Roman Kalbris przygody chłopca

Szczegóły
Tytuł Roman Kalbris przygody chłopca
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Roman Kalbris przygody chłopca PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Roman Kalbris przygody chłopca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Roman Kalbris przygody chłopca - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Strona 5 HE KTO R MALOT. ROMAN KALBR1S PRZYGOD Y chłopca . W A R S Z A W A 1910. KSIĘGARNIA L. BIERNACKIEGO No wy-Świat 57. Strona 6 ODO* Druk L. Bogusławskiego Sto-Krzyska 11 Strona 7 Z położenia, w jakiem się obecnie znajduję, nie należy wnosić, że szczęście zawsze mi sprzyjało. Pochodzę z rodu rybaków; ojciec mój był najmłodszym z jedenaściorga dzieci, a dziadek niemało użył kłopotów z wychowa­ niem dzieci, gdyż w rybackiem rzemiośle zy­ ski nie są odpowiednie do pracy; liczyć na pewno trzeba na trudy i niebezpieczeństwa, korzyści,—uważać za rzecz wyjątkową. W ośmnastym roku życia ojciec mój zo­ stał wzięty do marynarki; gdy szedł do służby, nie umiał czytać ani pisać. Powrócił podofice­ rem, co jest najwyższym stopniem, do jakiego mogą dojść ci, którzy nie ukończyli żadnych szkół. P o rt—Dieu, moje miejsce rodzinne, sąsia­ duje z angielskiemi wyspami; rząd utrzymuje tam stale wojenny statek, ażeby rybacy z wy­ spy J e rs e y nie wyławiali nam ryb, i dlatego, ażeby naszych ludzi trzymać w należnem p o ­ szanowaniu praw rybołówstwa; na tym statku oj­ ciec mój miał odsługiwać dalszą swoją służbę. Była to łaska — bo chociaż marynarz statek Strona 8 swój uważa za ojczyznę, miło jed n ak każdem u pow rócić w swoje ro dzinne strony. W piętn aście m iesięcy po pow rocie ojca zjawiłem się na tym św iecie, a poniew aż z d a ­ rzyło się to w m arcu, w piątek, na nowiu, w szy­ scy zgodnie przepow iadali mi, że miałbym du­ żo przygód w życiu, że podróżow ałbym po m o­ rzu i byłbym bardzo nieszczęśliw y, gdyby wpływ k siężyca nie równoważył wpływu dnia p iątk o ­ w ego. P rzygód— m iałem bez liku i o nich w ła­ śnie zam ierzam wam mówić, czytelnicy; p o d ró ­ ży na m orzu — odbyłem niem ało, a co do walki wpływów księżyca z wpływami dnia p iątko­ wego, wy sam i osądzicie, który z tych dw óch wpływów przew ażył w mojem życiu. W naszej rodzinie wszyscy, z ojca na sy­ na, byli m arynarzam i — nawet, jak głosiło p o ­ danie, już za czasów wojny T rojańskiej. T o nie my sam i przypisujem y sobie tak starożytne pochodzenie, lecz uczeni, którzy utrzymują, że w Port-D ieu jest kilkadziesiąt rodzin rybackich, pozostałych z daw nych kolonii Fenicyan. T o pew na, że nasze oczy czarne, śniada cera, d e ­ likatne rysy różnią się najzupełniej od typu norm andzkiego i b reto ń sk ieg o , a nasze łodzie rybackie są w ierną kopią statku U lissesa, tak jak go nam H om er opisał: jed en tylko m aszt i żagiel kwadratow y, — rze c z zwykła na wy­ spach A rchipelagu, lecz na całym kanale La M anche w jednem tylko P ort-D ieu używana. Strona 9 N asze rodzinne wspomnienia były ba r­ dzo mało urozm aicone. Każdy z członków ro ­ dziny dzieckiem szedł na morze i na morzu utonął wśród burzy, lub za morzami wśród lu­ dów, których nazwy trudno spamiętać, zginął w bitwie, albo skończył życie na angielskich pontonach. Krzyżów z imionami kobiet nale­ żących do naszej rodziny dużo jest na c m e n ­ tarzu, ale krzyże z imionami mężczyzn są nie­ liczne; mężczyźni z naszego rodu prawie nigdy nie umierali w kraju. J a k zwykle każda ro ­ dzina, i nasza miała b o h a te ra ^ był nim mój wuj, który służył w wojsku jakiegoś indyjskiego k ró ­ lika, posiadającego mnóstwo słoni, dowodził w wojnie przeciwko Anglikom, i miał sztuczną ręk ę ze srebra. Król indyjski, słonie i srebrna ręka, to nie fraszki! Pociąg do awantur, wrodzony rodzinie Kal- brisów, skłonił mojego ojca do wyruszenia w p o ­ dróż w parę lat po ślubie. Mógł był zostać p o ­ rucznikiem na jednym ze statków rybackich, które co roku wypływają na wody Islandyi, ale przyzwyczaił się był do służby wojskowej i p o ­ lubił ją. Nie pamiętam jego wyjazdu; jedyne moje wspom nienia z owej epoki odnoszą się do dni nawałnic, do nocy wstrząsanych rykiem uraga- nu i do chwil, które przepędzałem przed biu­ rem pocztowem. Ileż to razy, wśród nocy, matka kazała mi Strona 10 się m odlić przy zapalonej gromnicy! Dla nas w Port-D ieu, burza wydawała się burzą na c a ­ łej kuli ziem skiej —^ a wiatr w strząsający d o ­ mem, uraganem zatapiającym statek, na k tó re ­ go pokładzie ojciec mój przebywał. C zasam i wiatr bywał tak silny, że trzeba było w staw ać i um ocow yw ać okna, bo dom nasz, jak zwykle domy ubogich ludzi, był licho zbudowany. P o ­ mimo, że z jednej strony osłania! go odłam skały, a z drugiej szczątek am erykańskiego trzym asztow ca, który się rozbił niegdyś na n a ­ szych w odach — nie był on zabezpieczony do ­ stateczn ie od szalonych szturm ów wichury. Pew nej nocy, w październiku, m atka obudziła mnie: naw ałnica szalała, w icher wył, dom ję ­ czał, a p rzez zam knięte okna i okiennice w ci­ skały się podm uchy wiatru, od których kołysał się płom ień grom nicy. Gdy wiatr ustawał, sły­ chać było bicie fal o nadbrzeżne skały, a c z a ­ sami huk jakby wystrzałów, spow odow any u d e ­ rzeniem m orza w jam y pow ybijane w skałach. Pom im o tego straszliw ego hałasu, zasnąłem na klęczkach, gdy nagle wiatr wyrwał okno z z a ­ wias, rzucił je na śro d ek izby, tłukąc na drob­ ne kawałki; wydało mi się, że mnie porwał uragan. — O! mój Boże! — zaw ołała m atka. — Twój ojciec pew nie utonął! W ierzyła w p rzeczucia i w nadprzyrodzo­ ne przestrogi. List, otrzym any od ojca w parę Strona 11 _ _ 7 — m iesięcy potem , utwierdził ją wtedy w p rze są ­ dach, gdyż okazało się, że istotnie owej nocy był w wielkiem niebezpieczeństw ie. S en ry­ backich żon jest smutnym snem: w nocy śnią one o naw ałnicach i rozbiciach okrętów , a dnie przepędzają na wyglądaniu listów, które nie nadchodzą; na tych dwóch rodzajach u d rę­ czenia upływa im życie. W onych czasach, o których mówię, po ­ czty nie były tak urządzone jak dzisiaj; listy od­ daw ano tym, którzy się po nie zgłaszali do biura, a kto długo nie przychodził, tem u odsy­ łano je przez którego z chłopców , chodzących do szkółki. Gdy nadchodziła poczta z Nowej Ziemi, biuro pocztow e bywało oblężone, gdyż od wiosny do jesieni wszyscy ,miejscowi ryba­ cy bawili na tam ecznych w odach dla połowu dorszów. O bcy człow iek przybywszy do Port- D ieu mógłby sądzić, że znajduje się w krainie, z której m ężczyźni są wygnani; — w szystkie bez wyjątku kobiety oczekiw ały nowin od swoich. Stały trzym ając dzieci na rękach i czekały, d o ­ póki kolej nie przyszła na ich nazwisko. J e ­ dne śmiały się, czytając listy, drugie płakały; te, które nie otrzym ały listów, pytały o nowiny tych, które miały wiadom ości, bo do m arynarzy baw iących na m orzu nie daje się zastosow ać przysłowie: „kiedy nie ma w iadom ości, to do­ bry zn a k ” . Była tam m iędzy innem i stara jedna ko- Strona 12 — 8 — bieta, która od sześciu lat przychodziła co ­ dziennie, i od sześciu lat nie otrzymała ani je-r dnego listu. Nazywano ją „matką Janow ą” i opo^ wiadano, że łódź, na której popłynął jej mąż z czterem a synami, zginęła bez śladu wśród nawałnicy — tak, że nie odnaleziono ani łodzi* ani załogi. Od czasu, gdy się ta wieść roze­ szła, stara kobieta przychodziła codzień na pocztę. — Dziś nie ma dla was nic — mówił urzę­ dnik — pewnie list nadejdzie jutro. O na zaś odpowiadała smutno: — T ak — zapewne będzie jutro... Odchodziła i zjawiała się nazajutrz. Mó­ wili o niej ludzie, że jest obłąkana... Za każdym razem, przychodząc na pocztę, już ją zastawałem. Ponieważ urzędnik poczto­ wy miał sklep kolonialny, zaczynał naturalnie od tych, którzy przyszli po sól, lub po kawę, a nam zostawiał czas do rozmowy; że zaś był niezmiernie systematyczny, przedłuża! ten czas oczekiwania rozmaitemi ceremoniami. Jako kupiec, ubrany był w niebieski fartuch i w czap­ kę; jako urzędnik pocztowy, przywdziewał czar­ ny surdut i aksamitny beret. Za nic w świecie nie sprzedałby musztardy w aksamitnem okry­ ciu głowy, a wiedząc nawet, że trzyma w ręku list, od którego zależy życie dziesięciu ludzi, nie byłby go doręczył, nie zdjąwszy fartucha. Strona 13 Każdego rana matka Janowa rozpoczynała to samo opowiadanie. Wybrali się na połów, nadciągnęła ta­ ka nawałnica, że musieli uciekać, mając wiatr z tyłu; zamiast powrócić do „Ukochanego przepłynęli obok „Przezorności”y lecz nie mo­ gli do niej się zbliżyć. Ale to rozumiesz, że z takim marynarzem jak Jan nie mogło być niebezpieczeństwa? Zapfewne na pełnem mo­ rzu spotkali jakiś statek, który ich zabrał; nie­ raz zdarzają się takie rzeczy: tak samo powró­ cił chłopiec Melanii. Może okręt zawiózł ich do Ameryki. Dopieroż to Hieronim musiał uro­ snąć! miał wtedy czternaście lat. Czternaście lat a sześć, ileż to będzie? Dwadzieścia lat. Dwa­ dzieścia lat! to już mężczyzna... Nie przypuszczała nawet, że mogli zginąć. Umarła, nie wierząc w ich śmierć, i oddała proboszczowi trzy sztuki złota, ażeby je dorę­ czył Hieronimowi, gdy powróci; pomimo, że ży- a w biedzie i brakach, chowała je zawsze dla swojego najmłodszego syna... II. Podróż ojca miała trwać trzy lata, a trwała sześć. Oficerowie zmieniali się, lecz załoga po­ została ta sama na Oceanie Spokojnym póty, aż statkowi zagroziło pójście na dno. Strona 14 Miałem dziesięć lat, gdy ojciec powrócił. Było to w niedzielę po sumie: stałem na tamie, przyglądając się powrotowi statku, nale­ żącego do urzędu celnego. O bok sternika stał marynarz z rządowej służby: wyróżniał się tern, że był w pełnym mundurze a celnicy w służ­ bowych kurtkach. Codzień, w chwilach przy­ pływu morza, na tamie gromadzili się starzy marynarze, którzy bez względu na stan pog o ­ dy, i w upal i podczas burzy, przychodzili tu na dwie godziny przed przypływem, i odcho­ dzili dopiero we dwie godziny po nimć — Rom anie — odezwał się kapitan Ho- nel, spuszczając lunetę — twój ojciec powrócił. Biegnij na wybrzeże, jeżeli chcesz być tam przed nim! Biedź miałem szczerą chęć, ale nogi m o­ je były jakby bezwładne. Kiedy przybyłem nad brzeg, statek już przybił i ojciec stał na lądzie; otaczali go ludzie, ściskając za ręc e . Chcieli go zaprowadzić do kawiarni, na szklankę cydru. — Dziś w ieczorem — odparł. — Pilno mi teraz uścisnąć moją żonę i chłopca. — Chłopca? otóż i on! W ieczorem zachmurzyło się, ale nikt u nas w domu nie wstał w nocy i nie zapalał gromnicy. Podczas sześcioletniej podróży ojciec du­ żo widział, a ja byłem słuchaczem zawsze go- Strona 15 towym do słuchania. Szorstki i niecierpliw y na pozór, ojciec był najłagodniejszym z ludzi i opow iadał mi z niew yczerpaną cierpliw ością nie to, co go zajm owało, ale to, co się podo­ bało mojej dziecięcej wyobraźni. i Z pom iędzy jego opow iadań jednego ni­ gdy nie m ogłem się dość nasłuchać: o moim wuju Janie. P odczas pobytu w Kalkucie ojciec słyszał m ówiących o jen e rale Flohy, który przy­ był w poselstw ie do angielskiego gubernatora. O pow iadano o nim cudow ne rzeczy. Był to Francuz, który jako ochotnik wstąpił do służby w wojsku króla B eraru; w bitwie z Anglikami, przytom nością umysłu ocalił całą arm ię, za co został m ianowany jenerałem ; w innej bitwie ku­ la arm atnia urwała mu ręk ę, kazał sobie przy­ praw ić nową ze srebra, a gdy w jechał do sto ­ licy, z cuglami założonem i na srebrną rękę, kapłani oddawali mu pokłony i cześć boską, oznajm iając, że w księgach świętych pow iedzia­ no jest, iż królestw o B erara dosięgnie szczytu potęgi w ów czas, gdy wojskami jego dowodzić będzie przybysz z Z achodu o srebrnej ręce. O jciec mój przedstaw ił mu się i został przyjęty bardzo serd eczn ie. P rzez cały tydzień wuj ugaszczał go po książęcem u i chciał zabrać z sobą do B eraru, lecz praw a wojskowej służ­ by są nieubłagane — ojciec musiał pozostać w Kalkucie. Strona 16 Opowiadanie to wywarło wielkie wrażenie na moją wyobraźnię. Śniłem wciąż o słoniach i palankinach; widziałem żołnierzy stanowiących straż wuja, czułem przedtem pew ne p o sz an o ­ wanie dla szwajcara w kościele — ale żołnie­ rze, będący niewolnikami mojego wuja, natchnęli mnie wzgardą dla żelaznej halabardy i k a p e ­ lusza z galonem naszego szwajcara. O jciec radował się moim zapałem, matka smuciła — gdyż zdawała sobie dobrze sprawę z wrażenia, jakie na mnie robiły te opowieści. — To wszystko—mówiła—wzbudzi w nim chęć do morza i do podróży. — No, więc cóż? Pokieruje się tak, jak ja, a czemużby nie tak jak wuj? J a k wuj! biedny ojciec nie wiedział, jaki płomień rozżarzał w mojej duszy. Musiała się w końcu zgodzić matka na to, że zostanę marynarzem; lecz chcąc mi osłodzić o ile możności początki tego trudnego rzem io­ sła, namawiała ojca do porzucenia służby rzą­ dowej; gdy wyruszy potem na wyprawę do I- slandyi, ja przy nim b ę d ę odbywał naukę. Miała nadzieję w ten sposób zatrzymać nas na lądzie na całą zimę, bo statki p ow raca­ jące z połowu zatrzymują się w porcie i roz­ puszczają załogę. Strona 17 Ojciec powrócił w sierpniu; we wrześniu, pogoda, trwająca od trzech miesięcy przeszło, zaczęła się zachm urzać, i nastąpiła pora ura^- ganów po spokoju. Na naszych wybrzeżach mówiono wciąż o rozbitych okrętach: parowiec przepadł bez śladu między rafami w Blanchard, mnóstwo łodzi w Granville zginęło, a morze koło J e rs e y było — jak opowiadano — pokry­ te szczątkami rozbitych statków; na lądzie peł­ no było połamanych gałęzi, jabłka zielone jesz­ cze pokrywały ziemię tak gęsto, jak gdyby je kto poobijał; mnóstwo jabłoni leżało wyrwanych z korzeniami, lub skręconych w połowie przez wicher, a liście poczerwieniały, jakby od ognia. W szyscy żyli w nieustannej obawie, bo nadchodziła pora powrotu rybaków z Niufund- landu. Trwało to blisko od trzech tygodni, gdy pew nego wieczoru nastała zupełna cisza na ziemi i na morzu; sądziłem, że burze skończy­ ły się, lecz ojciec zaczął się śmiać ze mnie, gdy go zapytałem, czy nie pójdziemy jutro p o ­ dciągać sieci rozpiętych od początku nie­ pogody. i m ■- — Jutro — powiedział — wichura zerwie się całą siłą na Zachodzie; słońce zaszło za mgłę rudawą, gwiaz$yx zanadto błyszczą, morze «Q * ~ b n !* 7 Strona 18 jęczy a ziemia jest rozpalona; zobaczysz taką burzę, jakiej jeszcze nie widziałeś! , Nazajutrz, zamiast popłynąć na morze, za­ częliśmy zwozić kam ienie na dach kajuty roz­ bitego okrętu, która stanowiła cząstkę naszego domostwa. Zachodni Wiatr zerwał się od rana; dzień bez słońca, niebo brudno szare, gdzie­ niegdzie przecięte zielonawemi smugami, a mo­ rze, choć spokojne, wydawało głuchy odgłos, podobny do wycia. Nagle ojciec stojący na dachu przerwał pracę; wszedłem na dach i stanąłem obok nie­ go. Na morzu, na samym krańcu widnokręgu, widać było biały punkcik — statek. — Jeżeli statek nie jest uszkodzony, to płynie tu chyba zginąć — odezwał się ojciec. Istotnie, podczas wichrów zachodnich w Porcie Dieu jest niemożliwe wylądować. Statek ukazał się w chwili rozjaśnienia się nieba, i prawie natychmiast znikł nam z oczu. C zarne .chmuty zaczęły się kłębić nanowo, pod­ nosiły się szybko, splątane i rozkołysane, jak kłęby dymu w czasie pożaru. Zeszliśmy do wsi, wszyscy biegli na tamę bo już rozeszła się wieść, że widać nadpływa­ jący statek, to znaczy — statek w niebezpie czeństwie. W dali u naszych stóp, na prawo, na le­ wo, naokoło morze całe pokryte było pianą, jakby śniegiem wirującym, przybierało ze strasz- Strona 19 — 15 — nym łoskotem, który w połączeniu z wyciem wichru, ogłuszał; chmury pomimo, że gnane wściekłym wichrem, sunęły nisko, ciężkie, gdyby wspierały się na zapienionem morzu. Statek widać było coraz wyraźniej; był to ł żagle miał pozwijane. — Wywiesza teraz chorągiew — powie­ dział kapitan Honel; patrząc przez lunetę to flaga braci Lehen. Bracia Lehen byli to najbogatsi właścick ie okrętów w okolicy. — Żądają pilota, ażeby ich wprowadzi! do portu. — A! tak! pilota... Na to potrzebaby naj­ pierw módz wypłynąć z portu!... Ojciec Housard, pilot, odpowiedział w ten sposób; a ponieważ wszyscy tam znali się na rzeczy, nikt mu nie zaprzeczył; wiedzieli że ia słuszność i że niepodobieństwem jest wy­ płynąć z portu. W tej samej chwili pojawił się od strony osi starszy z braci Lehen. Nie wiedział w i­ docznie, do jakiego stopnia wicher jest gwar­ owny, gdyż zaledwie wyszedł za róg ostatnie­ go domu, zakręcił się i padł na ziemię. Z Wie! ką trudnością, potykając się, chwiejąc, Wywija­ jąc rękoma, jak pływak w wodzie, doszedł r e ­ dzie staliśmy; w drodze zgubił kapelusz i r , próbował nawet gonić za nim, z czego wszyscy Strona 20 mogli osądzić, do jakiego stopnia jest w zburzo­ ny, gdyż nie mia! zw yczaju nigdy nic gubić. W jednej chwili dow iedzieli się wszyscy, że bryg je s t jego w łasnością, że został zbudo­ wany w Baj on m e. że załoga na nim składa się z sam ych Baskijczyków, że to jego pierw sza p odróż i że nie jest ubezpieczony. — Dwa su od każdej beczki, jeżeli go w prow adzisz do portu — wołał pan L ehen, p o ­ ciągając ojca H ousarda za ubranie. — C hcąc go sprow adzić, .potrzebąby n a j­ pierw m ódz wyjść z portu! Bałwany przelew ały się górą p rzez tam ę; Wiatr rozm iatał przed sobą pianę z fal, piasek z tam y, dachów ki z budynku celnego; p o sz ar­ pane chm ury osuwały się praw ie w m orze, przy k tórego zapienionych, białych falach wydawały się jeszcze czarniejsze. Bryg, zobaczyw szy, że pilot nie wypływa na jego spotkanie, zrobi! pól obrotu w bok, usi­ łując płynąć tym czasem w skośnym kierunku. C zek ać, znaczyło to sam o, co narazić się na zgubę, a w ejść do portu bez pilota — g ro ­ ziło nieućhronnem rozbiciem . C ala ludność wsi b iegła W tę stronę: W in­ nych okolicznościach widok tego, co Wiatr wy­ ra b ia !' z nadbiegającym i, pobudziłby w szystkich do śm iechu; ludzie padali, potrącali się, wiatr podnosił ich w górę; n iektóre z kobiet kładły się n a 'ziemi i czołgały na kolanach.