Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci
Szczegóły |
Tytuł |
Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rubenfeld Jed - Instynkt śmierci - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
SPIS TREŚCI
1920 rok. To właśnie bomba.
Tytułowa
Dedykacja
Pięknego wrześniowego dnia.
CZĘŚĆ Pierwsza
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
CZĘŚĆ Druga
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
CZĘŚĆ Trzecia
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
CZĘŚĆ Czwarta
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
Strona 3
ROZDZIAŁ XXII
POSŁOWIE
PODZIĘKOWANIA
Strona 4
1920 rok. To właśnie bomba, która zniszczyła Wall Street w 1920
roku, eksploduje na pierwszych stronach Instynktu śmierci. Weteran
wojenny doktor Stratham Younger i kapitan James Littlemore z
nowojorskiej policji znajdują się na Wall Street pamiętnego dnia
wybuchu. Towarzyszy im piękna Colette Rousseau, francuska
specjalistka w dziedzinie radiochemii, którą Younger poznał, walcząc
we Francji podczas I wojny światowej. Kilka niewytłumaczalnych
ataków na Colette, tajemnica schowana w jej przeszłości i
tajemnicze fakty, odkryte przez Youngera, stają się dla trójki
bohaterów początkiem fascynującej podróży, która poprowadzi ich
do Paryża i Pragi; z salonu wiedeńskiego domu Zygmunta Freuda
zabierze ich na korytarze władzy w Waszyngtonie, by w końcu
odkryć przed nimi ukryte pokłady naszych najokrutniejszych
instynktów.
„Rubenfeld oczaruje czytelników, pozwalając bohaterowi Sekretu
Freuda, doktorowi Strathamowi Youngerowi, rozwikłać zagadkę
zamachu bombowego na Wall Street, zagadkę, której prawdziwym
władzom nigdy nie dane było rozwiązać”.
Publishers Weekly
„Świetnie pomyślana i przyprawiająca o solidne dreszcze. , Spora
część fikcji i prawdy otaczających zamach z 1920 roku jest równie
aktualna dziś, co prawie wiek temu”.
USA Today
„Solidna dawka intrygi i fałszywych tropów oraz finał, którego
nie sposób przewidzieć”.
The New York Times
„Inteligentna, wciągająca i skłaniająca do refleksji”.
The Seattle Times
Strona 5
Strona 6
Tytuł oryginału: THE DEATH INSTINCT
Z języka angielskiego przełożył: Paweł Cichawa
2011
Strona 7
Moim wyjątkowym córkom
Sophii i Louisie
Strona 8
Pięknego wrześniowego dnia centrum finansowe Stanów
Zjednoczonych na dolnym Manhatanie stało się celem potężnego
ataku terrorystycznego, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczono
na amerykańskiej ziemi. Był rok 1920. Choć przeprowadzono
wówczas śledztwo na skalę bez precedensu w historii USA,
tożsamość sprawców do dziś pozostaje tajemnicą.
Strona 9
CZĘŚĆ
Pierwsza
Strona 10
ROZDZIAŁ
Pierwszy
Śmierć jest ledwie początkiem. Dopiero potem przychodzi
najtrudniejsze. Są trzy sposoby by żyć ze świadomością śmierci,
zapanować nad przerażeniem, które ona wzbudza. Pierwszym jest
wyparcie: zapomnij, że śmierć nadejdzie; zachowuj się tak, jakby w
ogóle nie istniała. Tak właśnie większość z nas radzi sobie z tym
problemem. Drugi sposób to odwrotność pierwszego: memento
moń. Pamiętaj o śmierci. Licz się z nią w każdej chwili, bo życie
najlepiej smakuje wtedy, gdy człowiek jest przekonany że zostało
go niewiele. Trzecią metodą jest akceptacja. Człowiek, który
akceptuje śmierć - akceptuje naprawdę - niczego się nie boi, a to
pozwala mu zachować najwyższy spokój w obliczu każdej straty. Te
trzy strategie mają wspólny mianownik: wszystkie są kłamstwem.
Przerażenie jest przynajmniej uczciwe.
Istnieje jednak jeszcze jeden sposób, czwarte wyjście. To
niedopuszczalna droga, o której żadnemu człowiekowi nie wolno
mówić, nawet gdy w ciszy prowadzi wewnętrzny dialog z samym
sobą. Nie wymaga ona zapomnienia, kłamstwa ani płaszczenia się
przed tym, co nieuniknione. Wymaga tylko instynktu.
•••
W południe 16 września 1920 roku, gdy zabiły dzwony kościoła
Świętej Trójcy, wszystkie drzwi przy Wall Street, jak za
pociągnięciem sznurka, otworzyły się pod naporem urzędników i
gońców, sekretarek i stenografek wyrywających się na upragnioną
godzinę lunchu. Wylegli oni tłumnie na ulicę, by przepłynąć obok
samochodów i ustawić się w kolejkach do ulubionych
sprzedawców, w jednej chwili zapełniając ruchliwe skrzyżowanie
ulic Wall, Nassau i Broad, w świecie finansów znane jako Comer, a
Strona 11
więc po prostu Róg. Tam stał budynek Departamentu Skarbu, z
grecką fasadą strzeżoną przez odlanego z brązu Jerzego
Waszyngtona w monarszej pozie. Tam wznoszą się białe kolumny
budynku Giełdy Nowojorskiej. Tam J. P. Morgan zwieńczył kopułą
fortecę swojego banku.
Przed jego właśnie bankiem stukała kopytem o bruk stara gniada
kobyła zaprzężona do przeładowanego, przykrytego brezentem i
blokującego ruch wozu bez woźnicy. Za nim trąbiły gniewnie
klaksony. Tęgi taksówkarz wysiadł zza kierownicy z rękami
wzniesionymi do góry, wzywając pomsty niebios. Zaskoczony
dziwnym stłumionym dźwiękiem dobywającym się z wozu
przyłożył ucho do brezentu i usłyszał charakterystyczny dźwięk:
tykanie.
Kościelny dzwon kończył wybijać południe. Nie wybrzmiało
jeszcze ostatnie donośne uderzenie, gdy zaciekawiony taksówkarz
podniósł róg sfatygowanego brezentu i zobaczył, co leży pod nim.
W tym momencie wśród przepychających się tysięcy przechodniów
tylko cztery osoby wiedziały, że śmierć się szykuje, by zebrać
krwawe żniwo na Wall Street: taksówkarz, rudowłosa kobieta
przechodząca obok, nieobecny woźnica i Stratham junior, który
niespełna pięćdziesiąt metrów dalej rzucił na ziemię policyjnego
detektywa i młodą Francuzkę.
Taksówkarz wyszeptał: „Panie, zmiłuj się nad nami!”.
Wall Street eksplodowała.
•••
Dwie kobiety, niegdyś najlepsze przyjaciółki, spotykające się
znów po latach rozłąki, krzyczą z niedowierzaniem, obejmu ją się i
narzekają na okrutny los, i od razu uzupełniają sobie nawzajem
wiedzę o minionych chwilach, by odmalować je z całą żywością
barw i odcieni, na jaką mogą się zdobyć. Dwaj mężczyźni w takich
samych okolicznościach nie mają sobie nic do powiedzenia.
O jedenastej przed południem tamtego dnia, godzinę przed
eksplozją, Younger i Jimmy Littlemore uścisnęli sobie dłonie na
Madison Square, trzy kilometry na północ od Wall Street. Dzień był
Strona 12
wyjątkowo piękny jak na tę porę roku, bez jednej chmurki na
błękitnym niebie. Younger wyjął papierosa.
- Kawał czasu, doktorze - stwierdził Littlemore.
Younger potarł zapałką o draskę, przypalił i skinął głową.
Obydwaj mężczyźni przekroczyli trzydziestkę, a każdy
prezentował inny typ urody. Littlemore, detektyw policji miejskiej
Nowego (orku, należał do ludzi, których z trudnością się
rozpoznawało w tłumie: średni wzrost, średnia waga i
niewyróżniający się kolor włosów. Nawet rysy jego twarzy łączyły
typową dla Amerykanów otwartość i prostolinijność ze zdrowym
wyglądem. Younger z kolei zwracał na siebie uwagę. Był wysoki,
pięknie się poruszał; jego ogorzała twarz mimo drobnych defektów
skóry należała do tych, które podobają się kobietom. Krótko
mówiąc, doktor przyciągał większą uwagę niż detektyw, ale
wzbudzał mniej życzliwości.
- Jak praca? - zapytał Younger.
- Jak to praca - odparł Littlemore, leniwie poruszając trzymaną w
ustach wykałaczką.
- A rodzina?
- Jak to rodzina.
Kolejna różnica między nimi dwoma także była doskonale
widoczna. Younger walczył na froncie, Littlemore nie.
Younger, porzuciwszy praktykę lekarską w Bostonie i badania
naukowe na Harvardzie, zaciągnął się, gdy tylko Stany Zjednoczone
przystąpiły do wojny w 1917 roku. Littlemore też by się zgłosił,
gdyby nie miał na utrzymaniu żony i licznego potomstwa.
- To dobrze - ocenił Younger.
- Powiesz mi w końcu, czy mam użyć łomu, by to z ciebie
wydobyć?
Younger się zaciągnął.
- Użyj łomu.
- Dzwonisz do mnie po tylu latach, twierdzisz, że masz do mnie
sprawę, i teraz nie zamierzasz mi sam tego powiedzieć?
- To tutaj odbyła się wielka parada zwycięstwa, prawda?
- Younger spojrzał na Madison Square Park z jego zielenią,
pomnikami i ozdobną fontanną. - Co się stało z łukiem?
Strona 13
- Rozebrali.
- Dlaczego tak wielu mężczyzn chciało umrzeć?
- Kto chciał? - dopytywał się Littlemore.
- To bezsensowne. Z punktu widzenia ewolucji - Younger
preniósł wzrok z powrotem na Littlemore'a. - To nie ja chcę z tobą
porozmawiać, tylko Colette.
- Ta panienka, którą przywiozłeś z Francji?
- Powinna się pojawić lada moment. Jeśli nie zabłądziła.
- Jak ona wygląda? - zainteresował się Littlemore.
Younger zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.
- Jest ładna - stwierdził. I zaraz dodał: - Już idzie.
Niedaleko od nich na Piątej Alei zatrzymał się piętrowy autobus.
Littlemore odwrócił się i z wrażenia omal nie wypadła mu z ust
wykałaczka. Po zewnętrznych spiralnych schodach stąpała
dziewczyna w cienkim trenczu. Mężczyźni podeszli ją powitać.
Colette Rousseau cmoknęła Youngera w oba policzki, po czym
wyciągnęła szczupłą dłoń do Littlemore'a. Miała zielone oczy, pełne
gracji ruchy i długie ciemne włosy.
- Miło mi poznać panienkę - wybąkał detektyw, dzielnie usiłując
dojść do siebie.
Obrzuciła go spojrzeniem.
- A więc Jimmy to pan - odparła, nadal mu się przyglądając. -
Najlepszy i najodważniejszy człowiek, jakiego Stratham
kiedykolwiek znał.
Littlemore mrugnął powiekami.
- Tak powiedział?
- Powiedziałem jej też, że twoje dowcipy nie są śmieszne - dodał
Younger.
Colette zwróciła się do niego:
- Żałuj, że cię nie było w klinice radioterapii. Wyleczyli mięsaka.
Twardziel też. Jak to możliwe, że mały szpital w Ameryce ma aż
dwa gramy radu, podczas gdy w całej Francji nie zbierze się nawet
jednego?
- Zjemy lunch? - zaproponował Younger.
•••
Strona 14
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej w miejscu, gdzie Colette
wysiadła z autobusu, nad Piątą Aleją rozpinał się monumentalny
potrójny łuk. W marcu 1919 roku wielkie tłumy wiwatowały na
cześć powracających z wojny żołnierzy którzy paradowali pod
łukiem triumfalnym, wzniesionym na wzór rzymskich, dla uczczenia
zwycięstwa kraju w wielkiej wojnie. Wiły się wstęgi, latały balony,
huczały armatnie salwy i - ponieważ prohibicja jeszcze nie zaczęła
obowiązywać - strzelały korki od butelek z szampanem.
Ale żołnierze, którym zgotowano tak entuzjastyczne powitanie,
już następnego ranka obudzili się w mieście, które nie miało dla
nich pracy. Wzrost koniunktury w czasie wojny zamienił się w
powojenny krach gospodarczy Okna jeszcze niedawno tętniących
pracą fabryk zabite zostały deskami. Pozamykano sklepy Obrót
gruntami całkowicie ustał. Rodziny znalazły się na ulicy, nie mając
gdzie się podziać.
Łuk miał być wzniesiony z marmuru, ponieważ jednak taka
ekstrawagancja okazała się zbyt kosztowna, zbudowano go z
drewna i gipsu. Kiedy pogoda się zepsuła, farba zaczęła obłazić, a
konstrukcja pękać. Łuk wyburzono przed zimą - mniej więcej w tym
samym czasie, kiedy zostały zdelegalizowane napoje wyskokowe.
Olbrzymi oślepiająco biały łuk przyprawiał o upiorny dreszcz
przechodniów na Madison Square. Także Colette poczuła się
nieswojo; wydawało się jej nawet, że ktoś ją obserwuje i
postanowiła to sprawdzić. Obejrzała się jednak w złą stronę,
pominąwszy Piątą Aleję, gdzie zza pędzących samochodów i
grzechoczących omnibusów para oczu naprawdę się w nią
wpatrywała.
Były to oczy samotnej kobiety z zapadniętymi policzkami i bladą
twarzą, wychudzonej tak bardzo, że nie mogłaby zagrozić nawet
dziecku - przynajmniej sądząc po wyglądzie. Chusta niemal
całkowicie zakrywała jej zniszczone włosy, a znoszona sukienka
sięgała kostek wedle mody z poprzedniego stulecia. Nie dało się
określić jej wieku: mogła być niewinną czternastolatką albo kościstą
matroną po pięćdziesiątce. Te oczy miały jedną szczególną cechę: na
bladym błękicie tęczówek widniały brązowawożółte plamki -
niczym trupy unoszące się na spokojnym morzu.
Strona 15
Wśród pojazdów uniemożliwiających tej kobiecie przejście na
drugą stronę Piątej Alei znalazł się wóz ciągnięty przez konia. Ze
spokojem spojrzała na niego. Kłusujący koń dostrzegł ją kątem oka.
Stanął w miejscu i zaczął się cofać. Woźnica krzyknął. Samochody
uciekały na boki z piskiem opon. Nie doszło do stłuczki, ale między
pojazdami zrobiła się wyraźna przerwa. Kobieta przeszła przez Piątą
Aleję bez przeszkód.
•••
Littlemore zaprowadził ich do stojącego przy wejściu do metra
wózka ulicznego sprzedawcy proponując, żeby zjedli po hot dogu.
Obydwaj mężczyźni musieli wyjaśnić młodej Francuzce, z czego
przygotowuje się tę kulinarną nowinkę.
- Będzie panience smakowało, daję słowo - zapewnił Littlemore.
- Czyżby? - zapytała z niedowierzaniem.
Znalazłszy się po drugiej stronie Piątej Alei, kobieta w chustce na
głowie położyła pokrytą niebieskimi żyłami dłoń na brzuchu.
Niewątpliwie był to umówiony znak lub komenda. Fontanna w
pobliskim parku przestała strzelać strumieniami. Kiedy ostatnie
krople wody opadły do zbiornika, w polu widzenia pojawiła się
kolejna rudowłosa kobieta, podobna do pierwszej niemal jak
lustrzane odbicie - była tylko trochę mniej blada i mniej
wychudzona, a jej niezakryte włosy powiewały na wietrze. Także
ona położyła dłoń na brzuchu. W drugiej trzymała ogromne nożyce
z dużymi zakrzywionymi ostrzami. Ruszyła w stronę Colette.
- Może chce panienka ketchupu? - zaproponował Littlemore. -
Większość je z musztardą, ale ja jestem zwolennikiem ketchupu.
Proszę bardzo.
Colette niezgrabnie wzięła od niego hot doga.
- Dobrze, spróbuję - stwierdziła.
Trzymając bułkę obydwiema rękami, ugryzła. Mężczyźni patrzyli.
Patrzyły też dwie rudowłose niewiasty nadchodzące z dwóch
różnych stron - i trzecia, stojąca pod masztem flagowym na
Broadwayu, także ruda, która oprócz chustki na głowie miała szyję
owiniętą kilka razy szarym wełnianym szalem.
Strona 16
- Ależ to smaczne! - wykrzyknęła Colette. - Co jeszcze pan położył
na swoją bułkę?
- Kapustę kiszoną - wyjaśnił Littlemore. - To kapusta, którą się...
- Ależ ona wie, co to kapusta kiszona - przerwał mu Younger.
- Chce pani trochę? - zapytał Littlemore.
- Tak, proszę.
Kobieta spod masztu oblizała wargi. Nowojorczycy przechodzili
obok w pośpiechu, nie zwracając na nią uwagi i zupełnie nie
zauważając szala, którego przecież wcale nie wymagała pogoda i
który nienaturalnie odstawał od szyi. Kobieta podniosła dłoń do
ust. Zniszczone palce dotknęły rozchylonych warg. Ruszyła w stronę
Francuzki.
- Pojedźmy do centrum - zaproponował Littlemore.
- Chciałaby panienka zobaczyć Most Brookliński?
- Bardzo - wyznała Colette.
- Proszę więc za mną - komenderował detektyw, rzucając
sprzedawcy dwa drobniaki napiwku i wchodząc na schody do
metra. Sięgnął do kieszeni. - A niech to! Potrzebujemy jeszcze jednej
pięciocentówki.
Słysząc to, sprzedawca hot dogów zaczął grzebać w pudełku z
monetami. W tej samej chwili zauważył, że trzy dziwnie podobne
do siebie postacie zbliżają się do jego wózka. Pierwsze dwie szły
ramię w ramię - ich dłonie ocierały się o siebie. Trzecia nadciągała z
przeciwległego kierunku, przytrzymując gruby wełniany szal wokół
szyi. Długi widelec wyślizgnął się z ręki sprzedawcy i zniknął w
garnku z wrzącą wodą. Mężczyzna zamarł, zapominając o szukaniu
pięciocentówki.
- Mam jedną - stwierdził Younger.
- To idziemy - zarządził Littlemore i zbiegł ze schodów. Colette i
Younger ruszyli za nim. Mieli szczęście: skład do miasta właśnie
wjeżdżał na stację. Wsiedli. Pociąg ruszył, zatrzymał się jednak,
zanim opuścił peron. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem,
zamknęły z trzaskiem, a potem znów otworzyły. Widocznie jacyś
spóźnieni pasażerowie przekonali konduktora, żeby ich wpuścił do
wagonu.
•••
Strona 17
Po wąskich arteriach dolnego Manhattanu Younger, Colette i
Littlemore, którzy wysiedli przy ratuszu, poruszali się, przesuwani
kapilarnym ruchem tłumu. Younger wciągnął powietrze głęboko w
płuca. Uwielbiał to rojne miasto, jego determinację i przebojowość.
Zawsze był pewny siebie. Mógł się pochwalić dobrym urodzeniem
- jak na Amerykanina: przez matkę, z domu Schermerhorn,
skoligacony z nowojorską rodziną Fishów, przez ojca natomiast z
bostońskimi Cabotami. Ten szlachetny rodowód był mu już
kompletnie obojętny, choć jako młody chłopak się nim brzydził.
Poczucie wyższości, tak powszechne w jego grupie społecznej,
wydawało mu się kompletnie bezzasadne; robił wszystko na
przekór oczekiwaniom swoich bliskich - aż do nocy, kiedy zmarł
jego ojciec. Życiem Youngera zawładnęła wówczas konieczność,
musiał zmierzyć się z realnym światem i kwestia pochodzenia
społecznego przestała go zupełnie interesować.
Tamte dni jednak dawno przeminęły, zepchnięte latami
niezmordowanej pracy, sukcesów i wojny Teraz, w ten nowojorski
poranek, czuł się niemal jak niezniszczalny superbohater. Uczucie to,
jak sądził, wynikało wyłącznie ze świadomości, że żaden snajper nie
leży w kryjówce, trzymając na muszce jego głowę, i że żadna kula
nie wykrzykuje w powietrzu świszczącej komendy, by padł na
ziemię. Niewykluczone jednak, że było odwrotnie: nowojorskie
powietrze przesiąknęło przemocą tak silnie, że weteran wojennych
zmagań oddychał nim swobodnie, czuł się tu jak ryba w wodzie,
wciąż prężąc mięśnie nawykłe do zabijania bez skrupułów i nie
czując się przy tym potworem ani odmieńcem.
- Mam zacząć? - zwrócił się Colette. Po ich prawej stronie
wyrastały niewyobrażalnie wysokie drapacze chmur. Po lewej nad
rzeką Hudson zawisł Most Brookliński.
- Nie, sama to zrobię - odparła. - Przepraszam, że zabieram panu
tyle czasu, Jimmy. Powinnam od razu powiedzieć panu, o co chodzi.
- Nie żałuję tego czasu, panienko - zapewnił Littlemore.
- To zapewne nic takiego, ale wczoraj wieczorem szukała mnie w
hotelu jakaś dziewczyna. Nie było nas, zostawiła więc wiadomość.
Strona 18
Oto ona. - Colette wyjęła z torebki pomięty skrawek papieru, na
którym pośpiesznie skreślono kilka słów:
Muszę się z Panią zobaczyć. Proszę nie odmawiać. Oni wiedzą, że
Pani ma rację. Wrócę tu jutro rano o siódmej trzydzieści. Proszę mi
pomóc.
Amelia.
- Nie przyszła - dodała Colette.
- Zna pani tę Amelię? - zapytał Littlemore, odwracając kartkę i nie
znajdując niczego na drugiej stronie.
- Nie.
- „Oni wiedzą, że Pani ma rację”? - zacytował Littlemore.
- W czym?
- Nie mam pojęcia.
- fest coś jeszcze - wtrącił Younger.
- Właśnie. Niepokoi nas to, co zawinęła w tę karteczkę - podjęła
Colette, przeszukując torebkę. Wręczyła detektywowi biały wacik.
Littlemore rozsunął watę. Pośrodku białej kulki leżał mały
błyszczący ludzki ząb trzonowy.
Nagle usłyszeli grad przekleństw. Kierowano je pod adresem
uczestników pochodu na Liberty Street, którzy zatrzymali ruch
uliczny. Maszerowali sami czarni w niedzielnych ubraniach -
obszarpanych niedzielnych ubraniach, z rękawami przeważnie za
krótkimi - choć przecież był środek tygodnia. Między rodzicami
dreptały boso chude dzieci. Większość manifestantów śpiewała; ich
pieśni nie zdołały zagłuszyć gniewne okrzyki kierowców i drwiny
gapiów.
- Stać! - krzyknął policjant, dzieciak jeszcze, do pomstującego
kierowcy.
Littlemore, przeprosiwszy Youngera i Colette, podszedł do
policjanta.
- Co tu robisz, Boyle? - zapytał.
- Przysłał nas kapitan Hamilton - wyjaśnił Boyle. - Ze względu na
marsz czarnuchów.
- Kto patroluje ulice przy giełdzie?
- Melduję, że nikt. Wszyscy jesteśmy tutaj. Mam zatrzymać ten
pochód? Wygląda na to, że się skończy kłopotami.
Strona 19
- Niech pomyślę - Littlemore podrapał się w głowę. - Co byś
zrobił, gdyby w dniu Świętego Patryka jacyś czarni przeszkadzali w
paradzie? Zatrzymałbyś paradę?
- Zatrzymałbym czarnych. Zatrzymałbym ich, że aż hej!
- Dzielny chłopak! Zrób więc to samo teraz.
- Tak jest. Dobra, wy tam! - krzyknął posterunkowy Boyle w
kierunku demonstrujących i wyciągnął pałkę poli cyjną. - Wynocha
z ulicy, i to wszyscy!
- Boyle! - skarcił go Littlemore.
- Tak jest!
- Nie czarnych.
- Ale powiedział pan...
- Masz powstrzymać tych, którzy przeszkadzają w paradzie, a nie
uczestników! Samochody przepuszczaj co dwie minuty. Ci ludzie
mają takie samo prawo do demonstracji jak wszyscy.
- Tak jest!
Littlemore wrócił do Youngera i Colette.
- Zgadzam się, że ząb jest trochę dziwny - stwierdził.
- Po co ktoś miałby pani przekazywać ząb?
- Nie mam pojęcia.
Podjęli przerwany spacer po centrum. Littlemore podniósł ząb do
światła i obrócił go, oglądając.
- Wygląda na zdrowy. Po co? - Ponownie obejrzał liścik. - Tu nie
ma pani nazwiska ani imienia. Może to wcale nie do pani?
- Recepcjonista twierdził, że dziewczyna pytała o pannę Colette
Rousseau - wtrącił Younger.
- Może ktoś nosi podobne nazwisko? - zasugerował Littlemore.
- Hotel Commodore jest dość duży. Czy pracuje tam jakiś dentysta?
- W hotelu? - upewniała się Colette.
- Skąd wiesz, że zatrzymaliśmy się w hotelu Commodore?
- Zapałki firmowe. Podpalałeś nimi papierosa.
- Te okropne zapałki! - wtrąciła Colette. - Luc na pewno się teraz
nimi bawi. Luc to mój braciszek. Ma dziesięć lat, a Stratham
pozwala mu się bawić zapałkami.
- Podczas wojny ten chłopiec rozkładał na części granaty ręczne -
powiedział Younger do Colette. - Nic mu się nie stanie.
Strona 20
- Mój najstarszy syn ma dziesięć lat. Jimmy junior, ma imię po
mnie - pochwalił się Littlemore. - Czy pani rodzice też przyjechali?
- Jesteśmy sami. Nasi rodzice zginęli w czasie wojny - wyjaśniła.
Dochodzili właśnie do finansowego centrum miasta, z
granitowymi fasadami oszałamiających drapaczy chmur. Maklerzy
w trzyczęściowych garniturach prowadzili aukcję papierów
wartościowych w promieniach wrześniowego słońca niczym uliczni
sprzedawcy.
- Przykro mi, panienko - rzucił Littlemore - z powodu pani
rodziców.
- Nic wyjątkowego. Nie oni jedni. Ginęły całe rodziny. My z
bratem mamy szczęście, że przeżyliśmy.
Littlemore zerknął na Youngera, który wyczuł jego spojrzenie, ale
nie dał tego po sobie poznać. Younger wiedział, nad czym
Littlemore się zastanawia: jak można stwierdzić, że utrata rodziny to
nic wyjątkowego? Ale Littlemore nie widział wojny Szli w
milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach, i dlatego żadne z
nich nie usłyszało stworzenia nadciągającego od tyłu. Nawet
Colette zorientowała się dopiero wtedy, kiedy poczuła gorący
oddech na karku. Wzdrygnęła się i krzyknęła przerażona.
Był to koń, stara gniada kobyła parskająca z wysiłku, jakiego
wymagało od niej ciągnięcie zniszczonego, przeładowanego
drewnianego wozu. Colette, z ulgą i pełna skruchy, potarmosiła
zwierzę za ucho. Klacz z wdzięczności poruszyła nozdrzami. Woźnica
syknął, kłując ją w bok trzonkiem bata. Colette szybko cofnęła dłoń.
Przykryty brezentem wóz minął ich, klekocząc na bruku Nassau
Street.
- Mogę o coś zapytać? - odezwał się Littlemore.
- Proszę - zgodziła się Colette.
- Kto w Nowym Jorku wie, gdzie się zatrzymaliście?
- Nikt.
- A ta starsza kobieta, którą odwiedziliście dziś rano? Ta z
mnóstwem kotów, która wszystkich obściskuje.
- Pani Meloney? Nie mówiłam jej, w którym hotelu...
- Skąd o tym wiesz? - wpadł jej w słowo Younger, wyjaśniając: -
Nie wspominałem mu o wizycie u pani Meloney.