tolkiena lub wymyślonych przez siebie. Państwo B. wraz ze swym starszym synem spędzili lata, konstruując wyobrażony świat, z jego krajobrazami i geografią (bez końca przedstawianymi na mapach i rysunkach), z jego językami, pieniędzmi, prawami i zwyczajami - świat, w którym fantazja i ścisłość ważne są na równi. Kilka dni zatem może trwać obliczanie globalnej produkcji zbóż albo rezerw srebra w Leuterii, projektowanie nowej flagi albo próba uwzględnienia wszystkich skomplikowanych czynników wpływających na wartość pewnej waluty. Zajmuje to całe godziny wolnego czasu, wspólnie spędzanego w domu B.: pani B. zajmuje się nauką i techniką, pan B. polityką, językami i obyczajem, a ich syn przyrodą tych często zwaśnionych krajów. 297 - Uczysz się imitować ludzkie zachowania - dodał jej mąż. - Wciąż nie mogę zrozumieć, co się kryje za konwencjami towarzyskimi. Obserwujesz fronton... Państwo B. nauczyli się zatem fasady normalności, tego, co niezbędne, gdy pracuje się zawodowo, mieszka na przedmieściu, prowadzi się samochód, posyła syna do zwykłej szkoły itd. Ale nie mają złudzeń co do siebie. Rozpoznają swój autyzm, tak jak rozpoznali się wzajemnie w college'u z poczuciem takiego pokrewieństwa i zachwytu, że małżeństwo stało się oczywiste. "To było tak, jakbyśmy się znali od miliona lat" - wspomina pani B. Byli świadomi wielu problemów związanych ze swoim autyzmem, ale zarazem szanowali swą odmienność, byli z niej nawet dumni. Rzeczywiście, u niektórych osób autystycznych to poczucie radykalnej i nieusuwalnej inności jest tak głębokie, że prowadzi je aż do uznania siebie - półżartem - niemal za przedstawicieli innego gatunku ("Jesteśmy z tej samej taśmy montażowej" - lubią powtarzać państwo B.), do intuicji, że autyzm, choć postrzegany jako termin medyczny i kwalifikowany jako patologia, powinien być traktowany jako odmienna modalność istnienia, całkiem inny typ tożsamości, który należy w sobie (bez wstydu) rozpoznać. Podejście Temple jest podobne: jest świadoma (jeśli nawet wyłącznie na płaszczyźnie intelektualnej) tego, co w życiu traci, lecz równie dobrze (i wprost) zna swoje mocne strony - umiejętność koncentracji, intensywność myślenia, prostolinijność, wytrwałość, niezdolność do udawania, szczerość, bezpośredniość. Podejrzewa też - a i ja zaczynam to podejrzewać w coraz większym stopniu - że te cechy pozytywne jej autyzmu są sprzężone z jego dolegliwościami. Ale mimo to potrzebuje czasem chwil zapomnienia o tym, że jest osobą autystyczną, chwil, kiedy chce czuć jak inni, od środka, a nie z zewnątrz. Spędziwszy ranek wśród bydła i planując na popołudnie wizytę w rzeźni (albo w "zakładach pakowania mięsa", jak brzmi przemysłowy eufemizm), wykryliśmy w sobie pewną awersję do potraw 298 mięsnych. Poprzestaliśmy zatem na meksykańskiej potrawie z ryżu i fasoli. Po lunchu pojechaliśmy na lotnisko i wsiedliśmy do kruchego samolociku, który przetransportował nas do zakładów. Temple była dumna z tego projektu i chciała mi pokazać rzeźnię z bliska. Zakłady takie, zamknięte dla osób z zewnątrz, utrzymywane są pod ścisłą kontrolą. Temple zaprojektowała urządzenia parę lat wcześniej i nadal miała identyfikator ze swoimi danymi osobowymi i pieczęcią zakładów. Ze mną był problem. Temple zastanawiała się nad tym rano i znalazła w swej kolekcji kapeluszy twardy, jaskrawożółty kapelusz służb sanitarnych. Wręczyła mi go, mówiąc: - To wystarczy. Nieźle w nim wyglądasz. Pasuje do twojej koszuli i spodni khaki. Właśnie tak wygląda inżynier sanitarny. - (Zarumieniłem się. Nikt mi jeszcze tego nie mmowił). - Wszystko, co musisz zrobić, to zachowywać się i myśleć jak on. Byłem zdumiony. Powiada się, że autyzm wyklucza udawanie, a tu Temple z zimną krwią, bez śladu wahania zdecydowała się na podstęp, żeby mnie przeszmuglować na teren rzeźni. Weszliśmy bez najmniejszych przeszkód: Temple roztaczała wokół siebie atmosferę budzącą zaufanie, pomachała przyjaźnie strażnikowi, na co ten odpowiedział jej równie beztrosko. - Nie zdejmuj kapelusza - powiedziała, parkując samochód - noś go cały czas. Jesteś tu inżynierem sanitarnym. Zatrzymaliśmy się, by zajrzeć za ogrodzenie, za którym - nieopodal wielkiego budynku rzeźni - trzymane jest bydło, a potem poszliśmy ścieżką, którą zwierzęta podążają w swoją ostatnią podróż. Szliśmy wzdłuż zakrzywionej rampy prowadzącej do centralnego miejsca zakładów - "ścieżką do Nieba", jak nazwała to Temple. Kolejne moje zaskoczenie: mówi się, że autystycy nie radzą sobie z metaforami i nigdy nie stosują ironii. Patrząc jednak na surowy, bezpośredni wyraz twarzy Temple, nie byłem wcale pewien, czy dla niej to była metafora albo ironia. Znała już ten zwrot - przypuszczalnie był on dla niej literalnie prawdziwy. Opisuje w swej autobiografii podobne udosłownienie symbolu, gdy usłyszała księdza cytującego Ewangelię według św. Jana (J 10:9): "Ja jestem bra- 299 mą. Jeśli ktoś wejdzie przeze mnie, będzie zbawiony". Po czym ksiądz dodał: "Przed każdym z was są drzwi, które otwierają się do Nieba. Otwórzcie je i bądźcie zbawieni". Temple pisze: Jak wiele dzieci autystycznych, wszystko traktowałam dosłownie. Moje myśli skupiły się na jednej rzeczy. Drzwi! Drzwi, przez które mogę przejść i dostąpić zbawienia. [...] Wiedziałam, że muszę znaleźć te drzwi. [...] Drzwi szafy, łazienki, drzwi frontowe, drzwi stajni - wszystkie je po kolei badałam i dyskwalifikowałam jako drzwi. Lecz pewnego dnia, gdy wracałam po kolacji do mojego pokoju, zauważyłam, że do naszych sypialni zaczęto dostawiać przybudówkę. [...] Z budynku wystawała mała platforma, wspięłam się na nią. I tam były drzwi! Drewniane drzwiczki otwierające się na dach. [...] Ogarnęło mnie uczucie ulgi. [...] Przenikała mnie radość i miłość. Znalazłam! Drzwi do mojego Nieba. Później Temple powiedziała mi, że wierzy w jakąś formę istnienia pośmiertnego (nawet jeśli jest to tylko ,,odcisk energii" we wszechświecie). Intensywnie świadoma emocji zwierząt, ich "człowieczeństwa", musi przyznawać także im jakiś rodzaj nieśmiertelności. Szliśmy wolno łagodnie zakrzywiającą się rampą między wysokimi ścianami. Tędy przechodzi bydło, sztuka po sztuce, nieświadome tego, co czeka je na końcu: urządzenie z zadającym śmierć bolcem. Temple była prekursorką w projektowaniu podejść tego typu; jej nazwisko kojarzone jest przez fachowców z wprowadzeniem zakrzywionych ramp. Gdy zmierzaliśmy wznoszącym się chodnikiem, patrząc na ściany, Temple przedstawiła mi ich zalety. Łuki ścian uniemożliwiają zwierzętom zobaczenie końca rampy i tego, co się tam dzieje, dopóki nie podejdą bardzo blisko. Wykorzystywana jest zarazem naturalna skłonność krów do chodzenia po zakrzywionych torach. Wysokie mury zasłaniają wszystko, co mogłoby wywołać stres zwierząt. Na szczycie rampy, już wewnątrz budynku, zwierzę wchodzi, prawie niezauważalnie dla siebie, na transporter taśmowy (jeszcze jedna innowacja Temple). W kilka sekund później jest momentalnie 300 zabijane przez bolec wyrzucany sprężonym powietrzem, przeszywający mózg. Bardzo podobny system, jak mi powiedziała Temple, może być stosowany także wobec świń, chociaż typowym sposobem zabijania byłoby w tym przypadku porażenie prądem. Dorzuciła jeszcze interesującą uwagę: "maszyna do elektrowstrząsów (taka, jak używane w niektórych placówkach psychiatrycznych) i urządzenie do porażania świń mają prawie dokładnie te same parametry: około l ampera przy 300 woltach". Drobna pomyłka w nastawach, dodała, i pacjent zostałby zabity, porażony jak świnia. Przyznała, że była trochę zszokowana, gdy sobie to uświadomiła. Gdy Temple pokazywała mi urządzenie strzelające bolcami, ogarnęło mnie poczucie horroru. Zapewniła mnie jednak, że zwierzęta nie odbierają żadnych sygnałów zagrożenia, nie rozumieją, co je czeka; cały wysiłek Temple jest istotnie skierowany na to, aby usunąć wszystko, co mogłoby je wystraszyć czy stresować, aby szły na śmierć w spokoju i nieświadomie. Ciągle jednak wszystko to wywoływało u mnie mdłości. Jak czuła się ona, jak się czuli inni, pracujący w takich miejscach? Temple badała to zagadnienie; jest autorką klasycznej pracy na ten temat 10. Pisze tam, że niektóre zatrudnione w rzeźni osoby szybko wyrabiają w sobie obronną niewrażliwość i zaczynają zabijać zwierzęta w czysto mechaniczny sposób. "Osoba dokonująca zabijania podchodzi do swej pracy tak, jakby pieczętowała paczki przesuwające się na transporterze. Nie odczuwa emocji związanych z samym aktem". Innym jednak, jak odkryła, "zabijanie zaczyna sprawiać przyjemność i [...j celowo męczą zwierzęta". Mówienie o tych postawach naprowadziło Temple na analogię: - Wykryłam bardzo silną korelację między traktowaniem zwierząt i traktowaniem osób upośledzonych. Georgia to prawdziwe siedlisko węży... traktuje się tu [upośledzonych ludzi] gorzej niż zwierzęta. W stanach, w których istnieje kara śmierci, zwierzęta są traktowane najgorzej, podobnie jak upośledzeni. 10 Jej artykuł Stosunek do zwierząt pracowników rzeźni i punktów skupu ukazał się w "Anthrozoos: A Multidisciplinary Journal on the Interactions of People, Animals, and Environment" wiosną 1988 r. 301 Wszystko to doprowadza Temple do namiętnej złości i namiętnej troski o humanitarne reformy; chce zmienić traktowanie osób upośledzonych, szczególnie autystycznych, podobnie jak traktowanie bydła w przemyśle mięsnym. (Temple czuje, że jedynym właściwym podejściem do zabijania zwierząt, w którym może się przejawić szacunek dla nich, jest zabijanie zrytualizowane, rodzaj "uświęconego" obrzędu). To była niezmierna ulga - oddalić się wreszcie od rzeźni i odrażającego zapachu, którym przesiąkł każdy cal kwadratowy tego miejsca i który powodował, że musiałem niekiedy wstrzymywać oddech, aby nie zwymiotować. Niezmierna ulga, że można oddychać rześkim, czystym powietrzem, wolnym od woni krwi i padliny; na koniec niezmierna ulga moralna - uwolnić się od idei zabijania. Spytałem o to Temple, gdy odjeżdżaliśmy. "Nikt nie powinien stale zabijać zwierząt - powiedziała, tłumacząc mi następnie, że wiele napisała o konieczności dokonywania rotacji wśród personelu, tak aby nikt nie był zatrudniony wyłącznie przy zabijaniu, wyłącznie przy odciąganiu krwi albo tylko jako kierowca ciężarówek. Ona sama potrzebuje odmiennych klimatów i zajęć, składających się na istotną i w końcu przyjemniejszą część jej życia. Jej rozumienie psychologii i zachowania zwierząt hodowlanych jest uznane nie tylko w tuczarniach i rzeźniach całego świata, ale i wśród postrzygaczy owiec aż z Nowej Zelandii, pracowników parków rekreacyjnych i ogrodów zoologicznych. Wyobrażałem sobie, że mogłaby spędzić jakiś czas w południowej Afryce jako konsultant do spraw stad słoni albo trawożerców, takich jak antylopy gnu. Ale czy potrafiłaby rozumieć małpy równie dobrze jak bydło? Czy też jawiłyby się jej one jako stworzenia zdumiewające, nieprzeniknione, tak jak dzieci czy w ogóle istoty ludzkie? (,,Czuję zwierzęta na farmie - powiedziała mi później - a interakcje między naczelnymi mogę pojmować tylko intelektualnie"). Najgłębsze uczucia Temple żywi do krów: dbałość i współodczuwanie pokrewne miłości. Mówiła o tym długo, gdy zmierzaliśmy do następnego celu, na pastwiska - jak odnajdywała w sobie 302 delikatność, głaszcząc krowę na pochylni i starając się przekazywać zwierzęciu spokój w ostatnich momentach życia. To "kołysanie" zwierzęcia na chwilę przed śmiercią jest dla niej na wpół fizyczne, na wpół święte. I to właśnie ustawicznie próbuje przekazać ludziom pracującym w rzeźniach. Opowiedziała mi o pewnym zarządcy, który, choć bardzo niechętnie przyjmował jej uwagi, był zarazem tak zafascynowany jej umiejętnością uspokajania zdenerwowanych zwierząt, że aż podglądał ją po kryjomu przez dziurę w suficie. Zdarzyło się to, gdy udzielała konsultacji w pewnej rzeźni na Południu; cała ta scena i jej kontekst uporczywie powracały do Temple: opowiadała mi tę historię z pół tuzina razy, zawsze w pełnej, niemal nie zmienianej wersji. Uderzająca była zarówno żywość tego wspomnienia (wyglądało na to, że odgrywane jest ono w jej umyśle z najdrobniejszymi szczegółami), jak i jego nieodmienna jakość 11, tak jakby oryginalne wydarzenie, jego ówczesne postrzeganie (i wszystkie uczucia towa- 11 Psycholog Frederic Bartlett pisze o pamiętaniu jako "rekonstrukcji", lecz w przypadku Temple (jak i Stephena) wydaje się, że ten mechanizm nie występuje albo występuje w mniejszym niż zwykle stopniu. Pamięć nie jest też u niej całkowicie zintemalizowana jako część osobowości - stąd jej częste nawiązania do taśm wideo, zapisów komputerowych i innych zewnętrznych nośników danych. Samoopis Temple stoi w intrygującej sprzeczności z niektórymi współczesnymi sformułowaniami ujmującymi obrazowanie i pamięć, choćby tymi, które przywołują Damasio, Edelman i inni. Damasio pisze w Descartes' Error: Obrazy nie są przechowywane jako faksymilia rzeczy, zdarzeń, słów lub zdań. Mózg nie dysponuje kartoteką polaroidowskich zdjęć ludzi, obiektów, krajobrazów; nie przechowuje taśm dźwiękowych z zapisem muzyki i mowy; nie zawiera filmów z nagranymi scenami z naszego życia... Mówiąc krótko, wydaje się, że nie są permanentnie przechowywane obrazy czegokolwiek, nawet zminiaturyzowane - żadnych mikrofisz ani mikrofilmów, żadnych wydruków. Tym niemniej, podkreśla Damasio, "trzeba to pogodzić z przeświadczeniem, że jesteśmy zdolni wyczarować" takie reprodukcje czy faksymilia obrazów. Nasuwa się pytanie, czy jeśli tak jest w istocie, to Temple - a także Franco i Stephen (i mnemonista Łurii) -podlegają, jak reszta ludzi, jedynie z łudzeni u reprodukowania, czy też (jak sugeruje Jerome Bruner) w rzeczy samej występuje jakaś usterka podłączenia ich systemu percepcyjnego do wyższych struktur integracyjnych i poczucia "ja", co powoduje, że mogą być zachowywane obrazy względnie nie przetworzone, nie zinterpretowane. 303 rzyszące) byty reprodukowane, odtwarzane bez jakichkolwiek modyfikacji. Jakość tego typu pamięci (w pewien sposób pokrewnej pamięci Stephena Wiltshire'a) wydala mi się jednocześnie fantastyczna i patologiczna - fantastyczna w swej szczegółowości i patologiczna w swym zafiksowaniu: najbardziej ze wszystkiego podobna do zapisu komputerowego. Porównania komputerowe są zresztą często przywoływane przez samą Temple: - Mój umysł podobny jest do czytnika CD-ROM w komputerze, coś w rodzaju taśmy wideo z szybkim dostępem do danych. Ale gdy już coś znajdę, muszę to odtworzyć w całości. - Nie może się skoncentrować wyłącznie na - przykładowo - obejmowaniu zwierzęcia w jego ostatnich chwilach; musi przejrzeć w pamięci całą scenę, od wejścia krowy na pochylnię, przez powolne jej przejście ("żadnego przyspieszania, zajmuje to dwie minuty"), aż po śmierć zwierzęcia i jego upadek, po tym jak przecięte zostało jego gardło. - Potrafię wszystko to, co komputery w Parku Jurajskim - mówiła dalej Temple - wszystkie te chwyty mam w głowie. Właściwie mam w głowie maszynę. Mogę ją uruchomić i działa. Puszczam taśmę - to wolna metoda myślenia. Na użytek jej pracy jest to jednak metoda idealna. Projektuje w umyśle najbardziej wyrafinowane urządzenia, wizualizując sobie każdy element, składając elementy na różne sposoby, oglądając wynik z różnych punktów widzenia, z bliska i z daleka. Gdy projekt urządzenia jest gotów, przprowadza myślową "symulację" jego działania, tzn. wyobraża sobie cały system w akcji. Taka symulacja może wykazać istnienie nic przewidzianego problemu, a gdy to się zdarza. Temple identyfikuje jego naturę, zmienia projekt i przeprowadza następną symulację (gdy trzeba - kilkanaście razy), póki projekt nie stanie się doskonały. Wtedy dopiero, mając pełną jasność odnośnie do wszystkich detali, sporządza ostateczny rysunek techniczny. Wówczas uwaga nie jest już konieczna; to mechaniczna część pracy: - Kiedy mam już rozwiązane podstawowe sprawy, robię szkic na papierze. Mogę jednocześnie oglądać telewizję, bo emocje mam już za sobą. Po prostu włączam swój komputer i rysuję. 304 Jednak ten rodzaj przeprowadzania symulacji czy też myślenia konkretnymi obrazami jest znacznie mniej odpowiedni, gdy Temple musi wykonać pracę myślową odmiennego typu - symbolicznego, koncepcyjnego, abstrakcyjnego. Żeby zrozumieć przysłowie "tocząca się skała nie obrasta mchem" - mówi Temple - ,,musiałam sobie puścić wideo z toczącym się kamieniem, z którego odrywany jest mech, zanim pojęłam, co to "znaczy"". By dojść do uogólnienia, musi najpierw przejść przez konkret. W szkole nic mogła zrozumieć modlitwy, póki nie "zobaczyła" tego w konkretnych obrazach: ""inoc i światłość" stały się linią wysokiego napięcia i oślepiającym słońcem, słowo "przejście" - znakiem "Przejścia nie ma" zawieszonym na drzewie" 12 . W swojej autobiografii oraz - zwięźle - w trzydziestostronicowym artykule Moje doświadczenia dziecka autystycznego, który ukazał się na krótko przed książką w "Journal of Orthomolecular Psychiatry" (1984), Temple opisuje, jak, już nawet jako dziecko, osiągała górny zakres zarejestrowanych wyników wszelkich testów przestrzennych i wizualizacyjnych, kiepsko sobie radząc z zadaniami dotyczącymi abstrakcji i uszeregowania. (Taki ,,profil" jest charakterystyczny dla osób autystycznych: wyniki tzw. testów inteligencji wykazują ekstremalny rozrzut). W niektórych przypadkach uzyskana punktacja mogła wprowadzać w błąd, ponieważ zadania, które byłyby dla niej bardzo trudne, gdyby rozwiązywała je w "normalny" sposób, stawały się w rzeczywistości łatwe po uruchomieniu szczególnego, obrazowego myślenia. Pojedyncze zdania i wiersze, ciągi liczb natychmiast generowały wyobrażenia wizualne, i właśnie te wyobrażenia, a nie słowa czy liczby, Temple zapa- 12 Podczas wykładów Temple często używa bardzo dziwnych przezroczy, przemieszanych ze zwykłymi schematami i diagramami, przezroczy, których treść nie jest w żaden dostrzegalny sposób związana z tematem wykładu i z niczym się słuchaczom nie kojarzy. W rzeczywistości są one przeznaczone nie dla nich, lecz dla samej Temple: to jej prywatne zapiski i notatki naprowadzające ją na właściwy trop. I tak np. żartobliwy rysunek przedstawiający papier ścierny zwinięty jak rolka papieru toaletowego ma jej przypomnieć, by przedstawiła wrażliwość zmysłu dotyku w auty- 305 mięty wała. Złożone obliczenia, normalnie dla niej niedostępne, były wykonalne po tej transformacji na obrazy 13. Myślenie obrazami samo w sobie nie jest czymś nienormalnym i Temple bez trudu wskazywała przykłady znanych sobie nieautystycznych osób - inżynierów, projektantów - które potrafią "zobaczyć" dokładnie to, co jest im potrzebne, tworzyć projekty wprost w umyśle i testować je w wyobrażonych symulacjach dokładnie tak, jak robi to ona sama 14. Temple jest przeważnie w świetnym kontakcie z takimi ludźmi, a szczególnie ze swoim przyjacielem. Tomem. Ma on niezwykłe zdolności twórczej wizualizacji, jak i ona, jest też (znowu: jak ona) nieszablonowy i skłonny do dowcipów. "Nadajemy z Tomem na tej samej długości fali - orzekła Temple -choć nieraz jest to bardzo dziecinne". Nade wszystko jednak lubi pracować z Tomem - to także jest "dziecinne", ale w sensie nieskrępowanej kreatywności. "Jesteśmy z Tomem małymi dziećmi. Beton to glina dla dorosłych, stal - to taka tektura, budowanie to zabawa dorosłych". 13 Gdy Temple opowiadała o tym, przywołując przykłady, przypomniałem sobie mnemonistę opisanego przez A.R. Łurię w książce O pamięci, która nie miała granic i jego szczególny, czysto wizualny sposób przekształcania słów i liczb na obrazy. Mnemonista rzeczywiście myślał wyłącznie za pośrednictwem obrazów, niekiedy wszechobecnych: mogły się ich pojawiać setki podczas słuchania jednego akapitu tekstu albo krótkiego wiersza. Myślenie w obrazach dawało mu jego kolosalną przewagę, dostarczało - jak pisał o tym Łuna - "potężnej bazy, na której mógł operować, przeprowadzając w umyśle działania dla innych niedostępne bez pomocy obiektów". Ten typ myślenia prowadził jednak również do osobliwych trudności, niekiedy niedorzecznych, gdy nie dawał się przetransponować na myślenie logiczno-werbalne. Mnemonista Łurii nie był w najmniejszym stopniu autystykiem, lecz jego myślenie wizualne - a przynajmniej konkretne obrazowanie - było nadzwyczaj bliskie myśleniu Temple, i być może miało to samo podłoże psychologiczne. Kiedy opowiedziałem jej o mnemoniście, była zafascynowana i istotnie przyznała, że jej sposób myślenia jest bardzo podobny. 14 Właśnie ten typ modalności umysłu posiadał wielki wynalazca, Nikola Tesla: Kiedy wpadam na jakiś pomysł, zaczynam od razu tworzyć wyobrażenie. Zmieniam konstrukcję, wprowadzam ulepszenia i sprawdzam działanie urządzenia w umyśle. Jest zupełnie dla mnie nieistotne, czy uruchamiam swoją turbinę w głowie, czy też testuję ją w warsztacie. Zauważam nawet, gdy traci równowagę. 306 Poruszyła mnie ta analogia między zdolnościami twórczymi a dziecinnymi zabawami i pomyślałem o tym, jak zdrowe przeobrażenie dokonało się w Temple. Poruszający był też sposób, w jaki mówiła o Tomie. Zastanawiałem się, czy czuje do niego w istocie miłość, czy kiedykolwiek zastanawiała się nad związkiem seksualnym albo małżeństwem z Tomem. Spytałem ją o to - czy miała doświadczenia seksualne, czy była na randce, czy kiedykolwiek była zakochana. Nie, odparła. Nie była z nikim w takim związku; nigdy też nie miała randki. Uznała tego typu interakcję za problem zbyt złożony, nie do rozwiązania przez siebie: nigdy nie była pewna, co właściwie zostało powiedziane, sugerowane, o co jest proszona, czego się od niej oczekuje. W takich chwilach nie wiedziała, z czym przychodzą inni ludzie, co sobie wyobrażają, jakie mają intencje. To wspólny rys osób autystycznych, podkreśliła, a także przyczyna, dla której - choć podlegają popędowi seksualnemu - rzadko udaje im się randka czy związek seksualny. Problem wszakże nie dotyczy wyłącznie chodzenia na randki i kontaktów seksualnych. - Nigdy się nie zakochałam - powiedziała mi - nawet nie wiem, co to znaczy: zakochać się. - A jak to sobie wyobrażasz? - spytałem. - Może to jest rodzaj omdlenia-jeśli nie, to nie wiem. Pomyślałem, że zwrot "zakochać się" może nastręczać kłopoty swoją dwoistą, skierowaną na zewnątrz, ale zwrotną konstrukcją. Zmieniłem zatem pytanie na: co oznacza ,,kochać"? - Troszczyć się o kogoś... Myślę, że łączy się to jakoś z delikatnością. - Czy troszczyłaś się kiedyś o kogoś? - spytałem. Zawahała się przed odpowiedzią. - Wiele razy myślałam, że są rzeczy, których brak w moim życiu. - To bolesne uczucie? - Tak, chyba tak... - Po czym dodała: - Kiedy obejmowałam krowę, zastanawiałam się, co się ze mną dzieje. Czy tym właśnie 307 jest miłość? W każdym razie nie było to już doświadczenie czysto intelektualne. W pewnym sensie Temple pragnie miłości, ale nie jest nawet zdolna wyobrazić sobie, czym mogłoby być odczuwanie namiętności do innej osoby. "Nie mogłam zrozumieć, czemu moja koleżanka z pokoju omdlewa na widok naszego nauczyciela. Była obezwładniona przez uczucia. A ja myślałam: jest miły, rozumiem, czemu go lubi. Ale poza to nie wyszłam". Zdolność "omdlewania", doświadczania głęboko emocjonalnego oddźwięku, zdaje się nieobecna także i w innych sferach życia- nie tylko wobec innych ludzi. Od razu po tym, jak wspomniała ową koleżankę, Temple dodała: ,,Podobnie jest z muzyką - też nie omdlewam". Ma absolutny słuch (co - normalnie bardzo rzadkie - dość często zdarza się u osób dotkniętych autyzmem), precyzyjną i wierną pamięć muzyczną, ale muzyka -jako całość - nie zakłóca jej obojętności. Mówi ,,ładne", ale nie są pobudzone żadne głębsze emocje. Pozostaje na poziomie dosłownych skojarzeń: "Ilekroć słucham tej Fantazji, widzę te głupie tańczące hipopotamy..." Muzyka nie przemawia do Temple, a Temple jej nie "odbiera". Jak powiedziała, nic wie, "o czym" ona jest. Ktoś mógłby powiedzieć, że mimo swego absolutnego słuchu, po prostu nie jest muzykalna. Ale jej niezdolność do reagowania z głębin psychiki, reagowania emocjonalnego, subiektywnego, nie ogranicza się do muzyki. Podobne ubóstwo reakcji uczuciowych czy estetycznych przejawia się przy okazji scen widzianych - krajobrazu, dzieł sztuki. Temple potrafi opisać z wielką dokładnością, co widzi, ale obraz nie przekłada się na żadne silnie odczuwane stany umysłu ani ich nie wywołuje. Jej własne wyjaśnienie tego ma prosty, mechaniczny charakter: "Obwody emocji nic zostały podłączone - na tym polega awaria". Z tych samych powodów, jak twierdzi, nie posiada podświadomości: nie wypiera żadnych wspomnień i myśli jak normalni ludzie. - Nie mam w swojej pamięci danych tłumionych - zapewnia. - Ty masz wspomnienia, które zostały zablokowane, a ja nie mam żadnych na tyle bolesnych, żeby musiały być blokowane. Nie 308 ma sekretów, tajemnych drzwi - nic nie jest ukryte. Mogę wnioskować, że inni ludzie mają ukryte obszary, bo nie mogą mówić o pewnych rzeczach. Ciało migdałowate zamyka dostęp do hipokampu; u mnie ciało migdałowate nie wytwarza emocji na tyle silnych, aby zablokowały dane w hipokampie. Byłem zaskoczony. - Albo nie masz racji, albo istnieją wręcz niewiarygodne różnice struktur psychicznych. Tłumienie jest uniwersalnym mechanizmem u istot ludzkich. Ale powiedziawszy to, przestałem być taki pewny. Mógłbym wyobrazić sobie takie warunki organiczne, przy których tłumienie nie zdołałoby się rozwinąć albo zostałoby zniszczone lub przezwyciężone. Wydaje się, że na tym polegał przypadek mnemonisty Łurii, który - nie będąc wprawdzie autystykiem - miał wspomnienia tak żywe, że nie podlegające wymazaniu. Niektóre z nich były do tego stopnia bolesne, że z pewnością winny były ulec stłumieniu, gdyby to było (fizjologicznie) możliwe. Sam miałem pacjenta, u którego zniszczenie płatów czołowych mózgu "uwolniło" najgłębiej ukryte wspomnienia - wspomnienia popełnionego morderstwa - nacierające teraz na struchlałe sumienie. Miałem innego pacjenta, inżyniera z rozległym uszkodzeniem płatów czołowych na skutek krwotoku, który często czytywał "Scientific American". Nadal rozumiał większość artykułów, wyznał jednak, że ich treść przestała go intrygować, co uprzednio było motorem jego namiętności do śledzenia postępów w nauce. Innemu mężczyźnie, byłemu sędziemu, opisanemu w literaturze neurologicznej, fragmenty czaszki naruszyły płaty czołowe. W konsekwencji odkrył, że jest całkowicie wyzuty z jakichkolwiek emocji. Można było sądzić, że brak uczuć i wynikających z nich uprzedzeń przydaje mu bezstronności, czyniąc z niego wręcz osobę o jedynych w swoim rodzaju kwalifikacjach. On sam miał jednak znacznie głębszy wgląd w naturę zagadnienia i zrezygnował z zawodu, twierdząc, że skoro nie może już współczująco wejrzeć w motywy podsądnych - a sprawiedliwość opiera się również na uczuciach, nie 309 zaś wyłącznie na myśleniu - to jego przypadłość całkowicie go dyskwalifikuje 15. Podobne przypadki uświadamiają nam, jak afektywne podłoże życia może w całości ulec anihilacji wskutek uszkodzeń neurologicznych. Mechanizm problemów emocjonalnych w autyzmie ma wszakże charakter bardziej selektywny; w żadnym razie nie mamy tu do czynienia ze spłaszczeniem czy zaćmieniem wszystkich emocji, niezależnie od "niepodłączenia obwodów emocji" czy roli ciała migdałowatego, diagnozowanych przez Temple. Osoba autystyczna może podlegać gwałtownym namiętnościom, intensywnie nasyconym fiksacjom i fascynacjom czy też - jak Temple - niemal przytłaczającej czułości i zaangażowaniu w jakąś sprawę. W autyzmie nie idzie o emocje w ogóle, ale o emocje związane ze złożonymi doświadczeniami ludzkimi, przede wszystkim społecznymi, a może i ze sterami pokrewnymi -estetyką, poezją, symboliką itd. W istocie nikt lepiej od Temple nie obrazuje tego zjawiska. Zarówno jako osoba starająca się zrozumieć samą siebie, jak i jako naukowiec badający zachowania zwierząt, Temple jest nieustannie doświadczana przez swój autyzm, stale konstruuje modele i porównania, aby go zrozumieć. Wyczuwa coś mechanicznego w działaniu własnego umysłu, stąd często porównuje go do komputera o wielu elementach działających współbieżnie (fachowo nazywa się to równoległym przetwarzaniem rozproszonym); postrzega swoje procesy myślowe jako obliczenia, a pamięć jako zbiór danych na dysku. Podejrzewa, że brak jej pewnej "subiektywności", introspekcji, jaką inni zdają się posiadać. Widzi swoje myślenie jako system konkretnych, wizualnych obrazów, przedstawianych i kojarzonych na różne sposoby 16. Przypuszcza, że wizualizacyjne podsystemy jej 15 Uczuciowe podłoże rozumowania jest centralnym zagadnieniem książki An-tonia Damasia Descartes' Error. 16 Autodeskrypcja Temple przywiodła mi na myśl Coleridge'a opis Fantazji: "Karmi się [ona] niczym innym, jak ustalonym i określonym. (...) Dostaje swój budulec gotów do użycia wprost z prawa skojarzeń". Myślę, że przemożna przewaga ustalonych i konkretnych obrazów postrzeżonych oraz ich quasi-mechaniczne kojarzenie i przestawianie-co niektórzy postrzegają w autyzmie i niekiedy w syndromie Tourette'a - może prowadzić do żywej i aktywnej Fantazji (w sensie Coleridge'a), zarazem jednak działając na niekorzyść Wyobraźni (jak ją przez kontrast nazywa). która "rozpuszcza, rozkłada i rozprasza, zanim odtworzy". Moc kreacji czy rekreacji Wyobraźni zależy od zaniedbania "ustalonego i określonego" na rzecz korekty i rekonstrukcji, a wydaje się, że to właśnie stanowi zasadniczą trudność dla zbyt precyzyjnego i sztywnego umysłu autystyka. 310 mózgu i połączenia odpowiedzialne za jednoczesne przetwarzanie obszernych zbiorów różnych danych są bardzo dobrze rozwinięte ; i że jest to wspólna cecha osób autystycznych 17. Świadoma jest tego, i że jej uwaga skłonna jest do "przyklejania się"; stąd wielka wytrwałość z jednej, ale i pewna ociężałość i brak giętkości z drugiej strony. Wiąże to z uszkodzeniami móżdżku, który u niej ma istotnie (potwierdziła to tomografia MRI) rozmiary mniejsze od normalnych. Utrzymuje, że tego typu defekty móżdżku są istotnym czynnikiem autyzmu, choć opinie naukowców są w tej kwestii podzielone. Temple sądzi, że autyzm ma zazwyczaj podłoże genetyczne; podejrzewa, że jej ojciec ze swoim samotniczym usposobieniem, pedantyzmem i często nieadekwatnym zachowaniem wśród ludzi, miał co najmniej pewne cechy autyzmu, a może i syndromu Aspergera 18 Takie objawy obserwuje się z nielosową częstością u rodziców i dziadków dzieci autystycznych. Chociaż Temple wierzy, że warunki wczesnego dzieciństwa (tak u świń, jak i u ludzi) odgrywają najistotniejszą rolę w rozwoju psychicznym, nie sądzi (jak utrzymywał Bruno Bettelheim), że za autyzm dzieci odpowiadają rodzice; jest bardziej prawdopodobne, że to sam autyzm wytwarza bariery kontaktu i komunikacji, których rodzice nie są zdolni przełamać, i okazuje się, że ubożeje cały zakres doświadczeń zmysłowych i społecznych (szczególnie trzymanie i mocny dotyk). Sformułowania i wyjaśnienia Temple zasadniczo mieszczą się w zakresie ustaleń nauki; wyjątkiem jest rola, jaką przypisuje ko- 17 Russell Huriburt z University of Nevada badał, jakimi sposobami jednostki relacjonuje lub reprezentują swoje wewnętrzne doświadczenia, swój tok myślenia. Stwierdził, że podczas gdy osoby normalne (a także neurotycy i schizofrenicy) wykorzystują kombinację różnych modalności - mowę wewnętrzną, stuch, uczucia, doznania zmysłowe, a także obrazy - wydaje się, że osoby z syndromem Aspergera używają przede wszystkim (lub wyłącznie) obrazów. 18 Niedawno Ed i Riva Ritvo z University of Califomia pokazali, że tak jest w istocie. 311 nieczności stosowania trzymania i mocnego dotyku we wczesnych stadiach autyzmu - to jej własny, zasadniczy motyw myśli i czynów, poczynając od wieku pięciu lat. Sądzi również, że zbyt wielki nacisk kładzie się na ujemne aspekty autyzmu, a za mało uwagi zwraca się na jego pozytywne konsekwencje. Jeśli niektóre części mózgu nie działają właściwie czy też są uszkodzone, to inne są bardzo wysoko rozwinięte - wręcz spektakularnie u osób przejawiających tzw. syndrom uczonego, ale do pewnego stopnia u wszystkich jednostek autystycznych. Temple myśli, że i ona, i inni autysty-cy, choć niezaprzeczalnie mają wielkie problemy w niektórych dziedzinach, mogą też wykazywać nadzwyczajne (i społecznie cenne) zdolności na innych polach, jeśli tylko pozwoli im się na bycie sobą - ludźmi z autyzmem. Wiedziona własnym postrzeganiem tego, co posiadła ponad przeciętną, i tego, czego jej brakuje, Temple skłania się do poglądu o modularnej budowie mózgu, intuicji, że ma on wiele różnorodnych, autonomicznych mocy przetwarzających dane czy też "inteligencji": to obraz zasadniczo zgodny z proponowanym przez psychologa Howarda Gardnera w jego książce Frames of Mind [Ramy umysłu]. Uważa on, że niektóre inteligencje, np. wizualna, muzyczna i logiczna, mogą być wysoce rozwinięte w autyzmie, a "inteligencje osobowe", jak je nazywa, czyli zdolności rozpoznawania własnych i cudzych stanów umysłu, pozostają daleko w tyle. Temple wprawiają w ruch dwie siły. Jedna to ta część jej osoby, która teoretyzuje, nakazując jej poszukiwać ogólnych wyjaśnień autyzmu, klucza, który dałby się zastosować do wszystkich jego przejawów i do każdego indywidualnego przypadku. Druga - praktyczna i empiryczna; ta nieustannie stoi oko w oko z całym zakresem, nieredukowalną złożonością i nieprzewidywalnością swojego własnego autyzmu, a także z szerokim spektrum zjawisk u innych osób autystycznych. Temple jest zafascynowana poznawczymi i egzystencjalnymi aspektami autyzmu i ich możliwymi przyczynami biologicznymi, mimo że jest świadoma, iż nie wyczerpują one całości zagadnienia. Sama jest niemal codziennie poddawana ekstremalnej zmienności własnego systemu zmysłowego, od nadpobud- 312 liwości do braku reakcji, i czuje, że tej zmienności nie sposób wyjaśnić w terminach "teorii umysłu". Już jako sześciomiesięczne niemowlę odbiegała od schematu zachowań, sztywniejąc w ramionach matki - takie reakcje, typowe dla autyzmu, również nie daj się wyjaśnić na gruncie teorii umysłu. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń Temple silnie pociągają Uta Frith i inni teoretycy podejścia kognitywnego, Hobson i jemu podobni, którzy postrzegają autyzm głównie jako zaburzenie afektywności, empatii; wreszcie Gardne z jego teorią różnorodnych inteligencji. Może rzeczywiście wszysi kie te teorie, mimo że rozmaicie rozkładają akcenty, krążą wokół tego samego punktu. Temple zagłębiła się w chemiczne, fizjologiczne i cerebralne badania autyzmu, z których wyniosła przeświadczenie, że są on' ciągle jeszcze fragmentaryczne i nie prowadzą do wyraźnych konkluzji. Ale stosuje do samej siebie takie pojęcia, jak "nie podłączone obwody emocji" w mózgu (niekiedy wspomina też o "obwodach empatii"), wyobrażając sobie, że łączą one starsze filogenetycznie odpowiedzialne za emocje części mózgu - ciało migdałowate i układ limbiczny - z później ukształtowanymi, specyficznymi dl< człowieka systemami kory mózgowej. Temple zgadza się z przypuszczeniem, że obwody te mogą być niezbędne dla funkcjonowania nowych, "wyższych" form świadomości, takich jak jawna świadomość własnego "ja", własnego umysłu, umysłu innych ludzi - właśnie tych, których deficyt wiązany jest z autyzmem. Jedno ze swych ostatnich wystąpień Temple zakończyła słowami: - Gdybym mogła przez pstryknięcie palcami stać się osobą nieautystyczną, nie zrobiłabym tego - bo nie byłabym to już ja. Autyzm jest częścią tego, kim jestem. A ponieważ sądzi, że autyzm może być związany także z wartościowymi cechami, niepokoją ją pomysły jego "usuwania". Tak pisze w artykule z 1990 roku: Dorośli świadomi swego autyzmu i rodzice dzieci autystycznych często są wściekli na autyzm. Pytają, czemu Bóg stworzył 313 tak straszne dla człowieka doświadczenia, jakie niosą z sobą autyzm, depresja, schizofrenia. Gdyby jednak geny odpowiedzialne za takie stany zostały wyeliminowane, być może przy-szłoby nam zapłacić zbyt wielką cenę. Jest możliwe, że ludzie wykazujący cechy charakterystyczne dla tych schorzeń są bardziej twórczy, być może są wśród nich nawet geniusze [...] Gdyby więc nauka wyeliminowała te geny, świat mógłby zostać opanowany przez księgowych. Temple, która w niedzielny poranek, punktualnie o ósmej pojawiła się, żeby mnie zabrać, miała ze sobą kolejne swoje artykuły. Miałem wrażenie, że nieustannie pracuje, wykorzystując każdą dostępną chwilę, że nie marnuje czasu, niemal całą dobę - poza godzinami snu - poświęcając jakimś zajęciom. Zdawało się, że w ogóle nie wypoczywa, nie próżnuje. Nawet ten weekend, który zarezerwowała w swoim "rozkładzie" dla mnie, nie był w żadnym razie okazją towarzyską: było to czterdzieści osiem godzin przeznaczonych na specjalny cel, dwie doby ponadplanowego, intensywnego badania życia osoby autystycznej: jej samej. Jeśli miała siebie niekiedy za antropologa na Marsie, to i mnie także mogła postrzegać jako rodzaj antropologa - antropologa autyzmu, antropologa Temple Grandin. Spostrzegła, że jest dla mnie niezbędne obserwowanie jej we wszystkich możliwych kontekstach i sytuacjach, zgromadzenie dostatecznie wielkiej liczby danych, aby możliwe było uchwycenie korelacji i dojście do jakichś ogólnych konkluzji. To, że spoglądam na nią nie tylko okiem antropologa, ale i z ludzką sympatią, przyjaźnie, z początku w ogóle do niej nie docierało. Moja wizyta zakwalifikowana została zatem jako praca, którą należy wykonać równie skrupulatnie i świadomie jak wszystko inne, co robiła. Chociaż na co dzień zdarza się jej zapraszać gości do swego domu, nigdy nie wprowadziłaby żadnego z nich do sypialni, a tym bardziej nie zapoznawała z budową i sposobem użycia maszyny ściskającej; w moim przypadku uznała, że należy to do sfery profesjonalnej. I chociaż na co dzień, w swym zwykłym trybie życia pozbawionym miejsca na rekreację, nie znalazłaby powodu, by jechać na 314 wycieczkę i podziwiać przepiękny krajobraz Parku Narodowego Gór Skalistych (dwie godziny drogi na południowy zachód od Fort Collins), tym razem jednak pomyślała, że ja chciałbym tam pojechać i że pozwoliłoby mi to na obserwowanie jej w jeszcze innym kontekście, w którym moglibyśmy może poczuć się nie zaprogramowani, swobodniejsi. Załadowaliśmy nasze rzeczy do samochodu Temple (ze swoim napędem na cztery koła był to wymarzony wehikuł na tereny górskie, zwłaszcza gdybyśmy mieli zboczyć z drogi) i koło dziewiątej wyruszyliśmy w stronę parku narodowego. To była niezapomniana jazda: pięliśmy się coraz wyżej po wąskiej i przerażająco krętej drodze, wśród piętrzących się urwisk, poznaczonych pasami skał różnych i warstw geologicznych, wąwozów niknących daleko w dole, przepychu rozmaitości wiecznie zielonych roślin, mchów i paproci. Moja lornetka była w nieustannym użyciu, a każdy zakręt przynosił cuda budzące we mnie okrzyki zachwytu. Gdy wjechaliśmy na teren parku, otworzył się przed nami niczym nie ograniczony widok ogromnego masywu górskiego. Zjechaliśmy z drogi, wpatrując się w Góry Skaliste: szczyty w czapach śniegu rysowały się na horyzoncie olśniewająco czysto, mimo że znajdowały się o prawie sto mil od nas. Spytałem Temple, czy wyczuwa : ich majestat. "Są ładne, to prawda. Majestat? Nie wiem. - Kiedy ' naciskałem, odparła, że podobne zwroty są dla niej zagadką; spędziła sporo czasu nad słownikiem, próbując ustalić ich znaczenie. Sprawdzała "majestatyczny", "tajemniczy", "budzący grozę" i "boski", ale wydawało się, że każde z nich definiowane jest z użyciem pozostałych. - Te góry są ładne - powtórzyła - ale nie dają mi takich , wrażeń, jakie, zdaje się, ty przeżywasz. - Po ponad trzech latach spędzonych w Fort Collins, jak powiedziała, była w tym miejscu dopiero drugi raz. Wydało mi się, że w słowach Temple pobrzmiewa smutek i tęsknota, a nawet gorycz. Podobne rzeczy mówiła po drodze do parku ("Patrzysz na strumienie i kwiaty - widzę, ile ci to sprawia przyjemności. Mnie jej odmówiono"). W istocie zaś dawała temu wyraz 315 przez cały weekend. Poprzedniego wieczoru obserwowaliśmy spektakularny zachód słońca (po wybuchu wulkanu Pinatubo zachody słońca stały się szczególnie piękne), który uznała także za "ładny", ale - nic więcej. - Masz tyle radości z tego widoku - powiedziała - chciałabym także to umieć. Wiem, że jest piękny, ale nie ,,dociera" to do mnie. - Jej ojciec, dodała, często dawał wyraz podobnym uczuciom. J; Pomyślałem o tym, co Temple powiedziała mi piątkowego wieczoru, gdy spacerowaliśmy pod gwiaździstym niebem. - Kiedy patrzę na gwiazdy, wiem, że powinnam doznawać uczuć "nadprzyrodzonych", ale nic nie czuję. Chciałabym to osiągnąć. Rozumiem to intelektualnie; myślę o wielkim wybuchu, początku wszechświata i o tym, skąd się wzięliśmy: czy to ma koniec, czy będzie trwało wiecznie. - Ale czy czujesz nieskończoność kosmosu? - spytałem. - Rozumiem nieskończoność kosmosu - odpowiedziała. - Kim jesteśmy? Czy śmierć kończy wszystko? Czy istnieje siła zwalczająca entropię wszechświata, czy to tylko czarne dziury? To były wielkie słowa, ważne myśli. Patrzyłem na Temple ze wzrastającym poczuciem jej umysłowego rozmachu, jej odwagi. Czy może były to dla niej tylko słowa, tylko pojęcia? Czy były czystymi wytworami umysłu, intelektu, czy też stało za nimi jakieś rzeczywiste przeżycie, jakaś pasja? Wjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej. Powietrze stawało się rzadsze, a drzewa mniejsze, gdy zbliżaliśmy się do szczytów. Niedaleko parku znajdowało się jezioro Grand Lakę, w którym chciałem popływać (zawsze mnie ekscytuje myśl o kąpieli w odległych, egzotycznych jeziorach: marzę o Bajkale i Titicaca), ale musiałem zdążyć na samolot i niestety nie było na to czasu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy samochód, aby krótko pospacerować, wypatrując rzadkich roślin, ptaków i formacji skalnych. Temple znała wszystkie możliwe rośliny, ptaki i twory geologiczne, chociaż -jak przyznała - nie żywi do nich "specjalnych uczuć". W końcu rozpoczęliśmy długotrwały zjazd. W pewnym miejscu, tuż 316 za granicami parku, ujrzałem wielką, zapraszającą taflę wody. Poprosiłem Temple, żeby zatrzymała wóz i pobiegłem z impetem na dół: będę jednak miał swoją kąpiel, chociaż w innym jeziorze. I dopiero w tym momencie Temple zawołała: "Stój!" - wskazując coś ręką, a gdy zatrzymałem swój bieg na łeb na szyję i spojrzałem w tę stronę, zobaczyłem, że w mojej płaskiej tafli wody, moim ,jeziorze", tak spokojnie rozpościerającym się na wprost mnie, tworzy się o kilka metrów dalej w lewo potężny nurt, który gwałtownie przyspiesza i znika za krawędzią zapory z elektrownią wodną o ćwierć mili dalej. Szansa na przezwyciężenie prądu i bezpieczne przebycie zapory byłaby znikoma. Na twarzy Temple pojawił się wyraz ulgi, gdy zatrzymałem się i zacząłem wspinać się z powrotem. Kiedy później rozmawiała przez telefon ze swoją przyjaciółką Rosalie, powiedziała, że ocaliła mi życie. W drodze powrotnej do Fort Collins rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Temple wspomniała autystycznego kompozytora, którego znała ("Brał fragmenty, takty muzyki, jaką kiedyś słyszał, i układał je na nowo"). Ja opowiedziałem o autystycznym artyście, Stephenie Wiltshire. Zastanawialiśmy się nad autystycznymi powieściopisarzami, poetami, naukowcami, filozofami. Hermelin, która badała (nisko funkcjonujących) autystycznych sawantów przez wiele lat, uważa, że choć mogą oni mieć wielki talent, pozbawieni są poczucia subiektywności i introspekcji, bez których wielkie akty twórcze są niemożliwe. Christopher Giliberg, jeden z najsubtelniejszych klinicystów autyzmu, twierdzi, że osoby autystyczne typu Aspergera mogą mieć osiągnięcia twórcze dużego formatu; zastanawia się też, czy aby Wittgenstein i Bartok nie byli w rzeczywistości autystykami. Już wcześniej Temple wyznała, ze bywa złośliwa i lubi dowcipy, że czasem bawi ją to, tak jak ucieszyło ją pomyślne przeszmuglowanie mnie do rzeźni. Lubi popełnić niekiedy jakieś wykroczenie: "Od czasu do czasu spaceruję pół metra za linią demarkacyjną na lotnisku - taki mały akt nieposłuszeństwa". - Wszystko to jednak mieści się w kategoriach całkowicie różnych od "prawdziwego zła", które byłoby przerażającym, śmiertelnym zagrożeniem. "Czuję, że jeśli 317 zrobię coś prawdziwie złego. Bóg ukarze mnie, linka sterownicza pęknie przed lądowaniem" - powiedziała w samochodzie. Zaskoczyło mnie skojarzenie łączące karę boską z przerwaną linką sterowniczą; nigdy nie pomyślałbym, że osoba autystyczna z całkowicie scjentystyczną wizją świata i niedostatecznymi intuicjami podmiotowości i intencjonalności, mogłaby odnosić się do takich spraw jak boski osąd czy wola. Temple jest stworzeniem głęboko moralnym. Ma pełne namiętności wyczucie dobra i zła (gdy idzie np. o traktowanie zwierząt), a prawo dla niej nie jest jedynie prawem doczesnym, lokalnym, ale prawem boskim, kosmicznym, którego naruszenie może doprowadzić do destrukcji, załamania się porządku natury. - Czytałeś o oddziaływaniach zdalnych czy o teorii kwantów. Kiedy idę do zakładów mięsnych, mówię sobie: uważaj, bo Bóg patrzy, dosięgnie cię teoria kwantów. Temple zaczęła okazywać wzburzenie. - Chcę, żeby to zostało powiedziane, zanim dojedziemy do lotniska- wyrzuciła z siebie, jakby nalegając. Wychowana została w Kościele episkopalnym, ale dość szybko "odrzuciła ortodoksyjną wiarę" w Boga osobowego i sprawczego na rzecz bardziej "naukowej" wizji Boga. - Wierzę, że istnieje ostateczna siła kształtująca wszechświat dla dobra. Nic osobowego, nie Budda czy Jezus, raczej coś w rodzaju porządku wyłaniającego się z chaosu. Chciałabym mieć nadzieję, że jeśli nawet nie istnieje życie pozagrobowe, to jakiś wzór energii odciska się na wszechświecie... Większość ludzi pozostawia ślad w swoich genach, ja mogę przetrwać w swoich myślach albo w tym, co piszę. - To właśnie z tym trudno mi sobie poradzić... - Siedząca za kierownicą Temple nagle zadrżała i zaczęła płakać. - Czytałam, że to w bibliotekach urzeczywistnia się nieśmiertelność... Nie chcę, żeby moje myśli umarły wraz ze mną... Chcę coś osiągnąć... Nie interesują mnie władza i pieniądze. Chcę coś po sobie zostawić, dokonać czegoś ważnego, że moje życie miało sens. Teraz mówię ci o rzeczach, które są samym jądrem mojego istnienia. 318 Czułem się jak ogłuszony. Gdy wysiadłem z sań się pożegnać, powiedziałem: "Chcę cię uściskać. Ma nie masz nic przeciwko temu". Uściskałem ją - a ona (tak myślę) oddała mi uścisk. WYBRANA BIBLIOGRAFIA Wybór jest zawsze osobisty i idiosynkratyczny. Przedstawiam tu wybrane źródła, które uważam zarówno za najbardziej interesujące i intrygujące, jak i bogate w informacje, i które chciałbym czytelnikowi polecić. Zestawienie wszystkich pozycji znajduje się na końcu książki. Dodatkowo wprowadziłem tu także kilka moich ulubionych lub ważnych lektur, choć czytelnik nie znajdzie w tekście odniesień do nich. WSTĘP Wczesne opracowania Wygotskiego, przez wiele lat zagubione, zostały ostatnio odnalezione i przetłumaczone na język angielski jako The Fundamentals of Defectology. W swojej autobiografii, zatytułowanej The Muking of Mind , A.R. Łuria śledzi swój własny rozwój intelektualny w związku ze zmieniającym się podczas jego długiego życia stosunkiem do neurologii; szczególnie rozdział Romantic Science ukazuje jego stosunek do niemożności zastąpienia opisów przypadków i podkreśla, jak niezwykle ważne dla medycyny jest opowiadanie. Jego własne dwa "romantyczne" opisy przypadków - O pamięci, która nie miała granic i The Man with a Shattered World- są najznakomitszymi przykładami takich opowieści. Świetny esej krytyczny na temat "wewnętrznych" narracji choroby został napisany przez Anne Hunsaker Hawkins i nosi tytuł Reconstructing lllness: Studies in Palhogruphy. Ogólna dyskusja Kurta Goldsteina na temat neurologicznego zdrowia, choroby i rehabilitacji znajduje się w jego wspaniałej książce z 1939 r., zatytułowanej: The Organism (szczególnie rozdział 10). Powojenni racjonalistyczni myśliciele odnoszący się do sprawy zdrowia i choroby to Georges Canguilhem i Michel Foucault. Najważniejsze książki to Canguilheina The Normal and the Pathological i Foucaulta Mental Illness and Psychology. Gerald Edelman opublikował pięć książek na temat swojej teorii neuronalnej selekcji grup; najnowsza z nich i najbardziej poczytna nosi tytuł Bright Air, Brillant Fire. Książka Israela Rosenfielda The Inventiun of Memory przedstawia historię 320 klasycznej, lokalizacjonistycznej neurologii i ukazuje, jak radykalnie można zrewidować neurologię w świetle teorii Edelmana. Idee Edelmana wydają mi się niezwykle ekscytujące - stwarzają one neuralną podstawę - co zresztą jest ich celem - wielu mentalnych procesów od percepcji do świadomości, a także tłumaczą znaczenie słów "człowiek" i "ja". Całkowicie nowa teoretycznie neuronauka wydaje się brać z nich początek. Ja sam opublikowałem dwa eseje na temat pracy Edelmana w "The New York Review of Books": Neurology und the Soul i Mukinf; Up the Mind. Bardzo podobała mi się książka Freemana Dysona Infinite in All Directions. Bogactwo natury, jej złożoność i możliwości twórcze zostały przedstawione także we wszystkich książkach Ilyi Prigogine'a - moja ulubiona nosi tytuł From Being to Becaming - jak również w niezwykle ważnej książce Murraya Gell-Manna The Quark and the Jaguar: Adventures in the Simple und the Complex. O MALARZU, KTÓRY OŚLEPŁ NA BARWY Uroczą wczesną książką (zawiera ona opis achromatopicznego chirurga, który spadł z konia, i inne klejnociki) jest opracowanie Mary Collins z 1925 r., zatytułowane Colour-Blindness. Książka Arthura Zajonca Catching the Light: The Entwined History of Light und Mind jest pięknie napisana i interesująca; dotyczy to szczególnie jego rozważań na temat myśli Goethego o kolorach i ich związku z Ziemią. (Zajonc także mówi o przypadku Jonathana I.). Choć Schopenhauer napisał młodzieńczy esej On Vision and Colour, nie jest on obecnie dostępny w języku angielskim. Niemniej uwagi dotyczące widzenia kolorów pojawiają się co krok w jego magnum opus The World as Will and Representution. Dziewiętnastowieczna debata na temat różnych teorii widzenia kolorów i ich zwolenników przedstawiona jest w książce Stevena Turnera In the Eye's Mind: Vision and the Helmhotz-Herling Controversy, a także w znakomitym eseju-recenzji na jej temat, autorstwa C.R. Cayoniusa. Semir Zeki pierwszy zaczął badać mechanizmy percepcji barw u małp; synteza jego pracy i jej związek ze współczesną neuronauka przedstawione zostały w książce A Visiim of Brain. Wspaniała synteza na wyższym poziomie, poziomie wizualnej świadomości, została przedstawiona w książce Francisa Cricka The Astonishing Hypothesis: The Scientific Search for the Soul. Obie te pozycje są przystępne dla zwykłego czytelnika. (I w obu obszernie dyskutowany jest przypadek Jonathana I.). Antonio i Hanna Damasio oraz ich współpracownicy opublikowali wiele szczegółowych opracowań klinicznych na temat mózgowej achromatopsji. W sposób całościowy, aczkolwiek nieco techniczny, przedstawił ją (oraz inne wizualne zabu-raenia) Antonio Damasio w swoim rozdziale książki Principles ofBehmioral Neuro-logy, a bardziej ogólny opis, połączony z refleksjami o teoretycznej i filozoficznej wadze takich obserwacji, znaleźć można w jego ostatniej książce Descartes' Emir. Ostatnio opublikowano wszystkie zebrane pisma Edwina Landa, ale jedno z najlepszych jego opracowań nosi tytuł The Retinex Theory of Color Vision i ukazało się w "Scienlific American". Wspaniały esej na temat Landa pt. / Am a Cumera napisał 321 Jeremy Bemstein (który także odnosi się tu do przypadku Jonathana I.). A fascynujący film, ukazujący chaos, jaki ogamąłby nas, gdybyśmy nie mieli stałego postrzegania barw, nosi tytuł Colorful Notions i po raz pierwszy ukazał siew 1984 r. w BBC Horizon Series. The Oxford Companion to the Mind pod redakcją Richarda Gregory'ego jest niezastąpionym źródłem informacji na tematy neurologiczne i psychologiczne. Opublikowano w nim bardzo dobry artykuł Toma Troscianko Colour Vision: Brain Mecha-nisms, artykuł W.A.H. Rushtona Colour Vision: Eye Mechanisms i opracowanie J.J. McCanna Relinex Theory und Colour Constancy. Interesujące opracowanie na temat początków kolorowej fotografii nosi tytuł The First Color Photogruphs, autorstwa Granta B. Romera i Jeannette Delamoir, i zostało opublikowane w grudniu 1989 r. w "Scientific American". Osobiste doświadczenia mężczyzny z wrodzoną achromatopią (który jest jednocześnie naukowcem badającym widzenie) zostały pięknie opisane w artykule Knuta Nordby'ego Vision in u Complete Achromut: A Personul Account. Na koniec wspomnę o Frances Futterman, achromatopicznej kobiecie, której listy przytaczam. Zaczęła ona ostatnio publikować Achromatopsia Network Newsietter i ma nadzieję nawiązać sieć kontaktów z aehromatopicznymi ludźmi na całym świecie. OSTATNI HIPIS O zespole przedniego płata i o amnezji obszernie pisał R. Łuria w swoich książkach: Humun Brain und Psychologicul Processes oraz The Neuropsychulogy of Memory. Obie te książki są w pewnym sensie akademickie; ostatnim życzeniem Łurii było, aby uzupełnić je opisami "romantycznych" historii przypadków. Dwa obszerne opracowania Francois Lhermitte'a, zatytułowane Human Autonomy und the Frontal Lobes, ukazują jego pełne współczucia i naturalistyczne podejście do pacjentów. Kontrastem powyższych pozycji jest przerażająca książka Elliota Valensteina, zatytułowana Greut und Desperate Cures, traktująca o charakterystycznym dla lobotomii okrucieństwie. Doskonałe jej omówienie, napisane przez Macdonalda Critehleya, ukazało się w "The New York Review of Books". Przypadek Phineasa Gage' a rozbudził ogromne zainteresowanie neurologiczne na niemal 150 lat i nawet dziś jest on badany za pomocą najnowszych technik rekonstruowania neuroodtwarzania (patrz także artykuł Damasio i wsp. w "Science"). Najbardziej dogłębne badanie tego przypadku i jego związku z XIX- wiecznymi teoriami na temat systemu nerwowego - od Galia do Freuda - przeprowadzili Malcolm Macmillan w Phineus Gage: A Case for All Reasons oraz Antonio Damasio w książce Descartes' Emir. Dwa moje wcześniejsze opracowania na temat pamięci, do których odwołuję się w tym opowiadaniu - "Zagubiony marynarz" i "Kwestia tożsamości" - zostały opublikowane w Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. Obecnie badania nad pamięcią nabrały ogromnego rozmachu i niezwykle trudno wymienić wszystkich uczonych, którzy się tym zajmują. Niemniej Larry Squire 322 i Nelson Butters niewątpliwie przodują na tym polu. Prowadząc wspólne i indywidualne badania napisali na ten temat mnóstwo opracowań opublikowanych potem w tomie The Neuropsychology of Memory. Inne źródła na temat pamięci przedstawiam w bibliografii do opowiadania "Krajobraz jego marzeń". W neurologii wybuchło też zainteresowanie muzyką i jej terapeutycznymi właściwościami w leczeniu pacjentów z zaburzeniami nerwowymi. Anthony Storr, psychiatra, napisał piękną książkę zatytułowaną Music and Mind, która porusza wszystkie aspekty ludzkich reakcji na muzykę. W rozdziale Music and Brain, znajdującym się w mojej wkrótce mającej się ukazać książce Music and Neurologic Rehabilitation, skupiłem się na sposobach, w jaki muzyka może oddziaływać na mózg. Mickey Hart w swojej książce Drumming at the Edge of' Magic pisał o perkusji i rytmie w wielu kulturach. ŻYCIE CHIRURGA Dwuczęściowe opracowanie Gillesa de la Tourette'a, zatytulowane Etude sur une affection nerveuse zostało opublikowane w 1885 r.. a jego przetłumaczone i opatrzone komentarzem fragmenty znajdują się w opracowaniu Gilles de la Tourette on Tourette Syndrume, napisanym przez C.G. Goetza i H.L. Klawansa. Wspaniała książka Meige'a i Feindela Les Tics et leur truitement ukazała się w 1902 r. i została przetłumaczona przez Kinnier Wilson w 1907. Książka ta jest godna polecenia nie tylko ze względu na jej wyczerpujący charakter, ale także ze względu na jej nastrój i szacunek, jaki autorzy okazują swoim pacjentom. Szczególnie warto przeczytać fragmenty autentycznych rozmów pacjentów z lekarzami oraz wyjątkowe autobiograficzne opowiadanie Les Confidences d'un ticqueur. W ostatnich kilku latach pojawiło się więcej publikacji napisanych przez touretyków, którzy przedstawiają swoje wewnętrzne przeżycia. Zbiór takich opowiadań pod redakcją Adama Seligmana i Johna Hilkevicha ukazał się pt. Don 't Think About Monkeys. Ja sam napisałem kilka opracowań na temat syndromu Tourette'a: "O dowcipnym Rayu i jego tikach", opublikowane po raz pierwszy w 1981 r., pojawiło się ponownie w Mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, wraz z "Opętaną". Ogólne informacje na ten temat przedstawiono w Neuropsychiatry und Tourette 's w 1989 r., a ostatnio bardziej skrótowo został on opisany w Tourette's Syndrume: A Human Condition. Szczególny aspekt touretyzmu, który ogromnie mnie fascynuje, zaprezentowano w Tourette 's and Creutivity; badania dotyczące tempa i dokładności touretycznych ruchów przedstawiono w publikacji Movement Perturbations Due to Tics, która ukazała się w 1993 r. nakładem Society for Neuroscience Abstracts. 323 WIDZIEĆ I NIE WIDZIEĆ Przypadki przywrócenia wzroku osobom niewidomym od dzieciństwa, choć rzadkie, są dokładnie opisywane od czasu raportu Cheseldena z 1728 r. Wszystkie znane przypadki zostały streszczone w encyklopedycznym opracowaniu von Sendena Space und Sight. Wiele z nich analizuje Hebb w swojej książce Organization of Behaviour. Autor poza dokonanymi przez siebie obserwacjami przedstawia także znaczące dowody na to, że ,,widzenia" - percepcji wizualnej - trzeba się nauczyć. Najdokładniejszy opis pojedynczego przypadku przedstawiają Richard Gregory i Jean Wallace. Został on przedrukowany i uzupełniony w książce Gregory'ego, zatytułowanej: Concepts und Mechanisms of Perception, która uzupełniona jest korespondencją autora z von Scndenem. Filozoficzne tło pytania Molyneux oraz wpływ przypadku Cheseldena zostały opisane przez Gregory'ego w jego artykule Recovery from Blindness zamieszczonym w The Oxford Companion to the Mind pod jego redakcją. Albert Valvo w swojej książce Sight Restoration after Long-Term Blindness opisuje przypadki poddania niewidomych operacji rogówki. Konsekwencje utraty wzroku w późnym wieku - a szczególnie wpływ ociemnienia na wyobraźnię wizualną i pamięć oraz orientację - zostały w mistrzowski sposób przedstawione przez Johna Hulla w jego autobiograficznej książce Touching the Rock. Przywrócenie wzroku po długiej ślepocie opisuje Robert Hine w Second Sight. Jedno z nąjdogłębniejszych, najszerszych dociekań dotyczących życia niewidomego - zarówno z jego perspektywy, jak i z perspektywy osób go otaczających, przedstawił Diderot w swoim wspaniałym liście: Letter on the Blind: For the Use of Those Who Can See (napisał także podobny list: Letter on the Deuf and Dumb: For the Use of Those Who Cun Hear and Speak). Opracowanie von Feuerbacha na temat Kaspara Hausera opisuje jego głęboką wzrokową agnozję, kiedy po raz pierwszy od dzieciństwa został on wypuszczony z lochów i zobaczył światło dzienne. Zagadnienia te są nie tylko tematem filozoficznych dyskusji i medycznych opracowań, ale pojawiają się także w literaturze pięknej, od czasu gdy Diderot przedstawił łoże śmierci Nicholasa Saundersona. W 1909 r. pisarz Wilkie Collins oparł swoją powieść Poor Miss Finch na przypadku niewidomej dziewczyny. Ten sam motyw pojawia się także we wczesnej powieści Gide'a Symfonia pastoralna. Jednym z ostatnich wspaniałych przykładów przedstawienia ślepoty w literaturze jest książka Briana 0'Doherty'ego The Stronie Cuse of Mudemoiselle P., oparta na autentycznej relacji Mesmera z 1779 r. W sztuce Briana Friela z 1994 r., zatytułowanej Molly Sweeney, głównym bohaterem jest niewidoma od dziecka, która, podobnie jak Virgil, ma zniszczoną siatkówkę i kataraktę, a kiedy w wieku około 40 lat zaćma zostaje usunięta, popada w stan agnostyczncgo chaosu i ambiwalencji, które znikają dopiero wraz z przywróceniem ślepoty. 324 KRAJOBRAZ JEGO MARZEN Pierwsze opracowanie na temat Franca Magnaniego, napisane przez Michaela Pearce'a i zilustrowane połączonymi w pary obrazami Franca i zdjęciami Susan Schwartzęnberg, znajduje się w "Exploratorium Quarterly" z lata 1988 r. Esther Salaman w książce A Collection of Moments przedstawia głębokie psychologiczne studium "przymusowych wspomnień", które pojawiały się u Prousta, Dostojewskiego i innych pisarzy. Fragmenty tej książki, znaczna część opracowania Schachtela na temat pamięci i amnezji dziecięcej, klasyczne opracowanie Stromeyera na temat ejdetyka, fragment książki Łurii O pamięci, która nie miała granic i wiele innych ciekawych opracowań znajduje się w niezwykle ważnej książce Ulricha Neissera Memory Observed. W klasycznej książce Remembering Frederic Bartlett prezentuje swoje badania dotyczące imaginacyjnych i konstruktywnych zdolności pamięci. Pojawienie się "niezwykłych" wspomnień podczas napadów epilepsji (i ich wywołanie bezpośrednią stymulacją mózgu podczas operacji) zostało szczegółowo opisane przez Wildera Penfielda (i jego kolegę Perota) w artykule rzece The Brain's Recurd of Visual and Auditory Experience w zbiorze Brain. W tym samym zbiorze pojawia się także szokujący artykuł na temat epilepsji Dostojewskiego napisany przez Alajouanine. Przystępny opis TLE i syndromu Dostojewskiego omawiający przypadki zwykłych ludzi oraz wielkich artystów i myślicieli przedstawia Eve LaPlante w książce Seized: Temporal Lobe Epilepsy as u Medical, Historical, and Artistic Phenomenon. Historyczną dyskusję i rozważania psychoanalityczne na temat nostalgii prezentuje David Werman w artykule Normal and Pathological Nostalgia. CUDA Książka Darolda Trefferta Extraordinary People jest doskonałym wprowadzeniem do tematu sawantycznych idiotów, przedstawia ona bowiem zarówno wyniki badań jego poprzedników (Seguin, Down, Tredgold i innych), jak i jego własne kliniczne doświadczenia. Bardziej akademicki charakter ma książka The Exceptional Brain, zredagowana przez Loraine Obler i Deborę Fein, dotycząca ludzkich talentów w ogóle, a talentów sawantycznych w szczególności. Książka Stevena Smitha, zatytułowana The Great Mental Calculators jest najpełniejszym źródłem informacji o talentach matematycznych zarówno u ludzi normalnych, jak też u autystycznych i niedorozwiniętych. Moją ulubioną książką, której nikt z piszących współcześnie autorów nie wspomina, jest F.W.H. Myersa Human Personality. Myers był geniuszem, co widać w każdym zdaniu jego wspaniałej (choć często absurdalnej) dwutomowej książki. Rozdział poświęcony geniuszom jest wyczerpującym opracowaniem przedstawiającym relacje łączące matematyczne talenty z kognitywną nieświadomością. 325 Choć nakład książki Lorny Selfe Nuaia: A Cuse of Extraordinary Drawing Ability jest niestety wyczerpany, to esej o Nadii możemy jednak znaleźć w książce Howarda Gardnera Art, Mind and Brain, która była "preludium" do jego szerokich badań nad inteligencją i kreatywnością. Jedno z najbardziej dogłębnych opracowań na temat Nadii zostało napisane przez Ciarę Claibome Park, w której porównuje ona prace Nadii z rysunkami swojej córki, Jessy, i innymi autystycznymi artystami. Najbardziej szczegółowe kognitywne badanie muzycznego sawanta, Eddiego, przedstawia Leon K. Miller w książce Musical Savants. Opracowania na temat badań prowadzonych przez Beatę Hennelin i jej współpracowników (m.in. Neila 0'Connora i Linde Pringe) ukazują się głównie jako pojedyncze publikacje, w których możemy znaleźć szczegółowe informacje o Step- henie Wiltshire i innych sawantach. We wcześniejszej rozprawie O'Connora i Hermelin Visual and Graphic Abilities oft the Idiot Savant Artist zreprodukowano i omówiono kilka wczesnych prac Stephena. Monografia Martina Scheerera, Evy Rothmann i Kurta Goldsteina zatytułowana A Case of"ldiot Suvant": An Experimental Study of' Personality Organization z 1945 r., omawiająca przypadek sawanta L., stawia fundamentalne (choć rzadko zadawane) pytania, na które do dziś nie ma odpowiedzi. Moim zdaniem jest to najdogłębniejsza i najszersza analiza umysłu sawantycznego (i autystycznego). Choć L. jest autystykiem, to termin ten nie pojawia się w tekście, gdyż jego pierwotna wersja powstała w 1941 r. - zanim pojawił się Rannerowski opis choroby. W uzupełnionej wersji z 1945 r. autorzy porównują swoje stwierdzenia ze sformułowaniami Kannera. Książka Merlin Donald Origins of the Modern Mind. w której snuje ona rozważania na temat zdolności mimetycznych prymitywnego człowieka, otwiera szerokie historyczne horyzonty i jest jedną z najbardziej przekonywających i barwnych rekonstrukcji naszego przeszłego (i, być może, także przyszłego) rozwoju umysłowego. Jerome Bruner od wielu lat bada rozwój myślenia u dzieci; bardzo przystępny opis "enaktywnego" etapu rozwoju przedstawia w Studies in Cognitive Growth. Fascynujące i bogato ilustrowane opracowanie na temat utalentowanego niedorozwiniętego osiemdziesięcioletniego artysty prezentuje MacGregor w książce Dwight Macintosh: The Boy Whom Time Forgot. Sam opisałem trzy historie sawantów, wszystkie w książce Mężczyzna, który pomylil swojci ione i kapeluszem: "Autysta - artysta", "Bliźniacy" i "Chodząca encyklopedia". Na końcu, choć jako najważniejsze, należy wymienić książki Stephena: Drawings, Cities, Floating Cities oraz Stephen Wiltshire's American Dream. Czytelników zainteresowanych autyzmem odsyłam także do mojego opowiadania "Antropolog na Marsie". ANTROPOLOG NA MARSIE Kliniczny opis autyzmu pojawił się w pionierskich opracowaniach Kannera, Aspergera i Goidsteina w latach czterdziestych; w latach pięćdziesiątych został on 326 zdefiniowany z punktu widzenia psychiatrycznego (pojawiło się tu fałszywe założenie o etiologii rodzicielskiej) przez Bruno Bettelheima (a następnie w The Empty Fortress), i w końcu, w latach sześćdziesiątych stwierdzono, że wynika on z uwarunkowań biologicznych (kiedy ukazała się książka Bernarda Rimianda Infantiie Autism)- Jednak całościowo i obrazowo został on przedstawiony dopiero wówczas, gdy zaczęty ukazywać się biograficzne, a później autobiograficzne opowiadania dotyczące autyzmu. Jedną z pierwszych tego typu narracji (i wciąż najlepszą) jest książka dary Claiborne Park, zatytułowana The First Eight Years of an Autistic Child. Książka Miry Rothenberg Children with Emerald Eyes jest zbiorem portretów - klinicznym, analitycznym, empatycznym i poetyckim - kilkorga dzieci wybranych spośród setek innych leczonych w jej nowatorskich ośrodkach Blueberry Treatment Centres. Charles Hart w książce Without Reason opisuje swoje doświadczenia najpierw z autystycznym starszym bratem, a potem z autystycznym synem. Jane Taylor McDonnell, w pięknej książce News from the Border, zamieściła posłowie napisane przez swego autystycznego syna, Paula. Od 1990 r. pojawiło się mnóstwo książek na temat osób autystycznych (wiele z nich koncentruje się na kwestiach komunikowania się), trudno więc wymienić tu choćby część z nich. Ale ze względu na szczerość, wigor, dogłębność spojrzenia na problem (nie mówiąc o tym, że jest to pierwsza publikacja, która umożliwiła wgląd w wewnętrzne przeżycia osoby autystycznej) polecam przede wszystkim książkę samej Tempie Grandin: Emergence: Labeled Autistic. Książka Uly Frith zatytułowana: Explaining the Enigma jest bardzo przystępnym opracowaniem na ten temat, choć jest może nadmiernie zorientowana na ,,teorię umysłu". Autism and Asperger Syndrome pod jej redakcją zawiera wiele ważnych artykułów, m.in. kliniczne opisy choroby, sporządzone przez Christophera Giliberga, Digby Tantam i Margaret Dewey. Opublikowano tam również esej Franceski Happe, poświęcony dorosłym z zespołem Aspergera - m.in. Tempie - którzy napisali autobiografie: a także pierwsze angielskie tłumaczenie oryginalnego opracowania Aspergeraz 1994 r. Asperger został w pewnym sensie "odkryty" przez Lornę Wing, a jej esej porównujący jego podejście z pismami Kannera, także pojawia się w tym tomie. BIBLIOGRAFIA Alajouanine, T. Doestoevski's epilepsy. ..Brain" 86:209-221 (1963). Alkon, Daniel L. Memory's Voice: Deciphering the Brain-Mind Code. New York: HarperCollins, 1992. Asperger, Hans. 'Austistic Psychopathy' in Childhood, w: Uta Frith (red.) Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991. Bartlett, Frederic C. Remembering: A Study of Experimental and Social Psychology. Cambridge: Cambridge University Press, 1932. Bear, David. The Neurology of Art: Artistic Creativity in Patients with Temporal Lobe Epilepsy. Paper presented at ,,The Neurology of Art" symposium. Art Institute of Chicago and Michael Reese Hospital, Chicago, 1988. - Temporal Lobe Epilepsy: A Syndrome of Sensory-Limbic Hyperconnection. ,,Cortex" 15:357-384(1979). Berkeley, George. A New Theory of Vision. 1709. Everyman ed. New York: Dutton, 1910. Bernstein, Jeremy. I Am a Camera, w: Cranks, Quarks, and the Cosmos. New York: Basic Books, 1993. Bettelheim, Bruno. The Empty Fortress: Infantile Autism and the Birth of the Self. New York: Free Press, 1967. Borges, Jorge Luis. Funes the Memorious, w: A Personal Anthology. New York: Grove Press, 1967. Boyd, Brian. Vladimir Nabokov: The Russian Years. Princeton. N.J.: Princeton University Press, 1990, s. 70-71. Brann, Eva T.H. The World of the Imagination: Sum and Substance. Savage, Md.: Rowman and Littlefield, 1991. Bruner, Jerome. Acts of Meaning. Cambridge: Harvard University Press, 1990. Bruner, Jerome, Carol Feldman. Theories of Mind and the Problem of Autism, w: S. Baron-Cohen, H. Tager-Flusberg, D.J. Cohen (red.) Understanding Other Minds, 267-291. New York: Oxford Medical, 1993. Bruner, Jerome S., Rose R. Olver, Patricia M. Greenfield. Studies in Cognitive Growth. New York: Wiley, 1966. 328 Cahan, David (red.) Hermann van Helmholtzandthe Foundations of Nineteenth- Century Science. Berkeley: University of California Press, 1993. Calvin, William H. The Cerebral Symphony: Seashore Reflections on the Structure of Consciousness. New York: Bantam Books, 1990. George A. Qjemann. Conversations with Neil's Brain: The Neural Nature of Thought and Language. New York: Addison-Wesley, 1994. Canguilhem, Georges. The Normal and the Pathological. U. Carolyn Fawcett. New York: Zone Books, 1989. Cavonius, C.R./Vof Seeing Eye to Eye (review of In the Eye's Mind by R.S. Turner), "Nature" 370:259-260, July 28, 1994. Chesterton, O.K. The Secret of Father Brown. London: Cassell & Co., 1927. Churchland, Patricia S.Neurophilosophy: Toward a Unified Science of the Mind- Brain. Cambridge, Mass.: Bradford Books, MIT Press, 1986. Coleridge, Samuel Taylor. Biographia Literaria. 1817. Reprint, Oxford: Oxford University Press, 1907. Collins, Mary. Colour-Blindness. New York: Harcourt, Brace & Co., 1925. Collins, Wilkle. Poor Miss Finch. New York: Scribner's, 1909. Crick, Francis. The Astonishing Hypothesis: The Scientific Search for the Soul. New York: Scribner's, 1994. Critchley, E.M.R. (red.) The Neurological Boundaries of Reality. London: Farrand Press, 1994. Critchley, Macdonald. Unkind Cuts. ,,The New York Review of Books", April 24, 1986. Damasio, A., T. Yamada, H. Damasio, J. Corbett, J. McKee. Central Achromatopsia: Behavioral, Anatomic, and Physiologic Aspects. ..Neurology" 30, no. 10:1064- -1071 (October 1980). Damasio, Antonio R. Disorders of Complex Visual Processing, w: M. Marsel Mesulam (red.)259-2SS.PrinciplesofBehavioralNeurology, Philadelphia: F.A.Davis Co., 1985. - Descartes' Error: Emotion, Reason, and the Human Brain. New York: Grosset/Putman, 1994. Damasio, Hanna, Thomas Grabowski, Randall Frank, Albert M. Galaburda, Antonio Damasio. The Return ofPhineas Gage: Clues about the Brain from the Skull of a Famous Patient. ,,Science" 264:1102-1105, May 20, 1994. Dennett, Daniel C. Consciousness Explained. Boston: Little, Brown and Co., 1991. Donald, Merlin. Origins of the Modern Mind: Three Stages in the Evolution of Culture and Cognition. Cambridge: Harvard University Press, 1991. Donaldson, Margaret. Human Minds: An Exploration. London: Alien Lane, 1992. Down, J. Langdon. Mental Affections of Childhood and Youth. 1887. Facsimile ed., Oxford: MacKeith Press, Blackwell Scientific Publications, 1990. Dyson, Freeman J. Infinite in All Directions. New York: Harper & Row, 1988. Edelman, Gerald M. Bright Air, Brilliant Fire: On the Matter of the Mind. New York: Basic Books, 1992. - Neural Darwinism: The Theory ofNeuronal Group Selection. New York: Basic Books, 1987. 329 - The Remembered Present: A Biological Theory of Consciousness. New York: Basic Books, 1989. - Topobiology: An Introduction to Molecular Embryology. New York: Basic Books, 1988. Edelman, Gerald M., Vernon B. Mountcastle. The Mindful Brain. Cambridge: MIT Press, 1978. Edridge-Green, F.W. The Physiology of Vision: with Special Reference to Colour Blindness. London: G. Bell and Sons, 1920. Evans, Ralph M. Maxwell's Color Photograph. ..Scientific American", November 1961. Feldman, David H., Lynn T. Goldsmith. Nature's Gambit: Child Prodigies and the Development of Human Potential. New York: Basic Books, 1986. Feuerbach. Anselm von. Caspar Hauser: An Account of an Individual Kept in a Dungeon. Separated from all Communication with the World, from Early Childhood to about the Age of Seventeen. 1832. English trans., London: Simpkin & Marshall, 1834. Foucault, Michel. Mental Illness and Psychology. Berkeley: University of California Press, 1987. Freud, Sigmund. Constructions in Analysis. ..International Journal of Psychoanalysis" 19:377 (1938). Reprinted in Philip Rieff (red.) Therapy and Technique, New York: Collier, 1963. Friel, Brian. Molly Sweeney. Old Castle, Co. Meath, Ireland: The Gallery Press, 1994. Frith, Uta. Autism: Explaining the Enigma.. New York: Blackwell, 1989. Frith, Uta (red.) Autism andAsperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991. Fuller, G.N., M.V. Gale, Migraine Aura as Artistic Inspiration. ..British Medical Journal" 297:1670-1672 (December 24, 1988). Gardner, Howard, Art, Mind, and Brain: A Cognitive Approach to Creativity. New York: Basic Books, 1982. - Frames of Mind: The Theory of Multiple Intelligences. New York: Basic Books, 1983. Gastaut, Henri. Memories originaux: la maladie de Vincent van Gogh envisaged a la lumiere des conceptions nouvelles sur I'epilepsie psychomotrice. ,,Annales Medico-Psychologiques" 114:196-238, 1956. Gazzaniga, Michael S. Nature's Mind: The Biological Roots of Thinking, Emotions, Sexuality, Language, and Intelligence. New York: Basic Books, 1992. Gell-Mann, Murray. The Quark and the Jaguar: Adventures in the Simple and the Complex. New York: Freeman, 1994. Geschwind, Norman. Epilepsy in the Life and Writings of Dostoievsky. Lecture, Boston Society of Psychiatry and Neurology, March 16, 1961. Gillberg, Christopher. Clinical and Neurobiological Aspects of Asperger Syndrome in Six Family Studies, w: Uta Frith (red. }AutismandAsperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991. 330 Gillberg, Christopher, Mary Coleman. The Biology of the Autistic Syndromes. 1 wyd. New York: Mac Keith Press, Cambridge University Press, 1992. Goethe, J.W. von. Theory of Color, w: Douglas Miller (red.) Scientific Studies, 164. Vol. 12, Goethe: Collected Works in English. New York: Suhrkamp, 1988. Goldberg, Elkhonon, William B. Barr. Three Possible Mechanisms of Unawareness of Deficit, w: G.P. Prigatano, D.L. Schachter (red.) Awareness of Deficit after Brain Injury: Clinical and Theoretical Issues. New York: Oxford University Press, 1991. Goldstein, Kurt. Language and Language Disturbances: Aphasic Symptom Complexes and their Significance/or Medicine and Theory of Language. New York: Grune & Stratton, 1948. - The Organism: A Holistic Approach to Biology Derived from Pathological Data in Man. 1939. Reprint, New York: Zone Books, MIT Press, 1995. Cowers, W.R. Subjective Sensations of Sight and Sound: Abiotrophy, and Other Lectures. Philadelphia: P. Blakiston's Son & Co., 1904. Grandin, Temple. Behavior of Slaughter Plant and Auction Employees Toward the Animals. ,,Anthrozoos" I, no. 4:205-213 (Spring 1988). - An Inside View of Autism, w: Eric Schopler, Gary B. Mesibov (red.) High- Functioning Individuals with Autism, s. 105-126. New York: Plenum Press, 1992. - My Experiences as an Autistic Child and Review of Selected Literature. .Journal of Orthomolecular Psychiatry" 13, no. 3:144-174 (3rd quarter 1984). - Heeds of High Functioning Teenagers andAdults withAutism. ,,Focus on Autistic Behavior" 5, no. l:l-16(April 1990). Grandin, Temple, Margaret Scariano. Emergence: Labeled Autistic. Novato, Calif: Arena Press, 1986. Wyd. pol.: Bytcim dwckiem autystyanym. przel. E. Zachara, PWN.Warszawa 1994. Gregory, R.L., Jean G. Wallace. Recovery from Early Blindness: A Case Study. ..Quarterly Journal of Psychology" (1963). Reprinted in Concepts and Mechanisms of Perception, by R.L. Gregory. London: Duckworth, 1974. Gregory, Richard L. Blindness, Recovery from, w: Richard L. Gregory (red.) The Oxford Companion to the Mind, 94-96. Oxford: Oxford University Press, 1987. Happe, Francesca G.E. Autism: An Introduction to Psychological Theory. London: UCL Press, 1994. - The Autobiographical Writings of Three Asperger Syndrome Adults, w: Uta Frith (red.) Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991. Hart, Charles. Without Reason: A Family Capes with Two Generations of Autism. New York: Harper & Row, 1989. Hart, Mickey. Drumming at the Edge of Magic: A Journey into the Spirit of Percussion. San Francisco, HarperCollins, 1990. Hawkins, Anne Hunsaker. Reconstructing Illness: Studies in Pathography. W. Lafayette, Ind.: Purdue University Press, 1993. Hebb, D.O. The Organisation of Behaviour. New York: Wiley, 1949. 331 Helmholtz, Hermann von. On Thought in Medicine (Dus Denken in der Median), 1878. Reprint, Baltimore: John Hopkins Press, 1938. - Physiological Optics. 1909. Red. J.P.C. Southall. Optical Society of America, 1924. Hermelin, Beate, Neil O'Connor. Art and Accuracy: The Drawing Ability of Idiot- Savants. .Journal of Child Psychology and Psychiatry" 31, no. 2, 217-228 (1990). Hine, Robert V. Second Sight. Berkeley: University of California Press, 1993. Hughlings Jackson, John. On a Particular Variety of Epilepsy ('Intellectual Aura'). ,,Brain"3: 179-207(1880). Hull, John M. Touching the Rock: An Expereince of Blindness. New York: Pantheon Books, 1990. Hurlburt, R.T., F. Happe, U. Frith. Sampling the Form of Inner Expereince in Three Adults with Asperger Syndrome.,,Psychological Medicine" 24: 385-395 (1994). Jamison, Kay Red field. Touched with Fire: Manic-Depressive Illness and the Artistic Temperament. New York: Free Press, 1993. Kanner, L. Autistic Disturbances of Affective Contact. ,,Nervous Child" 2:217- 250 (1943). Kosslyn, Stephen M., Olivier Koenig. Wet Mind: The New Cognitive Neuroscience. New York: The Free Press, 1992. Kremer, Richard L. Innovation through Synthesis: Helmholtz. and Color Research, vi: David Cahan (red.) Hermann von Helmoltz. and the Foundations of Nineteenth- Century Science. Berkeley: University of California Press, 1993. Land, Edwin H. The Retinex Theory of Color Vision. ,,Scientific American", December 1977, 108-128. Lane, Harlan. The Mask of Benevolence: Disabling the Deaf Community. New York: Alfred A. Knopf, 1992. LaPlant, Eve. Seized: Temporal Lobe Epilepsy as a Medical, Historical, and Artistic Phenomenon. New York: HarperCollins, 1993. Lashley. Karl. In Search of the Engram. ,,Symp. Soc. Exp. Biol." 4:454-482 (1950). Lhermitte, F. Human Autonomy and the Frontal Lobes. ,,Annals of Neurology" 19, no. 4:326-343 (April 1986). Llinas. R.R., D. Pare. On Dreaming and Wakefulness. ,,Neuroscience" 44, no. 3:521--535,1991. Lucci, Dorothy, Deborah Fein, Adele Holevas, Edith Kaplan. Paul: A Musically Gifted Autistic Boy, w: Loraine Obler and Deborah Fein (red.) The Exceptional Brain, 310-324. New York: Guilford Press, 1988. Luria, A.R. Human Brain and Psychological Processes. New York: Harper & Row, 1966. - The Making of Mind: A Personal Account of Soviet Psychology. Red. Michael Cole and Sheila Cole. Cambridge: Harvard University Press. 1979. - The Man with a Shattered World. 1972. Reprint, Cambridge: Harvard University Press, 1987. - The Mind of a Mnemonist. 1968. Reprint, Cambridge: Harvard University Press, 332 1987. Wyd. pol.: O pamięci, która nie miała granic, przeł. J. Przesmycka, PWN, Warsxawa 1970. - The Neuropsycholo^y of Memory. New York: John Wiley & Sons, 1976. - Mc Cann, J.J. Retinex Theory and Colour Constancy, w: Richard L. Gregory (red.) The Oxford Companion to the Mind, s. 684-685. Oxford: Oxford University Press. 1987. McDonnell, Jane Taylor. News from the Border: A Mother's Memoir of Her Autistic Son. Afterword by Paul McDonnell. New York: Ticknor & Fields, 1993. MacGregor, John. Dwiffht Macintosh: The Bot Whom Time Forgot. Oakland, Calif.: Creative Growth Art Center, 1992. McKendrick, John Gray. Hermann Ludwig Ferdinand van Helmholtz. London: T. Fisher Unwin, 1899. McKenzie, Ivy. Discussion on Epidemic Encephalitis. ..British Medical Journal", September 24, 1927, s. 632-634. Macmillan, Malcolm. Inhibition and the Control of Behavior: From Gall to Freud via Phineas Gdge and the Frontal Lohes. " Brain and Cognition" 19:72-104 (1992). - Phineas Gage: A Case for All Reasons, w.C. Code, C.W. Wallesch, A.R. Lecours, Y. Joanette (red.) Classic Cases in Neuropsycholoffy. London: Eribaum, 1995. Meige, H., E. Feindel. Les Tics et leur traitment. Paris: Masson, 1902. Trans. S.A. Kinnier Wilson as 7'ic.t and Their Treatment. New York: William Wood & Co., 1907. Mesulam, M.-Marsel. Principles of Behavioral Neurology. Philadelphia: F.A. Davis Co., 1985. Miller, Leon K. Musical Savants: Exceptional Skill in the Mentally Retarded. Hilldale, N.J.: Eribaum, 1989. Modell, Arnold H. Other Times, Other Realities: Toward a Theory of Psychoanalytic Treatment. Cambridge: Harvard University Press, 1990. - The Private Self. Cambridge: Harvard University Press, 1993. Mollon, J.D., F. Newcombe, P.O. Polden, G. Ratcliff. On the Presence of Three Cone Mechanisms in a Case of Total Achromatopsia, w: G. Vemest (red.) Colour Vision Deficiencies, 130-135. Bristol: Hilger, 1980. Moreau, J.-J. Hashish and Mental Illness. 1845. Reprint, New York: Raven Press, 1973. Murray, T.J. Illness and Healing: The Art of Robert Pope. ,,Humane Medicine" 10, no. 3, July 1994, 199-208. Myers, Frederic W.H. Human Personality and Its Survival of Bodily Death. 1 vols. New York: Longmans, Green & Co., 1903. Neisser, Ulrich, Memory Observed: Remembering in Natural Contexts. San Francisco: Freeman, 1982. Neisser, Ulrich, Eugene Winograd (red.) Remembering Reconsidered: Ecological and Traditional Approaches to the Study of Memory. Cambridge: Cambridge University Press, 1988. Nordby, Knut. Vision in a Complete Achromat: A Personal Account, w: R.F. Hess, 333 L.T. Sharpe, K. Nordby (red.) Night Vision: Basic, Clinical and Applied Aspects. Cambridge: Cambridge University Press, 1990. Nuland, Sherwin. Doctors: The Biography of Medicine. New York: Alfred A. Knopf, 1988. Obler, Loraine K., Deborah Pein (red.) The Exceptional Brain: Neuropsychology of Talent and Special Abilities. New York: Guilford Press, 1988. O'Connor, N., B. Hermelin. Visual and Graphic Abilities of the Idiot Savant Artist. ..Psychological Medicine" 17:79-90 (1987). O'Doherty, Brian. The Strange Case of Mademoiselle P. New York: Pantheon Books, 1992. Park, Clara Claiborne. The Siege: The First Eight Years of an Autistic Child. Rev. ed., Boston: Little, Brown, 1982. - Review of ..Nadia" by Lorna Selfe. .Journal of Autism and Childhood Schizophrenia" 8:457-472(1978). Pearce, Michael. A Memory Artist. ,JExploratorium Quarterly" 12, issue 2, ..Memory": 12-17 (Summer 1988). Penfield.W., P. Perot. The Brain's Record of'Visual andAuditoryExperience: A Final Summary and Discussion. ,,Brain" 86:595-696 (1963). Poppel, Ernst. Mindworks: Time and Conscious Experience. New York: Harcourt Brace Jovanovich, 1988. Posner, Michael I., Marcus E. Raichle. Images of Mind. New York: Scientific American Library, 1994. Prigogine, Ilya. From Being to Becoming. San Francisco: Freeman, 1980. Prigogine, Ilya, Isabelle Stengers. Order Out of Chaos: Man's New Dialogue with Nature, New York: Bantam, 1984. Pring, Linda, Beate Hermelin. Bottle, Tulip and Wineglass: Semantic and Structural Picture Processing by Savant Artists. .Journal of Child Psychology and Psychiatry", w druku. Ramachandran, V.S. Behavioral and Magnetoencephalographic Correlates ofPlasti- city in the Adult Human Bruin. ..Proceedings of the National Academy of Science" 90:10413-20(1993). Rimland, Bernard. Infantile Autism: The Syndrome and Its Implications for a Neutral Theory of Behavior. New York: Appleton-Century-Crofts, 1964. Rimland, Bernard, Deborah Fein. Special Talents of Autistic Savants, w: Loraine Obler, Deborah Fein (red.) T'/ie&cepfKwa/flrom, 474-492. New York: Guilford, 1988. Ritvo, Edward, Anne M. Brothers, B.J. Freeman, Carmen Pingree. Eleven Possibly Autistic Parents. .Journal of Autism and Developmental Disorders" 18, no. 1, 139(1988). Ritvo, Edward R., Riva Ritvo, B.J. Freeman, Anne Mason-Brothers. Clinical Characteristics of Mild Autism in Adults. ..Comprehensive Psychiatry" 35, no. 2, 149-156 (March/April 1994). Rizzo, M., M. Nawrot, R. Blake, A. Damasio. A Human Visual Disorder Resembling Area V4 Dysfunction in the Monkey. ..Neurology" 42: 1175-1180 (June 1992). 334 Romer, Grant B., Jeannette Delamoir. The First Color Photographs. ..Scientific American", December 1989, 88-96. Rose, Steven. The Conscious Brain, New York: Alfred A. Knopf, 1973, revised ed. 1989. Rosenfield, Israel. The Invention of Memory: A New View of the Brain. New York: Basic Books, 1988. - The Strange, Familiar, and Forgotten: An Anatomy of Consciousness. New York: Alfred A. Knopf, 1992. Rothenberg, Mira. Children with Emerald Eyes: Histories of Extraordinary Boys and Girls. New York: Dial Press. 1977. Rushton, W.A.H. Colour Vision: Eye Mechanisms, w: Richard L. Gregory (red.) The Oxford Companion to the Mind, s. 152-154. Oxford: Oxford University Press, 1987. Sacks, Oliver. A Leg to Stand On. 1984. Rev. ed.. New York: HarperCollins, 1993. Wyd. pol.: Stanac na nogi, praet. E. Mikina, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 1996. - AwukeninRS. 1973. Rev. ed.. New York: HarperCollins, 1990. Wyd. pol.: Przebudzenie, przeł. P. Jaskowski, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznari 1997. - Color Photography in the Forties. " Scientific American", March 1990. - Making Up the Mind. ,,New York Review of Books", April 8, 1993. - The Man Who Mistook His Wife fur a Hat. New York: HarperCollins, 1985. Wyd. pol.: Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem, przel. B. Lindenberg, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznari 1996. - Migraine. 1970. Rev. ed., Berkeley: University of California Press, 1993. - Music and the Bruin, w: Concetta Tomaino (red.) Music and Neurologic Rehabilitation, St. Louis: MMB Music, w druku. - Neurology and the Soul. ,,New York Review of Books", November 22, 1990. - Neuropsychiatry and Tourette 's, w: J. Mueller (red.) Neurology and Psychiatry; A Meeting of Minds. Basel: S. Karger, 1989. - Tourette's and Creativity. ..British Medical Journal" 305:1515-1516 (December 19,1992). - Tourette's Syndrome: A Human Condition, w: Roger Kurlan (red.) Handbook of Tourette's Syndrome and Related Tic and Behavioral Disorders, 509-514. New York: Marcel Dekker, 1993. Sacks, Oliver, Robert Wasserman. The Case of the Colorblind Painter. ,,New York Review of Books", November 19, 1987. Sacks, 0., 0. Fookson, M. Berkenblit, B. Smetanin, R.M. Siegel. Movement Perturbations due to Tics. ..Society for Neuroscience Abstracts" 19:549 (1993). Sacks, 0., R.L. Wasserman, S. Zeki, R.M. Siegel. Sudden Colorblindness of Cerebral Origin. ,,Society for Neuroscience Abstracts" 14:1251 (1988). Salaman, Esther. A Collection of Moments: A Study of Involuntary Memories. London: Longman, 1970. - The Great Confession: From Aksakov and De Quincey to Tolstoy and Proust. I London: Alien Lane, 1973. I 335 Schachtel, Ernest G. On Memory and Childhood Amnesia. ..Psychiatry" 10:1-26 (1947). Scheerer, Martin, Eva Rothmann, Kurt Goldstein. A Case of 'Idiot Savant': An Experimental Study of Personality Organisation, w: John F. Dashiell (red.) Psychological Monographs 58, no. 4, s. 1-63. Evanston: American Psychological Association, 1945. Schopler, Eric, Gary B. Mesibov (red.) High-Functioning Individuals with Autism. New York: Plenum Press, 1992. Seguin, Edouard, Idiocy and Its Treatment by the Physiological Method. 1866. Reprint, New York: Kelley, 1971. Seife, Lorna. Nadia: A Case of Extraordinary Drawing Ability in an Autistic Child. London: Academic Press, 1977. Seligman, Adam, John Hilkevich (red.) Don't Think About Monkeys. Duarte, Calif.: Hope Press, 1992. Sharpe, Lindsay T., Knut Nordby. Total Colorblindness: An Introduction, w: R.F. Hess, L.T. Sharpe, K. Nordby (red.) Night Vision: Basic. Clinical and Applied Aspects. Cambridge: Cambridge University Press, 1990. Smith, Steven B. Calculating Prodigies, w: Loraine Obler, Deborah Fein (red.) The Exceptional Brain, s. 19-47. New York: Guildford Press, 1988. - The Great Mental Calculators: The Psychology, Methods, and Lives of Calculating Prodigies, Past and Present. New York: Columbia University Press, 1983. Squire, L.R. Memory and Brain. New York: Oxford University Press, 1987. Squire, L.R., N. Butters (red.) The Neuropsychology of Memory. New York: Guilford Press, 1984. Stern, Daniel N. The Interpersonal World of the Infant: A View from Psychoanalysis and Development Psychology. New York: Basic Books, 1985. Storr, Anthony. Music and the Mind. New York: Free Press, 1992. Strachey, Lytton. The Life. Illness, and Death of Dr. North, w: Portraits in Miniature, 29-39. London: Chatto & Windus. 1931. Thelen, Esther, Linda B. Smith. A Dynamics System Approach to the Development of Cognition and Action. Cambridge, Mass.: MIT Press, 1994. Tourette, Georges Gilles de la. Etude sur une affection nerveuse caracterisee par de I'incoordination motrice accompagnee d'echolalie etde copralalie. ,,Arch. Neur." 9 Paris, 1885. A partial translation is included: C.G. Goetz, H.L. Klawans, Gilles de la Tourette on Tourette syndrome, w: A.J. Friedhoff, T.N. Chase (red.) Advances in Neurology. Vol. 35, Gilles de la Tourette Syndrome. New York: Raven Press, 1982. Tredgold, A.F. A Text-Book of Mental Deficiency. 1908. Reprint, London: Bailliere, Tindall&Cox, 1952. Treffert, Darold A. Extraordinary People: An Exploration of the Savant Syndrome. New York: Harper and Row, 1989, London: Bantam, 1989. Troscianko, Tom. Colour Vision: Brain Mechanisms, w: Richard L. Gregory (red.) 336 The Oxford Companion to the Mind, s. 150-152. Oxford: Oxford University Press, 1987. Turner, R. Steven. Consensus and Controversy: HelmholR. on the Visual Perception of Space, w: David Cahan (red.) Herman van Helmhoitt and the Foundations of Nineteenth-Century Science. Berkeley: University of California Press, 1993. - In the Eye's Mind: Vision and the Helmholti-Hering Controversy. Princeton, N.J.: Princeton University Press, 1994. Valenstein, Elliot S. Great and Desperate Cures: The Rise and Decline of Psychosurgery and Other Radical Treatments for Mental Illness. New York: Basic Books, 1986. Valvo. Alberto. Sight Restoration after Urns-Term Blindness: The Problems and Behavior Patterns of Visual Rehabilitation. New York: American Foundation for the Blind, 1971. van den Bergh, Sidney, Robert D. McClure, Robert Evans. The Supernova Rate in Shapley-Ames Galaxies. ,,The Astrophysical Journal" 323:44-53 (December 1, 1987). von Senilen, M. Space and Sight: The Perception of Space and Shape in the Congenitally Blind Before andAfter Operation. 1932. Reprint, Glencoe, 111.: Free Press, 1960. Wai-Ching Ho (red.) Yani: The Brush of Innocence. New York: Hudson Hills Press, 1989. Waterhouse, Lynn. Extraordinary Visual Memory and Pattern Perception in an Autistic Boy. w: Loraine Obler and Deborah Fein (red.) The Exceptional Brain, s. 325-338. New York: Guilford Press, 1988. Waxman, Stephen G., Norman Geschwind. Hypergraphia in Temporal Lobe Epilepsy. ..Neurology" 24:629-636 (1974). - The Interictal Behavior Syndrome Associated with Temporal Lobe Epilepsy. ..Archives of General Psychiatry" 32:1580-1586 (1975). Wennan, David S. Normal and Pathological Nostalgia. , Journal of the American Psychoanalytic Association" 25:387-395 (1977). Williams, Donna. Nobody Nowhere. New York: Times Books, 1992. - Somebody Somewhere. New York: Times Books, 1994. - Wiltshire, Stephen. Cities. London: ].M. Dent, 1989. - Drawings. London: J.M. Dent, 1987. - Floating, Cities. London: Michael Joseph, 1991, New York: Summit, 1991. - Stephen Wiltshire's American Dream. London: Michael Joseph, 1993. - Wing, Loma. The Relationship between Asperger's Syndrome and Kunner's Autism, w: Uta Frith (red.) Autism and Asperger Syndrome. New York: Cambridge University Press, 1991. Yates, Frances. The Art of Memory. London: Penguin, 1969. Young, Thomas. The Bakerian Lecture: On the Theory of Lights and Colours. ..Philosophical Transactions of the Royal Society". London 92:12-48. 300 337 Zajonc, rtnnur. i^aicmny, me ugm: me untwined History