Rok krolika
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Rok krolika |
Rozszerzenie: |
Rok krolika PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Rok krolika pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Rok krolika Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Rok krolika Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Zgłębiam rzeczy Bezpowrotne
by wypożyczyć – Kopię Siebie
Nędzna Pociecha Płynie
Z wiary, że Gdzieś –
W zasięgu Myśli –
Inna istota mieszka jeszcze
Miłości nieba – pozbawiona –
Nasz Podział nadszarpnęłam wreszcie
bo każdy winien kruszyć Mur
co dzieli go od Bliźniaczej Siostry Grozy –
w przeciwnej zamkniętej Celi –
Emily Dickinson[1]
Strona 4
[1] S.M. Gilbert, S. Gubar, Bliźniacza siostra grozy: potworna Ewa
Marii Shelley, tłum. T. Bilczewski, A. Kowalcze-Pawlik, w: Sztuka
interpretacji w ostatnim półwieczu, t. 3, wybór i oprac. H. Markiewicz,
Kraków 2011, s. 303.
Strona 5
I
Tamtego dnia przeczytałam o króliku, w którego weszła dusza jego
opiekunki. Nie jestem pewna, czy wierzę w istnienie duszy i możliwość
jej międzygatunkowej translokacji, ale zainteresował mnie nagłówek
krzyczący na pierwszej stronie szmatławej gazety porzuconej na stoliku
dworcowej kawiarni, w której umówiłam się z Myszkinem. Na ścianach
lokalu wisiały zdjęcia powiększonych ziaren kawy, przypominających
monstrualne cipki w pogańskiej świątyni płodności. Brązowe i gładkie
szparki, z których – według obowiązującej porno mody – nie wystawał
ani kawałeczek dzikiego ciała, nacipiały się ze wszystkich stron, jakby
chciały nas wessać, ale zajęci swoimi sprawami ludzie nie zwracali na
nie uwagi. Królik, do tego niesamowity i żarłoczny, symbol kobiecości,
pasował do scenografii, choć nie przypuszczałam, że w miejscu tak
banalnym jak dworcowa kawiarnia doznam od dawna oczekiwanej
epifanii.
Od kiedy zaczęłam przygotowywać swoje zniknięcie, umawiałam
się w dziwnych miejscach z dziwnymi ludźmi, których pseudonimy nie
zawsze pasowały do wykonywanej profesji, a ta do wyglądu. Myszkin na
przykład przypominał akwizytora sprzed dwudziestu lat, kiedy wraz z
kapitalizmem pojawiła się w tym mieście grupa mężczyzn w zbyt
obszernych garniturach, usiłujących wcisnąć ludziom niepotrzebne
towary z zapałem świadków Jehowy sprzedających od drzwi do drzwi
przepis na życie wieczne. Był przyczajony i spięty jak ktoś, kto od lat
gotuje się do skoku, ale nigdy go nie wykonał. Zapytałam, czy lubi
Dostojewskiego, a on przebiegł mi po twarzy oczami jak szare robaki,
spytał o imię i wyznał, że nie robi interesów z Ruskimi. Ale pytanie go
ośmieliło i opowiedział mi, że zaczynał od zwierząt, ujął to dokładnie w
tych słowach, zaczynałem od zwierząt, a konkretnie miał sklep
zoologiczny, w którym szczególnym powodzeniem cieszyły się myszki.
Bo myszki są mało wymagające i zjedzą byle co, a więc nadają się na
przykład na prezenty. Czy ogólnie do trzymania. On osobiście też
myszki lubił i gdyby miał więcej czasu, toby trzymał. Niektórzy,
Strona 6
kontynuował Myszkin, lubią coś trzymać. Pani by nie chciała myszki?,
zatrzymał na mojej twarzy robaki swych oczu, ale odmówiłam. Może
próbował w ten sposób zwrócić moją uwagę na nieco większego ssaka,
który o mały włos pozostałby przeze mnie nie zauważony? Na królika z
ludzką duszą?
Czułam, że Myszkin gotów był opowiedzieć mi całą historię
swojego życia, bo popatrywał na moje lewe ucho, ledwie widoczne pod
kapeluszem, a jego oczy połyskiwały jak chitynowe pancerzyki. Mam
niezłe piersi i tyłek oraz długie silne nogi, ale jestem kobietą, w której
mężczyźni najpierw widzą lewe ucho, a dopiero potem inne części ciała.
Moje ucho z kolei reaguje jako pierwsze, nieomylnie rozpoznając, kiedy
czeka je rozkosz prawdziwej opowieści, i daje mi o tym znać
podwyższeniem temperatury i delikatnym mrowieniem. Nie jestem
sympatyczną, ciepłą osobą i nigdy nie miałam takich aspiracji, lecz kiedy
łaskocze mnie ucho, ulegam radykalnej przemianie. Czuję wtedy, jak
ochronna powłoka opada i jedno po drugim otwierają się we mnie okna
jak w domu, który wcześniej był zamknięty na zimę i chroniony przed
rabusiami. Oddycham szybciej, dużo się śmieję, zadaję właściwe
pytania, a jeśli w ich wyniku dostaję słowa dobrej opowieści, odczuwam
je jak pieszczotę, pocałunki na karku albo wewnętrznej stronie ud. Kiedy
w takich sytuacjach łapię czasem wzrokiem swoje odbicie w szybie lub
lustrze, wiem, że jestem o wiele atrakcyjniejsza niż zimna suka, którą
znam na co dzień. Moje oczy stają się błyszczące, a wargi pełniejsze.
Cała nachylam się ku opowiadającym ustom, ale moja oralna obsesja na
tym się nie kończy i kiedy widzę gdzieś kamiennego lwa, nie mogę się
oprzeć, by nie wepchnąć mu dłoni do pyska, półświadomie licząc na to,
że mój palec zahaczy się tam o jakieś L lub C i wyciągnę całą opowieść,
wilgotną organiczną materię, w której wytarzam się jak kot w
kocimiętce. Zdaję sobie sprawę, że jest to pewne ograniczenie, lecz moje
lewe ucho jest w niemal stu procentach heteroseksualne i rzadko reaguje
na kobiece opowieści. Podobnie zimne pozostaje w obecności mężczyzn
niebudzących we mnie pożądania, choć nigdy do końca nie
zrozumiałam, czy pierwsze pojawia się pragnienie opowieści, czy ciała.
W towarzystwie Myszkina moje ucho pozostawało zupełnie nieczułe, a
ja zawsze słucham mojego lewego ucha i nie jestem kobietą skłonną do
Strona 7
litości, bo nieciekawe historie sprawiają, że dostaję swędzącej wysypki
na twarzy i dekolcie.
W wyniku wypadku, którego nie pamiętam, albo genetycznego
kaprysu, o którym jeszcze mniej mam do powiedzenia, straciłam
kawałek lewej małżowiny, która wygląda, jakby ukąsiły ją małe usta. To
kalekie ucho ma wyjątkową właściwość. Przyciąga opowieści jak cukier
osy i ci, którzy pragną podzielić się swoją historią, wprost rzucają się na
nie, tak że czasem się boję, że je odgryzą do końca, a resztę mojego ciała
z rozpędu zeżrą, wysysając nawet szpik z kości. Jeśli można po czymś
rozpoznać oryginalną wersję mnie – cokolwiek miałoby to znaczyć, to
właśnie po lewym uchu, noszącym ślad małych ust, czułym i
nienasyconym. Kiedy ktoś niedyskretny mnie pyta, dlaczego moje ucho
wygląda tak osobliwie, zmyślam i do trzydziestego siódmego roku życia
utkałam już tysiąc i jeden historii na ten temat. Z nikim jednak nie dzielę
się tą, którą stworzyłam tylko na swój prywatny użytek i która najbliższa
jest prawdy, czy tego, co gotowa jestem przyjąć za prawdę mojej
opowieści. Wyobrażam sobie mianowicie, że kiedyś, w ciemności łona
kobiety, która była moją matką i której nie miałam okazji poznać,
stoczyłam bitwę ze swoją bliźniaczą siostrą i to ona pożarła kawałek
mnie. Niewykluczone, że ja też ją zraniłam i żyje gdzieś ze śladem
moich ust, tęskniąc tak samo jak ja do bliskości, jakiej nie da się już z
nikim innym powtórzyć. Dlatego idzie za mną krok w krok,
niezmordowana i nieugięta, i czeka, aż się potknę. Możliwe nawet, choć
nie mogę się zdecydować, czy bardziej mnie to przeraża, czy ekscytuje,
że wygrałam przez nokaut i wchłonęłam bliźniaczkę w siebie, zanim
zdążyła się w pełni rozwinąć. Jak w nagłówku „Szokujące odkrycie. Po
latach nieznośnego bólu lekarze znaleźli zęby, włosy i mózg rosnące w
jej brzuchu”.
Myszkin od myszek rozejrzał się czujnie po dworcowej kawiarni,
przelatując po twarzach i cipkach robakami swych oczu, i przeliczył
szybko banknoty w kopercie, którą położyłam na stole. Nikt się nie
pozna. Sto procent gwarancji, powiedział, podając mi w zamian podobną
kopertę, choć było jasne, że w razie czego i tak nie wchodzi w grę
reklamacja w dziale obsługi konsumenta. Kupiłam w ten sposób zestaw
dokumentów z moim zdjęciem w rudej peruce i piwnych szkłach
Strona 8
kontaktowych, na inne niż Julia Mrok imię i nazwisko. Czy potrzebuje
pani czegoś jeszcze?, zapytał Myszkin, ale nic nie przychodziło mi do
głowy. Być może fałszerze klientom bardziej wymagającym i
doświadczonym niż ja oferują dodatkowo z dużym rabatem dokument na
drugą tożsamość, na wypadek gdyby ta właśnie kupiona okazała się
niewygodna jak buty, które podobały się w sklepie, ale nie sprawdziły w
noszeniu. Niewykluczone, że proponują również pośrednictwo w
ekspresowej i bardziej radykalnej niż moja zmianie wyglądu fizycznego,
a nawet płci, i gdzieś na obrzeżach miasta jest klinika, z której
wyszłabym jako konusowaty mężczyzna z delikatnym zarostem i
penisem poruszanym za pomocą pompki.
Na jakiego okaziciela, zapytał Myszkin, kiedy dwa tygodnie
wcześniej, po licznych mejlach w mowie ezopowej, ustaliliśmy
telefonicznie szczegóły transakcji, a ja najpierw nie zrozumiałam.
Znaczy, na kogo robimy, powtórzył więc i wtedy powiedziałam: Anna
Karr. Miałam kilka pomysłów, większość stanowiła znaczące anagramy
albo aluzje do innych postaci literackich, ale kiedy po raz pierwszy
zapytano mnie wprost, kim chcę być, wiedziałam, że Anną Karr. Karr
przez dwa r, dodała już ona nowa ja, i nie wiem, skąd mi przyszło do
głowy to drugie r, odpowiednie dla autorki romansów, ale nieco
pretensjonalne u osoby o nieznanym jeszcze losie. Anna Karr, powtórzył
Myszkin, a słowo ciałem się stało i zamieszkało między nami.
Myszkin odszedł, szeleszcząc zielonkawym garniturem. Zostawił
po sobie ledwie uchwytny zapach wody po goleniu popularnej w
czasach, kiedy jego garnitur był nowy, ja bardzo młoda, a wszyscy
akwizytorzy pełni nadziei, że ich zawód to pierwszy krok do wielkiej
kasy w prawdziwym biznesie, gdzie pali się cygara, przyjmuje
interesantów w gabinetach wyłożonych ciemnym drewnem i używa
tylko luksusowych kurw. Kobiety w tamtym czasie nosiły czarne buty na
topornych platformach, maszerując w kierunku nowego stulecia lekko
chwiejnym krokiem gejsz praktykantek. Miałam takie buty. Kupiłam je
na targowisku pod Pałacem Kultury i Nauki za pieniądze z korepetycji
udzielanych trojgu tępych dzieci pewnych bogatych ludzi próbujących w
ten sposób ukoić poczucie winy, choć i tak raczej nie zdołałam ich
uchronić przed ostatecznym rozczarowaniem cudem rodzicielstwa.
Strona 9
Byłam ciekawa, jak wiele fałszywych tożsamości kryje jeszcze
Myszkin w wypchanej teczce i kim są osoby, dla których zostały
przeznaczone. Moje siostry i bracia w maskaradzie, uciekinierzy pełni
nadziei, że da się zacząć wszystko od nowa, lub przynajmniej porzucić
najbardziej zohydzone elementy starego życia. Czekają gdzieś na niego,
planując zniknięcie, a spośród wszystkich zaginionych w tym kraju
każdego roku dwa tysiące nigdy się nie odnajdą ani w formie żywej, ani
martwej. Niewykluczone, że zbudowali gdzieś swoje miasto
uciekinierów, w którym każdy wie to, co w zwykłych miastach jest
skrzętnie ukrywane – że nikt nie jest tym, za kogo się podaje.
Rozejrzałam się i przyszło mi do głowy, że wszyscy klienci dworcowej
kawiarni mogą przecież podszywać się pod kogoś innego, a ja
nieświadomie uczestniczę w tajnym spotkaniu pragnących zniknąć bez
śladu.
Na uciekiniera z pewnością wyglądał na przykład spocony
mężczyzna o zbyt regularnych brwiach, co rusz sprawdzający coś na
swoim telefonie, ukrywający twarz za płachtą gazety, której strony
przewracał w sposób ostentacyjnie teatralny. Przypominał aktora, który
lata temu grał faraona, a gospodynie domowe z epoki Polski Ludowej
marzyły o nim w królestwach swych kuchni i śniły gorące pustynne sny
w Bydgoszczy, Rzeszowie czy Zgierzu, bo wtedy jeszcze nie mogły
pojechać na wczasy do Egiptu, by poznać tam spragnionego wizy
Ahmeda o słodkim języku i szorstkich dłoniach. Albo siedząca za
faraonem niska kobieta o pyszczku wiewiórki rozgryzającej fistaszka,
najwyraźniej używająca szerokich pleców faraona, by pozostać
niezauważoną, spoglądająca w lusterko z lękiem kogoś niepewnego, czy
w ogóle ma odbicie. Wyglądała na żonę, która latami z oddaniem robiła
mężowi pedikiur, a potem znienacka dostała kopniaka tą samą stopą,
więc dolała mu trucizny do pomidorówki. Faraon za gazetą,
wiewiórkowata za jego plecami. I ja. Patrząca na to wszystko przez
wąską szparę między rondem kapelusza a kołnierzem kaszmirowego
płaszcza. Wkrótce ten kostium nie będzie już do mnie pasował i szary
płaszcz, fedora oraz martensy z limitowanej kolekcji Darcy Diva zostaną
porzucone razem z resztą przedmiotów i spraw.
Miałam już wszystko, co potrzebne, i powinnam ruszać, ale nie
Strona 10
byłam w stanie – co ostatnio zdarzało się niepokojąco często – podjąć
prostej decyzji zrobienia kilku kroków dzielących mnie od drzwi
kawiarni. Dworzec Centralny w Warszawie zawsze mnie przerażał, bo
nawet po remoncie wystarczy na chwilę się zagapić, by z jasnych,
czystych przestrzeni trafić w zaułek, gdzie do plastikowego kubełka po
ogórkach kiszonych skapuje z rany w suficie krew Żydów albo
powstańców. Wychodząc, musiałabym przemierzyć korytarz pełen
obcych, nieprzyjemnych ludzi, przedrzeć się przez wyziewy ich ciał i
zapach przypalonego sera, a potem przez tonącą w marcowym chłodzie
ulicę i pryzmy brudnego śniegu obsikanego przez psy, bo mieszkańcy
tego miasta lubią coś trzymać, a niestety nie przerzucili się na myszki.
To wszystko, spotworniałe i zohydzone, dzieliło mnie od zaparkowanego
pod jakimś biurowcem samochodu. Ogarnął mnie stan nieprzyjemnego
stuporu, który dobrze poznałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy, kiedy
poranne wstanie z łóżka odwlekałam w nieskończoność, drżąc za
zamkniętymi powiekami z niepokoju i potęgującego się poczucia utraty.
Chwilowa ekscytacja, spowodowana faktem, że miałam już dokumenty,
minęła i wątpliwości wróciły z nową siłą. Zdrada, która mnie spotkała,
skłoniła mnie do decyzji o zniknięciu, a chęć zemsty – do jej
precyzyjnego opracowania, ale to znaku potrzebowałam, by nadać
swojej podróży kierunek. Sama nie byłam w stanie wybrać żadnej z
dróg, choć przecież tyle wysiłku i starań włożyłam w przygotowania.
Okazało się, że wystarczy determinacja i gotówka, by planującą
zniknięcie delikwentką zajęła się sprawna grupa przewoźników
organizujących przeprawę na drugi brzeg. Brak doświadczenia
nadrabiałam sprytem i wyobraźnią i przyznaję, że to knucie sprawiało mi
pewną przyjemność, dostarczało bowiem cienia od dawna
niedoświadczanej ekscytacji. Kupiłam telefon na kartę, przez który
rozmawiałam z Myszkinem i innymi osobami pomocnymi w mojej
ucieczce, ale robiłam to tylko daleko od domu i trochę przesadzałam,
wybierając miejsca naprawdę ustronne i ponure. Założyłam sobie nowe
konto mejlowe do podejrzanych kontaktów i korzystałam z niego
wyłącznie w kawiarniach internetowych, nielicznych już spelunach
ukrytych w pleśniejących zakamarkach miasta. Przyczajona w boksie z
wiekowym komputerem o klejącej się klawiaturze i ekranie pełnym
Strona 11
plamek od kichnięć albo ejakulacji załatwiałam sprawy w towarzystwie
opętanych grami komputerowymi gówniarzy i czarniawych typów w
skórzanych kurtkach tak obszernych, że zmieściliby pod nimi
uciekinierkę z przychówkiem i kałasznikowa. Zamawiałam do picia
rzeczy, jakich normalnie nie pijam, puszki jakichś chemicznych
gazowanych świństw, i jadłam czipsy, po których w moich ustach
zostawała tłusta powłoka, już czując się trochę kimś innym. W takich
właśnie miejscach, czekając na odpowiedź na moje mejle, czytałam o
innych kobietach, które znikły bez śladu. Fakt, że co roku przepadają ich
setki tysięcy, budził we mnie przerażenie i ekscytację. Miałam nadzieję,
że w którejś z tych tajemniczych historii dostrzegę wskazówkę co do
kierunku, w jakim ja sama powinnam się udać.
Odniosłam podczas tych eksploracji wrażenie, że są miesiące, takie
jak marzec i listopad, kiedy zniknięcia intensyfikują się, jakby kobiety
się umawiały albo kierowała nimi jakaś zewnętrzna siła. W marcu 1989
roku w odstępie kilku dni zaginęły na przykład Sandra Valentine,
Johanna Todd, Wiera Morozow i Magda Müller. Sandra, młoda i piękna
Amerykanka, w duchowej podróży dookoła świata przepadła na Sri
Lance, gdzieś w mgłach herbacianych plantacji. Johanna, Szwajcarka, w
piątek, w tym samym tygodniu, pojechała do miasteczka Visp w
kantonie Wallis, wypiła na targu rolniczym kieliszek wyśmienitego
gamareta i tam urwał się ślad, nikt już więcej nie widział Johanny i jej
narzeczony nie doczekał się na nią na stacji w niedalekim Brig. Wiera
Morozow, Rosjanka, dwa dni po Johannie pożegnała się z koleżanką na
stacji metra Park Pobiedy, zbiegła w czeluść peronu i już się stamtąd nie
wynurzyła, a Wołodia na darmo tkwił pod kinem, planując oświadczyny.
Moją ulubienicą stała się Niemka Magda Müller, dwudziestoczteroletnia
studentka informatyki, czwarta z zaginionych w marcu sprzed ponad
dwudziestu lat. Przeciętna szatynka w brzydkich okularach, jedna z tych,
na których nie zatrzymuje się wzrok ani mężczyzn, ani kobiet, i
rzeczywiście nie zapisała się w żaden szczególny sposób w pamięci tych,
którzy ją znali. A jednak zrobiła coś wyjątkowego. Pewnego dnia wyszła
z akademika w zachodnim Berlinie i rozpłynęła się w powietrzu bez
zbędnych ceregieli. W pierwszym z wielu mieszkań, jakie miała
wynajmować na terenie Niemiec, zaczęła nowe życie bez dokumentów i
Strona 12
konta, pod fałszywym nazwiskiem, równie pospolitym jak prawdziwe.
Niedługo po zniknięciu Magdy do jej zamordowania przyznał się
sprawca innej zbrodni popełnionej w pobliżu akademika, ale ów
zwyrodnialec, skazany za zgwałcenie i zabicie trzech młodych kobiet,
nie zabił panny Müller, ułatwił jej tylko, przypadkiem lub nie, doskonałe
zniknięcie. Wkrótce uznano ją oficjalnie za zmarłą. Magda Müller
wyłoniła się z nicości dwie dekady później w Hanowerze jako tłustawa,
zaniedbana blondynka w legginsach. Żyła sama w skromnym
mieszkaniu, nie utrzymywała kontaktów z sąsiadami, płaciła gotówką,
zarabiała sprzątaniem i nadal zupełnie nie rzucała się w oczy. Nie chciała
udzielić informacji, dlaczego znikła i co robiła przez te lata. Nie znalazł
się też nikt, kto mógłby coś bliższego o niej powiedzieć. Stanowczo
odmówiła kontaktu z rodziną, sprawiając wrażenie, że pragnie tylko, by
dano jej spokój i pozwolono kontynuować to ciche, ale własne życie.
Żałowałam, że nie mogę z nią porozmawiać, że milczy, patrząc na mnie
tylko z dwóch zdjęć oddzielonych dwudziestoma latami samotności.
Zniknięcie Magdy Müller było dla mnie najbardziej osobliwe. Jej czyn,
wymykający się prawu przyczynowości, choć nieprzypadkowy, ujął
mnie swoją brawurą.
W tamtym okresie przepoczwarzania i przygotowań, między Julią
Mrok i Anną Karr stworzyłam jeszcze jedną postać, półprzejrzystego
awatara bez twarzy, choć o łatwej do rozszyfrowania literackiej
genealogii. Była mi potrzebna tylko na chwilę, ale nie lubię fuszerki i
poza tym mam skłonność do ekscesu i dramatu, co różni mnie
zasadniczo od Magdy Müller i komplikuje wiele spraw. Nie czułabym
się dobrze jako XYZkowalska60, więc powołałam do życia Martę
Demertej, mściwą i nieustępliwą, a jej podły charakter wypróbowałam,
wysyłając z jej konta plugawy list do byłego kochanka, który okazał się
tchórzem i oszustem, co w dyskursie miłosnym na ogół jest synonimem
mężczyzny kochającego niewystarczająco lub wcale, choć oczywiście
nie wyklucza to prawdziwości poprzednich epitetów. Marta Demertej
kontaktowała się poza tym z fałszerzami i pokątnymi handlarzami, a
takie związki nie są bezpieczne, czuła się więc jak właściwa osoba na
właściwym miejscu.
Jeden z handlarzy, ten, od którego kupiłam samochód o
Strona 13
pochodzeniu równie niemożliwym do prześledzenia jak moje własne i o
umiejętnie przebitych numerach, zaimponował mi tym, że podpisał się
Heniek Walmąt, dając do zrozumienia, że zanim zaczął skupować
kradzione auta z Niemiec i sprzedawać je z nowymi papierami, też był
kimś innym. Oprócz Myszkina i Walmąta pojawił się jeszcze pełen
wdzięku śniady spryciarz o ksywie Dwojak, od którego kupiłam pistolet,
nie dlatego, że go potrzebowałam, bo nie widziałam się w roli
zabójczyni, lecz z czystej brawury, pragnąc sprawdzić, jak daleko ktoś
tak niedoświadczony jak ja może zajść w świecie nielegalnych
interesów. Poza tym w amerykańskich kryminałach znikające kobiety na
ogół miały broń i próbowałam dostosować rekwizyty do scenariusza
znanego mi tylko w ogólnym zarysie. Tak, w ramach przygotowań
czytałam też kryminały i obejrzałam kilka filmów o znikających
kobietach, ale wrażenie zrobił na mnie jedynie ten, w którym się
okazało, że główna bohaterka, delikatna blondynka z tragedią wypisaną
na twarzy, skończyła żywcem pogrzebana, co do niczego nie mogło mi
się przydać w praktyce, skoro planowałam przeżyć. Od kiedy stałam się
właścicielką glocka siedemnastki, poczułam się pewniej i wziąwszy go
po raz pierwszy do ręki, zaczęłam rozumieć, czym tak się ekscytują
mężczyźni piszący głównie o broni i penisach. Okazało się, że podstaw
strzelania można się nauczyć z internetu, gdzie jakiś nadgorliwy tatusiek
wywijał z wprawą identycznym modelem glocka na nagranym przez
siebie filmiku instruktażowym przeznaczonym dla syna, mizernego
gówniarza o spojrzeniu przyszłego sprawcy szkolnej masakry. Przedtem
sformułowania takie jak posiadanie broni bez zezwolenia, nielegalne
interesy, podejrzane kontakty czy ewentualne ślady występowały w
moim życiu w formie nagłówków w rodzaju: „Nielegalne interesy
kokainisty Dariusza K.”, „Podejrzane kontakty zwyrodnialca z
Rzeszowa”, „Piękna morderczyni posiadała broń bez zezwolenia” albo
„Policja bada ewentualne ślady krwi w mieszkaniu bestii z Radomia”.
Teraz sama miałam stać się nagłówkiem, który doskonale potrafiłam
sobie wyobrazić: „Trójkąt okazał się bermudzki. Tajemnica zniknięcia
Julii Mrok”. Tajemnica, która dla mnie samej, najbardziej w końcu
wtajemniczonej, nareszcie się odkrywała.
Nie mogłam uwierzyć w to, co miałam teraz przed oczami. „Szok!
Strona 14
Królik grozy atakuje. Nawiedzony przez duszę zmarłej właścicielki
królik masakruje mieszkańców Ząbkowic Śląskich. Wywiad z
pierwszymi ofiarami specjalnie dla czytelników naszej gazety”. Królik
grozy z ludzką duszą! Wyzębiał się do mnie z tabloidu, który od
początku leżał na stoliku, ale akurat na króliku postawiłam wcześniej
wielki papierowy kubek z niedopitą kawą. Zawsze w takich miejscach
ulegam idiotycznym ofertom sezonowym w rodzaju „specjalne
karmelowe macchiato z solą morską i aromatyczną maliną”, a potem nie
jestem w stanie wypić lepkiej od cukru mikstury, bo lubię tylko kawę
gorzką i czarną. W jednej chwili wiedziałam, że muszę iść śladem
królika, który ukazał mi spod kubka swój krwiożerczy pysk. Oto moja
gwiazda przewodnia, nieomylny odcisk ręki opatrzności, głos z niebios
krzyczący wulgarną czcionką specjalnie do mnie, bo znak, by stać się
nim, potrzebuje odpowiednich okoliczności, które przypadkowi nadadzą
urok i wagę przeznaczenia. Poczułam, jak coś delikatnie kliknęło we
wszechświecie. Królik grozy to nie przypadek. Byłam tego pewna.
Od dawna jestem kolekcjonerką nagłówków. Zbieram je i
segreguję, traktując jako znaki skierowane bezpośrednio do mnie. Jestem
przekonana, że nagłówki tylko pozornie odbijają magmowatą strukturę
świata, w którym większość ludzkich usiłowań jest skazana na
niepowodzenie bądź absurdalna, jak w wypadku „Francuskiej artystki
aresztowanej za wysyłanie selfie swojej waginy, którego użyła, by dzięki
drukarce 3D stworzyć kajak”, „Jana B. zakochanego w sparaliżowanej
babci swojej narzeczonej” lub „Feministki piekącej chleb na zakwasie z
drożdżaka pochwy”. W istocie osoby wtajemniczone i uważne, jak ja,
potrafią nawet w nagłówkach w rodzaju „Policja w Krakowie poszukuje
pasażera autobusu, który zjadł fotel i pogryzł kierowcę” dostrzec ukryte
wiadomości. Jestem przekonana, że to jakaś siła wyższa przemawia do
mnie w ten sposób, bo idąc z duchem czasu, postanowiła zrezygnować z
tradycyjnych metod w postaci piorunów, grzmotów i objawień przed
oczami maluczkich. Dziś, kiedy nawet pastuszkowie mają komórki, nikt
nie uwierzyłby samym ich słowom, bo przecież zamiast gapić się na
rozstąpione obłoki i promieniste serca, z pewnością sfotografowaliby je i
siebie na tle jako niezbity dowód. Aleksander uważa, że moja
pogłębiająca się w ostatnich miesiącach obsesja nagłówków jest
Strona 15
dowodem ukrytych religijnych skłonności, mogących prowadzić do
zupełnego nawiedzenia na starość. Al mówi bardziej bezpośrednio, że mi
odbija. Ja uważam jednak, że jeśli mam skłonność do jakiejś formy
duchowego opętania, to nigdy jej nie ukrywałam, po prostu to, co było z
mojej strony szczerością, inni brali za autoironię.
Zapisuję nagłówki i dzielę je na odpowiednie kategorie, bo oprócz
skłonności do tego rodzaju dziwactwa, mam również rozwinięty ponad
miarę zmysł klasyfikacji. A więc Ludzie i ludzie. „Kierowca zrobił z
konkubiny kotlety na wesele brata”. „Michał G. na złość żonie odgryzł
sobie penisa”. „Cyganie wrzucają mi sztuczne szczęki do łazienki.
Dramat samotnej staruszki z Wągrowca”. Ludzie i zwierzęta. „Mysz
zabrała mi dziewictwo”. „Kupiłem kurczaka, a on świeci”. „Rolnik spod
Torunia wrobił krowę w morderstwo cioci”. Ludzie i przedmioty.
„Edward K. od czterdziestu lat kłóci się z transformatorem”.
„Zwyrodnialec ze Świdnicy zrobił z ojca stolik pod telewizor”. „Ten
wibrator składa jaja w kobiecym ciele”. Ludzie i zjawiska
nadprzyrodzone. „Groza w majtkach szatana z Piotrkowa”. „Stefan O.
znalazł UFO w słoiku marynowanych grzybków”. „Złapali czarnego
diabła. Jest samicą”. Ludzie i rośliny. „Ogórek grozy po raz trzeci
zaatakował Eugenię C. z Legnicy”. „Z biedy użyła ziemniaka jako
antykoncepcji. Kartofel wypuścił korzenie”. „Cukiernia grozy. Kucharka
Zofia R. miała mango w odbycie”. Kategoria mieszana i absolutnie
absurdalna. „Chińczyk urodził się z głową do góry nogami”. „Edward K.
obudził się w Czechach z okiem na penisie”. „Naukowcy potwierdzają.
Znak krzyża zabija zarazki”. Każdy dzień zaczynam od przejrzenia
stron, na których mogę znaleźć kolejny nagłówek, bo wtedy gdy ja
wymyślam perwersyjne przygody erotyczne i krwawe zbrodnie,
prawdziwi zwyrodnialcy i bestie też nie spoczywają, a groza szerzy się w
cukierniach, warzywnikach i bieliźniarkach. Czuję pewien osobliwy
rodzaj pokrewieństwa ze zwyrodnialcami i bestiami będącymi
bohaterami nagłówków.
Jestem pisarką. Piszę krwawe romanse historyczne cieszące się
ogromną popularnością zwłaszcza wśród kobiet, a w mojej głowie rodzą
się postacie, jakich sama, abstrahując oczywiście od popędu śmierci
działającego na poziomie nieświadomym, nie chciałabym spotkać.
Strona 16
Niedawno czytelniczka powiedziała mi, że tak się boi mojej ostatniej
książki, że trzyma ją w zamykanej na klucz szufladzie nawet teraz, kiedy
już wie, jak się skończyła, i bardzo mi to pochlebiło. Nie wykorzystuję
opisywanych w prasie makabrycznych historii w sensie dosłownym, ale
nagłówki dostarczają mi inspiracji, co jest niewątpliwym dowodem ich
boskiej mocy, bo to z nich przenika do moich powieści pewna ważna
postać. Nazywam ją poruszycielką. Poruszycielka to przypadkowy
przechodzień dowolnej płci, trzecioplanowy cień człowieka lub innego
stworzenia, które przemyka dla wielu niezauważone i tylko mnie daje
wyraźny znak. Jest ożywczym, boginicznym tchnieniem powołującym
do życia bohaterów. O poruszycielkę zahaczam swoją opowieść. Od
kiedy Julia Mrok postanowiła zniknąć bez śladu, autorka sama stała się
swoją bohaterką i nasze życia splotły się, podobnie jak ewentualne
śmierci. Królik grozy nawiedzony przez duszę zmarłej właścicielki
wprawił w ruch historię nowej kobiety, którą się stałam, kiedy
odebrałam dokumenty Anny Karr. Bez niego mogłabym utknąć na
zawsze między dwoma wcieleniami na tyle niewyraźna, że nikt nie
zauważyłby, że wciąż siedzę przy stoliku dworcowej kawiarni.
Ostatnio dobrze poznałam uczucie utknięcia, bo nie mogłam pisać,
a powietrze w moim domu przypominało wody Morza Martwego, tak
gęste i martwe stało się moje życie z Aleksandrem i Alem. Zastygłam w
nim niczym jedna z niemieckich turystek, które pozują z „Bildem” w
dłoni swoim Hansom i Jürgenom w słonych wodach kurortu. W moim
domu stało się coś, co sprawiło, że wszystko uległo zmianie, na którą nie
byłam przygotowana. Spędzałam jałowe godziny w swojej pracowni,
patrząc w pusty ekran, bo właśnie usunęłam kolejne zdanie
przypominające stolik turystyczny przejechany przez tira. Zniechęcona
brakiem pomysłów i twórczej energii, zaglądałam tam, gdzie zawsze coś
się dzieje. Zbrodnie, katastrofy, skandale, za grozą groza, czerpałam
perwersyjną przyjemność z towarzystwa bestii i zwyrodnialców, bo
sama sobie wydawałam się coraz bardziej do nich podobna. Zaczynałam
się nawet zastanawiać, czy byłabym zdolna do zbrodni, by znów móc
pisać. Każdy mój ruch napotykał jednak opór martwej wody, a choć ta
niczego nie leczyła, to jednak nie pozwalała mi się utopić,
utrzymywałam więc pozór życia, czytając nagłówki w rodzaju:
Strona 17
„Przewodnik kanibal zjadł turystę i zgwałcił jego żonę”, „Ojciec sadysta
zrobił z córki warzywo”, „Juliusz K. uprawiał seks ze skrzynką
pocztową”, „Szok! Doszyli mu twarz i się zakochał” czy „Zabiła męża,
bo nie zjadł golonki”. Ku mojej rozpaczy żadna z tych tragicznych i
potencjalnie ciekawych figur nie stała się jednak poruszycielką.
Próbowałam, naprawdę próbowałam. Zaczęłam nawet czytać
afrykański spam i przez moment wydawało mi się, że Miss Vanila
Kipkalya, jej słodkie imię i los rzekomej sieroty, córki tragicznie
zmarłego ministra transportu Kenii, który przepadł między dwoma
pięknie brzmiącymi nazwami Kerichi i Kayong, uwodzicielskimi na tyle,
że nie chciało mi się nawet sprawdzić ich geograficznej prawdziwości,
jest kluczem do opowieści, która porwie mnie i ocali. Panna Vanila
gotowa obdarować mnie dokładnie jedenastoma milionami dolarów,
zacna Vanila o dużych piersiach, solidnym tyłku i wąskiej talii, ucieczka
z Kenii do obozu uchodźców w Burkina Faso, kropelki potu, kurz,
nikczemna macocha i chciwy wuj, tajemnicze dziedzictwo ojca ministra,
który mógł być przecież potomkiem potężnych czarowników, do tego
jakieś kolonialne komplikacje i mieszana krew, próbowałam, naprawdę
próbowałam. Ale Miss Vanila rozpuszczała się po chwili nadziei jak
pudding zostawiony na słońcu. Zmusiłam się do napisania kilku stron o
międzyrasowym romansie Vanili i ukrywającego się w tym samym
obozie zbiegłego więźnia, ale nie byłam w stanie opisać nawet tatuaży
skazanego niesłusznie kryminalisty, którego rozebrałam, żeby zerżnął
Vanilę od tyłu na stole. Zamiast tego stał jak pałuba, mrugając oczami o
długich rzęsach, a jego sflaczały penis ze smutkiem patrzył w podłogę,
zarażony niemocą jego wyzutej z energii stwórczyni.
W ostatnich miesiącach w tabloidach dominowała historia
mordercy blondynek, jak go nazywano, choć przynajmniej dwa razy
został określony jako zabójca lalek, a raz jako morderca Barbie. Nadal
pozostawał na wolności. Nieuchwytny, precyzyjny, niesamowity.
Dostarczał naprawdę makabrycznych i surrealnych nagłówków w
rodzaju „Morderca blondynek kocha kobiece usta”, bo nim je zabił,
wycinał swoim ofiarom wargi i język. Maltretował je i na koniec dusił,
ale nie gwałcił, choć zostawiał na ciałach ślady spermy i śliny. Dobrze
się czytało te wiadomości i jeszcze lepiej oglądało, bo trzy kobiety, które
Strona 18
zginęły z ręki mordercy blondynek, odznaczały się urodą i odnosiły
sukcesy, zatem ich tragedia dała czytelnikom, włączając mnie, tak
upragnione uczucie Schadenfreude. Pierwsza ofiara pracowała jako
redaktorka kobiecego czasopisma i słyszałam, że nie tylko wyglądała na
wredną sukę, której jedyną przyjemnością poza gnębieniem
podwładnych były dietetyczne chrupki z jarmużu. Druga wykładała na
prywatnej uczelni, pisała wiersze i w wolnych chwilach chodziła po
górach, a na zdjęciach promieniowała nieco irytującym optymizmem w
stylu blogerki kulinarnej specjalizującej się w deserach. Trzecia
prowadziła klinikę medycyny estetycznej, jej piękne jasne loki spływały
aż do pasa, a duże piersi przyciągały wzrok, opierając się prawom
grawitacji. To ona najdłużej gościła na okładkach. Miała narzeczonego
dentystę, ciężkiego mężczyznę o twarzy basseta. Przez chwilę był
podejrzewany o jej zamordowanie, ale okazało się, że oprócz korzystania
w swoim gabinecie z usług transseksualnej prostytutki pod pretekstem
przyjmowania jej jako pacjentki nie miał nic poważnego na sumieniu.
Żadna z ofiar mordercy blondynek z pewnością nie wyglądała już tak
dobrze po spotkaniu z oprawcą i jego ostrzem, ale do sieci wyciekło
tylko zdjęcie z autopsji tej ostatniej. Ciało pani chirurg od liftingów i
labioplastyki nosiło ślady pobicia i drobnych urazów, implanty
sprawiały, że brodawki wciąż buńczucznie celowały w niebo, ale
zamiast twarzy miała teraz siną maskę z postrzępioną jamą gębową.
Najwyraźniej zapamiętałam jej zęby, osobliwie czyste, bez
najmniejszych śladów krwi.
Śledzenie historii mordercy blondynek i kolekcjonowanie
nagłówków według stworzonej przeze mnie klasyfikacji stanowiło
szczyty wysiłku, na jakie byłam w stanie się wspiąć podczas tych
szarych tygodni dojmującego smutku i niemocy, poprzedzających
spotkanie z Myszkinem i królikiem grozy. Odnosiłam wrażenie, że
nagłówki przybierają coraz dzikszą i bardziej wynaturzoną postać, jakby
szafująca nimi bogini odurzyła się jednym z tych narkotyków
sprzedawanych w nocnych klubach, po których zażyciu młodzi pisarze
tworzą powieści w slangu, jakim nikt nie mówi, pozbawione znaków
interpunkcyjnych i wielkich liter, ale pełne rzygów, spermy i innych
płynów ustrojowych. Ostatnio zapisałam na przykład: „Rozpusta w
Strona 19
Łazienkach. Pijany Jarosław K. wykorzystał seksualnie pawia”,
„Polonistka grozy. Agata S. za karę złamała penisa uczniowi” i
„Czterdziestodziewięcioletnia matka, której po urodzeniu piątego syna
wyrosły włosy na całej twarzy, spotkała kobietę swojego życia”.
Pierwszy w kategorii Ludzie i zwierzęta. Drugi i trzeci w Ludziach i
ludziach. Możliwe, że między tymi surrealnymi przekazami jest jakiś
związek, który domaga się rozszyfrowania i stanie się dla mnie jasny
dopiero w przyszłości. Widok ciała ofiary mordercy blondynek, którego
zdjęcie zdążyłam zapisać w komputerze, zanim znikło z sieci, niestety
nie poruszył w mojej głowie żadnej narracji i nawet nie zrobiło mi się
niedobrze.
Mdliło mnie za to na widok własnego ciała w lustrze, bo w tych
tygodniach, niezmiennych jak stop-klatka zmierzchu, stało się bytem
niezależnym i coraz bardziej odrażającym, zaskakującym mnie jakimiś
nagłymi wybrzuszeniami i fałdami. Potworniało na dostarczanej mu w
formie paszy ciemności i jego deformacji nie mogły powstrzymać ani
balsamy, ani suplementy diety.
Wydawało mi się, że kiedy zacznę pisać nowy romans historyczny
i dam się porwać przygodom bohaterki stworzonej, by mimo
przeciwieństw losu przetrwać i zwyciężyć, groza tego, co odkryłam w
związku z Aleksandrem i Alem, zostanie odczarowana. Łudziłam się, że
to wszystko okaże się nieprzyjemnym złudzeniem, spowodowanym
twórczym kryzysem, a ja sama stanę się na powrót kobietą, której będę
mogła spojrzeć w twarz i biodra bez poczucia obrzydzenia.
Ten impas przerwał dopiero królik grozy z Ząbkowic Śląskich.
Patrzył na mnie z gazety poznaczonej odciskami kubków, jakby
wylądowały na niej miniaturowe latające talerze, a ufoludki rozbiegły się
po mieście, by ukryć się w słoikach marynowanych grzybków. Zwykły
królik, któremu grafik dorobił krwawe znamiona na sierści i zębach,
odwzajemnił moje spojrzenie. Gazetę zostawił stary menel w długim
płaszczu, którego obsługa przegoniła od stołu, gdy weszłam do
zatłoczonej kawiarni, a krzesło, na którym usiadłam po nim, wciąż
zachowało nieprzyjemne ciepło cudzego ciała. Jeszcze raz przeczytałam
dokładnie artykuł o krwiożerczym króliku. Dowiedziałam się, że
właścicielką duszy, która go tak niespodzianie nawiedziła, była
Strona 20
schorowana staruszka. Podobno znaleziono ją martwą w stroju
wyzywającym i nieprzystającym do jej podeszłego wieku, a królik
zachowywał się dziwnie. Lewitował i piszczał głosami oraz odmawiał
jedzenia zieleniny, za to wprost rzucał się na mięso. Mieszkańcy
kamienicy postanowili w związku z tym wezwać egzorcystę. Królika
oskarżano o pożarcie pieska i pogryzienie dziecka, podobno zaatakował
też parę niemieckich turystów, co psuło miastu opinię za granicą.
Pierwszymi ofiarami były siostry T., Fabiola i Mariola, mieszkanki
tej samej kamienicy, co właścicielka królika i duszy. Naparapecione w
oknie parteru patrzyły na ulicę wzrokiem niewinnie osadzonych
więźniarek, jaki ma wiele kobiet w tym kraju. Jedna z plastrem na
prawym policzku, druga na lewym, wyglądały, jakby składały się z
samych popiersi, sklejonych od barków do łokci. Wyobraziłam sobie, że
Fabiola i Mariola w tej samej pozycji udzieliły wywiadu dziennikarce,
która stała pod oknem, wyciągając w ich kierunku dyktafon, bo siostry
T. nie sprawiły na mnie wrażenia osób wpuszczających obcych do domu,
zwłaszcza po ataku królika z ludzką duszą, który podobno zakradł się
nocą do ich sypialni i rzucił się na nie, gryząc bez opamiętania. Pod
nagłówkiem z królikiem grozy kryła się cała opowieść, o wiele bardziej
skomplikowana, niż się spodziewałam. Dowiedziałam się, że wnuk
staruszki, miejscowy bogacz, właściciel klubu Acapulco, został
niedawno zamordowany. Znaleziono tylko kości Jacka B., w zębach miał
zielone ptasie pióro. Siostry Mariola i Fabiola T. najwyraźniej
podejrzewały królika, podobno tej nocy, kiedy je pogryzł, był wielkości
dwuletniego dziecka, a jego oczy jarzyły się piekielnym blaskiem.
Wszystkie te wydarzenia, które chronologicznie układały się w ciąg,
zamordowanie wnuka, śmierć staruszki, nawiedzenie i atak królika
grozy, miały miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy w miasteczku o
nazwie Ząbkowice Śląskie. Zadupie gdzieś na południowo-zachodnim
krańcu Polski, przez które nigdy chyba nawet nie przejeżdżałam.
Miejsce dobre i złe jak każde inne.
Przed witryną kawiarni przeszedł ten sam menel w długim
płaszczu, spojrzał w moją stronę, pewnie zły, że zajęłam mu stolik, i
popędził w stronę peronu obładowany kraciastymi torbami pełnymi
makulatury. Nie mogłam pozbyć się poczucia, że kogoś mi przypomina,