Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci

Szczegóły
Tytuł Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 SPIS TREŚCI 1920 rok. To właśnie bomba. Tytułowa Dedykacja Pięknego wrześniowego dnia. CZĘŚĆ Pierwsza ROZDZIAŁ I ROZDZIAŁ II ROZDZIAŁ III ROZDZIAŁ IV ROZDZIAŁ V ROZDZIAŁ VI ROZDZIAŁ VII CZĘŚĆ Druga ROZDZIAŁ VIII ROZDZIAŁ IX ROZDZIAŁ X ROZDZIAŁ XI CZĘŚĆ Trzecia ROZDZIAŁ XII ROZDZIAŁ XIII ROZDZIAŁ XIV ROZDZIAŁ XV ROZDZIAŁ XVI ROZDZIAŁ XVII ROZDZIAŁ XVIII CZĘŚĆ Czwarta ROZDZIAŁ XIX ROZDZIAŁ XX ROZDZIAŁ XXI Strona 3 ROZDZIAŁ XXII POSŁOWIE PODZIĘKOWANIA Strona 4 1920 rok. To właśnie bomba, która zniszczyła Wall Street w 1920 roku, eksploduje na pierwszych stronach Instynktu śmierci. Weteran wojenny doktor Stratham Younger i kapitan James Littlemore z nowojorskiej policji znajdują się na Wall Street pamiętnego dnia wybuchu. Towarzyszy im piękna Colette Rousseau, francuska specjalistka w dziedzinie radiochemii, którą Younger poznał, walcząc we Francji podczas I wojny światowej. Kilka niewytłumaczalnych ataków na Colette, tajemnica schowana w jej przeszłości i tajemnicze fakty, odkryte przez Youngera, stają się dla trójki bohaterów początkiem fascynującej podróży, która poprowadzi ich do Paryża i Pragi; z salonu wiedeńskiego domu Zygmunta Freuda zabierze ich na korytarze władzy w Waszyngtonie, by w końcu odkryć przed nimi ukryte pokłady naszych najokrutniejszych instynktów.    „Rubenfeld oczaruje czytelników, pozwalając bohaterowi  Sekretu Freuda,  doktorowi Strathamowi Youngerowi, rozwikłać zagadkę zamachu bombowego na Wall Street, zagadkę, której prawdziwym władzom nigdy nie dane było rozwiązać”. Publishers Weekly   „Świetnie pomyślana i przyprawiająca o solidne dreszcze. , Spora część fikcji i prawdy otaczających zamach z 1920 roku jest równie aktualna dziś, co prawie wiek temu”. USA Today   „Solidna dawka intrygi i fałszywych tropów oraz finał, którego nie sposób przewidzieć”. The New York Times   „Inteligentna, wciągająca i skłaniająca do refleksji”. The Seattle Times Strona 5     Strona 6         Tytuł oryginału: THE DEATH INSTINCT   Z języka angielskiego przełożył: Paweł Cichawa 2011             Strona 7                         Moim wyjątkowym córkom      Sophii i Louisie         Strona 8 Pięknego wrześniowego dnia centrum finansowe Stanów Zjednoczonych na dolnym Manhatanie stało się celem potężnego ataku terrorystycznego, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczono na amerykańskiej ziemi. Był rok 1920. Choć przeprowadzono wówczas śledztwo na skalę bez precedensu w historii USA, tożsamość sprawców do dziś pozostaje tajemnicą.     Strona 9         CZĘŚĆ           Pierwsza         Strona 10 ROZDZIAŁ     Pierwszy       Śmierć jest ledwie początkiem. Dopiero potem przychodzi najtrudniejsze. Są trzy sposoby by żyć ze świadomością śmierci, zapanować nad przerażeniem, które ona wzbudza. Pierwszym jest wyparcie: zapomnij, że śmierć nadejdzie; zachowuj się tak, jakby w ogóle nie istniała. Tak właśnie większość z nas radzi sobie z tym problemem. Drugi sposób to odwrotność pierwszego: memento moń. Pamiętaj o śmierci. Licz się z nią w każdej chwili, bo życie najlepiej smakuje wtedy, gdy człowiek jest przekonany że zostało go niewiele. Trzecią metodą jest akceptacja. Człowiek, który akceptuje śmierć - akceptuje naprawdę - niczego się nie boi, a to pozwala mu zachować najwyższy spokój w obliczu każdej straty. Te trzy strategie mają wspólny mianownik: wszystkie są kłamstwem. Przerażenie jest przynajmniej uczciwe. Istnieje jednak jeszcze jeden sposób, czwarte wyjście. To niedopuszczalna droga, o której żadnemu człowiekowi nie wolno mówić, nawet gdy w ciszy prowadzi wewnętrzny dialog z samym sobą. Nie wymaga ona zapomnienia, kłamstwa ani płaszczenia się przed tym, co nieuniknione. Wymaga tylko instynktu. •••   W południe 16 września 1920 roku, gdy zabiły dzwony kościoła Świętej Trójcy, wszystkie drzwi przy Wall Street, jak za pociągnięciem sznurka, otworzyły się pod naporem urzędników i gońców, sekretarek i stenografek wyrywających się na upragnioną godzinę lunchu. Wylegli oni tłumnie na ulicę, by przepłynąć obok samochodów i ustawić się w kolejkach do ulubionych sprzedawców, w jednej chwili zapełniając ruchliwe skrzyżowanie ulic Wall, Nassau i Broad, w świecie finansów znane jako Comer, a Strona 11 więc po prostu Róg. Tam stał budynek Departamentu Skarbu, z grecką fasadą strzeżoną przez odlanego z brązu Jerzego Waszyngtona w monarszej pozie. Tam wznoszą się białe kolumny budynku Giełdy Nowojorskiej. Tam J. P. Morgan zwieńczył kopułą fortecę swojego banku. Przed jego właśnie bankiem stukała kopytem o bruk stara gniada kobyła zaprzężona do przeładowanego, przykrytego brezentem i blokującego ruch wozu bez woźnicy. Za nim trąbiły gniewnie klaksony. Tęgi taksówkarz wysiadł zza kierownicy z rękami wzniesionymi do góry, wzywając pomsty niebios. Zaskoczony dziwnym stłumionym dźwiękiem dobywającym się z wozu przyłożył ucho do brezentu i usłyszał charakterystyczny dźwięk: tykanie. Kościelny dzwon kończył wybijać południe. Nie wybrzmiało jeszcze ostatnie donośne uderzenie, gdy zaciekawiony taksówkarz podniósł róg sfatygowanego brezentu i zobaczył, co leży pod nim. W tym momencie wśród przepychających się tysięcy przechodniów tylko cztery osoby wiedziały, że śmierć się szykuje, by zebrać krwawe żniwo na Wall Street: taksówkarz, rudowłosa kobieta przechodząca obok, nieobecny woźnica i Stratham junior, który niespełna pięćdziesiąt metrów dalej rzucił na ziemię policyjnego detektywa i młodą Francuzkę. Taksówkarz wyszeptał: „Panie, zmiłuj się nad nami!”. Wall Street eksplodowała. •••   Dwie kobiety, niegdyś najlepsze przyjaciółki, spotykające się znów po latach rozłąki, krzyczą z niedowierzaniem, obejmu ją się i narzekają na okrutny los, i od razu uzupełniają sobie nawzajem wiedzę o minionych chwilach, by odmalować je z całą żywością barw i odcieni, na jaką mogą się zdobyć. Dwaj mężczyźni w takich samych okolicznościach nie mają sobie nic do powiedzenia. O jedenastej przed południem tamtego dnia, godzinę przed eksplozją, Younger i Jimmy Littlemore uścisnęli sobie dłonie na Madison Square, trzy kilometry na północ od Wall Street. Dzień był Strona 12 wyjątkowo piękny jak na tę porę roku, bez jednej chmurki na błękitnym niebie. Younger wyjął papierosa. - Kawał czasu, doktorze - stwierdził Littlemore. Younger potarł zapałką o draskę, przypalił i skinął głową. Obydwaj mężczyźni przekroczyli trzydziestkę, a każdy prezentował inny typ urody. Littlemore, detektyw policji miejskiej Nowego (orku, należał do ludzi, których z trudnością się rozpoznawało w tłumie: średni wzrost, średnia waga i niewyróżniający się kolor włosów. Nawet rysy jego twarzy łączyły typową dla Amerykanów otwartość i prostolinijność ze zdrowym wyglądem. Younger z kolei zwracał na siebie uwagę. Był wysoki, pięknie się poruszał; jego ogorzała twarz mimo drobnych defektów skóry należała do tych, które podobają się kobietom. Krótko mówiąc, doktor przyciągał większą uwagę niż detektyw, ale wzbudzał mniej życzliwości. - Jak praca? - zapytał Younger. - Jak to praca - odparł Littlemore, leniwie poruszając trzymaną w ustach wykałaczką. - A rodzina? - Jak to rodzina. Kolejna różnica między nimi dwoma także była doskonale widoczna. Younger walczył na froncie, Littlemore nie. Younger, porzuciwszy praktykę lekarską w Bostonie i badania naukowe na Harvardzie, zaciągnął się, gdy tylko Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny w 1917 roku. Littlemore też by się zgłosił, gdyby nie miał na utrzymaniu żony i licznego potomstwa. - To dobrze - ocenił Younger. - Powiesz mi w końcu, czy mam użyć łomu, by to z ciebie wydobyć? Younger się zaciągnął. - Użyj łomu. - Dzwonisz do mnie po tylu latach, twierdzisz, że masz do mnie sprawę, i teraz nie zamierzasz mi sam tego powiedzieć? - To tutaj odbyła się wielka parada zwycięstwa, prawda? - Younger spojrzał na Madison Square Park z jego zielenią, pomnikami i ozdobną fontanną. - Co się stało z łukiem? Strona 13 - Rozebrali. - Dlaczego tak wielu mężczyzn chciało umrzeć? - Kto chciał? - dopytywał się Littlemore. - To bezsensowne. Z punktu widzenia ewolucji - Younger preniósł wzrok z powrotem na Littlemore'a. - To nie ja chcę z tobą porozmawiać, tylko Colette. - Ta panienka, którą przywiozłeś z Francji? - Powinna się pojawić lada moment. Jeśli nie zabłądziła. - Jak ona wygląda? - zainteresował się Littlemore. Younger zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. - Jest ładna - stwierdził. I zaraz dodał: - Już idzie. Niedaleko od nich na Piątej Alei zatrzymał się piętrowy autobus. Littlemore odwrócił się i z wrażenia omal nie wypadła mu z ust wykałaczka. Po zewnętrznych spiralnych schodach stąpała dziewczyna w cienkim trenczu. Mężczyźni podeszli ją powitać. Colette Rousseau cmoknęła Youngera w oba policzki, po czym wyciągnęła szczupłą dłoń do Littlemore'a. Miała zielone oczy, pełne gracji ruchy i długie ciemne włosy. - Miło mi poznać panienkę - wybąkał detektyw, dzielnie usiłując dojść do siebie. Obrzuciła go spojrzeniem. - A więc Jimmy to pan - odparła, nadal mu się przyglądając. - Najlepszy i najodważniejszy człowiek, jakiego Stratham kiedykolwiek znał. Littlemore mrugnął powiekami. - Tak powiedział? - Powiedziałem jej też, że twoje dowcipy nie są śmieszne - dodał Younger. Colette zwróciła się do niego: - Żałuj, że cię nie było w klinice radioterapii. Wyleczyli mięsaka. Twardziel też. Jak to możliwe, że mały szpital w Ameryce ma aż dwa gramy radu, podczas gdy w całej Francji nie zbierze się nawet jednego? - Zjemy lunch? - zaproponował Younger. •••   Strona 14 Jeszcze kilka miesięcy wcześniej w miejscu, gdzie Colette wysiadła z autobusu, nad Piątą Aleją rozpinał się monumentalny potrójny łuk. W marcu 1919 roku wielkie tłumy wiwatowały na cześć powracających z wojny żołnierzy którzy paradowali pod łukiem triumfalnym, wzniesionym na wzór rzymskich, dla uczczenia zwycięstwa kraju w wielkiej wojnie. Wiły się wstęgi, latały balony, huczały armatnie salwy i - ponieważ prohibicja jeszcze nie zaczęła obowiązywać - strzelały korki od butelek z szampanem. Ale żołnierze, którym zgotowano tak entuzjastyczne powitanie, już następnego ranka obudzili się w mieście, które nie miało dla nich pracy. Wzrost koniunktury w czasie wojny zamienił się w powojenny krach gospodarczy Okna jeszcze niedawno tętniących pracą fabryk zabite zostały deskami. Pozamykano sklepy Obrót gruntami całkowicie ustał. Rodziny znalazły się na ulicy, nie mając gdzie się podziać. Łuk miał być wzniesiony z marmuru, ponieważ jednak taka ekstrawagancja okazała się zbyt kosztowna, zbudowano go z drewna i gipsu. Kiedy pogoda się zepsuła, farba zaczęła obłazić, a konstrukcja pękać. Łuk wyburzono przed zimą - mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zostały zdelegalizowane napoje wyskokowe. Olbrzymi oślepiająco biały łuk przyprawiał o upiorny dreszcz przechodniów na Madison Square. Także Colette poczuła się nieswojo; wydawało się jej nawet, że ktoś ją obserwuje i postanowiła to sprawdzić. Obejrzała się jednak w złą stronę, pominąwszy Piątą Aleję, gdzie zza pędzących samochodów i grzechoczących omnibusów para oczu naprawdę się w nią wpatrywała. Były to oczy samotnej kobiety z zapadniętymi policzkami i bladą twarzą, wychudzonej tak bardzo, że nie mogłaby zagrozić nawet dziecku - przynajmniej sądząc po wyglądzie. Chusta niemal całkowicie zakrywała jej zniszczone włosy, a znoszona sukienka sięgała kostek wedle mody z poprzedniego stulecia. Nie dało się określić jej wieku: mogła być niewinną czternastolatką albo kościstą matroną po pięćdziesiątce. Te oczy miały jedną szczególną cechę: na bladym błękicie tęczówek widniały brązowawożółte plamki - niczym trupy unoszące się na spokojnym morzu. Strona 15 Wśród pojazdów uniemożliwiających tej kobiecie przejście na drugą stronę Piątej Alei znalazł się wóz ciągnięty przez konia. Ze spokojem spojrzała na niego. Kłusujący koń dostrzegł ją kątem oka. Stanął w miejscu i zaczął się cofać. Woźnica krzyknął. Samochody uciekały na boki z piskiem opon. Nie doszło do stłuczki, ale między pojazdami zrobiła się wyraźna przerwa. Kobieta przeszła przez Piątą Aleję bez przeszkód. •••   Littlemore zaprowadził ich do stojącego przy wejściu do metra wózka ulicznego sprzedawcy proponując, żeby zjedli po hot dogu. Obydwaj mężczyźni musieli wyjaśnić młodej Francuzce, z czego przygotowuje się tę kulinarną nowinkę. - Będzie panience smakowało, daję słowo - zapewnił Littlemore. - Czyżby? - zapytała z niedowierzaniem. Znalazłszy się po drugiej stronie Piątej Alei, kobieta w chustce na głowie położyła pokrytą niebieskimi żyłami dłoń na brzuchu. Niewątpliwie był to umówiony znak lub komenda. Fontanna w pobliskim parku przestała strzelać strumieniami. Kiedy ostatnie krople wody opadły do zbiornika, w polu widzenia pojawiła się kolejna rudowłosa kobieta, podobna do pierwszej niemal jak lustrzane odbicie - była tylko trochę mniej blada i mniej wychudzona, a jej niezakryte włosy powiewały na wietrze. Także ona położyła dłoń na brzuchu. W drugiej trzymała ogromne nożyce z dużymi zakrzywionymi ostrzami. Ruszyła w stronę Colette. - Może chce panienka ketchupu? - zaproponował Littlemore. - Większość je z musztardą, ale ja jestem zwolennikiem ketchupu. Proszę bardzo. Colette niezgrabnie wzięła od niego hot doga. - Dobrze, spróbuję - stwierdziła. Trzymając bułkę obydwiema rękami, ugryzła. Mężczyźni patrzyli. Patrzyły też dwie rudowłose niewiasty nadchodzące z dwóch różnych stron - i trzecia, stojąca pod masztem flagowym na Broadwayu, także ruda, która oprócz chustki na głowie miała szyję owiniętą kilka razy szarym wełnianym szalem. Strona 16 - Ależ to smaczne! - wykrzyknęła Colette. - Co jeszcze pan położył na swoją bułkę? - Kapustę kiszoną - wyjaśnił Littlemore. - To kapusta, którą się... - Ależ ona wie, co to kapusta kiszona - przerwał mu Younger. - Chce pani trochę? - zapytał Littlemore. - Tak, proszę. Kobieta spod masztu oblizała wargi. Nowojorczycy przechodzili obok w pośpiechu, nie zwracając na nią uwagi i zupełnie nie zauważając szala, którego przecież wcale nie wymagała pogoda i który nienaturalnie odstawał od szyi. Kobieta podniosła dłoń do ust. Zniszczone palce dotknęły rozchylonych warg. Ruszyła w stronę Francuzki. - Pojedźmy do centrum - zaproponował Littlemore. - Chciałaby panienka zobaczyć Most Brookliński? - Bardzo - wyznała Colette. - Proszę więc za mną - komenderował detektyw, rzucając sprzedawcy dwa drobniaki napiwku i wchodząc na schody do metra. Sięgnął do kieszeni. - A niech to! Potrzebujemy jeszcze jednej pięciocentówki. Słysząc to, sprzedawca hot dogów zaczął grzebać w pudełku z monetami. W tej samej chwili zauważył, że trzy dziwnie podobne do siebie postacie zbliżają się do jego wózka. Pierwsze dwie szły ramię w ramię - ich dłonie ocierały się o siebie. Trzecia nadciągała z przeciwległego kierunku, przytrzymując gruby wełniany szal wokół szyi. Długi widelec wyślizgnął się z ręki sprzedawcy i zniknął w garnku z wrzącą wodą. Mężczyzna zamarł, zapominając o szukaniu pięciocentówki. - Mam jedną - stwierdził Younger. - To idziemy - zarządził Littlemore i zbiegł ze schodów. Colette i Younger ruszyli za nim. Mieli szczęście: skład do miasta właśnie wjeżdżał na stację. Wsiedli. Pociąg ruszył, zatrzymał się jednak, zanim opuścił peron. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, zamknęły z trzaskiem, a potem znów otworzyły. Widocznie jacyś spóźnieni pasażerowie przekonali konduktora, żeby ich wpuścił do wagonu. ••• Strona 17   Po wąskich arteriach dolnego Manhattanu Younger, Colette i Littlemore, którzy wysiedli przy ratuszu, poruszali się, przesuwani kapilarnym ruchem tłumu. Younger wciągnął powietrze głęboko w płuca. Uwielbiał to rojne miasto, jego determinację i przebojowość. Zawsze był pewny siebie. Mógł się pochwalić dobrym urodzeniem - jak na Amerykanina: przez matkę, z domu Schermerhorn, skoligacony z nowojorską rodziną Fishów, przez ojca natomiast z bostońskimi Cabotami. Ten szlachetny rodowód był mu już kompletnie obojętny, choć jako młody chłopak się nim brzydził. Poczucie wyższości, tak powszechne w jego grupie społecznej, wydawało mu się kompletnie bezzasadne; robił wszystko na przekór oczekiwaniom swoich bliskich - aż do nocy, kiedy zmarł jego ojciec. Życiem Youngera zawładnęła wówczas konieczność, musiał zmierzyć się z realnym światem i kwestia pochodzenia społecznego przestała go zupełnie interesować. Tamte dni jednak dawno przeminęły, zepchnięte latami niezmordowanej pracy, sukcesów i wojny Teraz, w ten nowojorski poranek, czuł się niemal jak niezniszczalny superbohater. Uczucie to, jak sądził, wynikało wyłącznie ze świadomości, że żaden snajper nie leży w kryjówce, trzymając na muszce jego głowę, i że żadna kula nie wykrzykuje w powietrzu świszczącej komendy, by padł na ziemię. Niewykluczone jednak, że było odwrotnie: nowojorskie powietrze przesiąknęło przemocą tak silnie, że weteran wojennych zmagań oddychał nim swobodnie, czuł się tu jak ryba w wodzie, wciąż prężąc mięśnie nawykłe do zabijania bez skrupułów i nie czując się przy tym potworem ani odmieńcem. - Mam zacząć? - zwrócił się Colette. Po ich prawej stronie wyrastały niewyobrażalnie wysokie drapacze chmur. Po lewej nad rzeką Hudson zawisł Most Brookliński. - Nie, sama to zrobię - odparła. - Przepraszam, że zabieram panu tyle czasu, Jimmy. Powinnam od razu powiedzieć panu, o co chodzi. - Nie żałuję tego czasu, panienko - zapewnił Littlemore. - To zapewne nic takiego, ale wczoraj wieczorem szukała mnie w hotelu jakaś dziewczyna. Nie było nas, zostawiła więc wiadomość. Strona 18 Oto ona. - Colette wyjęła z torebki pomięty skrawek papieru, na którym pośpiesznie skreślono kilka słów: Muszę się z Panią zobaczyć. Proszę nie odmawiać. Oni wiedzą, że Pani ma rację. Wrócę tu jutro rano o siódmej trzydzieści. Proszę mi pomóc. Amelia. - Nie przyszła - dodała Colette. - Zna pani tę Amelię? - zapytał Littlemore, odwracając kartkę i nie znajdując niczego na drugiej stronie. - Nie. - „Oni wiedzą, że Pani ma rację”? - zacytował Littlemore. - W czym? - Nie mam pojęcia. - fest coś jeszcze - wtrącił Younger. - Właśnie. Niepokoi nas to, co zawinęła w tę karteczkę - podjęła Colette, przeszukując torebkę. Wręczyła detektywowi biały wacik. Littlemore rozsunął watę. Pośrodku białej kulki leżał mały błyszczący ludzki ząb trzonowy. Nagle usłyszeli grad przekleństw. Kierowano je pod adresem uczestników pochodu na Liberty Street, którzy zatrzymali ruch uliczny. Maszerowali sami czarni w niedzielnych ubraniach - obszarpanych niedzielnych ubraniach, z rękawami przeważnie za krótkimi - choć przecież był środek tygodnia. Między rodzicami dreptały boso chude dzieci. Większość manifestantów śpiewała; ich pieśni nie zdołały zagłuszyć gniewne okrzyki kierowców i drwiny gapiów. - Stać! - krzyknął policjant, dzieciak jeszcze, do pomstującego kierowcy. Littlemore, przeprosiwszy Youngera i Colette, podszedł do policjanta. - Co tu robisz, Boyle? - zapytał. - Przysłał nas kapitan Hamilton - wyjaśnił Boyle. - Ze względu na marsz czarnuchów. - Kto patroluje ulice przy giełdzie? - Melduję, że nikt. Wszyscy jesteśmy tutaj. Mam zatrzymać ten pochód? Wygląda na to, że się skończy kłopotami. Strona 19 - Niech pomyślę - Littlemore podrapał się w głowę. - Co byś zrobił, gdyby w dniu Świętego Patryka jacyś czarni przeszkadzali w paradzie? Zatrzymałbyś paradę? - Zatrzymałbym czarnych. Zatrzymałbym ich, że aż hej! - Dzielny chłopak! Zrób więc to samo teraz. - Tak jest. Dobra, wy tam! - krzyknął posterunkowy Boyle w kierunku demonstrujących i wyciągnął pałkę poli cyjną. - Wynocha z ulicy, i to wszyscy! - Boyle! - skarcił go Littlemore. - Tak jest! - Nie czarnych. - Ale powiedział pan... - Masz powstrzymać tych, którzy przeszkadzają w paradzie, a nie uczestników! Samochody przepuszczaj co dwie minuty. Ci ludzie mają takie samo prawo do demonstracji jak wszyscy. - Tak jest! Littlemore wrócił do Youngera i Colette. - Zgadzam się, że ząb jest trochę dziwny - stwierdził. - Po co ktoś miałby pani przekazywać ząb? - Nie mam pojęcia. Podjęli przerwany spacer po centrum. Littlemore podniósł ząb do światła i obrócił go, oglądając. - Wygląda na zdrowy. Po co? - Ponownie obejrzał liścik. - Tu nie ma pani nazwiska ani imienia. Może to wcale nie do pani? - Recepcjonista twierdził, że dziewczyna pytała o pannę Colette Rousseau - wtrącił Younger. -    Może ktoś nosi podobne nazwisko? - zasugerował Littlemore. - Hotel Commodore jest dość duży. Czy pracuje tam jakiś dentysta? - W hotelu? - upewniała się Colette. - Skąd wiesz, że zatrzymaliśmy się w hotelu Commodore? - Zapałki firmowe. Podpalałeś nimi papierosa. - Te okropne zapałki! - wtrąciła Colette. - Luc na pewno się teraz nimi bawi. Luc to mój braciszek. Ma dziesięć lat, a Stratham pozwala mu się bawić zapałkami. - Podczas wojny ten chłopiec rozkładał na części granaty ręczne - powiedział Younger do Colette. - Nic mu się nie stanie. Strona 20 - Mój najstarszy syn ma dziesięć lat. Jimmy junior, ma imię po mnie - pochwalił się Littlemore. - Czy pani rodzice też przyjechali? - Jesteśmy sami. Nasi rodzice zginęli w czasie wojny - wyjaśniła. Dochodzili właśnie do finansowego centrum miasta, z granitowymi fasadami oszałamiających drapaczy chmur. Maklerzy w trzyczęściowych garniturach prowadzili aukcję papierów wartościowych w promieniach wrześniowego słońca niczym uliczni sprzedawcy. -       Przykro mi, panienko - rzucił Littlemore - z powodu pani rodziców. - Nic wyjątkowego. Nie oni jedni. Ginęły całe rodziny. My z bratem mamy szczęście, że przeżyliśmy. Littlemore zerknął na Youngera, który wyczuł jego spojrzenie, ale nie dał tego po sobie poznać. Younger wiedział, nad czym Littlemore się zastanawia: jak można stwierdzić, że utrata rodziny to nic wyjątkowego? Ale Littlemore nie widział wojny Szli w milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach, i dlatego żadne z nich nie usłyszało stworzenia nadciągającego od tyłu. Nawet Colette zorientowała się dopiero wtedy, kiedy poczuła gorący oddech na karku. Wzdrygnęła się i krzyknęła przerażona. Był to koń, stara gniada kobyła parskająca z wysiłku, jakiego wymagało od niej ciągnięcie zniszczonego, przeładowanego drewnianego wozu. Colette, z ulgą i pełna skruchy, potarmosiła zwierzę za ucho. Klacz z wdzięczności poruszyła nozdrzami. Woźnica syknął, kłując ją w bok trzonkiem bata. Colette szybko cofnęła dłoń. Przykryty brezentem wóz minął ich, klekocząc na bruku Nassau Street. - Mogę o coś zapytać? - odezwał się Littlemore. - Proszę - zgodziła się Colette. - Kto w Nowym Jorku wie, gdzie się zatrzymaliście? - Nikt. - A ta starsza kobieta, którą odwiedziliście dziś rano? Ta z mnóstwem kotów, która wszystkich obściskuje. - Pani Meloney? Nie mówiłam jej, w którym hotelu... - Skąd o tym wiesz? - wpadł jej w słowo Younger, wyjaśniając: - Nie wspominałem mu o wizycie u pani Meloney.