Rzępołuch Radosław - Pamięć

Szczegóły
Tytuł Rzępołuch Radosław - Pamięć
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rzępołuch Radosław - Pamięć PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rzępołuch Radosław - Pamięć PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rzępołuch Radosław - Pamięć - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Radosław Rzępołuch Pamięć W ciemności dróżka była tylko ciemnością, lecz szedł pewnie i szybko, stąpając po zmarzniętej ziemi. Po obu stronach wyrastały nieprzeniknione, choć niewidoczne ściany, nie dawało się odróżnić ziemi ani nieba, całkiem pozbawionego gwiazd, bez okrucha księżyca. Nie ujrzałyby go teraz najbystrzejsze oczy, zaś uszy nie posłyszałyby go - wszędzie wokół panowała cisza, wielka i odwieczna jak mrok, nie odzywały się nocne stworzenia, czarny wiatr bezgłośnie pałętał się w chwastach przy ścieżce i nagich gałązkach drzew, a stopy jego, stawiając długie, jakby ślizgające się kroki nie wydawały żadnego dźwięku, nie szeleściły szaty. Zdało się, że cały świat zastygł w głębokim śnie. Nagle gwałtownie przystanął, wyprostował się i urósł bardzo, zachłannie wciągnął w płuca zimne jak lód powietrze, aż w nozdrzach mu zaświszczało, zagwizdało piskliwie jak niezwykły ptak. Przez chwilę stał absolutnie nieruchomo, zmieniony w posąg na środku ścieżki, lecz wkrótce przygarbił się i podążył dalej, jak przedtem ślizgając się po ziemi, bezgłośnie jak widmo, co przemierza noc. Ścieżka prowadziła w pobliżu wioski, teraz całkiem uśpionej. Obrócił głowę. Stamtąd też nie dochodził go żaden dźwięk, jednak jego wrażliwe zmysły wyraźnie doznawały obecności ludzi, ukrytych w domostwach, wyczuwały ciepło ich ciał, zawiniętych w grube futra zwierzęce, ich spokojne bądź nierówne oddechy dziwnych snów, ogień buzujący pod ścianą, cienkie języki dymu, z wież kominów wznoszące się pod czarne niebo. Czuł też zwierzęta w zagrodach, ogromne woły i łagodne krowy, chrapanie świń i psy, śpiące czujnym snem w budach. Odwrócił się i podążał dalej. Wkrótce wyczuł, że ziemia pod jego nogami nieznacznie się wznosi, i oto już znalazł się tam, gdzie zmierzał. Wszędzie tu rosły suche, zeszłoroczne chwasty, lecz bez żadnego szelestu poszukiwał wśród wielkich kamieni, co w niesamowitym mroku zdawały się promieniować łagodnym, niebieskawym światłem. Nagle pojawił się leciutki powiew i przyniósł mu zapach, mocny i życiodajny opar świeżej ziemi. Skoczył i dotarł do źródła, padł na ziemię, rozpłaszczając ciało, rozcapierzył ręce i nogi i podsunął się, podpełzł silnymi skurczami pasji i uwielbienia. Wystawił głowę za krawędź otworu, po brzegi pełnego przejmującej woni, zaś głęboki dół otwierał jeszcze większą ciemność, ział mrokiem nieznanych przestrzeni, wiódł wewnątrz. Wtem zdało mu się, że coś nagle odmieniło się w otoczeniu - może był to ruch, może nikły dźwięk, może odcień zapachu. Momentalnie poderwał się i wyprężył, lecz nic już tam nie było. Stał jeszcze krótką chwilę, potem skoczył i roztopił się w ciemnościach. - To pogrzebiesz ją, Nomalu - stwierdził Styron. Był to starszy już człowiek i przemawiał z pewnym smutkiem, jak mówią ludzie o nieszczęściach, które spotkały innych i prawdopodobnie dotkną też ich. W wiosce nie było gospody, lecz wieśniacy zwykli się gromadzić w domu naczelnika, największym ze wszystkich, gdzie zawsze można było zasiąść kręgiem na pogawędki i piwo. - Ano muszę - prychnął Nomal z niechęcią. - Patrzeć tylko, bez niczego pomarła - zauważył Ugan, mieszkający na skraju wioski. Rozległo się kilka potakujących głosów. - Ale ktoś się narodził - Talzol, żona naczelnika, nie mogła się powstrzymać, by nie uzupełnić - bowiem w wiosce niedawno przyszło na świat dziecko jej sąsiadki, dziewczynka. Talzol była tu jedyną kobietą wśród mężczyzn, pozostałe plotkowały po innych domach. - Że pomarła, to źle - upierał się Ugan. - Nikogo nie zostawiła, to dobrze - Talzol też potrafiła być uparta. - Pieniądzów podobno zostawiła - odezwał się Dider, mały chłop o ciętej twarzy, o którym wszyscy wiedzieli, że swarliwy jest prawie jak kobieta. - To pogrzeb będzie miała okazały - skwitowała Talzol, wywołując uśmiech zadowolenia u swojego męża. - Co komu po pieniądzach? - Dziwne, dziwne. Nikt nie ma pieniądzów, a ona ma. Ciekawym, skąd - zastanowił się Waran. Był gruby, łysy i zdążył do tej pory wypić najwięcej piwa ze wszystkich, wprawiając się w refleksyjny nastrój. - Żeby kozy trzymać, za stara jest. - I na pole za stara. - Chyba ona nigdy pola nie miała. - I nawet krowy nie miała. - Kury też ani jednej - padło kilka propozycji. - Skór mogła mieć - rzucił Nomal. - A za co? Za pieniądze? Mówiłem już, pieniądzów tu na nic - zaoponował Dider. - Ja tak myślę, że ona, jak młoda była, to gdzieś tych pieniędzy dostała, a potem nie było co z tym robić - mówił Waran. Dzisiaj dość szybko udało mu się zaspokoić pragnienie i siedział, wpatrując się w pochodnię płonącą pod sufitem. - To po co trzymała? - A co, miała wyrzucić? Pozostali na serio zabrali się do piwa mniej więcej wtedy, gdy Waran skończył. Jak zawsze, rozmowa wzbudziła w nich pragnienie zimnego napoju. Trzymany na dworze, osiągał odpowiednią temperaturę, trzeba było tylko uważać, by za szybko jej nie utracił, bo w pomieszczeniu, gdzie na wielkim palenisku wciąż trzaskały drwa i pociło się tylu ludzi, było bardzo ciepło. - Jakby pomyśleć, to pożyć jeszcze mogła. - Ale chyba lekko jej było - powiedział jeden z biedniejszych gospodarzy. Ci siedzieli dalej od beczki i trzeba było podawać im kubki, jednak często zdarzało się, że świeżo napełniony kubek, który rozpoczynał swą drogę do nich, kończył ją gdzieś wcześniej. - Może i lekko, ale patrzyła dziwnie jakoś - rzekł inny. Siedział na stołku z niedokończonym kuflem piwa i wpatrywał się w podłogę. - Tobie wszystko dziwne, Ancobol. - Nie dziw się, Ancobol - zwrócił się do niego Nomal. - Piwa się napij. Chłop oddał napoczęty kubek innemu, a sam wziął pełny, który mu podali. Szybko wypił połowę i znów wpatrzył się w klepisko. - Ancobol pije ostatni, pierwszy zalewa się - rzucił ktoś z boku. Rozległy się śmiechy. - Nie krzyczała ale chyba? - spytał Styron. - Nie, nie, nie krzyczała - zapewniło go jednocześnie kilka głosów. - Zulan tylko krzyczała - zauważyła Talzol. - Jakby krzyczała, może by wiadomo było, od czego pomarła - zastanowił się gruby Waran. - A tak to nie wiadomo. - Nie wiadomo, ale na cmentarz i tak jej trzeba - rzekł Nomal. - To głupiego Edama spotka! - zawołał Mazidol. - Nie ona, a pogrzeb go spotka - padł sprzeciw. Dider na chwilę oderwał się od kurzego udka. Każdy gość powinien przynosić jedzenie ze sobą, kurę czy sznur kiełbas i większość stosowała się do dobrych obyczajów, lecz Dider zawsze miał ze sobą niewiele albo nic i mówił, że jest mały, to mało je, a zresztą nie jest głodny. A potem opychał się, jakby w domu nic nie miał. - Patrz, człowiecze, taki żyje bez niczego i jak pomrze, nie zmiarkuje nic - chłop zwany Stamilo rzucił w dym od paleniska. Piekło się tam na kiju kilka kur, z których ta pierwsza zaczynała się już porządnie rumienić. - Ciekawe, czy kurę by lubił - rzekła Tolzal od tamtej strony. - Co ty gadasz, kobieto?! - podniósł głos jej mąż. - Nieszczęście do domu by przyniósł! - Jeszcze pomyśli, że to cmentarz! - potwierdził szybko Styron. - Nie każdemu on nieszczęście przynosi - mruknął Dider. Numal od razu pojął aluzję. W wiosce chodziły pogłoski, że Edam podobno robi z kimś interesy. Z kim, tego ludzie nie wiedzieli, ni też, czym można handlować z takim łazęgą, i dlatego budziło to ich ciekawość. A skoro wszyscy siedzieli teraz w domu Numala, to jego najprawdopodobniej miał Dider na myśli. To właśnie dlatego mógł nie przynosić jedzenia i obżerać się za dwóch - wiedział o wszystkim, co się działo w wiosce, a jak nic się wcale nie działo, i tak było trzeba na niego uważać. - Właśnie. Pomrze i nie powie ni słowa - powtórzył Stamilo. - Tak jak Bubartul stara - dopowiedział Ugan. - Ciekawym, czy aby nie od nieszczęścia. - Umarła stara, nie wiedzieć od czego - rzekł Nomal, marszcząc brwi. Rozmowa ciągnęła się długo, wciąż wracając do tego samego miejsca. Potem odbiegała od niego dalej, gdzie indziej za każdym razem, by potem do niego powrócić. Gdy kolejny raz tam się znalazła i znów chciała się rozwinąć, okazało się, że zabrakło piwa. Stara kobieta siedziała cicho, bez słowa, od dawna samotna w swej chacie, bez dzieci, które dawno wyprowadziły się daleko stąd i odwiedzały ją rzadko, bez zwierząt w obejściu, które mogłyby wyczuć tę smużkę niewidzialnego dymu, co wzniosła się nad strzechę i rozwiała na wietrze; nie było konia, by zarżał; krowy, by zaryczała smutno; psa, by zaniósł się urywanym szczekaniem; jedyna żywa istota, która z nią mieszkała, wielki kot w bure pręgi, kilka miesięcy temu poszedł do puszczy, nie wiadomo po co i nie powrócił już. Była wtedy zima, gdy poszła go szukać, lecz drogę zagrodził jej strumyk, co płynął pod lodem tak cienkim, że nie utrzymał nawet jej ciała, lekkiego jak przepiórka; jednak wcale nie poczuła zimna, przejęta poszukiwaniem, lecz choć długo dreptała po śniegu, kot nie odpowiedział na jej wołania i w końcu wróciła, prawie nie czując żalu, bo widać wolał pozostać wśród drzew, pięknych i białych jak królewny z baśni... Odtąd były z nią tylko jej domowe sprzęty, milczący, wierni towarzysze, drewniana łyżka, do połysku wygładzona jej dłonią, palenisko, gdzie zupa dawno wystygła w żeliwnym, sczerniałym garze, jej stary zydel, jedyny w chacie, zawsze tak wygodny i przyjazny jej, że chronił przed upadkiem nawet gdy spała, i pokruszone ściany, przez które patrzyła teraz na horyzont, gdzie powoli dźwigało się czerwone słońce. Mimo wszystko, pogrzeb zapowiadał się efektownie. Pieniądze Bubartul były to zwykłe miedziaki, lecz okazało się, że Gomana, wioskowy bogacz, zechciał zamienić część swego majątku na monety, których miał bardzo mało, lecz za to mnóstwo bydła, skór, garnków i noży. Zmarła nie miała krewnych, więc Nomal, naczelnik wioski, musiał poszukać ludzi, którzy zgodziliby się urządzić pogrzeb. Udało mu się to bez kłopotów, bo suto zapłacił im towarami, które Gomana dał za Bubartul pieniądze. Pogrzeb miał wyglądać tak okazale, jak tylko można. W małej wioseczce, z dala od zewnętrznego świata, nie było aż tyle butów do naprawy, by potrzebny był szewc i aż tylu wozów, by dopominali się kołodzieja. Każdy potrafił wszystko po trochu i to wcale nie wychodziło źle, bo w końcu wszyscy nabrali pewnej wprawy. Garnki zrobione przez kobiety nie wyglądały tak udatnie, jak wyroby prawdziwego garncarza, lecz to nikomu nie robiło różnicy. Każdy, gdyby poświęcił trochę wysiłku, mógłby wydłubać pień, w którym umieszcza się ciało, zaś gotowe, wydrążone już pnie można było kupić u Gomany za bardzo niską opłatą jednej koziej skóry. Dół należało wykopać od nowa, lecz była to prosta praca i każdy potrafiłby ją wykonać. Za to obrzędy, które zawsze odprawia się nad ciałem, musiały się odbyć w naprawdę fachowy sposób. W wiosce mieszkał stary człowiek imieniem Orotutok, który, jak tylko sięgała pamięć wieśniaków, zajmował się sprawami bóstw. To właśnie na opłacenie jego usług poświęcono większość majątku zmarłej. Chyba nikt go nie lubił. W każdym razie nikt się z taką sympatią nie obnosił, ponieważ Orotutok zawsze żądał za wiele - choć czasem zdarzało mu się nie brać nic. Jego metoda polegała na tym, że liczył sobie zależnie od tego, co kto miał. Od biedaków nie brał wcale lub prawie wcale, od bogatszych całkiem sporo, wszakże nieodmiennie tak, by opłata stanowiła dość dotkliwy ubytek. Jakimś sposobem zawsze wiedział, ile kto naprawdę chowa pod podłogą. Przecież niejeden raz działo się, że gdy ktoś zmarł czy zachorował poważnie, wzywano Orotutoka, a ten podawał cenę, która była o wiele za duża, lecz nie chciał opuścić nic. Mężczyźni klęli i zaciskali zęby, kobiety zalewały się łzami, lecz on pozostawał nieustępliwy i stał tak długo, aż okazywało się, że jednak znajdzie się, ile trzeba. - Sprawy boskie to nie garnki - próbowali sobie usprawiedliwić swą niemoc. - To nie każdy umie. Kto wie, może właśnie on był najbogatszy w wiosce, miał nawet więcej od Gomany? Niektórzy mówili, że tak, zaś inni, że nie. W każdym razie bez Gomany można było się obejść, gdy ktoś nie potrzebował większych luksusów, jak naostrzyć nóż specjalnym przyrządem, czy chwalić się piękniejszym niż inne, całkiem okrągłym garnkiem. Lecz Orotutok był niezbędny. Nie można było długo czekać z pogrzebem. W wiosce panował raczej dziwny klimat, było bardzo wilgotno, poza tym zawsze za zimno albo za ciepło, z lasów zewsząd otaczających wioskę dochodziło złe powietrze, w którym nieco trudniej było oddychać, zaś na trupy ów klimat działał właśnie tak, że ciała rozkładały się znacznie szybciej. Wciąż trwały chłody, więc pozostawało nieco więcej czasu, lecz Nomal orzekł, iż nie wiadomo, jak będzie, bo nagle może się zrobić bardzo gorąco, jak przecież już nieraz bywało, więc opłacił ludzi do kopania grobu, zakupił u Gomany wydrążoną kłodę, a gdy pogrzeb ruszył spod chaty Bubartul, leżącej po drugiej stronie wioski, prędko znalazł się tłumek zaciekawionych wieśniaków. Gdy udało się wprowadzić jako taki porządek - nikomu nie chciało się wiercić ni dużo gadać w ten ziąb - wszyscy ruszyli w stronę cmentarza. Na czele zbiegowiska szedł Orotutok. Był to człowiek średniego wzrostu, o szarych oczach, z rozkraczonymi kolanami, o długich, obgryzionych paznokciach. Twarz Orotutoka właściwie nie miała konturów, była rozmazana, rysy tworzyły się nie tam, gdzie trzeba, ale gdzie im się podobało. Poza tym na samym środku tkwił mięsisty, fioletowy nos z długą, białawą końcówką, co kiwała się w górę i w dół się, gdy stary mówił, mimo iż reszta twarzy pozostawała w zupełnym bezruchu. Wszyscy już nieraz brali udział w pogrzebie, lecz ostatni raz miał miejsce już dawno temu i zdążyli już prawie wszystko zapomnieć. Toteż niemal zdziwili się, gdy ujrzeli, że wszystko jest takie, jak zawsze, że droga prowadząca na cmentarz jest taką samą dróżką, jaką idzie się na pole, że po jej brzegach rosną takie same chwasty, jak wszędzie, i jeszcze bardziej byli zawiedzeni, że nie świeci słońce, że nie jest choć trochę cieplej, niż wczoraj, że wszystko jest takie, jak powinno być, gdy wciąż waha się wiosna. Wyszli spomiędzy chat i zobaczyli Edama. Samotna postać stała w pobliżu dróżki, nieruchoma, ciemna na tle nieba, ubrana w łachmany, trzepoczące na wietrze. Gdy przechodzili obok niego, wpatrzył się w twarze wieśniaków, jakby na coś czekał. Szli powoli, nie zwracając na niego uwagi, zaś Edam uparcie obmacywał wszystkich spojrzeniem. - Gdzie idziecie? - zapytał nagle z ciekawością. - Ciągle na cmentarz chcesz dojść, Edam? - uśmiechnął się Dider, idący na końcu. - Na cmentarz, na cmentarz! - zgodził się Edam. - A wy gdzie idziecie? - A po co ci na cmentarz, biedaku? - spytała jakaś kobieta. - Muszę iść na cmentarz! - Edam wyprostował się. - A wy gdzie idziecie? - Nie bój się, Edam, kiedyś tam trafisz na cmentarz - odezwał się niespodziewanie Orotutok z czoła pochodu, wciąż niedaleko dziwaka. - Żebym to ja wiedział? - zastanowił się Edam - Jakoś go znaleźć nie mogę. Gdzie idziecie? Pochód już prawie całkiem się zatrzymał. Wszyscy jak najchętniej przeszliby obok, wcale na niego nie spoglądając, jednak jakoś nie mogli. Edam irytował ich w dosyć dziwny sposób. Czuli, że po prostu nie mogą zwyczajnie obok niego przejść i zostawić za sobą. - Widzisz, Edamie, nauczyłbyś się jakiego rzemiosła, to i mieszkałbyś w wiosce, jak inni - rzekł Nomal. - Może, może - pokiwał głową Edam. - Blado coś wyglądasz - odezwała się Talzol. - Nie lepiej to ci w porządnej chacie, co w twej lepiance, gdzie zimą w środku wiatr hula? - Może, może - powtórzył Edam. - Jak chcesz, to zostań. Lecz gdy trzeba ci będzie pomocy, wnet do wioski przychodź. - To drogę na cmentarz mi pokażecie? - Nie myśl, że oszukać cię chcemy, Edamie - powiedział Nomal. - My chcemy tylko dla ciebie dobrze. - A przyjdź kiedy do mnie na piwo i pieczonego kapłona, Edam - zaproponowała Remedu, jedna z bogatszych kobiet. - Ee, mnie to dawno w wiosce nie było... - mruknął Edam trochę zawstydzonym głosem. - Przyjdź! Czemu byś nie przyszedł? - zawołała kobieta. - Przyjdź jutro do mnie! Przyjdziesz? - Oj, nie wiem... - Edam zarumienił się jeszcze bardziej, co wyglądało zupełnie tak, jakby mimo zimna sparzył go powiew wiatru. - Nie wstydźże się, biedaku! A wiesz no co? Przyjdź dzisiaj z wieczora! Nie będzie u mnie nikogo. Ja sama będę z piwem i kurami czekać - oznajmiła Remedu. - I do mnie przyjdź kiedy! - wyrwała się inna kobieta, Flanor. - Zaś o mnie nie zapomnij! Będę na ciebie czekała! - krzyknęła jeszcze inna. - I ja także! - Nie bądź zły, Edam! Wszystkich nas odwiedzaj, kiedy tylko chcesz! - A to naprawdę? - Edam patrzył raz pod nogi, raz w niebo, rozglądał się na boki. - I drzwi przede mną otworzycie? - A pewno, Edam! Przyjdź tylko... - No to przyjdę - zdecydował się. - Na pewno przyjdź! - Przyjdę, przyjdę! - zawołał głośno. - To idź uszykować się, a z wieczora przyjdź do mnie rzekła Remedu. - Uszykować się? - zdziwił się Edam. - No to nie szykuj! Pewno, biedaku, w czym teraz stoisz, wszystkim jest co masz. Wszak zmyj ten brud z twej twarzy. - Nie mogę, nie mogę zmyć! - Ale idź do chaty teraz, nie na cmentarz, bo zimno na dworze, na deszcz się zanosi. Idź do chaty i przyjdź do mnie potem - uśmiechała się Remedu. - A lecę już, lecę! - krzyknął radośnie Edam, po czym odwrócił się i pognał w tę stronę, gdzie z dala od wioski stała jego chatka, a gdy tak pędził po szarej ziemi, wśród wysokich, suchych chwastów, zdało im się, że to wiatr wieje i z piersi wszystkich dobyło się niechciane westchnienie, bo Edam zawsze biegł jak wiatr. Prawie od razu po wyjściu z chałup wszyscy tego pożałowali. W myśli klęli swą ciekawość, co wygnała ich z domu, gdzie płonął ciepły ogień, zaś na dworze było zimno i szaro, do skóry przylegała nieprzyjemna, zaraz marznąca wilgoć, i jeszcze trafił się ten łachmaniarz Edam, choć mieli nadzieję, że tym razem nie przyjdzie. Właściwie przychodził zawsze, więc mogli się go spodziewać i dzisiaj, lecz jakoś tym bardziej byli rozzłoszczeni. Ciekawość bardzo prędko zmieniła się w odrazę, jednak skoro szli już w pogrzebnym orszaku, nie przystawało go opuścić i mogli tylko mieć nadzieję, że to jak najszybciej się skończy. Na widok cmentarza ich oblicza zachmurzyły się jeszcze bardziej, bo miejsce to wyglądało niebywale paskudnie tego szarego, zimnego południa, bez jednego drzewa, zwykłe kamienie, jakie znosili z pól, gdzie wyrastały przy każdej orce jak grzyby z leśnej runi, tkwiły tutaj rzadkim zagajnikiem; tego pola nie uprawiał nikt. - Słońca nie ma - powiedział Orotutok. Panowała cisza. Chłód czynił powietrze prawie krystalicznym, oddychali wiele ostrożniej niż zwykle i słowa, które właśnie padły, zabrzmiały w niezwykły sposób, chyba nie zapowiadając nic dobrego. Fakt braku słońca zapewne krył w sobie jakieś znaczenie, lecz nie mieli pojęcia, jakie. Patrzyli na szamana w nadziei, że udzieli im wyjaśnień. - Jak słońca nie ma, to nie wiadomo, gdzie cień - rzekł. To zabrzmiało jak zagadka. Chłopi mocniej wytrzeszczyli oczy na Orotutoka, milczenie stało się jeszcze bardziej wyraźne. - Nie wiadomo, gdzie cień pada, nie wiadomo, w którą stronę kłaść! - prawie krzyknął Orotutok i zaniósł się kaszlem. - I co z tego? - spytał ktoś. Lecz Orotutok spojrzał na niego z takim wyrazem twarzy, że chłopu z klaśnięciem zamknęły się usta. - Głowa musi w cieniu być - wysyczał. Na szczęście znał się na swojej robocie. Przecież robił to samo już od bardzo dawna, zaś nieporozumienie zaszło jedynie z chwilowej słabości pamięci. Był już stary. - Nie ma cienia, kłaść jak ostatni pogrzeb - oznajmił. - Na zachód kłaść - dodał szybko. Wieśniacy odetchnęli. Nikt nie był ciekawy tego, czy starzec rzeczywiście pamięta, gdzie bardzo dawno temu pochowano ostatnie ciało, czy tylko mówi, co mu do głowy przyszło. - Brać ją - rzucił Nomal. - Nie jeszcze! - sprzeciwił się szaman. Spojrzeli na niego, tłumiąc złość. - Czy w grobie korzeni drzew nie ma? - Jakich korzeni? - burknął Nomal. - Gdzie tu jakie drzewo? - Korzenie są wszędzie - rzekł Orotutok. - Korzeni w grobie zranić nie można. Albo trza kopać od nowa, gdzie indziej. Ludziom zrzedły miny. Jeśli w grobie rzeczywiście nie wiadomo skąd wzięły się korzenie, które nieświadomie nacięli łopatami, to nie będzie pogrzebu, cały dzień zmarnowany na tym zimnie. Mieli już tego wszystkiego powyżej uszu. Lecz Stamilo zajrzał do otworu i zakrzyknął: - Nie ma! - To dobrze - Orotutok skinął głową. - Do grobu trza też wrzucić garść świeżej ziemi. Chcąc nie chcąc, jeden z wieśniaków zgrabiałymi z zimna rękami wygrzebał garść ziemi, którą cisnął do dziury i zgrzytając zębami ze złości cofnął się między innych. - Więc jakiegoś drzewa nasienie wrzucić i kamień... - powiedział Orotutok, patrząc w niebo. O kamień było bardzo łatwo, lecz chyba wszystkim chłopom zdawało się, że zaraz pękną z wściekłości, bo skąd teraz wziąć nasienie drzewa? Jednak ktoś jakimś cudem znalazł w kieszeni pestkę wiśni. - Pomodlić się trzeba! - Nim się złoży w ziemię, trzeba się pomodlić - stwierdził Orotutok już spokojniej. - Można patrzeć. Wszyscy zaczęli tłoczyć się wkoło trumny, całkiem jakby spodziewali się cudu. Żadnego cudu nie było. Bubartul spoczywała w wydrążonej kłodzie i była tak samo spokojna, jak za życia. Jej skóra wydawała się bardziej napięta. Z czoła zniknęła większość zmarszczek. Prawie nie było widać, że ma zamknięte oczy. Wieśniacy szybko odstąpili od niej i ustawili się w pewnej odległości, jak zawsze działo się przy uroczystościach na cześć bogów. Orotutok stanął tak, by trup znalazł się między nim a dołem, i wzniósł ręce. Trzymał je tak w milczeniu przez dłuższą chwilę, a potem opuścił. Potem znowu wzniósł i opuścił znów. Odwrócił się do chłopów i wtedy zobaczyli, że na twarzy ma wyraz zmęczenia, jakby przed chwilą mocno się wysilał. - Stary już jestem! - krzyknął gniewnie. - Zapomniałem! Wszczął się szmer. Gdy szaman zapominał, jak się odmawia modlitwę, to znaczyło, że już długo się nim nie nacieszą i nie będzie komu prowadzić obrzędów. Tłumek zbliżył się na kilka kroków, a jeden z chłopów, Sefar, wyszedł przed innych. - Zapomniałeś czego? Czego to? - zapytał groźnie. - My tu, a zapomniał! - krzyknął ktoś. - Co ze starą będzie?! Podniosło się zamieszanie. Chłopi przepychali się, chłopki złorzeczyły cicho, jeden nadeptywał drugiemu na nogę, lecz Orotutok nie zwracał na nich uwagi. Patrzył tylko na jednego z nich, który był najbardziej zły, który był najbliżej. - Czego zapomniałeś?! - huknął chłop. Orotutok odskoczył w tył, uderzył nogą o kłodę i mało brakowało, a poleciałby do wykopanego dołu razem z trumną. Podniesionym ze strachu głosem zajęczał: - Boga zapomniałem! Boga zapomniałem! Jakiego boga stara wierzyła, zapomniałem! Sefar zatrzymał się. Spojrzał na Orotutoka z namysłem. - To boga zapomniałeś. A ja też zapomniałem... - Starej boga zapomniał! - zawołał, odwracając się do innych. - Ja też zapomniałem! Twarze wszystkich rozpogodziły się, jakby przez chmury nagle przebił się promień słońca. - Ja boga zapomniałem! - Orotutok natychmiast odzyskał odwagę i znowu zaczął się drzeć. - Może kto pamięta?! Stary jestem! Kto pamięta? Wszyscy zaczęli się przekrzykiwać: - Pieniądze miała! Pewno Winobaniak! - Gdzie tam Winobaniak! W wiosce spędziła życie! - Stara była! Nocek może? - Głupi ty! Jak stara, to Nocek? A jak nieżywa, to co, od razu Parabol? - Ja wiem! Dzieci rodziła! Oj, na pewno będzie Tulisan! - I co, Tulisan by zabiła ją? - Albo to kiedy mówiła o swym bogu? - Może i mówiła, lecz nikt jej nie pytał. Orotutok przysłuchiwał się temu parę chwil, a potem zawołał: - Wiecie czy nie wiecie? Jak nie, cicho stać! Chłopi zaczęli rzucać imiona różnych bogów, jakby nie rozumieli, o co mu chodziło. Nikt nie zwracał uwagi, czy naprawdę pamięta, czy tylko krzyczy, co ślina mu na język przyniesie, ani co krzyczą inni, ani że przed chwilą wrzeszczał co innego. - Głupie chłopy! Jak nie wie, niech nie gada - obruszył się w końcu szaman. - Czy nie wiecie, że gdy się pomodlić do nieprawdziwego boga, prawdziwy się obrazi na starą, ukarze ją i nie przyjmie do siebie? Czy nie wiecie, że będzie musiała błąkać się przez wieki, nigdy nie zazna spoczynku? Czyste powietrze zapierało dech w piersiach, wiatr szeptał wśród chwastów niezrozumiale, choć jakby całkiem wyraźnie, wiatr już nabierał rozmachu i dmuchał w uszy tym, co przyszli bez czapki i teraz bardzo tego żałowali, Orotutok miał czapkę na głowie i jedyna rzecz, która się poruszała w pobliżu trumny, to rozwiewana wiatrem mgiełka długich włosów Bubartal - wiatr napełniał je, podnosił i kołysał, i zamieniał w małą, tańczącą postać ze srebra. Słońce wciąż nie chciało się pokazać. To jeden, to drugi chłop uświadamiał sobie, że zęby go bolą od zgrzytania i jeśli spodziewał się czegoś niezwykłego, to właśnie było to. Jednak Orotutok przełamał milczenie. Patrzyli w górę, on w dół, nagle podniósł wzrok i odezwał się niespodziewanie: - Wiem, co będzie! - i odwrócił się do wszystkich plecami. Jak poprzednio czyste powietrze dławiło im gardła, tak niosące radosne słowa szamana napełniło płuca świeżym oddechem: - Boże! Który jesteś! Który królujesz! Który mieszkasz! Do którego należy! Który stworzył! Który się troszczył! Przyjm do siebie swą sługę Bubartul i daj jej miejsce w swoim! Niech zasiądzie przy twoim! Niech spożywa twoje! Niech zazna twojego! Twojemu, twoimi, twoich! Lecz gdy Orotutok wypowiedział ostatnie słowa, to machając rękami, zamachnął się zbyt mocno - stracił równowagę i runął do dołu, przy którym stał. Po długiej chwili, jakby do końca nie mogła się zdecydować, osunęła się za nim kłoda. Rozległ się trzask i zaraz urwał. Wieśniacy rzucili się w stronę grobu; ci, którzy dobiegli pierwsi, ledwo sami nie wpadli w głąb, z trudem utrzymali równowagę nad krawędzią. Stali osłupieni, bo w środku nie było szamana, tylko kłoda, trochę przykryta osypaną ziemią. Lecz górny koniec opierał się o ścianę dołu, i zaraz wysunęła się spod pnia nieforemna głowa Orotutoka. - Czy żyję? - odezwał się drżącym głosem. Aazrane ostrożnie odemknął rozpadające się drzwi i wszedł do chatki. Wcale nie była w lepszym stanie. Prawie wszystkie deski tkwiły nierówno, ziały między nimi szerokie szpary, przez które do środka wlatywał mroźny wiatr, z łatwością przenikając jego łachmany. Czuł, jak cała chata kołysze się pod jego naporem, trzeszcząc cichutko, jakby następny silniejszy podmuch miał ją rozwiać jak dmuchawiec i unieść wątłe deski nad szarą, ogromną otchłanią pól. Pomyślał, że gdyby to wyglądało tak w innej sytuacji, byłby nawet bardzo zdziwiony. Ominął rozwalony ceber, przekroczył jakąś plamę, i był już przy stole. Popatrzył przez blat i znalazł ciało, leżące między ławą a ścianą. Ciało było całkiem nagie i na pierwszy rzut oka przypominało ludzkie, jednak gdy się uważnie wpatrzył, ujrzał jego niezwykłą bladość, jednak nie usprawiedliwioną nawet przejmującym zimnem i śmiercią, zauważył jego nadmierną długość i chudość, dostrzegł nieco odmienną budowę dolnych, jak górnych kończyn, także niewielkie różnice w położeniu kości, rzeźbie mięśni, konstytucji skóry. W niektórych miejscach trup aż czernił się od brudu, jakby nie usuwanego nigdy, szczególnie jego twarz, teraz całkiem ludzka - lecz gdyby nie brud, jednak nie mogłoby być wątpliwości. Chwycił zwłoki za nogi i wytaszczył na dwór. Nie chciał zostawiać tego w chacie, by tam je znaleźli. Ci ludzie zapomnieli już dawne legendy, zdawało im się, że nie mają nic wspólnego z historią i baśnią. Uznał, że lepiej pozostawić ich w tym przeświadczeniu, choćby i było błędne - niech jeszcze przez czas pewien, nie wiadomo jak długi, żyją swym codziennym życiem, pewni, iż nigdy nie zdarza się w nim nic niezwykłego, w nudnej, spokojnej nieświadomości. Wrzucił ghola do dziury i chwycił pierwszy kamień ze stosu. Nie obawiał się, że stwór wróci do życia; choć znał opowieści, że Starym Gholom nie wystarczy i łba uciąć, jednak znał też sposoby, jak naprawdę zabijać Stare Ghole. Nagle odrzucił kamień i wrócił do chaty. Zebrał ze stołu luźno rozrzucone kartki pergaminu. Gdy stanął nad dołem, spojrzał na nie jeszcze raz. Litery były nierówne, jakby pisane bardzo niewprawną ręką, jednak w ich kształtach jego wyrobione oko dostrzegało teraz pewne podobieństwo do rysunków, które bardzo, bardzo dawno temu ujrzał na ścianach Grobowców Chekkt. Zmarszczył czoło. Albo to ciało, znajdujące się teraz około dwóch metrów poniżej niego, przebywało kiedyś w tamtej niezmiernie odległej krainie, bądź owe tajemnicze, ezoteryczne rysunki były właśnie dziełem gholi... Cóż, ta intrygująca zagadka musiała pozostać nierozwiązana. Upuścił kartki w głąb dołu, zwalił tam kamienie, przykrył ziemią i wyrównał ją dokładnie. Stał teraz nad całkiem niewidoczną mogiłą, pochłonięty przez myśli. Tak, Stare Ghole w porównaniu do ich liczniejszych, młodszych braci zawsze odznaczały się większym sprytem. Wszelako teraz okazało się, że to może posunąć się o wiele dalej, niż myślał. Ten osobnik, którego tu znalazł, natrafił na niewielkie, lecz stabilne skupisko ludzkie i nie tylko korzystał z jego zasobów, lecz stał się podobny do swych sąsiadów odmiennej rasy, może tak, jak pasterz staje się podobny do owiec, zaś leśnik do drzew. Nie tylko nauczył się chodzić w ubraniu i poruszać jak oni, lecz także poznał ich mowę, jego krtań przystosowała się do obcych mu dźwięków i choć nie całkiem przejął ich sposób myślenia, to jednak - co było tu najdziwniejsze - powstał w nim tak specyficzny, tak bardzo ludzki odruch, jak zapisywanie swych wspomnień. Notował wydarzenia ze swojego życia, między innymi właśnie spotkania z ludźmi, ich słowa, reakcje, uczucia; ułomnym, a przecież tak wyrazistym językiem omawiał wszystko, jednakowo zwracając uwagę na uczynki i słowa, jak na brzmienie głosu, sposób poruszania się, pogodę i układy planet, które wyczuwał nieomylnie. Ten stwór stanowił ze światem jedność innego rodzaju niż ludzie, był bardziej mu bliski, swoisty, a jednak przyjął ludzkie zwyczaje, które widać poruszyły go; tak bardzo upodobnił się do ludzkiej formy, co przemija. Aazrane spojrzał na ziemię, gdzie zostało jeszcze kilka kamieni. Z ciężkim, zmęczonym westchnieniem przysiadł na jednym z nich. Odruchowo podrapał się w twarz, pokrytą warstwą brudu. Czuł zimno, przewiewające jego ciało, jednak nie zwracał na to uwagi. Miał jeszcze bardzo dużo czasu na rozmyślania - słońce dopiero chyliło się ku zachodowi, wielkie i szkarłatne, i nareszcie można było patrzeć w jego łagodny blask bez mrużenia powiek.