Rosa Ventrella - Ogrod oleandrow -

Szczegóły
Tytuł Rosa Ventrella - Ogrod oleandrow -
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rosa Ventrella - Ogrod oleandrow - PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rosa Ventrella - Ogrod oleandrow - PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rosa Ventrella - Ogrod oleandrow - - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Rosa Ventrella Ogród oleandrów Tłumaczenie: Małgorzata Potrzyszcz, Karolina Cyw ka Strona 3 Tytuł oryginału: Il giardino degli oleandri Outsourcing wydawniczy – Roboto Translation Tłumaczenie: Małgorzata Potrzyszcz, Karolina Cywka Redakcja i korekta: Anita Widman-Drzewiecka Skład: Jacek Goliatowski Projekt okładki: Krzysztof Kiełbasiński Copyright © 2013 Newton Compton editori s.r.l. Zdjęcie na okładce © kstaty / Istockphoto.com, © tunart / Istockphoto.com, © hartemink / Istockphoto.com, © fotolinchen / Istockphoto.com Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal 2014 Wydanie I Warszawa 2014 Grupa Wydawnicza Foksal sp. z o.o. ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa tel. 22 826 08 82, faks 22 380 18 01 e-mail: [email protected] www.gwfoksal.pl ISBN: 978-83-7881-387-3 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. i Aleksandra Łapińska / Virtualo Sp. z o.o. Strona 4 Spis treści Dedykacja Prolog Część I. Śmierć 1 2 3 4 5 6 7 Część II. Kuchnia 1 2 3 4 5 6 Część III. Przyjęcie 1 2 3 4 5 Część IV. Narodziny 1 2 3 4 5 6 Część V. Małżeństwo 1 2 3 4 5 6 Część VI. Wojna 1 2 3 4 5 6 7 Część VII. Tańce 1 2 3 4 5 6 Część VIII. Miłość Strona 5 1 2 3 4 5 6 7 Część IX. Choroba 1 2 3 4 5 6 7 Część X. Odkupienie 1 2 3 4 5 Podziękowania Przypisy Strona 6 Książkę tę dedykuję wszystkim kobietom z mojego dzieciństwa, które kochałam i które odeszły, oraz mojej matce, która na szczęście wciąż jest przy mnie. Strona 7 Prolog Sięgając do w spomnień i próbując przyw ołać jedno, które mogłoby zobrazow ać istotę mojego kobiecego w szechśw iata, od razu cofam się do okresu dzieciństw a. W szystkie inne obrazy – te bardziej w yszukane, w ymyślne oraz intelektualnie w yrafinow ane – blakną w obliczu jednej w yjątkow ej sceny, rozgryw ającej się w domu mojej matki, której bohaterkami są kobiety z mojej rodziny zgromadzone na uroczystym przedśw iątecznym przygotow yw aniu słodkości. Moim obow iązkiem jest przedstaw ienie ow ych dam, za co z góry przepraszam czytelników . Tak w ięc bab cia – niekoronow ana głow a rodu, w ładczyni pozbaw iona tronu. W dzieciństw ie była moją podporą, całym moim św iatem. Matka – łagodna kobieta o niew ielkich oczekiw aniach, druga w rodzinie po najmłodszej ciotce, praw dziw ym talencie kulinarnym, niezastąpiona w przygotow yw aniu czegokolw iek do jedzenia i nie tylko. Następnie cała rzesza przeciętnych cioć, o których pozw olono mi pow iedzieć trochę w ięcej ze w zględu na ich pełne trosk i zgry zot życiorysy. Pamiętam przybycie mojej młodej cioci, którą pozdraw iały naw et aniołki z opakow ań Pane degli Angeli1. Euforia, radość, tryumfalne w ejście. Zaw sze przyjeżdżała ostatnia. Czekaliśmy na nią niczym na cudow ne objaw ienie. Poza tym przyw oziła ze sobą pew ne „cuda techniki”, takie jak maszyna do ubijania piany z białek, do której moja babcia odczuw ała głęboką niechęć. Jej zdaniem żadne piekielne narzędzie nie mogło zastąpić w łasnych dłoni. Dlatego też, pomimo przyrządu lśniącego w całej sw ej okazałości, w ładczyni chw ytała dużą, białą miskę z niebieskim brzegiem i dokonyw ała cudu. Na moich oczach, sennych i zaropiałych od długiego w yczekiw ania, masy biaław ego, lepkiego płynu zamieniały się w puszyste chmurki z kłaczków baw ełny. – Musisz ubijać pianę zaw sze w tym samym kierunku – mów iła do mnie szeptem, podniosłym tonem, rozglądając się ukradkiem na lew o i praw o, jakby zdradzała w ielką tajemnicę. Roz czarow ałabym ją, poniew aż jako now oczesna i w yzw olona kobieta zaw sze korzystałam z elektrycznej trzepaczki. Nie pow iedziałam w am jeszcze, jaki był mój udział w tym całym bałaganie z mąki, jajek i cukru, okraszonym ciepłą, rodzinną atmosferą. Otóż żaden. Pozw alano mi tylko patrzeć. To w łaśnie była pierw sza zasada, zresztą zgodna z panującą w izją tego, co przystoi kobiecie. Najlepszym dla mnie w yjściem było jak najszybsze opanow anie roli statystki. Każda próba w kroczenia w skomplikow any św iat dorosłych, naw et jeśli stąpałam w nim na paluszkach, kończyła się niepow odzeniem i niekw estionow aną porażką, a złudzenia- mi kilkuletniej dziew czynki, że udało jej się stw orzyć małe arcydzieło, nikt się nie przejmow ał. Młoda ciotka stała za moimi plecami, zaw sze w pogotow iu, aby pow iedzieć, że brak mi jeszcze dośw iadczenia i w szystkie uformow ane przeze mnie ciastka należy zrobić od now a. – Nie umiesz – pow tarzała z w yraźnie słyszalną nutką sadyzmu w głosie. – Gdy dorośniesz, w yjdą ci takie jak te – upominała mnie drw iącym głosem i w ymachiw ała przed moimi oczami ciastkami z ricottą, cartellate oraz herbatnikami maślanymi, które w yglądały, jakby w yszły spod maszyny. Kryła się w tym druga żelazna zasada kobiety idealnej – naśladow nictw o. Gdy jednak byłam już na tyle duża, by móc się przyglądać ich przygotow aniom bez w spinania się na palce, zdałam sobie spraw ę, że nie patrzyłam w ystarczająco uw ażnie. Zbyt pochłonięta aromatem św ieżych w ypieków nie słuchałam i nie obserw ow ałam tego, co faktycznie działo się przed mo imi dziecięcymi oczami i było najbardziej przerażającą formą w tajemniczenia. Tysiące szeptów , ukradkow ych spojrzeń, potok słów , a pośród nich zręczne i pracow ite dłonie. Kobiety z mojej rodziny ucinały sobie pogaduszki, uśmiechając się szyderczo i chichocząc niczym opętane beginki. I w tym całym zamieszaniu nigdy nie zorientow ałam się, że w nieustających dyskusjach ofiarą, w pew nym stopniu naw et szczęśliw ą, był zaw sze mężczyzna. – Faceci, w szyscy są tacy sami – w ymamrotała z rezygnacją w głosie babcia. Reguła numer trzy. – Trzeba żartow ać z nich tak, żeby jeszcze byli z tego zadow oleni – potw ierdziła moja matka. Reguła numer cztery. Młoda ciotka pokiw ała głow ą, patrząc ze w spółczuciem na w yżej w ymienioną, która w raz z lekcjami przygotow yw ania słodkości godnych najlepszej cukierni połykała pigułki małżeńskiego życia. – Facet jest niczym myśliw y – to jedno z ulubionych porów nań w ładczyni, a zarazem reguła numer pięć, którą moja matka podsumow ała słow ami: – Mężczyznom nie można mów ić praw dy. Nie zrozumieliby jej. Reguła numer sześć. Uśw iadomiłam sobie w ów czas, że te spotkania były ich sposobem na to, aby nauczyć mnie, jak mam postępow ać w przyszłości, gdy będę dojrzałą kobietą, żoną i w ładczynią mojego pryw atnego królestw a. A mój dziadek, ojciec czy w ujek nie w iedzieli, że spiskow ałyśmy przeciw ko płci męskiej. To było niczym w ew nętrzne w yzw olenie, które trw ało w ystarczająco długo, abym mogła poczuć się panią w łasnych uczuć i w łasnego losu, i które zniknęło w raz z odgłosem otw ieranych przez mojego ojca drzw i w ejściow ych i jego w kroczeniem do kuchni. W tedy moja matka z bladością na tw arzy próbow ała opanow ać sytuację. – Cicho, cicho – szeptała, znacząco zerkając na w chodzącego tatę. – Idzie. W tym momencie zapadała cisza. Ojciec rzucał okiem na słodkości, w dychał zapachy unoszące się w pow ietrzu i głaskał mnie po policzku nieśw iadom, że otaczające go św ięte przebierały się za diablice, gdy tylko znikał za rogiem. W tedy rozpoczynała się ulubiona część rodzinnych spotkań i nadchodziła chw ila, na którą czekałam od samego początku – melancholijna opow ieść mojej cioci, Diamante. Historii było w iele. Czasem znacznie się od siebie różniły, a innym razem były do siebie łudząco podobne, jednak w szystkie zaczynały się w odległym 1938 roku. W szystkie opow iadały o domu, ogrodzie i kw itnącym oleandrze. Strona 8 CZĘŚĆ I ŚMIERĆ Strona 9 1 W iosna 1938 roku Zapow iadały się upalne, w iosenne dni. To czas, kiedy marzy się o tym, by godzinami pędzić bez tchu przez kolorow e pola i w racać do domu dopiero o zachodzie słońca, nie zw ażając na umorusaną buzię czy zmęczenie. Jest to rów nież pora, gdy z nieba leje się żar, pot tw o rzy na ciele coś na kształt cuchnącego całunu, a pyłki osiadają na skórze, w yw ołując uciążliw e sw ędzenie. Dla mnie był to jednak najpiękniejszy czas w roku, przepełniony atmosferą oczekiw ania i pragnieniem rozpoczęcia now ego życia. Żegnaliśmy zimę jak zmęczonego staruszka, który klnąc pod nosem, narzekał, że w cale nie ma ochoty w racać tu za rok. Nikt jednak na niego nie zw ażał, bow iem w iosna w szystkim już zaw róciła w głow ie. U pana Bertoniego odpraw iono w tym celu specjalny rytuał. Całe w ydarzenie miało miejsce pod koniec lutego, kiedy zima na szczęście w ydaw ała się już tylko mglistym w spomnieniem, a pierw sze promienie palącego słońca ogrzew ały popołudniow e pow ietrze. Stary Uberto gromadził nas w szystkich pod w ielkim figow cem znajdującym się przed jego domem. Aby zobaczyć to majestatyczne drzew o w całej okazałości, musiałam unieść głow ę tak w ysoko, aż rozbolała mnie szyja. Sękaty pień figow ca skręcał się w niezliczone zw oje, których liczba mogła się rów nać liczbie lat spędzonych na straży domu pana Bertoniego i w szystkich osób mieszkających w nim od pokoleń. Nie rozumiem, dlaczego w łaśnie ten rytuał, z którym w iązano tak w ielkie nadzieje, musiał odbyw ać się co roku akurat pod figow cem tego starego zrzędy. „Drze w o figow e to drzew o fi gow e” – pow tarzałam sobie, uznając, że każde jest przecież takie samo. Dla mnie rów nie dobrze mógł to być figow iec z naszego ogrodu. Jednak w tej okolicy nie tylko ludzie, ale i rzeczy odgryw ały sw oją rolę w teatrze życia, a rolą starego Bertoniego i jego drzew a było przepędzić zimę. Koniec i kropka. Tak w ięc gderliw y diabeł, w ymachując w ielkim kijem, zaczął smagać biedny figow iec. Każdemu uderzeniu tow arzyszył przejmujący św ist i szelest liści, jakby nieszczęsne drzew o na praw dę mruczało coś w odpow iedzi na zadaw ane mu cierpienie. Razem z Pietrem, moim tow arzyszem zabaw i przygód, uw ażnie śledziliśmy okolicę, poniew aż stary Uberto tw ierdził, że w ychłostany duch zimy w znosi się w pow ietrze. Rzucaliśmy płochliw e spojrzenia w stronę figow ca i z całego serca w spółczuliśmy biednemu drzew u. Spodziew aliśmy się, że w każdej chw ili możemy ujrzeć jakąś nadprzyrodzoną istotę, która składałaby się z w iatru, pachniałaby jabłkami i mchem oraz byłaby gotow a w zbić się w przestw orza, ustępując miejsca radosnemu duchow i w iosny. Niektóre ko biety kreśliły naw et znak krzyża, a Uberto dokonyw ał cudu i w ypow iadał słow o „amen” – przecież ta odrobina pogańskiej religijności nie mogła nikomu zaszkodzić. W tym roku uderzenia kuma Bertoniego poskut- kow ały, poniew aż mroźne dni rychło się skończyły, a zamiast nich nastała zuchw ała, upalna w iosna. Jej nadejście spraw iło, że mój ojciec zaczął narzekać od rana do nocy i przeklinać słońce, a naw et księżyc za to, że rzucają blask na św iat sw ymi parzącymi językami. Ja natomiast byłam spokojna i rozkoszow ałam się porankami, popołudniami oraz zachodami słońca w tow arzystw ie Pietra. Obydw oje mieliśmy ciemną, bursztynow ą skórę, która – jak mi mów ili – w yróżniała dzieci w ieśniaków . Ludzie ze w si, to w łaśnie nimi byliśmy. Nie w stydziłam się tego, w ręcz przeciw nie – rozpierała mnie duma. W takie dni po pow rocie do domu marzyło się tylko o tym, by zanurzyć ręce w misce z chłodną w odą, którą mama zaw sze staw iała tuż za progiem. Przesuw ałam rękoma po tw arzy, dopóki nie poczułam dreszczu biegnącego w zdłuż pleców , podczas gdy krople spadały mi na szyję i piersi. W tedy w zdychałam z zadow oleniem. Kw estia przeciw ieństw od dziecka w zbudzała moją ciekaw ość. Miłość do jaskraw ych i przygaszonych barw , gorących i zimnych pór roku, do czerni i bieli – jakby miriady pośrednich od cieni nie były w stanie pobudzić moich zmysłów . – Jesteś dziw nym dzieckiem – mów iła moja mama. W ten sposób komentow ała fakt, że w odróżnieniu od rów ieśników potrafiłam od razu pow iedzieć, czy mi się coś podoba, czy nie, czy coś lubię, czy w ręcz przeciw nie. Tak było na przykład z marmoladą. Uw ielbiałam taką, która przypominała czarną, styczniow ą ziemię, czyli zrobioną z fiołkow ych śliw ek i dzikich jagód. Zazw yczaj zbieraliśmy je z Pietrem tuż obok w ielkie- go figow ca poddaw anego chłoście. Ubóstw iałam te ow oce i nie było sposobu, by zmusić mnie do jedzenia innych, nad czym ubolew ała moja mama. Jednak jej cytrynow a marmolada, przyw ołująca smak lata i słońce, w pew ien sposób rów now ażyła tę styczniow ą ponurość. Margiala – jak zw racano się do mamy – moczyła cytryny przez kilka dni, aby ich skórka zmiękła. Następnie dokładnie oczyszczała ow oc z białych części i gotow ała skórki w w odzie. Proces ten pow tarzała kilka razy, aż do mo mentu, w którym straciły sw ój gorzkaw y smak. W tedy były już gotow e, by połączyć je z miąższem i cukrem i stw orzyć smaczny dżem. W kładała go do słoików , dzięki czemu mógł przetrw ać naw et do zimy. Maw iała także, że za każdym razem, gdy się go skosztuje, pow rócą smaki lata. Przyrządzała go w dużych ilościach, poniew aż ludzie z całej okolicy w prost szaleli na jego punkcie. Musicie w iedzieć, że w moich stronach każdy miał jakiś przydomek, który określał najbardziej w yraziste cechy jego charakteru. Jak w iadomo, cechy te uw ydatniają się dopiero w pew nym w ieku, dlatego gdy ktoś został już obdarow any przezw iskiem, mógł uznać je za pew nego rodzaju trofeum i symbol dorosłości. Moją matkę nazyw ano Margialą. W miejscow ej gw arze słow o „margiala” oznacza „tę, która ma czarodziejską moc”. Tak w ięc margiala zna w łaściw ości ziół, potrafi odczyniać uroki, przew i- dzieć płeć dziecka, pomaga w leczeniu najmłodszych oraz stosuje w iele innych diabelskich sztuczek. Te w yjątko w e talenty odziedziczyła po sw ojej matce, Diamante, słynnej niegdyś i ce nionej czarow nicy z Cerignoli. Dzięki nim w szyscy w okolicy dobrze ją znali. Uw ielbialiśmy z Pietrem chodzić na ryby. Znaliśmy pew ien skrót – biegł przez pola, w zdłuż w ąw ozu, który pow stał, gdy do w ładzy doszli faszyści, i prow adził aż do morza. W ielki jar po zbaw iony roślinności, długi na kilka kilometrów . Gdy się tak szło w zdłuż niego, można było się poczuć trochę jak dzikus, a trochę jak poszukiw acz przygód. Mów iono, że duce przeprow adzi w odę z morza przez ten głęboki tunel, w ięc my, dzieci, zaczęliśmy sobie w yobrażać, że będziemy mogli się w niej pluskać. Morze w moim miasteczku – byłoby w spaniale! Chw aliliśmy się odkryciem tego skrótu, mimo że tak napraw dę nie była to nasza zasługa. Po prostu pew nego razu, gdy goniliśmy Tommasa, znaleźliśmy się tuż obok słonaw ych w ód przystani, naw et nie zdając sobie z tego spraw y. Tommaso był moim kotem, a w łaściw ie kotem w szystkich ludzi mieszkających niedaleko mnie. Nie należał do tych zw ierząt, które dało się zakw alifikow ać jako czyjąś w łasność. Ten prze biegły w łóczęga zdobyw ał serca domow ników , oczyw iście kiedy częstow ali go jedzeniem, ale potrafił ich także zdradzić, gdy nieznajomy ofe row ał mu bardziej smakow ite kąski. – Koty są jak kobiety – krzyczał ze w strętem mój ojciec. – Nie można w ierzyć w ich lojalność. Odnotow yw ałam w mojej głow ie w szystkie upomnienia i przestrogi ojca. Byłam przekonana, że te mądre rady okażą się przydatne w życiu i dzięki nim lepiej będę sobie radzić z przeciw - nościami losu. Kw estia lojalności ciekaw iła mnie w rów nym stopniu co zagadnienie kontrastów . O ile łatw o mogłam się pogodzić ze stw ierdzeniem taty dotyczącym kotów , o tyle nie byłam w stanie zaakceptow ać go w stosunku do kobiet, które znałam, zw łaszcza do mamy. Jed nakże w mojej pamięci rzeczyw iście utrw alił się obraz Tommasa, który dumnym krokiem z w ygiętym w łuk grzbietem i napiętymi jak struny w ąsami przechadza się przed naszym domem i miauczy, dopraszając się uw agi lub reagując na każdą nieuchw ytną emocję. On dobrze w iedział, co zrobić, gdy chciał jeść, i nie miało to nic w spólnego z faktem, że był… kotką, o czym dow iedziałam się znacznie później, a co w edług mojego ojca nie pozosta- w ało bez znaczenia. Moim zdaniem w ynikało to z jej dzikiej natury i instynktu przetrw ania. Dlatego też ojciec mów ił, że to nieustanne przew rotne kokietow anie i „miauczenie”, gdy czegoś potrzebują, było u kobiet cechą w rodzoną. – To zły znak, syn ku, jeżeli kobiety zaszczycają cię sw oją uw agą. Może to oznaczać tylko dw ie rzeczy: albo czegoś chcą, zazw yczaj pomocy w załatw ieniu jakiejś w ażnej i kosztow nej spraw y, albo szykują się, by w bić ci nóż w plecy – pow tarzał mojemu bratu, Giuseppe. Słuchałam ojca w napięciu, z szeroko otw artymi oczami. Kiedy tata udzielał życiow ych porad, tak bardzo chłonęłam każde jego słow o, że najw yraźniej nie tylko moje oczy były szeroko otw arte, ale rów nież usta, poniew aż kilka razy mucha w padła mi do buzi. On, dumny z siebie po w ygłoszeniu mow y, w racał na sw oje stanow isko w w iklinow ym fotelu, z którego przez w iele lat obserw ow ał zachow ania, gesty i emocje obcych ludzi, by na ich podstaw ie formułow ać w łasne w nioski dotyczące św iata i ludzkiej egzystencji. Zw ykle jednakże byw a tak, że gdy dorośli ostrzegają przed czymś dzieci, one nie stosują się do poleceń. Oczyw iście spraw dziło się to rów nież w moim przypadku. Jestem pew na, że także ojciec Pietra, który był w ieśniakiem, podobnie jak jego matka, przestrzegał go przed niebezpieczeństw ami życia. Lecz mój przyjaciel, tak samo jak ja, chow ał dobre rady do kieszeni i szedł dalej w łasną ścieżką w przekonaniu, że fakt bycia dzieckiem uchroni go przed podłością św iata i w szelkimi zagrożeniami, o których istnieniu dorośli nie byli w stanie zapomnieć. Strona 10 2 Morze było w zburzone i złow rogie, a piasek – pokryty licznymi w głębieniami i zielonkaw ym mułem. – To miejsce idealne dla w ędkarzy – pow iedział Pietro z entuzjazmem w głosie, w yw ijając sw oją prymityw ną w ędką. Zabraliśmy ją po kryjomu, dobrze w iedząc, że nasi ojcow ie by na to nie pozw olili. Jak mogliśmy postąpić inaczej? Ryby radośnie pluskały się w ożyw ionych now ą energią w odach. Tej pokusie po prostu nie można było się oprzeć. Mój przyjaciel w skazał palcem na małą mieliznę utw orzoną pomiędzy dw oma w ałami piasku ciągnącymi się w kierunku morza. Okolice porastały jedynie krzew y – część z nich schodziła w dół tak daleko, że praw ie dotykała morskiej w ody. W ydaw ało się, że stanow iły dobry punkt oparcia i bezpieczne schronienie dla naszych narzędzi. Umbrynę można było złow ić dość łatw o. Jeśli stosow ało się najlepszą metodę polegającą na umieszczeniu przynęty na dużej głębokości, dzięki czemu ryby nie były spychane przez fale na pow ierzchni, szanse na osiągnięcie celu znacznie rosły. Pietro podniósł kilka oślizgłych kamyków . Gdy tylko odw rócił pierw szy z nich, poczuliśmy straszliw y odór jakby gnijącego mięsa zmieszanego ze sfermentow anymi ow ocami. Istny raj dla robaków . Pietro chw ycił jednego z nich. Był w ystarczająco długi, by zacząć w ić się na znak sprzeciw u w obec sw ego okrutnego losu. W zięłam do ręki całkiem suchy kamyk o ostrym brzegu i użyłam go jako scyzoryka, którym pocięłam biednego robaka na kaw ałki. Mimo że jego ciało zostało rozczłonkow ane, on nadal buntow ał się przeciw ko sw ojemu przeznaczeniu. Zaw sze zastanaw iałam się, dlaczego dzielni w ojow nicy zw ykli mów ić do sw oich w rogów : „Zdychaj jak robak”. Nie uw ażałam ow e go porów nania za straszliw ą zniew agę, poniew aż było coś skomplikow anego i odw ażnego w sposobie, w jaki te małe żyjątka opuszczały św iat. Jednak gdy masz dziew ięć lat i myślisz tylko o tym, by przynieść do domu jak najw ięcej ryb, nie zastanaw iasz się zbyt długo, jaki koniec czeka robaki na przynętę. To re fleksje, które przychodzą dopiero w dorosłym życiu, kiedy już lepiej pozna się oblicze śmierci. Dookoła panow ał dziw ny spokój, kojący i niepokojący zarazem. Dw oje dziew ięcioletnich dzieci, zajętych czymś na niew ielkiej plaży, z dala od reszty św iata. Mieliśmy pew ność, że nie było nikogo, kto mógłby nam przeszkodzić, ale rów nież nikogo, kto spraw ow ałby nad nami opiekę. – No dalej, przymocuj dobrze przynętę do haczyka – tłumaczył Pietro, który lubił w cielać się w rolę mojego starszego brata, mimo że to ja urodziłam się dw a miesiące w cześniej. – Musisz rozciągnąć ją na całą jego długość, żeby ryby dobrze ją w idziały – kontynuow ał. Słuchałam jego poleceń, nie zgłaszając sprzeciw u, poniew aż mój przyjaciel był osobą obdarow aną charyzmą praw dziw ych przyw ódców – jednym z tych, których przeznaczeniem, po w kroczeniu w dorosłość, było dokonanie w ielkich rzeczy i posiadanie rzeszy zw olenników . Ja praw dopodobnie zasiliłabym ich szeregi. – Teraz zarzuć w ędkę na dno zdecydow anym ruchem, nie czekając zbyt długo. Inaczej ryby zw ęszą zastaw ioną na nie pułapkę. Co ciekaw e, moja mama nigdy nie w ybrała się nad morze, jakby to było najdalsze miejsce na ziemi. – Morze jest jak rzeka, tylko trochę w iększe – podsumow yw ała za każdym razem, gdy pytałam, czy nie chce się przekonać, jak ono w ygląda. Lecz nie obchodziły jej zbytnio filozoficzne rozw ażania o znaczeniu w ielkości i małości, którym oddaw ały się w rażliw e dusze obcujące z tym cudow nym przestw orem w ody. Margiala nie była typem kobiety, która pozw alała, aby bezużyteczne, bezsensow ne rozmow y mąciły jej w głow ie. Mocno stąpała po ziemi. Ziemia, pieniądze i rodzina – oto najw ażniejsze rzeczy w jej życiu. W szystko inne uznaw ała za żarty, czasem niebezpieczne, które zaszczepiały w nas niezadow olenie. A to mogło z kolei przekształcić się w bunt. Ja i Pietro staliśmy pochyleni, na lekko ugiętych kolanach, i trzymaliśmy w ędki zaw ieszone w pow ietrzu. – Musisz zgiąć nogi i delikatnie naprężyć ramię. Jeśli dolna część ciała będzie zbyt sztyw na, nie utrzymasz ręki w bezruchu – tłumaczył. Tę sztukę Pietro opanow ał do perfekcji dzięki licznym w ypraw om, na które ojciec zabierał go, aby dokładnie w yjaśnić mu techniki połow u. Te raz chłopak był w tym na tyle dobry, że miał naw et sw oich uczniów . Chęci do nauki mi nie brakow ało. Tow arzyszył jej upór, który najpraw dopodobniej zaw dzięczałam moim w iejskim korzeniom. W idziałam, jak drucik drgał lekko, kołysany przez morski prąd. – Otóż to, tak jest idealnie – pow iedział Pietro, patrząc na mnie oczami pełnymi radości. Nikt nie spraw i nauczycielow i w iększej uciechy niż uczeń, który zaczął dorów nyw ać mu umiejętnościami. Nie w iem, jak długo stałam na ugiętych nogach, napinając ramiona, zanim poja- w iła się umbryna i chw yciła przynętę. Tego dnia to ja złow iłam pierw szą rybę i naw et nie w iecie, jaką poczułam satysfakcję, że okazałam się lepsza od sw ojego mistrza. Potem przyszła kolej na Pietra. Łow iliśmy jedną po drugiej. Można było odnieść w rażenie, że w szystkie ryby morskie podążały szlakiem nieuchronnie prow adzącym ku śmierci. Nie przynieśliśmy ze sobą w iader, w których moglibyśmy zabrać połów do domu, ale Pietro miał sw oje metody – brutalne i skuteczne. Z zimną krw ią mocno chw ytał jeszcze żyw ą rybę, pomimo że była kleista i w iła się jak piskorz. W zdłuż brzegu sterczały spiczaste korzenie drzew , ostre jak brzytw a, które idealnie nadaw ały się do nabicia na nie ryb. Pietro przytrzymyw ał łeb ofiary obydw iema rękami i zdecy- dow anym ruchem nadziew ał ją na w ystającą część korzenia. W krótkim czasie zw isało już z niego kilkanaście giętkich rybich ciał. Za każdym razem, gdy Pietro przebijał jedną z nich, przełykałam ślinę, obaw iając się, że prędzej czy później nadejdzie moja kolej, aby odpraw ić ten rytuał. Nie byłam pew na, czy zdołam to zrobić. Ale Pietro uznaw ał ten obrzęd za pew nego rodzaju inicjację i tw ierdził – na moje szczęście – że nie stanęłabym na w ysokości zadania. Strona 11 3 Za każdym razem, gdy Pietro przebijał rybę, spluw ał na ziemię, jakby zakończenie ow ej czynności tym śmiałym gestem praw dziw ych mężczyzn było całkow icie naturalne. Naśladow ałam go, próbując pomóc w ypełnić ten skraw ek plaży budzącymi obrzydzenie plw ocinami. W pew nym momencie poczułam, że opanow uje mnie zmęczenie. Mogło ono w ynikać z tego, że staliśmy tu już jakiś czas, a moje nogi nie były przyzw yczajone do tej nienaturalnej po zycji. Minęła godzina, może dw ie. Kiedy łow isz ryby, czas zaw sze biegnie za szybko lub za w olno. Zazw yczaj w rażenie to w yw ołuje w oda, stw arzając pozory, że w yrok opatrzności został chw i low o zaw ieszony. Dopiero jednak gdy opuchnięte nogi zaczęły mocno daw ać mi się w e znaki, poczułam, że opadłam z sił. Byłam głodna, a moje zainteresow anie rybami znacznie zmalało. Nie mogłam się skupić, przestałam zw racać uw agę na to, jak trzymam ręce i pochylam tułów . Miałam nadzieję, że w zw iązku z tym ryby okażą się sprytniejsze, zauw ażą opóźnienie drapieżnika i odpłyną najdalej, jak się da. Moja taktyka faktycznie zadziałała, bo niczego już nie złow iłam. Jednak Pietro stał jeszcze nieruchomo jak posąg, a jego nogi nie w ykazyw ały żadnych oznak słabości. – Pietro, jestem zmęczona. Możemy już iść do domu? – spytałam, narzekając jak małe dziecko. Później w ielokrotnie rozmyślałam nad tym, co by się stało, gdybym nie w ypow iedziała tych słów , gdybym jeszcze trochę w ytrzymała. W naszym życiu zaw sze pojaw ia się taki moment, który zmienia jego bieg. Przychodzi nieoczekiw anie i nie uprzedza o konsekw encjach sw ojego istnienia, a potrafi spraw ić, że nic już nie będzie takie samo. Pietro nie pozostał obojętny na moje skargi i w yjął w ędkę z w ody. Rozpoczęliśmy makabryczny rytuał, tym razem odryw ając rybie łby od reszty ciała. Ow ijaliśmy je w płótno z konopi, a fetor w ydobyw ający się z ich już gnijących korpusów przypraw iał nas o mdłości. Oboje dzielnie znosiliśmy tę obrzydliw ą w oń, bo tylko mięczaki zaczęłyby się na nią skarżyć. Przez kilka minut patrzyliśmy na siebie z uśmiechem na tw arzy. Czuliśmy, że je steśmy panami sw ojego losu i że mamy przed sobą całe życie. Mój przyjaciel w ziął ode mnie w ędkę. Ten drobny gest św iadczył o tym, że Pietro pow oli zmieniał się z chłopca w dojrzałego młodzieńca. Potem znow u na mnie spojrzał i uśmiechnął się, a robił to w cudow ny sposób. Ja też się uśmiechnęłam, ale odruchow o, bo myślami byłam już gdzie indziej. Poza tym męskie spraw y – takie jak w ędkow anie – pociągały mnie tylko do pew nego momentu i przede w szystkim dla tego, że stanow iły dla kobiety niezw ykłe w yzw anie. Gdybym w iedziała, co się stanie potem, dłużej zatrzymałabym się na jego uśmiechu i spróbow ałabym w ziąć sobie bardziej do serca jego nauki z zakresu w ędkarstw a. Ale może rów nież moje w ahania nastroju były już zapow iedzią tego, że zaczynam dorastać. Nie pamiętam dokładnie, w którym momencie Pietro się pośli zgnął. Nie w iem, jak to się stało – może potknął się o jeden z w ystających korzeni. Faktem jest, że mój przyjaciel znalazł się w w odzie, zdany na łaskę groźnych fal. Nie od razu dotarło do mnie, że mogło to być niebezpieczne. Byłam pew na, że przytrzyma się jednej ze skał lub złapie mnie za rękę, którą do niego w yciągałam, i że, co najw yżej, w róci do domu przemoczony do suchej nitki, po czym dostanie solidną burę od ojca. Może moje przekonanie, że z każdej niebezpiecznej sytuacji na pew no da się znaleźć w yjście, że zaw sze dobrze się one kończą, że w szystko w życiu można po prostu napraw ić jak ze psutą zabaw kę, było tylko tw orem dziecięcej w yobraźni. Przemknęły mi przez głow ę niezliczone opow ieści o nieszczęśnikach pochłoniętych przez morze. Historie utonięć, ciał porw anych przez prąd lub zaplątanych w rośliny w odne, niew idocz- nych, bo przykrytych mułem, lub połkniętych przez mitologiczne morskie stw orzenia, których nikt nigdy nie w idział, ale o których każdy śnił chociaż raz. Jako dziecko miałam skłonność do dostrzegania przede w szystkim przyjemnych aspektów życia. Natychmiast potrząsnęłam głow ą, aby pozbyć się czarnych myśli, które groziły w yparciem tych pozytyw nych. „Opow ieści starych ludzi” – myślałam, przekonując samą siebie, że te katastroficzne w izje przynależały do minionych pokoleń i ich sposobu postrzegania św iata. Ze zdw ojonym w ysiłkiem pochyliłam się do przodu. Fakt, że Pietro nie mógł naw et się do mnie zbliżyć, nie w różył nic dobrego. W idziałam, jak się szamotał – smukłe rączki dziew ięciolatka były zbyt małe, by przeciw staw ić się potężnemu morzu. Poczułam, że moją tw arz w ykrzyw ia grymas przerażenia. Jednocześnie obsesyjnie rozglądałam się na praw o i lew o, mając nadzieję, że ktoś nadejdzie, ale głos uw iązł mi w gardle, jakby znajdow ały się w nim garści suchego piasku uniemożliw iające naw et oddychanie. Kiedy zrozumiałam, że nikt nie przyjdzie, próbow ałam bardziej w ychylić się w jego stronę. Chw yciłam korzeń, docisnęłam go praw ą nogą, starając się jeszcze dalej w yciągnąć rękę i złapać jego dłoń. Pietro rów nież podjął ostatnią próbę, aby podpłynąć w moim kierunku, ale już opadał z sił. W tedy zdałam sobie spraw ę z tego, że prąd był zbyt silny, fale zbyt duże, a jego ciałko zbyt drob ne, by z nimi w ygrać. Woda kilka razy przykryła jego głow ę, która, na szczęście, za chw ilę w ynurzyła się na pow ierzchnię, jednak ja już w iedziałam, że stanie się coś strasznego. Zaczęłam krzyczeć – tak głośno, jak tylko mogłam. Suchy piasek w gardle rozpuścił się w mgnieniu oka. Na zmianę krzyczałam jego imię, a potem w ołałam o pomoc. Nagle przed oczami stanął mi Pietro z w praw ą zarzucający w ędkę, Pietro i ja… Krzyczałam nieprzerw anie, coraz głośniej, aż w końcu w rzask i płacz zlały się w jedno. Poczułam, że moje nagie stopy zapadają się coraz głębiej w grząski piasek. Gdybym natychmiast w skoczyła do w ody, może razem udałoby nam się w ygrać z rw ącym prądem i dopłynąć do brzegu. Gdybym nie uw ierzyła, że Pietro jest niezw yciężony, może nie mu siałabym patrzeć, jak tonie. Jednak takie rozw ażania przychodzą dopiero z czasem. – Pietro! – krzyczałam zrozpaczona, gdy zobaczyłam, że w miejscu, w którym w idziałam go po raz ostatni, pływ ały tylko gałązki, w szalonym pędzie zabrane z plaży przez morskie fale. Myśląc z perspektyw y czasu o tym, co się stało, za każdym razem w yrzucałam sobie, że mogłam coś zrobić, aby uratow ać przyjaciela. W tedy jednak w szystko działo się zbyt szybko, a ja w ierzyłam, że w szystkie historie muszą kończyć się szczęśliw ie. Stałam tak w milczeniu przez pew ien czas. Moje stopy coraz głębiej zapadały się w piasek, a zdrętw iałe ręce ciężko opadły w zdłuż ciała. – Pietro… – odezw ałam się słabym głosem, kiedy uśw iadomiłam sobie, że mój przyjaciel już nie w róci. Nasze ryby dyndały nieżyw e, naw et te złow ione jako ostatnie, które ow inęliśmy w płótno, chcąc przynajmniej im oszczędzić nabicia na drew niany szpikulec. Rozejrzałam się w około, aby dobrze zapamiętać to, co w ydarzyło się tego popołudnia – ostatniego, które spędziłam z moim przyjacielem. Chciałam, żeby stało się jednym ze w spomnień pow racających do mnie, gdy nikogo nie będzie w pobliżu. Spojrzałam na morze, które kontynuow ało sw ój szalony pokaz sił, a potem na ryby, mając nadzieję, że odnajdę jakiekolw iek ślady obecności Pietra. Ogarnęło mnie dziw ne, trudne do zdefiniow ania uczucie – jakby otw orzyła się przede mną bezdenna otchłań. Ostry, prze nikliw y ból żołądka zaczął przeszyw ać moje ciało. Niedługo potem dow iedziałam się, że to ból, który tow arzyszy utracie bliskich. W moim przypadku był on spow odow any czymś jeszcze – odkryciem, że nic nie trw a w iecznie. Skoro Pietro umarł, to ja też mogłam umrzeć, moja mama mogła umrzeć i każdego dnia mogłam spotykać ludzi, którzy kiedyś umrą. To był pierw szy, niezw ykle bolesny cios, jaki zadało mi życie, a Pietro był moim pierw szym, niekw estionow anym bohaterem, którego straciłam. Strona 12 4 Margiala i moja starsza siostra, Rosetta, zostały poproszone, by uczestniczyć w uroczystościach pogrzebow ych Pietra. Przez trzy dni miały czuw ać przy trumnie i opłakiw ać zmarłego, do dając w ten sposób otuchy matce chłopca i członkom jego rodziny. Czuw anie przy zmarłych należało do obow iązków Margiali. W takich sytuacjach obow iązyw ał ją specjalny strój – czarny, zakryw ający całe ciało. Latem mama w kładała baw ełnianą koszulę i obcisłą spódnicę z nieregularnym brzegiem, uw ydatniającą jej gibką kibić, którą zachow ała mimo urodzenia czw orga dzieci. Był to dla niej praw dziw y pow ód do dumy. Zimą ubierała się w spódnicę z barchanu i w ełniany sw eter, który starannie otulała szalem z koronkow ym w ykończeniem. W łosy okryw ała elegancką chustą ze ślubnej w ypraw y. Uroczystości pogrzebow e były spraw ą jedynie dorosłych, poniew aż używ ano podczas nich darów otrzymanych w posagu. Rosetta miała dw adzieścia jeden lat. Był to już odpow iedni w iek, by w yjść za mąż. Margiala od daw na przygotow yw ała się do tej chw ili, poniew aż chciała, by w szystko odbyło się, jak należy. Tak w ięc w y praw a ślubna Rosetty, poskładana i przesypana naftaliną, aby odstraszyć mole, już na nią czekała. Spoczyw ała w dużej skrzyni z drzew a orzechow ego, która stała do stojnie w nogach małżeńskiego łoża, zabezpieczona przed w ścibskimi oczami i ciekaw skimi dłońmi. Chroniła ją przed nimi kłódka, o którą mama poprosiła ojca. Tylko Margiala mogła ją otw o rzyć. Nalegała, aby w szystkie przedmioty zostały przyozdobione haftami. Miały one bow iem symboliczne znaczenie, daleko w ykraczające poza zw ykłą estetykę. Tam, skąd po chodziła Margiala – ze w si w głębi Foggii – tylko w łaściciele ziemscy mogli obdarow ać sw oje córki haftow aną w ypraw ą. W yszyw ane ornamenty oznaczały pew ien status społeczny i to w łaśnie one przykuw ały najw iększą uw agę. Każdy element był starannie rozplanow yw any i eksponow any na jakimś meblu w sypialni rodziców panny młodej: ręczniki na krzesłach i toaletce, złożona pościel na narzucie, a w raz z nią bielizna rozłożona na poduszkach. Należało dobrze uw idocznić koronkow e w ykończenie, zdobiony brzeg i frędzle zw isające z lnianych ręczników kąpielow ych – tych ręczników , które nigdy nie były używ ane do w ycierania dłoni lub tw arzy, a zaw sze nakrochmalone i w nienaruszonym stanie miały dumnie prezen- tow ać się w łazience. Co najw yżej w yciągano je w dniu porodu, ale tylko po to, żeby zobaczyło je jak najw ięcej osób. Margiala nie pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Jej rodzice byli zw ykłymi dzierżaw cami upraw iającymi ziemię kogoś w rodzaju barona, który popadł w niełaskę jeszcze przed nadejściem reżimu. Ojciec Margiali urodził się rolnikiem i umarł jako rolnik, mimo że przez całe życie maw iał, że kiedyś odkupi kaw ałek ziemi barona i w tedy podaruje sw ojej córce haftow ane w iano. – Pew nego dnia w eźmiesz ślub jak praw dziw a dama – pow iadał, gdy jeszcze była dzieckiem. – Do kościoła pojedziesz bryczką, a tw oja matka odprow adzi gości pieszo, dumna jak paw , poniew aż jej mąż został w łaścicielem majątku ziemskiego. Tw oje w iano będzie bogato ozdobione, pełne koronek i – fiu, fiu – w szyscy będą cię szanow ać. Mama często opow iadała nam o sw oim ojcu marzycielu, o pragnieniu chw ały i uznania, których ten biedny człow iek nigdy się nie doczekał. Życie nie potoczyło się po jego myśli. Nie zo stał ziemianinem i nie w ydał sw ojej córki za mąż tak, jak na ziemianina przystało. Odszedł dość niespodziew anie i może dzięki temu nie przepełnił go żal w ynikający z niezrealizow anych ma rzeń. Zmarł na zapalenie oskrzeli lub płuc. Przynajmniej tak mów iono o tych nieszczęśnikach, których przez w iele miesięcy dręczył flegmisty, uporczyw y kaszel, zanim ich oblicze zbladło jak płótno, a w ysoka gorączka zabrała z tego św iata. Pew nego dnia, gdy Margiala opłakiw ała jeszcze stratę ojca, Agostino Ven trella, młodzieniec obdarzony urodą, ale bez majątku, ujrzał ją przechadzającą się ulicami Cerignoli. Agostino przybył z daleka i nic nie w iedział o jej żałobie. Faktem jest, że w raz z kuzynem postanow ili udać się na przejażdżkę po okolicy. Jego daleki krew ny mieszkał w Cerignoli, w ięc dw aj młodzi mężczyźni w ypełnili bryczkę po brzegi zapasami jedzenia, gdyż nie w iedzieli, czego mogą się spodziew ać w podróży, i w yruszyli, przemierzając jałow ą ziemię. Agostino zakochał się w Margiali od pierw szego w ejrzenia. Margiala była piękna, ale jej uroda nie brała się z delikatności rysów , lecz z w yjątkow ego koloru oczu, który czynił z nich dw a klejnoty. Było coś także w jej zachow aniu, jakaś szlachet- ność, w yniosłość spojrzenia, która może nie czyniła z niej kobiety, w której żyłach płynie błękitna krew , ale spraw iała, że inni za taką ją uw ażali. Kiedy mężczyźni zatrzymali sw ój pojazd na środku ulicy, aby zapytać, jak ma na imię, Margiala obrzuciła ich posępnym spojrzeniem. W ygłodniałe oczy drapieżnika zmroziły łagodnego Ago stina. – Jak ci na imię? – ośmielił się zapytać młodzieniec. Matka popatrzyła na niego surow o. Rozgniew ał ją sw oim lekkomyślnym pytaniem. Nie mogła pojąć, jak śmiał zaczepić dziew czynę w żałobie. Odpow iedziała mu przyjaciółka mojej matki – zalotna panna z dużym biustem i szerokimi biodrami. W ielu w różyło, że zajdzie w ciążę w w ieku osiemnastu lat, a potem pośw ięci się niańczeniu gromady bachorów , które będą rów nie źle w ychow ane jak ich ojciec. Do tego roztyje się niemiłosiernie, a jej mąż skończy marnie – jak w szyscy pijacy ożyw iający taw erny głośnym bekaniem w yw ołanym przez skw aśniałe w ino, które leje się tam strumieniami, i szukający pocieszenia między udami jakiejś przyjaźnie usposobionej, rozw iązłej dziew ki. – Mam na imię Anna, a ona Anita. Ale w szyscy w ołają na nią Diamante – odparła. – Diamante… Nie w yobrażam sobie bardziej odpow iedniego imienia – odrzekł mój ojciec, drapiąc się po podbródku, zdjął kapelusz, słynął bow iem z tego, że choć był bez grosza, nie bra- kow ało mu dobrych manier. – Diamante to imię mojej matki. Czy jej także zacznie się pan naprzykrzać? W ie pan, dopiero co została w dow ą – odparła Margiala oburzonym tonem. Tych dw óch chłopców w praw iło ją w stan rozdrażnienia i nie było w tym nic niezw ykłego, poniew aż zaw sze, gdy przebyw ała w tow arzystw ie mężczyzn, reagow ała w podobny sposób. Gdyby Margiala mieszkała gdzie indziej, na przykład w Anglii lub w jakimś w yzw olonym francuskim mieście, może zostałaby feministką. Może w ystarczyłoby pojechać tylko do Mediolanu lub Rzymu, aby ujrzeć pew ne rzeczy z innej perspektyw y. Ale w miasteczku, gdzie się urodziła i w ychow ała, niektóre spraw y nigdy się nie zmieniały. Życio w e praw dy i pew ną w iedzę, na przykład tę o posagu, przekazyw ano sobie z ust do ust i nikt nigdy nie odw ażył się im przeciw staw ić, nie mów iąc już o kobietach, którym przydzielano epizodyczną rolę i które klasyfikow a- no jako bierne obserw atorki, kw oki lub żmije – w zależności od zaistniałej sytuacji. Margiala od zaw sze czuła, że jest inna. To kłopo tliw e i trudne do zrozumienia dla prostych kobiet z jej miasteczka uczucie tow arzyszyło jej nieustannie. Było podobne do podstępnej, sw ędzącej w ysypki, która czasami rozlew ała się na jej ciele od brzucha aż po gardło, gdzie z kolei osadzała się jak w ielka, tw arda gula. W tedy chciało jej się krzyczeć, w ydać donośny, dziki w rzask, by w ten sposób uw olnić całą frustrację zw iązaną z takim stanem rzeczy, niezmiennym od stuleci. I niekiedy Margiala tak robiła – w ów czas gdy miała pew ność, że nie było nikogo w pobliżu. W upalne, letnie popołudnia, kiedy w około rozlegało się jedynie ćw ierkanie ptaków i żaden, naw et najmniejszy pow iew w iatru nie zakłócał śpiew u tych skrzydlatych stw orzeń, rozglądała się uw ażnie, podw ijała rękaw y aż do łokci, rozkładała szeroko ręce i zaczynała krzyczeć. Spoglądała w niebo, staw ała w rozkroku i krzyczała, ile tchu w piersiach. Pozostaw ała w tej pozycji przez pew ien czas, rozkoszując się chw ilą, w której daw ała upust nagromadzonemu napięciu. Na ustach Margiali pojaw iał się szyderczy uśmiech. Niespodziew anie zaczynała postrzegać siebie inaczej – jako osobę żyjącą w zgodzie ze św iatem. Strona 13 5 Gdy dotarłam do domu z w iadomością o śmierci Pietra, tonęłam w e łzach. Moje pow ieki spuchły od płaczu, a ręce drżały ze zdenerw ow ania. Chw ilę później w padła kuma Antonietta, która zaw sze dow iadyw ała się o w szystkim jako pierw sza. Była zw iastunem dobrych albo złych w ieści. Mama zaw sze w itała ją serdecznie, ale w szyscy, poza samą zainteresow aną, w iedzieli, że jej nie znosiła. Przezyw ała ją „starą pleciugą”, bo gadała trzy po trzy, nie zastanaw iając się nad tym, co mów i, i często mijała się z praw dą. – Mały Pietro nie żyje – mamrotała i jednocześnie dobijała się do naszych drzw i. – Pochłonęło go czarne morze – dodała, okraszając sw oje słow a patosem jak dobry narrator. – Może połknęła go w ielka ryba? Tak tw ierdzili rybacy – mów iąc to, odkryła sw oją praw dziw ą naturę – naturę papli, zaw sze gotow ej do upiększenia przekazyw anej w ieści zmyślonymi szczegółami, bo jej zdaniem praw da sama w sobie nie zasługiw ała na zbyt w iele uw agi. Oczyw iście żadne ogromne monstrum o przepastnej gardzieli nie istniało, choć czasem – gdy obserw ow ało się rozszalałe morze – mogło się zdaw ać, że w ynurza się z niego zarys jakiegoś przerażającego stw ora. Rosetta szybko podeszła, by otw orzyć drzw i, a Margiala w raz z moją drugą siostrą, Cornelią, w ciąż próbow ała mnie uspokoić. Moja siostra Cornelia jako jedyna nie odziedziczyła ostrych rysów Margiali. Jej uroda była bardziej w yrafinow ana, podobnie jak ojca. W szyscy w naszym miasteczku mów ili, że gdyby tylko urodził się gdzie indziej, z pew nością zostałby aktorem i w cieliłby się w rolę jednego z tych romantycznych patriotów podziw ianych przez nas w różnych filmach. Ktoś dodał, że przypominał Osvalda Valentiego 2, ale przew yższał go urodą i uprzejmością, zw ażyw szy na gburow aty i w yniosły charakter tego słynnego aktora. Kiedy do centrum miasta przyjechało kino objazdow e, ojciec dumnie staw ał w śród tłumu prostaków , którym bogini W enus najw yraźniej nie pośw ięciła zbyt w iele uw agi, i pozow ał jak gw iazda filmow a. Czuł, że różnił się od tych obdartusów , był bardziej w ytw orny. Mamrotał niezrozumiałe słow a w języku w łoskim – który chciał podszlifow ać – przerzucając w ykałaczkę z jednego kącika ust w drugi. Oparty o ścianę jakiegoś niskie- go domu, jednego z tych, które w ychodziły na plac, z zadow oleniem oglądał film, trzymając ręce w kieszeniach i przyjmując postaw ę niegrzecznego chłopca. Stał tak ze skrzyżow anymi nogami, nieco zgarbiony. Przybierał artystyczną pozę – jak mów iła Margiala – którą w łaśnie ściągnął od Valentiego. Był to człow iek w iecznie młody i najw y- raźniej bardzo podobał się kobietom, poniew aż na jego w idok młode panny z miasteczka uśmiechały się do siebie, szepcząc coś pod nosem. Margiala w iedziała, że dziew czyny traciły dla niego głow ę. Był typow ym przystojniakiem, ale nie przeszkadzało jej to, poniew aż miała św iadomość, że ojciec chłonął każde jej słow o i ubóstw iał tylko ją. Kiedy do drzw i zapukała kuma Antonietta, Cornelia w łaśnie mnie czesała. Robiła to pow oli i delikatnie, jakby pieściła skórę niemow lęcia. Nauczyła się tego od Margiali. W szystkie byłyśmy jej uczennicami. Poznaw ałyśmy technikę leczenia dotykiem, tajniki sporządzania mieszanek ziołow ych i opracow yw ania przepisów o cudow nej mocy. Łago dzenie dolegliw ości ciała i ducha za pomocą rąk uznaw ano za sztukę, jedną z tych, z których mama była najbardziej dumna. Można ją określić rów nież jako pew nego rodzaju now atorską pranoterapię, którą Margiala nazy- w ała magią. – W puść ją, Cornelio. To ta stara pleciuga – rzuciła cicho, w znosząc oczy ku niebu i pomstując na ten przeklęty dzień. Antonietta w padła jak burza do sypialni rodziców , gdzie siedziałam na krześle z w ikliny i patrzyłam w oszołomieniu na sw oje odbicie w lustrze zdobiącym drzw i szafy. Kosmyk potarganych w łosów opadał niesfornie na moje lew e ramię, a reszta pasemek została zapleciona w gruby w arkocz, z którego zbuntow ane sprężynki w ystaw ały niczym cierniste kolce. Nie było sposobu, aby je opanow ać. Stanow iły utrapienie także dla Margiali. W ypróbow ała na nich każdą oleistą miksturę, którą sporządziła w celu w ygładzenia puszących się loków . Bez skutku. – Musi się za tym kryć coś głębszego – mruczała pod nosem, gdy po raz kolejny zaw iódł domow y balsam. – Tu nie cho dzi tylko o w łosy… ale o tw oją naturę, o coś, co kryje się w du szy, czego nikt nie zdoła poskromić. Kiedy rozmaw iała ze mną w ten sposób, praw ie się jej bałam, bo zimne, niebieskie oczy Margiali w patryw ały się uporczyw ie w jakiś punkt w przestrzeni, jakby ukazyw ał się jej inny w y miar. Może ta kie w rażenie w yw oływ ał kolor jej tęczów ek, rzadko spotykany jaśniuteńki odcień niebieskiego, praw ie przezroczysty, który spraw iał, że bardziej przypominała anioła niż ziemską istotę. Cały ten krystaliczny blask rów now ażyły jednak jej kruczoczarne, długie, poskręcane w łosy. Rozpuszczała je tylko w naszej obecności, przy innych zaś nosiła upięte w schludny kok na w ysokości karku. Moja matka była czarnym aniołem. – Znaleźli go jacyś rybacy w porcie. Kto to w ie, od jak daw na już nie żył – opow iadała stara kumoszka z przejęciem. – Od godziny – odparła Margiala z nutką żalu. – Od godziny? Kto ci tak pow iedział? – spytała zaw iedziona, poniew aż ktoś ją uprzedził. Szlochałam przez kilka chw il, a potem znow u w ybuchłam niepohamow anym płaczem. Zlizyw ałam gęste łzy koniuszkiem języka. Patrzyłam zrozpaczona, jak spadały na moje w łosy, koszulkę, przesiąkały ubranie i osiadały na moich drżących dłoniach. Kuma Antonietta spojrzała na mnie pytająco. – Diamante z nim była i w szystko w idziała – pow iedziała na sam koniec Margiala, odw racając się w stronę otw artych drzw i, które w ychodziły na dziedziniec. Strona 14 6 Gdy mama i Rosetta czuw ały przy Pietrze, ja w raz z Cornelią zajmow ałyśmy się domem i przygotow yw aniem posiłków . Margiala nie chciała, abym zobaczyła mojego przyjaciela ułożonego w białej trumnie. – Śmierć nie jest dla dzieci – ośw iadczała kategorycznie, nie słuchając moich próśb. Ale to było silniejsze ode mnie. Myślę, że nie kierow ała mną chęć, by oddać mu hołd, lecz pew na przew rotna forma okrucieństw a. Kiedy człow iek staje w obliczu śmierci, budzi się w nim jakaś ciekaw ość tego, ile bólu jest w stanie znieść. Byłam krnąbrną córką. Często – może w łaśnie z pow odu mojej buntow niczej natury, którą po dobno odzw ierciedlały moje niesforne loki – nie słuchałam mamy. Rów nież tym razem w yszłam z domu pod byle pretekstem i zaczęłam biec na złamanie karku, nie zatrzymując się naw et na chw ilę, aby zastanow ić się nad tym, co zamierzałam zrobić i jak mama zareaguje na kolejny akt niesubordynacji. Dotarłam na miejsce zmęczona, z pustką w głow ie i przede w szystkim głodna, poniew aż cały dzień nie tknęłam jedzenia. Dom Pietra w yglądał zupełnie inaczej niż zw ykle. Drzw i były otw arte na oścież i przesłonięte purpurow ym aksamitem niczym w rota jakiegoś średniow iecznego zamku, które przyozdobio- no na znak triumfu. Na zew nątrz stało dw óch policjantów , kontrolow ali w chodzących i w ychodzących, ciekaw skich, przyjaciół, krew nych oraz zw ykłych przechodniów . Pomiędzy jednym pozdrow ieniem a drugim palili papierosy lub rozmaw iali o sw oich spraw ach. Przed drzw iami stała gromadka rozgadanych kum. Podeszłam bliżej, bo chciałam stanąć na palcach i zobaczyć, kto jest w środku. Zdałam sobie spraw ę, że pogaduszki tych bigotek niew iele miały w spólnego ze śmiercią Pietra. Obgady- w ały po prostu inne kobiety – z zazdrości lub dla zabicia czasu. W ychylając się zza tkaniny, zobaczyłam w iązankę kw iatów leżącą na stole w otoczeniu innych w ieńców . Ich zapach był tak intensyw ny, że bałam się, iż ze mdleję lub zw ymiotuję – albo jedno i drugie. Margiala i Rosetta stały z pochylonymi głow ami. W idziałam tylko ich kręcone w łosy osłonięte koronkow ymi chustami i haftow ane chusteczki, które ściskały w dłoniach lub przykładały do tw arzy, jak to zazw yczaj byw a w trakcie uroczystości pogrzebow ych. Po drugiej stronie trumny dostrzegłam mamę Pietra. Nie zdołałam się oprzeć. Moje serce biło jak oszalałe, w uszach bez przerw y dudniło, a spuchnięte nozdrza rozsadzała w oń kw iatów . Byłam pew na, że za moment któraś z tych części mojego ciała eksploduje. Odw róciłam się w drugą stronę i zaczęłam biec. Pędziłam tak bez ustanku aż do samego domu, podczas gdy ciepły, w iosenny w iatr osuszał moje łzy. Cornelia zaczęła już przygotow yw ać kolację. W ytarłam zasmarkany nos, zachlipałam kilka razy i usiadłam obok siostry, aby jej pomóc. Faszerow ała w łaśnie roladki cielęce szałw ią i pecorino 3. Szałw ia pochodziła z naszego ogrodu. Roz rosła się obficie w cieniu w ielkiego oleandra w raz z krzew ami rozmarynu i majeranku. Sos gotow ał się w garnku na palenisku. Po przygotow aniu sznycli należało je zaw inąć i przew iązać sznurkiem. Margiala znała sekret, dzięki któremu potraw a zyskiw ała jeszcze lepszy smak. W ystarczyło dodać do nadzienia kaw ałek ostrej papryczki. Także to w a rzyw o rosło w naszym ogro dzie. Mama w yrzucała nasionka – najbardziej ostrą i ciężkostraw ną część – i kroiła papryczkę na malusieńkie kaw ałeczki. Ręce przechodziły jej zapachem i przybierały czerw onaw y kolor. Kie dy roladki były gotow e, przekładała je do sosu i po osiągnięciu stanu w rzenia dusiła przez co najmniej dw ie godziny. Od czasu do czasu, gdy sos za bardzo gęstniał, dodaw ała odrobinę w ody i mieszała go energicznie łyżką, aby ser pecorino , który w ypłynął z roladek, nie przykleił się do dna i ścianek naczynia. W mojej okolicy te pyszne ruloniki nazyw ano braciole . Zazw yczaj stanow iły one podstaw ow y niedzielny posiłek. Podaw ano je jako smaczne i sycące drugie danie, podczas gdy sos w y korzystyw ano do zapraw ienia orecchiette 4. Naw et makaron był domow ej roboty. Orecchiette cieszyły się bardzo dużą popularnością w mojej miejscow ości – maluteńkim skupisku białych i żółtych domków – znajdującej się w odległości około dw óch kilometrów od Bari. Miasteczko nosiło nazw ę Carbonara. Być może dlatego, że kiedyś pracow ała tu duża kolonia w ęglarzy. Tak mów ił mi ojciec, który mieszkał tutaj od kilku pokoleń i za nic w św iecie nie zamieniłby tego miejsca na żadne inne. Inaczej było w przypadku Margiali, która zostaw iła Cerignolę i w iejskie tereny, aby przenieść się bliżej morza i korzystać z jego dobrodziejstw . Tak przy najmniej maw iała, pomimo że – jak już w spomniałam – nigdy nie chciała się przekonać, jak ono w ygląda. Na przygotow anie posiłku miałyśmy z Cornelią dw ie godziny. Poniew aż była niedziela, moja siostra postanow iła, że spróbujemy przyrządzić ów przysmak, aby spraw ić Margiali radość. Tata i Giuseppe jeszcze nie w rócili do domu. Stanow iliśmy liczne grono, w ięc makaronu należało naszykow ać dużo. Podczas gdy moje ręce uw ijały się przy pracy, umysł zapadł w dziw ny letarg – coś na kształt przyjemnej obojętności. Przez jakiś czas w ydaw ało mi się, że jestem całkow icie skupiona na tym, by z odpow iednią siłą przyciskać do blatu porcje ciasta i formow ać makaronow e uszka. W mojej rodzinie kobiety zaw sze przygotow yw ały orecchiette – praw dziw y przedmiot dumy w szystkich gospodyń – na sw ój sposób: Cornelia i Rosetta używ ały w idelca, a moja mama i ja palców . Podobało mi się, że każda z nas mogła dow olnie interpretow ać metodę przodków i kształtow ać uszka tak, jak lubiła, chociaż tata zaw sze maw iał, że jego matka była w tym najlepsza. A ona nadaw ała orecchiette kształt za pomocą w idelca. Skupiłam całą uw agę na szybkości w ykonyw anych ruchów , w ypierając z umysłu w szelkie inne refleksje. Ból jednak nie zniknął. Nie pozbyłam się rów nież w spomnień zw iązanych z Pie trem. Po prostu zakopałam je gdzieś głęboko, w najdalszym zakątku mojego umysłu, czekając, aż niespodziew anie pow rócą. Tymczasem, korzystając z chw ilow ego zaw ieszenia w yroku, skoncentrow ałam sw oje myśli na przygotow aniu kolacji. Już jako dziecko zrozumiałam, że w przyrządzaniu posiłków tkw i ogromna uzdraw iająca moc, i to w łaśnie w dzieciństw ie narodziła się moja miłość do domow ych specjałów . Strona 15 7 Podczas kolacji praw ie nikt się nie odzyw ał. Jedynie Giuseppe pozw olił sobie pochw alić sos, a tata skw apliw ie mu przytaknął. Kobiety nie zamieniły ze sobą ani słow a. Trw ały w obojętnym milczeniu. Margiala siedziała przy stole z zaciśniętymi zębami. Lew ą dłoń zw inęła w pięść, a w praw ej ściskała w idelec, którym rozgrzebyw ała jedzenie na talerzu. Nikt nie miał w ątpliw ości, że była w w yjątkow o bojow ym nastroju. Naw et jej mąż nie podjął się próby rozładow ania tej napiętej atmosfery. W iedzieliśmy, że mama była trochę „dziw na”, ale w ie rzyliśmy, że ow a dziw ność w ynikała ze szczególnej natury jej mocy. Czasami mów iła, że chw ycił ją ostry ból głow y, w ięc musi w stać od stołu i pobyć chw ilę w sw o im pokoju. Siedziała tam kilka minut, przygotow ując specjalną maść. W krótce w racała do nas w pełni sił – niczym jakaś nieśmiertelna i niezniszczalna istota. Tego w ieczoru jednak zdaw ało się, że dręczył ją ból niefizyczny, że nękała ją jakaś nie w ypow iedziana boleść, która przypominała o innych cierpieniach skryw ających się w zakamarkach duszy. Nie w iedziałam, czy cierpiała z pow odu śmierci Pietra, mojej popędliw ości, czy dlatego, że poszłam nad morze, w iedząc o jej lęku przed tym odmętem. A może kryło się za tym coś bardziej skomplikow anego? Babcia Diamante – jak pow iadano w Cerignoli – umiała przew idyw ać nieszczęścia. Nie posiadała daru przepow iadania przyszłości, którą znał tylko Bóg, ale opanow yw ały ją złow różbne przeczucia, gdy miało stać się coś strasznego. Babcia maw iała rów nież, że dar ten nasilał się w czasie ciąży, a mama była w siódmym miesiącu. Ale co mogło być bardziej przerażającego niż śmierć biednego Pietra i przytłaczające poczucie w iny? Być może, gdybym nie narzekała… Gdybym pozw oliła, aby to on podjął decyzję. W szyscy w iedzieli, że byłam w gorącej w odzie kąpana. Słynęłam z ciągłego marudzenia, pośpiechu oraz tego, że nie znosiłam czekać – na nikogo ani na nic. Rosetta zaw sze to podkreślała, w ytykała mi to także Cornelia, ale Margiala nigdy tego nie robiła – jakby każde moje zachow anie w jej oczach zaw sze było uspraw iedliw ione. W iedziałam, że to mnie w ybrała na sw oją ulu bienicę, ale fakt, iż obdarzała mnie szczególnymi w zględami, spraw iał, że często tow arzyszyło mi poczucie niespraw iedliw ego zw ycięstw a. – Nie smakuje ci, mamusiu? – odezw ała się Cornelia. Margiala skierow ała na nią sw ój nieobecny w zrok. – Zdejmij łokcie ze stołu – pow iedziała oschle, nie zw ażając na jej pytanie. Siostra rzuciła nam szybkie spojrzenie. Zauw ażyła z żalem, że Rosetta siedziała w yprostow ana i trzymała łokcie w praw idłow y sposób, tak jak podobało się mamie. Cornelia nie robiła tego umyślnie. Ona także usiłow ała stosow ać się do nauk Margiali. Na którejś ze stron gorzkiej księgi życia zapisane było, że miała zająć ostatnie miejsce w sercu naszej matki. W szyscy w iedzieli też, że Margiala w ymagała od niej w ięcej niż od innych. Później zdałam sobie spraw ę z tego, że prow okow anie kłótni w ynikało z w ojow niczej natury mojej matki. Nie robiła tego złośliw ie, praw dopodobnie nie mogła nic na to poradzić. Jej gniew był w szechobecny i z w ielką łatw ością dopadał biedną Cornelię. Tata w stał pierw szy od stołu, zmęczony ciężką atmosferą. Giuseppe poszedł za nim. W yszli na podw órko, by zapalić. Czasami zazdrościłam bratu, bo nigdy nikt z rodziny nie odw ażył się pow iedzieć mu, co pow inien robić, a czego nie. Gdy skończył osiemnaście lat, uznano go za dorosłego, odpow iedzialnego za sw oje czyny człow ieka, który musi dzielnie znosić ciosy, jakie czasem zadaje życie. W przypadku kobiet w yglądało to zupełnie inaczej – za nie zaw sze ktoś decydow ał. W olna w ola? To w yłącznie przyw ilej mężczyzn. Rosetta podniosła się, aby posprzątać ze stołu. Należało to do jej obow iązków , poniew aż była najstarszą córką. Mama nie ruszyła się z miejsca i jeszcze przez chw ilę przesuw ała w idelcem po talerzu, grzebiąc w sosie i makaronie, który ostygł i zamienił się w rozgotow aną papkę, jakby szukała w nim jakichś w skazów ek. Kiedy była bardzo zdenerw ow ana, pow ieka jej praw ego oka zaczynała lekko drgać, nadając jej w ygląd diabolicznej istoty. W takich chw ilach bałam się jej, poniew aż tłumiona natura czarnego anioła przejmow ała nad nią kontrolę. – Zabierz w szystko – jęknęła, zw racając się do Rosetty i usuw ając talerz sprzed oczu, jakby rzeczyw iście dzięki niemu rozw ikłała jakąś zagadkę. Margiala potrafiła w różyć z fusów . W iele kobiet korzystało z tego dziw nego talentu mamy. Aromatyczna kaw a, w ypijana w e w czesnych godzinach popołudniow ych, staw ała się w ięc do brym pretekstem do uzyskania informacji o małżeństw ie lub podupadłych finansach. Kiedyś przyszła do nas kuma Antonietta. Nie zrozumcie mnie źle – nie było to zdarzenie jednorazow e. Spędzała w naszym domu znacznie w ięcej czasu niż w e w łasnym, aż w końcu jej obecność stała się tak oczyw ista, że przestałyśmy w ogóle zw racać na nią uw agę, jak przestaje się zw racać uw agę na stary, w yblakły mebel, stojący gdzieś w kącie pokoju. Odkąd Margiala pow różyła Antonietcie, stara pleciuga jak ognia w ystrzegała się zerkania na dno filiżanki. Aby uniknąć niebezpieczeństw a, w staw ała od stołu i w ylew ała fusy do zlew u. Następnie dokładnie płukała naczynie, aby nie pozostał w nim naw et ślad tej brązow ej cieczy. – W idzę statek – pow iedziała jej mama. – W idzę podróż, podróż do dalekiego kraju. Na początku plotkara nie przyw iązyw ała w agi do słów Margiali. Żyła tak jak zw ykle, z dnia na dzień, karmiąc innych zasłyszanymi pogłoskami. Nie trzeba było długo czekać, aż obłudnicy – których w miasteczku nie brakow ało – zaczęli rozpow iadać, że poczciw iec Tanino, który zniknął jakiś czas temu bez śladu, znalazł sobie inną kobietę i mieszka teraz hen za w ielką w odą, w Ameryce. – Biedna Antonietta… sama, bez dzieci. Ma szczęście, że jej rodzice jeszcze żyją, przynajmniej mogą mogą jej jakoś pomóc – mów ili ze w spółczuciem. Mimo że w tych komentarzach nie było sarkazmu, Antonietta, słysząc je, nie czuła się lepiej. – Zdradzona kobieta to zaw sze zdradzona kobieta – skw itow ała Margiala, która nigdy nie ow ijała w baw ełnę, a słow a mające złagodzić praw dę, nie robiły na niej żadnego w rażenia. Moja matka nie mów iła dużo, ale potrafiła celnie podsumow ać sytuację jedną uszczypliw ą uw agą. Strona 16 CZĘŚĆ II KUCHNIA Strona 17 1 Na początku miesiąca poczułam się lepiej. Nie przestałam w praw dzie roztrząsać śmierci Pietra, ale pow oli ow o w spomnienie traciło sw ą intensyw ność, zagubione pośród innych myśli, które codziennie zaprzątały moją głow ę. Ostatnio w naszej rodzinie w iele się działo, a w domu od kilku dni panow ał chaos, który całkow icie mnie zaabsorbow ał. Najbardziej jednak martw iłam się o zdrow ie Margiali. Niespodziew ana ciąża w w ieku czterdziestu lat zmuszała ją do dużego w ysiłku. Odczuw ała ciężar rosnącego brzucha, ale gdy patrzyło się z tyłu na jej sylw etkę, trudno by odgadnąć, że była w błogosław ionym stanie. Z oczyw istych w zględów nie mogła się już pochw alić talią osy, ale w szyst ko inne pozostało w doskonałych proporcjach. Jej smukła sylw etka nie zmieniła się mimo kilku ciąż. W ydaw ało się, że dobry Bóg nie chciał, aby przestała rodzić dzieci. Nie sypiała dobrze w nocy i nie mogła odpocząć w ciągu dnia. Nieznośne upały, które tow arzyszyły początkom lata, daw ały jej się bardzo w e znaki i z pew nością nie łagodziły dolegliw ości zw iązanych z dużym brzuchem. Mama była już w ósmym miesiącu. Kiedy miała zły dzień, zaczynała przeklinać. W ymyślała w szystkim św iętym, Bogu, a na końcu mojemu ojcu, pod którego adresem kierow ała najbardziej nieprzyjemne epitety. Nie przej mow ała się tym, że mogłyśmy ją usłyszeć, ani tym, że byłam tylko dzieckiem. – Tylko spróbuj pow tarzać takie słow a, a będziesz głodow ać cały tydzień – ostrzegała mnie. Nigdy nie odw ażyłabym się przeklinać w obecności Margiali ani nikogo innego z dw óch pow odów : po pierw sze, matka z pew nością by mnie zabiła, gdyby dow iedziała się, że używ am brzydkich słów ; po drugie, obaw iałam się gniew u św iętych i Pana Jezusa. Kolejnym w ażnym w ydarzeniem było zakończenie prac w naszym domu. Minęło dw adzieścia lat, odkąd w 1918 roku ojciec położył pierw szy kamień pod jego budow ę, gdy sprow adził tu mamę, która była w ciąży z Rosettą. W Cerignoli nikt nie zgodził się udzielić im schronienia po tym, jak „chłopak znikąd” zabrał ze sobą piękną Anitę będącą jeszcze w żałobie po śmierci ojca. Z pew nością nie pomyślała o tym babcia Diamante, która obraziła się na córkę na ponad dziesięć lat. Gdy w końcu zdecydow ała się przerw ać milczenie, praw dopodobnie przeczuw ała, że niedługo odejdzie z tego św iata, bo umarła kilka miesięcy później. Nikt nie przebaczył Margiali, że dała się omotać temu przystojnemu, nieznajomemu dandysow i, i nikt nie mógł przypuszczać, że mama uciekła z nim nie z miłości, lecz ze strachu. Jedynaczka, z ow dow iałą matką – już sobie w yobrażała, że będzie musiała się nią opiekow ać aż do śmierci, że zestarzeje się i zgorzknieje, nie poznaw szy nigdy, czym jest do tyk mężczy zny. Agostino, mój ojciec, jako pierw szy odw ażył się zaproponow ać jej takie szaleństw o – ucieczkę kochanków . Oczyw iście Margiala roniła fałszyw e łzy i staw iała udaw any opór. Dobrze w iedziała, że dziew czyna, która spędziła noc poza domem w tow arzystw ie mężczyzny, zostaw ała uznana za zhańbioną i traciła praw o do mieszkania z rodziną. Zazw yczaj chłopak prosił w tedy o jej rękę. Kochanków należało ukarać za popełnienie tego w ystępku, w ięc młoda para nie mogła św iętow ać sw ojego ślubu na oczach w szystkich. Dla tych, którzy splamili się ow ym grzechem, zarezerw ow ano cichą mszę o piątej rano, celebrow aną tylko w obecności św iadków i rodziców . Oczyw iście nie było mow y o białej sukni. W rzeczyw istości takie pozorow ane ucieczki nie należały do rzadkości, gdyż dla w ielu były pretekstem, aby zaoszczędzić na w eselu lub w ystaw nym obiedzie i w szystkich innych przygo- tow aniach zw iązanych z tym w ielkim dniem. Z takiego rozw iązania najchętniej korzystały dzieci robotników rolnych lub dzierżaw ców . Rodzina panny młodej udaw ała złość i w yrzuty sumienia z pow odu lekkomyślności córki, zaś bliscy pana młodego narzekali, tak na w szelki w ypadek, na rozw iązłość przyszłej synow ej. Za raz potem odbyw ał się skromny ślub. – Zobaczysz, w ybuduję ci dom godny praw dziw ej damy – pow iedział w tedy mój ojciec, który uw ielbiał w yzw ania i pragnął zaw sze w idzieć uśmiech na tw arzach sw ych bliskich. Trudno pow iedzieć, czy zakochał się w mamie od pierw szego w ejrzenia i czy to, co do niej czuł, było praw dziw ą miłością. Ale dla człow ieka jego pokroju – zaw sze dotrzymującego da nego słow a – przyrzeczenie, że uczyni z niej w ielką panią, stało się jednym z najbardziej uroczystych zobow iązań. Mój ojciec nie poprzestał w ięc na małej, skromnej chacie dla robotników rolnych ani na jednym z tych niskich, bielonych domków , w jakim sam spędził dzieciństw o. W ybudow ał dla niej dw upiętrow y dom z efektow nymi schodami z szarego marmuru. Na piętrze mieściły się dw a pokoje. – Dla naszych dzieci – pow iedział jej, być może przeczuw ając, podobnie jak Margiala, że będą mieli ich w iele. Do drzw i w ejściow ych prow adził rozległy, kw adratow y korytarz pełniący funkcję pokoju rozryw kow ego dla gości. Przy ścianie ustaw iono niską szafkę o nieokreślonej, brązow o-amaranto- w ej barw ie, którą mój ojciec stw orzył, mieszając różne farby. Mama prze chow yw ała w niej szklanki i kieliszki dla gości oraz kilka porcelanow ych naczyń podarow anych jej przez babcię Dia mante. Poustaw iano tu także w iklinow e krzesła, jedno obok drugiego, dla gości – a ściślej dla kobiet, które codziennie przychodziły w odw iedziny do Margiali. Po praw ej stronie znajdow ała się sypialnia, najpiękniejszy pokój w domu – był najw iększy i miał drzw i w ychodzące na podw órko, poniew aż mama często budziła się w cześnie rano i mu siała zaczerpnąć św ieżego pow ietrza. Kuchnia znajdow ała się na zew nątrz, pośrodku krytej przybudów ki. Była praw dziw ym królestw em Margiali. Być może, mając to na w zględzie, nasz oj ciec zadbał o to, by stanow iła odrębną część – jak gniazdo w ew nątrz tw ierdzy, dobrze chronione przed jakimkolw iek niebezpieczeństw em z zew nątrz. Moim ulubionym miejscem był jed nak ogród, a raczej dw a ogrody przedzielone w ąską ścieżką, która uryw ała się przy toalecie. Moje królestw o z pew nością znajdow ało się poza domem. Było to doskonałe doskonałe miejsce dla chłopczycy, zbuntow anej dziew czynki o kręconych w łosach, lubiącej zagłębiać dłonie w ziemi i czuć na skórze te maluteńkie ziarenka, które pow oli uciekały przez palce, aby w końcu złączyć się z jej pozostałą masą. Tak w ięc „pałac” mojego ojca i Margiali został ukończony i należało uczcić to w ydarzenie. Strona 18 2 Mama zaczęła przygotow yw ać się do uroczystości już kilka dni w cześniej. Zaproszono niew ielu krew nych – rodziców taty i starszą ciotkę, głuchą jak pień, która w zbudziła ogromne zainteresow anie gości, poniew aż była jedyną przedstaw icielką rodu mojej su row ej babci. Pozostali bracia mojego ojca w yjechali z W łoch i osiedlili się daleko – jeden w W enezueli, drugi w Stanach Zjednoczonych. Odtąd słuch po nich zaginął. Tata jako je dyny nie podążył ich śladem, ale tylko przez w zgląd na Margialę, która nienaw idziła obcych krajów niemal tak mocno, jak nie znosiła sw ojej teściow ej. Praw dę mów iąc, ta ostatnia pow inna w ielbić Anitę do końca sw oich dni, poniew aż to ona namów iła jej najmłodszego syna, aby nie opuszczał sw oich schorow anych rodziców . Jednak moja babcia nie chciała przyznać, że stało się tak dzięki Margiali. Nie darzyła jej sympatią trochę dla zasady, bo która teścio w a lubi sw oją synow ą; trochę dlatego, że przew yższała mojego ojca inteligencją. Poza tym ten jedyny syn, który nie porzucił ojczyzny, uniemożliw ił jej odgryw anie roli opuszczonej, samotnej matki, w której niew ątpliw ie czułaby się doskonale. Zdaniem części kobiet z moich stron istniała naw et w yimaginow ana hierarchia nieszczęść, jakkolw iek absurdalnie to brzmiało. Te z nich, które dośw iad czyły w ielu niepomyślnych zdarzeń, mogły przechw alać się nimi i nieustannie opow iadać o nich krew nym oraz przyjaciołom. Nie w iem, czy w ynikało to z faktu, że cierpiały głód i borykały się z nędzą, ale prześcigały się w w yli- czaniu kłopotów , jakby stały się one pew nego rodzaju zasługą. Oprócz krew nych zaproszeni zostali także znajomi i sąsiedzi, gdyż byliśmy jak jedna w ielka rodzina. W raz z moimi siostrami w skupieniu przysłuchiw ałam się, jak mama krząta się po sw oim królestw ie. Brzękanie garnków i naczyń kuchennych rozlegało się pośród melodyjnego śpiew u. To Margiala, która będąc w dobrym humorze, co zdarzało się tylko przy szczególnych okazjach, nuciła piosenkę podobną do kołysanki. W tedy – zapew ne dzięki pogodnemu nastrojow i – zani- kały w szystkie zmarszczki z jej tw arzy, co nadaw ało jej znow u w ygląd czarnego anioła. Pow ietrze przesiąknięte było przyjemnym zapachem prażonych migdałów i słodko-kw aśną w onią karmelizow anych cytryn, którymi mama nadziew ała smaczne, maślane ciasteczka. Po uprażeniu ucierano migdały w moździerzu na miałki proszek, następnie łączono go z cytrynow ą mieszkanką, a na sam koniec dodaw ano pełną garść cukru. Byłam najmłodsza, w ięc to mnie przypadało kruszenie migdałów . Przygotow anie ciasta należało w yłącznie do Rosetty, poniew aż tylko ona dorów nyw ała mamie zręcznością. Cornelia z ko lei przyrządzała nadzienie. Trudno było jednak sprostać w ymaganiom Margiali, a nadziew anie ciasteczek, jak praw ie każda czynność kulinarna, w ymagało w ielkiej w praw y i koncentracji. – To jedna z tych umiejętności, które praw dziw a kobieta musi stale doskonalić – pow tarzała nam nieustannie. I tak Cornelia jednym razem w kładała na łyżkę za dużo mieszanki, a innym razem za mało. Biedaczka spuszczała oczy, a jej różow e policzki staw ały się jeszcze bardziej rozpalone. Przełykała ślinę przekonana, że prędzej czy później zasłuży na pochw ałę Margiali. Gdy cytrynow e ciasteczka z migdałami były gotow e, mama nakazała Rosetcie, aby zajęła się przygotow aniem ciasta na zeppole 5 – był to praw dziw y specjał, znany lepiej pod nazw ą „ciastka św iętego Józefa”, poniew aż w moich stronach w ypiekało się go w łaśnie w dniu św iętego Józefa, czyli 19 marca. Moja starsza siostra w ielokrotnie próbow ała sw oich sił w trudnej sztuce kulinarnej, jednak przew ażnie z marnym skutkiem. Margiala napominała ją surow o, ale jednocześnie przekazyw ała sw oją mądrość, dzięki której Rosetta z czasem stała się niemal ekspertem w dziedzinie w łoskiej kuchni. Najw iększa trudność polegała na w łaściw ym połączeniu składników ciasta – mąki, jajek, w ody i odrobiny masła – które pow inno się szybko mieszać i jednocześnie podgrzew ać na małym ogniu. Należało żw aw o rozrabiać produkty, zapobiegając zagotow aniu się w ody i pow staniu znienaw idzonych grudek z mąki. W przeciw nym razie ciasto nie nadaw ałoby się do spożycia. Najpierw trzeba było całkow icie rozpuścić masło w w odzie, następnie w sypać mąkę do garnka jednym zw innym ruchem i nieprzerw anie, energicznie ucierać w szystkie składniki, aż gładkie ciasto zacznie odstaw ać od ścianek i da się z niego uformow ać kulę. W tedy w yjmow ano uzyskaną masę z garnka i aby całkow icie w ystygła, uderzano nią z dużą siłą o deskę do krojenia. W ów czas ciasto było gotow e do formow ania z niego okrągłych w ianuszków , które pieczono i nadziew ano kremem. Przysw ajałam sobie tę w iedzę pow oli, poniew aż niew ątpliw ie była to jedna z najtrudniejszych rzeczy, które mama i Rosetta przygotow yw ały na moich oczach. Stałam na palcach i podzi- w iałam je z otw artymi ustami, śledząc ich zdecydow ane gesty, w których zaw ierała się esencja kobiecości. Czasami myślałam o Pietrze. Doznaw ałam w tedy niespodziew anego ucisku w żołądku, który zmuszał mnie do kilkukrotnego przełknięcia śliny. Margiala w yczuw ała, co się ze mną działo, i przyglądała mi się w ów czas z troską, obdarzając mnie ciepłym spojrzeniem i nadając sw oim szaroniebieskim, lodow atym oczom najczulszy w y raz, jaki mogły przybrać. To w ystarczyło, żeby mnie uspokoić. Smutniałam jednak, gdy rozmyślałam o tych w szystkich rzeczach, których Pietro miał już nigdy nie dośw iadczyć, i kiedy się nad tym zastanaw iałam, ogarniało mnie poczucie w ielkiej niespraw iedliw ości. Byłam zła na los czy przypadek – nazw ijcie to, jak chcecie – który doprow adził do tak w ielkiej tragedii. – Zmarłe dzieci dołączają do grona aniołów – mów iła Rosetta. Jej słow a nieco mnie pocieszyły, poniew aż w yobrażałam sobie Pietra w łaśnie jako aniołka siedzącego w niebie na krześle z w ysokim oparciem. – Zacznij przygotow yw ać ciasto na calzone – pow iedziała Margiala, podczas gdy sam rozprow adzała na ciastkach cienką w arstw ę puszystego kremu. – Ja, mamo? – spytałam, otw ierając szeroko oczy z niedow ierzania, bo dotychczas otrzymyw ałam zadania niew ymagające umiejętności, niegodne praw dziw ej kucharki. – Umiesz je robić, praw da? Ile razy przyglądałaś się, gdy je przygotow yw ałam? – Mów iąc to, rzuciła mi spojrzenie, które było w połow ie czułe, a w połow ie surow e. – Cornelio, ty pokro- isz cebulę – oznajmiła mojej siostrze, zerkając w jej kierunku. Ta natychmiast posłuchała, mimo że ow a czynność w iązała się z obfitym łzaw ieniem. W krótkim czasie kuchnia przesiąkła różnorodnymi zapachami. Słodki aromat kremu mieszał się z gryzącą w onią św ieżo pociętych cebul oraz drożdży piw nych. Margiala musiała szybko w yjść z kuchni, aby zaczerpnąć św ieżego pow ietrza. Mimo że nie dokuczał jej już napęczniały brzuch, nadal była podatna na jego humory. Żołądek kaprysił jak w pierw szych miesiącach ciąży, jednak moja matka rzadko uskarżała się na złe samopoczucie. Była odporna na trudy i należała do tych kobiet, które zaprzeczały sw oim słabościom, a naw et próbow ały ukryć ich oznaki. Ale my, jej córki, natychmiast w yczuw ałyśmy każdą, naw et najmniejszą zmianę jej stanu fizycznego lub nastroju, jakbyśmy żyły w sw oistej symbiozie z jej ciałem. Kiedy mama w ybiegła do ogrodu, Rosetta, skinieniem głow y przyw ołała mnie i Cornelię, abyśmy w róciły do pracy. W ypełniłyśmy jej polecenie bez sprzeciw u. Calzone z cebulą było jednym z moich ulubionych dań. Uw ielbiałam jeść je na gorąco, gdy św ieżutkie nadzienie rozpływ ało się w ustach. Obserw ując mamę, nauczyłam się dobrze zagnia- tać ciasto. – Jakbyś w ymierzała mu policzek – mów iła Margiala, gdy w yjaśniała mi, z jaką siłą pow innam ugniatać tę mieszaninę mąki, w ody, drożdży i oleju. I w ten oto sposób zaciskałam moje małe dłonie i zaczynałam okładać ciasto pięściami. Podobało mi się, gdy ta rozrzucona na stolnicy bezkształtna masa z mąki nabierała bladożółtego ko loru i odpow iedniej konsystencji. Ciasto miało być gładkie i jednocześnie elastyczne. W tedy zdecydow anym ruchem podnoszono i upuszczano je na stolnicę, a następnie rozpłaszczano pięściami, dzięki czemu było rów nomiernie w yrobione. W ów czas nacinano na nim znak krzyża, przykryw ano kilkoma ciepłymi ściereczkami i odstaw iano do w yrośnięcia na kilka godzin. Margiala w róciła, gdy praw ie ukończyłam sw oje dzieło. Spojrzałam na nią zaniepokojona w oczekiw aniu na w erdykt. Mama jednak ograniczyła się tylko do pełnego w yższości spojrzenia kobiety, która w ie działa, jak przesuw ać sw oje pionki i w którym momencie je usamodzielnić. W iedziałam, że to było najlepsze, czego mogłam się po niej spodziew ać, w ięc uśmiechnęłam się zadow olona. Strona 19 3 Kiedy Margiala odzyw ała się do mnie, jej surow a zazw yczaj tw arz łagodniała, a w oczach pojaw iała się skryw ana czułość. Czy sądziłyśmy, że znała naszą przyszłość? Że ujrzała przeznaczenie sw oich córek, w różąc z fusów po kaw ie? Zaw sze w ierzyłam, że mama czytała w e mnie, Cornelii, Rosetcie, jakbyśmy były otw artymi książkami. W ydaw ało mi się, że w każdej sytuacji miała nad nami przew agę, bo mogła przejrzeć w szystkie nasze myśli, naw et te, które dopiero rodziły się w naszych głow ach. Cornelia w łaśnie przygotow yw ała nadzienie, mieszając energicznie cebulę, uduszoną uprzednio w posolonym mleku z pomidorami, ostrą papryczką i oliw kami, gdy usłyszałyśmy kobiecy głos przyw ołujący nas z podw órka. Jak mogłyśmy nie rozpoznać głosu kumy Nanniny? Była naszą ulubioną sąsiadką. Lubiłam ją tak bardzo, że czasami, za jej zgodą, nazyw ałam ją ciocią. Była niską, niezbyt ładną kobietą o pociągłej, końskiej tw arzy i ciemnym podbródku, którego kolor podkreślał jeszcze bardziej jej orli nos sięgający praw ie cienkich w arg. Tw ierdziła, że kiedyś nie była tak brzydka, ale przez paskudną infekcję dziąseł straciła w szystkie zęby, jeden po drugim, przybierając stopniow o w ygląd bezzębnej w iedźmy. Może w łaśnie dlatego kuma Nannina budziła w e mnie w spółczucie i sympatię. Podobały mi się jej siw iuteńkie w łosy, miękkie i je dw abiste, przypominające kłaczki baw ełny. Nosiła je upięte w w ęzeł, po zw alając, aby gęste, srebrzyste kosmyki okalały jej tw arz, tw orząc jedyny naszyjnik, na który mogła sobie pozw olić. – Dziecko jest chore! – krzyczała biedaczka ochrypłym z rozpaczy głosem. Słysząc to, Margiala natychmiast w ybiegła na podw órze. Nastąpiła szybka w ymiana zdań po drugiej stronie murku, który oddzielał nasze domy, i mama poprosiła sąsiadkę, by do nas przyszła. Kiedy mogłam przyglądać się Margiali w działaniu, moje serce biło jak szalone, a po całym ciele przebiegał dreszcz. Czułam się, jakbym była św iadkiem czarów , które mama odpraw iała z iście mistrzow ską w praw ą. W szyscy w miasteczku darzyli ją za to ogromnym pow ażaniem. Przed w izytą u lekarza można było bez przeszkód zajść do domu Margiali, która potrafiła czaro- w ać sw oimi zgrabnymi dłońmi niczym w różka. Jej niezw ykłe umiejętności stały się zresztą częstym tematem rozmów . Kuma Nannina w yglądała na w ielce przerażoną. W jej oczach ujrzałam strach. Od razu domyśliłam się, że tym razem nie chodziło o zw ykły ból brzucha, przez który od czasu do czasu dzieci w iją się jak w ęgorze w w iadrze. Maluch skręcał się w ramionach kobiety, a żyłki na jego szyi uw ypuklały się i zanikały, jakby nadmuchiw ane niew idzialnymi miechami. Mama zachow ała kamienny w yraz tw arzy i jedynie drżący głos zdradził, że była zaniepokojona. Myślę jednak, że niew iele osób mogłoby to zauw ażyć, bo Margiala jak mało kto potrafiła ukryw ać sw oje emocje. – Połóżcie go na łóżku – szepnęła kuma, manew rując pomiędzy rozstaw ionymi bezładnie krzesłami, aby dotrzeć do sypialni. – Nie – zaprotestow ała mama. – Dajcie mi go na kolana. – Po tych słow ach usiadła na szafranow ym fotelu, stojącym obok kredensu. Fotel był rodzinną pamiątką. Tata otrzy mał go od starej ciotki, która może dlatego, że miała problemy z pamięcią i żyła w w yimaginow anym św iecie, przechw alała się, że mebel o zdobionych podłokietnikach i oparciu z aksamitu należał kie dyś do jakiegoś szlachcica. Nie zw ażając na ciocine opow ieści, mama uczyniła z niego relikw ię i w ybrała go na tron, na którym praktykow ała sw oje sztuczki. Tylko ona mogła na nim zasiadać. Margiala popraw iła w pośpiechu falbaniastą spódnicę, aby lepiej przytrzymać małego, i drżącymi dłońmi w zięła go z rąk kumy. Dziec ko nie w ykazyw ało żadnych chęci, aby przerw ać sw ój makabryczny taniec, a jego tw arz stała się przerażająco sina. – Szybko, szybko – mów iła poirytow ana mama do sąsiadki. Cornelia i ja przycupnęłyśmy na schodach, aby obserw ow ać całą scenę. Po chw ili dołączyła do nas rów nież Rosetta, która nie mogąc oprzeć się ciekaw ości, porzuciła garnki i patelnie, aby zobaczyć, jak mama uzdraw ia dziecko. Jako pierw orodna w głębi serca pragnęła pójść w jej ślady, żyw iąc nadzieję, że odziedzi- czyła jej umiejętności. – To dar, który prędzej czy później na uczysz się rozpoznaw ać – mów iła Margiala Rosetcie, patrząc przy tym na mnie tak znacząco, że nabierałam przekonania, iż to w łaśnie w e mnie do strzegła ów potencjał. Mama unieruchomiła dziecko lew ym ramieniem, a drugim podniosła koszulkę i położyła dłoń na brzuszku, którym w strząsały konw ulsje. – Teraz cisza – pow iedziała, rzucając nam chłodne spojrzenie. Zaczęła szeptać niezrozumiałe słow a, utkane w długą sekw encję słyszalnych, ale nierozpoznaw alnych dźw ięków , które za pew ne miały jakiś sens. Były jak modlitw a, litania, magiczne zaklęcie w ypow iadane w nieznanym języku. Margiala nie ujaw niła jeszcze żadnej z nas ow ych formuł, które tow arzyszyły tym niezw ykłym praktykom. Następnie zaczęła masow ać brzuszek dziecka okrężnymi ruchami, rysow ać na nim kciukiem małe krzyżyki, nie pomijając ani centymetra, w ciąż odmaw iając niezrozumiałe zaklęcia. W trak cie tych czynności skupiła sw ój w zrok na jakimś nieokreślonym punkcie na tw arzy dziecka. Kuma Nannina pow oli się uspokajała. Chłopiec przestał w ykrzyw iać z bólu tw arz i rozluźnił piąstki. Minęło około piętnastu minut, nim stałyśmy się św iadkami cudu. Buzia małego przyjęła błogi w yraz odzyskanego spokoju. Rzuciłam Cornelii trw ożliw e spojrzenie, które odw zajemniła sw oimi w ytrzeszczonymi oczami. Zapanow ała konsternacja. Tylko Rosetta zachow ała spokój, gdy obserw ow ała w szystko z założonymi rękoma, opierając się o poręcz. Dopiero teraz mama odw inęła koszulkę i oddała dziecko w ramiona babci. – Dziękuję! – w ykrzyknęła radośnie kobieta. – Przyniosę ci jajka i ser – dodała z w dzięcznością. Margiala nigdy nie żądała zapłaty za sw oją pomoc. Co najw yżej przyjmow ała dary, by szanow ać w dzięczność innych ludzi, bo jej zdaniem to uczucia zasługiw ały na najw iększe uznanie. Strona 20 4 Jeszcze przez chw ilę mama siedziała w bezruchu w fotelu ciotki. Była w ycieńczona. Podniosła rękę do skroni, dając nam znak, abyśmy w yszły. Zaw sze gdy dopadały ją bóle głow y, w olała zostać sama. Obecność ludzi drażniła ją niczym rój brzęczących muszek. – Idźcie do kuchni – pow iedziała flegmatycznie. Rosetta skinęła głow ą, dając jednocześnie do zrozumienia, że przejmuje nad w szystkim kontrolę. – Skończcie nadziew ać zeppole . Corne- lio, pamiętaj, nadzienie w calzone nie może być suche, a ty, Diamante, cienko rozw ałkuj ciasto – dodała, rozdzielając prace. – Rosetto, spraw dzaj, czy tw oje siostry dobrze w ykonują sw o- je zadania. Położę się na chw ilkę. Zaw ołajcie mnie za godzinę. I… proszę, Diamante, przynieś mi szklankę w ody z plastrem cytryny. Odw róciłyśmy się, aby w yjść z pokoju, każda gotow a do w ykonyw ania sw oich obow iązków . Margiala skinęła głow ą, jakby chciała jeszcze coś pow iedzieć, a potem odegnała nas zrezy- gnow ana. W tych rzadkich momentach, kiedy mama przemaw iała do nas łagodnym głosem, w ydaw ała się tak straszliw ie bezbronna. Gdy znalazłam się na podw órzu, spojrzałam na nią ukradkiem. W ciąż siedziała w tej samej pozycji, w lekkim rozkroku. Jedną rękę trzymała przy skroni, a drugą podpierała się o fotel. Próbow ała się podnieść. Chętnie bym ją podtrzymała, pomogła przejść do łóżka, ale w iedziałam, że nie pozw oliłaby mi na to. Nigdy nie prosiła o nic otw arcie, za to w ydaw ała rozkazy, dzięki którym jej św iat kręcił się dokładnie w taki sposób, jak zaplanow ała. Przynajmniej w domu, który był jej królestw em, narzuciła porządek. Kiedy w róciłam ze szklanką w ody, układała się w łaśnie na łóżku. Dłonie w yraźnie jej drżały, a oczy błyszczały, jakby miała gorączkę. Spojrzałam na nią z empatią, ale w prost spiorunow ała mnie w zrokiem. W szystko, co przypominało jej gest w spółczucia, natychmiast ją irytow ało. – Pamiętaj, że calzone ma być dobrze w ypieczone. Pow iedz Rosetcie, żeby spraw dzała żar i przew racała go często, inaczej przypali się od spodu. Ach, jeszcze jedno. Posmaruj ciasto rów nomiernie po w ierzchu olejem i w odą, by nabrało ładnego koloru. Teraz mów iła z w ysiłkiem, brakow ało jej tchu i łapczyw ie w ciągała pow ietrze. – Mamo, jesteś pew na, że nie nadeszła pora? – odw ażyłam się spytać, przeczuw ając, że jej złe samopoczucie było oznaką rychłego porodu. – Jak śmiesz? – jęknęła, zapew ne mylnie interpretując moje słow a. – Odebrałam kilkadziesiąt porodów , pomagałam kobietom w każdym w ieku, a ty myślisz, że nie umiem poznać, że nadeszła pora na mnie? Odzyskała już siłę i zw yczajny ton głosu. W pew nym sensie w ydaw ało się, że Margiala musiała od czasu do czasu podsycić jakieś ognisko w ściekłości. To leżało w jej naturze. Te raz nada rzyła się okazja i w ystarczyło, aby przygasający w ęgielek rozżarzył się w kontakcie z now ym drew nem. – Zamknij okiennice – mruknęła w reszcie, zmieniając temat. Być może zrobiła to, aby zapanow ać nad w łasnym w zburzeniem. Podeszłam do okna przerażona okazaną śmiałością i zro biłam to, o co poprosiła, a potem w ymknęłam się z pokoju. Naw et nie spojrzałam w jej stronę, kiedy zamykałam za sobą drzw i, starając się zrobić to jak najciszej. Potem szybko w ybiegłam na podw órko. Czułam się niepew nie, jak w potrzasku. Drżałam ze strachu na samą myśl, że mama mogłaby się na mnie gniew ać jeszcze po przebudzeniu. W ydaw ało mi się, że atmosfera w domu, a przede w szystkim nasze myśli i samopoczucie w przew ażającej mierze zależały od Margiali. W mniejszym stopniu mogło to dotyczyć mojego brata. On zaw sze miał w iększe praw a. Odnosiłam w rażenie, że mamę mało interesow ało, co się dzieje z jej synem, jakby jego przeznaczenie było spraw ą mężczyzn i uznała, że to tata po w inien o niego zadbać. W naszej rodzinie mężczyzna miał zaw sze możliw ość w yboru i mógł zadecydow ać o sw ojej przyszłości. W przypadku kobiet było zupełnie inaczej. O edukację moją i moich sióstr troszczyła się tylko mama. To od niej zależało, jakimi będziemy kobietami, żonami i matkami, toteż Margiala odczuw ała ciężar naszych losów jak ciężkie brzemię. – Przestań beczeć – Rosetta upomniała zdenerw ow aną Cornelię, która głośno płakała. Zaw sze tak reagow ała, kiedy czuła się w strząśnięta lub rozdrażniona i w ydaw ało jej się, że w szelkie inne argumenty zostały już w yczerpane. Rzuciłam jej pogardliw e spojrzenie, rów nież dlatego że znałam moją siostrę i nie przyw iązyw ałam dużej w agi do jej łzaw ych manifestacji. Rosetta bardzo się różniła od Cornelii. Chw ilami w ydaw ała się portretem mamy i nie chodziło tylko o podobieństw o fizyczne – Rosetta była rów nie piękna – ale także o sposób bycia. Obydw ie w yjątkow o oszczędnie gospodarow ały uprzejmościami i życzliw ymi słow ami, jakby to były drogocenne klejnoty, za każdym razem w ydobyw ane z małej, szczelnie zamkniętej szkatułki. Osobom takim jak Cornelia, i innym słabeuszom, żałow ały dobrego słow a, gdyż w zbudzały w nich głęboką odrazę. Cornelia mogła płakać z bardzo różnych pow odów , w ięc nigdy nie pytałam o przyczynę jej łez. Przypuszczałam, że tym razem poczuła się głęboko w strząśnięta w idokiem tej bezbronnej, dręczonej chorobą istotki, w ijącej się w drgaw kach. Jako osoba niezw ykle w rażliw a źle znosiła jakiekolw iek przejaw y bólu. Spośród nas trzech Cornelia była najbardziej przyw iązana do mamy, mimo chłodu, z jakim traktow ała ją Margiala. Przyczyn ow ych łez mojej siostry mogło być napraw dę w iele, toteż po stanow iłam się nią specjalnie nie przejmow ać. Przew iązałam fartuszek w talii i, nie bacząc na napomnienia Rosetty ani szlochy Cornelii, zajęłam się rozw ałkow aniem ciasta na calzone . Nuciłam przy tym jakąś piosenkę zasłyszaną w ra diu. – Co ty robisz? Śpiew asz sobie? – zdziw iła się najstarsza siostra, która próbow ała, podobnie jak mama, zaprow adzić w ładzę absolutną. – Nie można? – odpow iedziałam, w zruszając ramionami. Rosetta zaczęła się śmiać, być może rozbaw iona moim niecodziennym zachow aniem. Niebaw em zauw ażyłam, że Cornelia także przestała płakać. Nadal pociągała nosem, ale już się rozpo- godziła. – Dobra dziew czynka, zaw sze lepiej się śmiać, niż płakać, zw łaszcza że tw oje łzy nie są dobre dla kremu, który przygotow ujesz – pow iedziałam, uśmiechając się do niej szeroko. Tak w ięc, pod czas gdy mama cierpiała w ciemnej sypialni, my odnalazłyśmy sposób, by przejść nad tym do porządku, w spierając się w zajemnie, każda na sw ój sposób. Obserw ow ałam moje siostry i starannie rozw ałkow yw ałam ciasto, obracając je kilka razy, aby uzyskać idealnie okrągły placek, gdy nagle naszła mnie okrutna myśl. Utkw iła w mym umyśle jak cierń. Poru- szyłam i potrząsnęłam głow ą kilka razy, próbując się pozbyć intruza, ale on niezmiennie pow racał i odnajdyw ał sposób, aby podstępnie w kraść się do mojej duszy. Była to myśl niezw ykle zu chw ała, w ręcz przerażająca. Otóż nie mogłam pozbyć się w rażenia, graniczącego z pew nością, że – bez Margiali nieustannie w ydającej polecenia na praw o i lew o, rzucającej każdej z nas w yzw iska i kąśliw e uw agi – w kuchni zapanow ał cudow ny spokój. Poczułam się dziw nie w olna. Kiedy tylko matka przebyw ała w pobliżu, cały czas czułam na sobie jej ostre, przenikliw e spojrzenie. Przestraszona w łasnymi w nioskami przymknęłam oczy. W iedziałam, że rozmyślałam o strasznej rzeczy i pow innam odmów ić w ieczorem w iele modlitw , by Bóg mi w ybaczył. Nagle usłyszałyśmy huk zatrzaskiw anych drzw i, który oznajmiał, że tata i Giuseppe w łaśnie w rócili do domu. Mój brat miał przykry naw yk gw ałtow nego zamykania drzw i mocnym kopniakiem, mimo iż w iedział, że mama tego nie znosiła. W ydaw ało się, że robił to celow o, aby rzucić jej w yzw anie. Miał pew ność, że ojciec pozostanie zupełnie obojętnym. Giuseppe uchodził za dorosłego pod każdym w zględem. Był mężczyzną i już tylko z tego pow odu mógł robić, co mu się żyw nie podobało. Rosettę traktow ano zupełnie inaczej, chociaż była od niego starsza. Poza tym Giuseppe pracow ał i w spomagał całą rodzinę. „Pracuś” – nazyw ał go ojciec czule, poniew aż harow ał niestrudzenie na budow ie i na polu. Raz był murarzem, a raz rolnikiem, w zależności od potrzeby. Mój brat chętnie w spierał rodzinę finansow o, nie przyw iązyw ał w ielkiej w agi do zasobności sw ojego portfela, zazw yczaj w ystarczyło mu, że w kieszeniach spodni miał pieniądze na papie- rosy. Reszta specjalnie go nie interesow ała. Nie w iem, czy darzył nas braterską miłością. Zaw sze zaczepiał mnie, szczypiąc w ramiona tak mocno, że zostaw iał na mojej skórze liczne ciemne siniaki. Z pew nością był to dla niego przejaw czułości, w to nie w ątpię, lecz okazyw ał ją w głupi, a do tego zbyt nieprzyjemny sposób, w łaściw y dla nieokrzesanych mężczyzn. Inaczej zachow yw ał się tylko w obec Rosetty. Nie sądzę, by w ynikało to z faktu, że była od niego starsza. Myślę, że chodziło raczej o onieśmielenie, które w yw ołują w mężczyznach piękne kobiety. A być może także o podobieństw o Rosetty do matki, szczególnie jej dominującego, czasem nieco niebezpiecznego charakteru. Nie umiałabym pow iedzieć, czy w tym czasie darzyłam mojego brata sympatią. Na pew no zazdrościłam mu podartych spodni, a także tego, że nie musiał nosić różow ych kokard w e w łosach, że przychodził do domu i w ychodził, kiedy chciał, i nikt nigdy nie prosił go o żadne w yjaśnienia. Szczególnie zaś zazdrościłam mu tego, że – jako jedyny w domu – miał sw ój ro w er, który w ow ym czasie, jeszcze bardziej niż spodnie, był dla mnie symbolem w olności.