Rodari Janni Gelsomino - W kraju kłamczuchów
Szczegóły |
Tytuł |
Rodari Janni Gelsomino - W kraju kłamczuchów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rodari Janni Gelsomino - W kraju kłamczuchów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rodari Janni Gelsomino - W kraju kłamczuchów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rodari Janni Gelsomino - W kraju kłamczuchów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gianni Rodari Gelsomino
W Kraju Kłamczuchów
Oto historia Gelsomina (czytaj: Dżelsomino) taka, jaką on sam mi opowiadał.
Słuchając tego opowiadania, o mało nie ogłuchłem, chociaż napchałem sobie do
uszu chyba z pół kilo waty. Bo Gelsomino ma tak silny głos, że kiedy mówi
szeptem, słyszą go nawet pasażerowie odrzutowych samolotów lecących na wysokości
dziesięciu kilometrów nad poziomem morza i głową Gelsomina. Obecnie jest on
znakomitym śpiewakiem, ma głośne i sławne na obu półkulach nazwisko, którego nie
potrzeba tutaj wymieniać, gdyż na pewno sto razy czytaliście je w gazetach. A
Gelsominem nazwano go w dzieciństwie i pod tym imieniem występuje w naszym
opowiadaniu. A więc razu pewnego był sobie bardzo zwyczajny chłopiec, wzrostem
może nawet nieco mniejszy od innych. Ale, jak tylko zjawił się na świecie i
wydał pierwszy krzyk, wszyscy zrozumieli, że natura obdarzyła go głosem o
nieprawdopodobnej sile. Chłopiec urodził się późną nocą i mieszkańcy osady
natychmiast powyskakiwali z łóżek, sądząc, że słyszą wzywającą do pracy syrenę
fabryczną. Ale był to tylko Gelsomino, który krzyczał z całej siły, żeby
wypróbować głos, jak to czynią zwykle nowo narodzone dzieci. Na szczęście
noworodek szybko nauczył się spać od wieczora do rana, jak przystoi wszystkim
przyzwoitym ludziom, wyjąwszy dziennikarzy i nocnych dozorców. Jego pierwszy
krzyk rozlegał się zawsze punktualnie o godzinie siódmej rano, właśnie wtedy,
kiedy ludzie powinni wstawać i iść do pracy. Syreny fabryczne stały się więc
niepotrzebne i wkrótce wyrzucono je na złom. Gdy Gelsomino ukończył siedem lat,
poszedł do szkoły. Nauczyciel zaczął sprawdzać listę obecności i, kiedy doszedł
do litery "g", powiedział: - Gelsomino? - Jestem! - odparł radośnie nowy uczeń,
a w klasie rozległ się tak wielki łoskot, że tablica rozleciała się na tysiąc
kawałków. - Kto rzucił kamieniem w tablicę? - zapytał wychowawca i groźnie
wyciągnął rękę w kierunku linijki. Nie było odpowiedzi. - Jeszcze raz sprawdzimy
listę - rzekł nauczyciel. Znów zaczął od litery "a" i po każdym nazwisku
zapytywał: - Czy to ty rzuciłeś kamień? - Ja nie! Ja nie - zapewniali
wystraszeni chłopcy. Kiedy przyszła kolej na literę "g", Gelsomino również wstał
i z całą szczerością powiedział: - Ja nie, proszę... Ale nie zdążył dopowiedzieć
"pana", a szyby w oknach poszły za przykładem tablicy. Tym razem nauczyciel
patrzył wszystkim w oczy i mógł zaręczyć, że żaden z czterdziestu uczniów nie
miał w ręku procy. - To na pewno ktoś z ulicy - zdecydował - jakiś urwis, który
zamiast iść do szkoły, wałęsa się z procą i niszczy ptasie gniazda. Gdy mi
wpadnie w ręce, wezmę go za ucho i zaprowadzę do policjanta. Na tym się tego
dnia zakończyło. Następnego ranka nauczyciel znów zaczął sprawdzać obecność i
znów doszedł do Gelsomina. - Jestem! - rzekł nasz bohater i z dumą spojrzał
dookoła, zadowolony, że znów jest w szkole. - Trach! Trach! - odpowiedziało mu
okno. Szyby, które woźny wstawił pół godziny temu, posypały się na dziedziniec.
- Dziwne - zauważył nauczyciel - wystarczy dojść do twojego nazwiska, aby
zaczęły się nieszczęścia. Już wiem, mój chłopcze, ty masz nadzwyczaj silny głos.
Kiedy wołasz, powstaje coś w rodzaju huraganu. Skoro więc chcemy zachować szkołę
i ratusz, to od tej chwili musisz mówić tylko szeptem. Zgoda? Gelsomino,
zmieszany i czerwony ze wstydu, próbował zaprzeczyć. - Proszę pana, to nie ja! -
Trach! Trach! - odezwała się nowa tablica, którą godzinę temu przyniósł ze
sklepu woźny. - Oto masz dowód - zakończył nauczyciel. A zobaczywszy, że po
policzkach Gelsomina płyną łzy, zszedł z katedry, zbliżył się do chłopca i
łagodnie pogłaskał go po głowie. - Posłuchaj mnie uważnie, synku. Twój głos może
ci przysporzyć wiele zmartwień albo przyniść wielką sławę. Na razie staraj się
możliwie rzadko nim posługiwać. Zresztą milczenie jeszcze nikomu nie
zaszkodziło. Od tego dnia zaczęły się dla Gelsomina piekielne męczarnie. Na
lekcjach siedział z chusteczką przyciśniętą do ust, by nie wywoływać nowych
zniszczeń. Ale i przez chusteczkę jego głos grzmiał tak, że inni uczniowie
musieli zatykać uszy. Nauczyciel starał się wyrywać go do odpowiedzi jak można
najrzadziej. Gelsomino jednak uczył się dobrze i nauczyciel był pewny, że
wszystkie lekcje odrabia doskonale. W domu, gdy rozbił głosem w drobny mak
dwanaście szklanek, zabroniono mu również otwierać usta. Aby sobie ulżyć,
chłopiec szedł gdzieś daleko od osiedli ludzkich, do lasu, w pole albo na brzeg
jeziora. Tam, upewniwszy się, że jest sam i że nie widać w pobliżu oszklonych
okien, kładł się twarzą do ziemi i śpiewał. W ciągu niewielu minut ziemia
zaczynała się ruszać: krety, mrówki, dżdżownice i wszystko, co żyje pod ziemią,
umykało, gdzie oczy poniosą, sądząc, że rozpoczęło się trzęsienie ziemi. Jeden
jedyny raz Gelsomino zapomniał o swej zwykłej ostrożności. Zdarzyło się to w
niedzielę na stadionie w czasie meczu piłki nożnej. Gelsomino nie był specjalnie
zagorzałym kibicem, ale mecz stopniowo rozpalił mu krew. W pewnej chwili
miejscowa drużyna, dopingowana wściekłymi okrzykami swoich zwolenników, przeszła
do ataku. (Sam nie bardzo dobrze wiem, co to takiego "przejść do ataku", gdyż
słabo znam się na grze w piłkę nożną i przekazuję tylko słowa Gelsomina, ale
jeżeli czytujecie pisma sportowe, to na pewno zrozumiecie, o co tu chodzi). -
Gola! Gola! - ryczeli kibice. - Gola! - krzyknął Gelsomino. Właśnie w tej samej
sekundzie prawoskrzydłowy posłał piłkę na środek ataku. I oto na oczach
wszystkich piłka, uniósłszy się w powietrze, w połowie drogi nagle zmieniła
kierunek, pchana niewidzialną siłą przemknęła między nogami bramkarza i wpadła
do bramki przeciwnika. - Gol! - krzyknęli widzowie. - Oto strzał! Widzieliście,
jak dokładnie był wymierzony? - chwalono. - Co do jednego milimetra. Ten gracz
ma złotą nogę! Ale Gelsomino, ochłonąwszy, zrozumiał, że popełnił nieostrożność.
"Nie ulega wątpliwości - pomyślał - ja strzeliłem bramkę swoim okrzykiem. Trzeba
się wziąć w cugle, bo to przecież sprzeczne z regulaminem sportowym. Teraz muszę
zrobić wszystko, aby strzelić gola i do naszej bramki, wtedy będzie w porządku."
Wkrótce nadeszła po temu okazja. Gdy drużyna gości przeszła do ataku, Gelsomino
wydał okrzyk i wpędził piłkę do bramki swojej drużyny. Rozumie się samo przez
się, że serce ścisnął mu ból. Jeszcze po wielu latach, opowiadając o tym,
dodawał: - Wolałbym sobie palec uciąć niż strzelić bramkę swoim. Ale inaczej
postąpić nie mogłem. Ktoś inny na jego miejscu zrobiłby prawdopodobnie wszystko,
aby pomóc swojej drużynie. Ktoś inny - tak. Ale nie Gelsomino! Jego uczciwość
była kryształowa jak źródlana woda. I taki pozostał, chociaż rósł i rósł, a
wkrótce z chłopca stał się młodzieńcem. Wysoki jednak ie był: raczej mały niż
duży i raczej szczupły niż gruby. Imię Gelsomino - to znaczy "mały Gelsomo" -
pasowało do niego doskonale i służyło mu szczęśliwie, gdyż od dźwigania jakiegoś
ciężkiego imienia mógłby przecież dostać garbu. Rozdział 2 Gelsomino głośno
śpiewa ~ głosem strąca ~ gruszki z drzewa Pewnego ranka Gelsomino wyszedł na
spacer i zobaczył, że gruszki dojrzały. Gruszki czynią to tak: nic nie mówią,
wiszą sobie, wiszą, aż gdy pewnego ranka idziemy je obejrzeeć, są już dojrzałe i
gotowe do zerwania. "Szkoda - rzekł do siebie Gelsomino - że nie zabrałem
drabiny. Pójdę do domu, by ją przynieść, a jednocześnie wezmę i tyczkę, aby
sięgnąć do najwyższych gałęzi". W tym momencie wpadł mu do głowy pomysł, a
raczej kaprys. "A gdybym spróbował głosu?" - zapytał sam siebie i pół żartem,
pół serio, nachyliwszy się pod drzewem, krzyknął: - Ryms!!! - Pac! Pac! Pac_pac!
- odpowiedziały gruszki spadając na dół całymi kopami. Gelsomino podszedł do
następnego drzewa i powtórzył to samo. Za każdym jego okrzykiem gruszki obrywały
się z gałęzi, jak gdyby tylko czekały na rozkaz. "Zaoszczędziłem sobie roboty -
pomyślał uradowany. - To świetny pomysł użyć głosu zamiast drabiny i tyczki".
Podczas gdy Gelsomino chodził tak po sadzie, zobaczył go wieśniak, który w
pobliżu kopał swoją ziemię. Przetarł oczy i uszczypnął się w nos, spojrzał
jeszcze raz, a gdy się upewnił, że nie śni, pobiegł zawołać żonę. - Popatrz i ty
- powiedział do niej drżącym głosem. - Gelsomino to chyba jakiś czarownik. Żona
spojrzała i upadłszy na kolana, krzyknęła: - To cudotwórca! - A ja ci mówię, że
magik! - A ja powtarzam: święty: Do tej pory mąż i żona żyli ze sobą w zgodzie,
a tu nagle on chwycił za motykę, ona złapała rydel i tak uzbrojeni zaczęli
obstawać każde przy swoim zdaniu. Wreszcie wieśniak zaproponował:_ - Zawołajmy
sąsiadów, niech tu przyjdą. Zobaczymy, co oni na to powiedzą. Pomysł zwołania
ludzi, a przy tym zdobycie nowego tematu do plotek skłoniły kobietę do odłożenia
rydla. Jeszcze przed wieczorem cała okolica wiedziała o tym, co się stało.
Ludzie podzielili się na dwie partie: jedni utrzymywali, że Gelsomino jest
świętym, inni, że niebezpiecznym czarnoksiężnikiem. Dyskusje przybierały na sile
niby fale morskie, kiedy zaczyna wiać mistral. * Wybuchały kłótnie, byli nawet
ranni, na szczęście tylko lekko. Jeden z nich na przykład sparzył się fajką,
gdyż w zapale dyskusji włożył ją do ust odwrotnym końcem. Mistral - zimny wiatr
północno_zachodni, wiejący nad Morzem Śródziemnym. Policjanci nie wiedzieli,
kogo łapać za kołnierz, i z tego powodu nikogo nie przymknęli. Biegali od jednej
grupy do drugiej i nawoływali do spokoju obydwie strony. Najbardziej zaciekli
dyskutanci udali się do sadu Gelsomina. Jedni, aby zdobyć na pamiątkę garść
błogosławionej ziemi, inni, aby ją właśnie zdeptać, zniweczyć, ponieważ była
ziemią zauroczoną. Gelsomino, widząc biegnących ludzi, pomyślał, że widocznie
wybuchł gdzieś pożar. Chwycił więc wiadro, by również wziąć udział w gaszeniu
płomieni. Tymczasem tłum zatrzymał się przed jego domem i Gelsomino usłyszał, że
mowa jest o nim. - Otóż i on! To on! - Cudotwórca! Święty! - Jaki tam święty!
Czarownik i tyle! Nawet trzyma wiadro, aby wyczyniać czarodziejskie sztuki!
uważajcie! - Stańmy dalej, na litość boską! Jeżeli w nas rzuci, jesteśmy
zgubieni. - Czym? No, czym? Nie widzicie? To smoła diabelska! Jeżeli przylgnie
do nas, nie znajdziemy lekarza, który by nas wydobył z tej biedy! - Cudotwórca!
- Gelsomino! Widziano cię! Rozkazujesz owocom, by dojrzały, a kiedy dojrzeją,
rozkazujesz, by spadły, i spadają. - Czyście wszyscy oszaleli? - zapytał
Gelsomino. - Przecież to wynikło tylko z racji mego głosu. Powoduje on taki pęd
powietrza, jak gdyby dmuchał cyklon. - Tak, tak! My to wiemy - zawołała jedna z
kobiet. - Potrafisz robić cuda swoim głosem. - Jakie tam cuda! - zawołała inna.
- To są tylko sztuczki czarnoksięskie. Słysząc to wszystko, Gelsomino rzucił ze
złością wiadro na ziemię, wszedł do domu i zaryglował za sobą drzwi. "Oto koniec
mojego spokoju - rozmyślał - nie będę mógł teraz uczynić ani jednego kroku, aby
nie biegali za mną ludzie. Od rana do wieczora będą gadać tylko o mnie, będą
nawet swoje dzieci straszyć moim imieniem. Cóż mam robić? Rodzice moi nie żyją,
najbliżsi ich przyjaciele zginęli na wojnie... Pójdę w świat popróbować
szczęścia. Przecież są ludzie, którzy płacą za śpiew. Prawdę mówiąc, to nawet
dziwne, że płacą pieniądze za takie głupstwo, jak słuchanie śpiewu. Ale tak już
jest. A więc może i mnie uda się zostać śpiewakiem". Powziąwszy taką decyzję,
zapakował swój ubogi dobytek do tornistra i wyszedł na drogę. Tłum rozstąpił się
przed nim, ale Gelsomino nie spojrzał na nikogo. Oczy skierował wprost przed
siebie i nie wyrzekł ani słowa. Gdy już był dosyć daleko, obrócił się, aby po
raz ostatni rzucić okiem na swój dom. Tłum ciągle stał na miejscu i wskazywał na
niego niby na jakąś zjawę. "Teraz zrobię im kawał, na jaki zasłużyli" - pomyślał
Gelsomino. Napełnił płuca powietrzem i zawołał z całej siły: - Serwus! Skutek
tego pozdrowienia był natychmiastowy; ludzie odczuli niby jakieś wichrzysko,
które zdarło im z głów kapelusze, a pewna stara kobieta w mgnieniu oka stała się
łysa jak kolano, gdyż jej peruka frunęła w powietrze. - Serwus! Czołem! -
powtarzał Gelsomino śmiejąc się serdecznie z pierwszego figla, jaki spłatał w
swoim życiu. Kapelusze i peruka połączyły się w stado niby wędrowne ptaki.
Niesione niezwykłą siłą głosu, wzleciały ku chmurom i po chwili zniknęły w dali.
Jak się później okazało, spadły w odległości kilku kilometrów, niektóre nawet
już za granicą. Wkrótce za granicą znalazł się i Gelsomino. Rozdział 3 W tym
rozdziale ~ będzie o tym ~ jak Zoppino, ~ kot nad koty... Pierwszą rzeczą, jaką
Gelsomino zobaczył znalazłszy się w obcym kraju, był błyszczący srebrny
pieniądz. Leżał na jezdni, blisko chodnika, dobrze widoczny już z dala. "Dziwne,
że nikt go nie podniósł - pomyślał Gelsomino. - Ja jednak nie przejdę obok niego
obojętnie. Swoje ostatnie pieniądze wydałem jeszcze wczoraj, a dziś nie miałem w
ustach ani kruszynki chleba. Ale zapytam się przede wszystkim, czy go tu ktoś
nie zgubił". Podszedł do niewielkiej gromadki ludzi, którzy szepcąc coś
przyglądali mu się z daleka, i pokazał srebrny pieniądz. - Kto z was, panowie,
zgubił tę monetę? - zapytał szeptem, żeby nikogo nie przestraszyć. - Zmiataj
stąd - odpowiedzieli mu - i najlepiej nikomu jej nie pokazuj, jeżeli nie chcesz
mieć nieprzyjemności. - Bardzo przepraszam - zamruczał zmieszany Gelsomino i nie
zadając już żadnych pytań, skierował się do sklepu z wiele obiecującym szyldem:
"Artykuły Spożywcze". W oknie wystawowym, zamiast kiełbas i słoików z marmoladą,
widać było nagromadzone farby akwarelowe, kredki, zeszyty i butelki atramentu.
"Widocznie to dom towarowy" - pomyślał Gelsomino i z całym zaufaniem wszedł do
sklepu. - Dobry wieczór - uprzejmie powitał go sklepowy. "Prawdę mówiąc -
błysnęło w głowie Gelsomina - zegary nie biły nawet południa. Ale nie warto
zwracać uwagi na takie głupstwa". I swoim ściszonym głosem, od którego normalni
ludzie prawie że głuchli, zapytał: - Czy mogę tu kupić chleba? - Ma się
rozumieć, drogi panie. Ile, jedną butelkę czy dwie? Czerwonego czy czarnego? -
Nie, tylko nie czerwonego - odpowiedział Gelsomino. - I czy rzeczywiście
sprzedajecie go na butelki? Sklepowy parsknął śmiechem. - A jakże inaczej
sprzedawać? Może u was tną go na kawałki? Proszę popatrzeć, jaki piękny chleb
mam w moim sklepie! To mówiąc wskazał na półki, gdzie równymi szeregami, niczym
żołnierze, stały setki butelek atramentu najróżnorodniejszych kolorów. Natomiast
w całym sklepie nie było nic do jedzenia, nawet kruszynki chleba ani skórki od
sera. "Może on zwariował? - pomyślał Gelsomino. - Jeżeli tak, to lepiej mu się
nie sprzeciwiać". - Istotnie, ma pan wspaniały chleb, - powiedział wskazując na
butelkę czerwonego atramentu. Ciekawy był, co odpowie sklepowy. - Naprawdę? -
uśmiechnął się ten z zadowoleniem. - To najlepszy zielony chleb, jaki
kiedykolwiek miałem do sprzedania. - Zielony? - Oczywiście. Przepraszam, ale
może pan źle widzi? Gelsomino gotów był złożyć przysięgę, że widzi butelkę
czerwonego atramentu, myślał więc tylko o pretekście, który pozwoliłby mu
wycofać się z honorem ze sklepu i znaleźć innego sprzedawcę przy zdrowych
zmysłach. Nieoczekiwanie olśniła go myśl. - NIech pan posłucha - szepnął - po
chleb przyjdę później. A teraz proszę mi powiedzieć, jeżeli to panu nie zrobi
kłopotu, gdzie można nabyć dobrego atramentu? - Oczywiście, powiem - odrzekł
sklepowy z uprzejmym uśmiechem. - O, tam, jak pan przejdzie przez ulicę,
znajdzie pan najlepszy w naszym mieście sklep z materiałami piśmiennymi. W
oknach wystawowych tego sklepu były wyłożone apetyczne bochenki chleba, strucle,
makaron, całe góry serów, stosy kiełbas i parówek. "Tak też myślałem -
powiedział do siebie Gelsomino - tamten sprzedawca ma nie wszystkie klepki na
swoim miejscu i dlatego nazywa atrament chlebem, a chleb atramentem. Ten oto
sklep podoba mi się bardziej". Wszedł do sklepu i poprosił o pół kilo chleba. -
Chleba? - ze współczuciem zapytał sprzedawca. Pan zapewne się omylił. Chleb
sprzedają w sklepie naprzeciwko, my posiadamy tylko materiały piśmienne. I
dumnym gestem wskazał wszystkie artykuły spożywcze. "Teraz już pojmuję -
pomyślał Gelsomino - w tym kraju wszystko nazywa się na odwrót. Jeżeli chleb
będę nazywać chlebem, to mnie nikt nie zrozumie". - Poproszę o pół kilo
atramentu - powiedział do sprzedawcy. Sprzedawca zważył pół kilo chleba, zawinął
jak należy i wyciągnął do Gelsomina rękę ze sprawunkiem. - I trochę tego - dodał
Gelsomino i wskazał na krąg szwajcarskiego sera, postanowiwszy nie wymieniać
właściwej nazwy. - Pan życzy sobie trochę gumy do wycierania - podchwycił
sprzedawca. - Już podaję. Odkroił ładny kawałek sera, zważył i również zapakował
w papier. Gelsomino, westchnąwszy z ulgą, położył na ladzie srebrną monetę.
Sprzedawca rzucił na nią okiem, trzy razy brzęknął monetą o ladę, żeby usłyszeć,
jaki ma dźwięk, popatrzył na nią przez powiększające szkło i nawet popróbował
zębami. Na koniec zwrócił ją Gelsominowi i lodowatym głosem powiedział: - Bardzo
mi przykro, młodzieńcze, ale pańska moneta jest prawdziwa. - To dobrze -
uśmiechnął się Gelsomino. - To źle! Skoro moneta jest prawdziwa, nie mogę jej
przyjąć. Proszę oddać sprawunki i niech pan idzie swoją drogą. Ma pan szczęście,
że nie chce mi się wychodzić na ulicę i wołać policji. Czy pan wie, co grozi za
posiadanie prawdziwych pieniędzy? Więzienie! - Ale przecieżp ja... - Proszę nie
krzyczeć, nie jestem głuchy. Idź już, idź. Wrócisz z fałszywą monetą, to
otrzymasz sprawunki. Gelsomino wepchnął pięść w usta, aby nie krzyknąć. Na
niewielkiej odległości pomiędzy ladą a drzwiami odbył się następujący szybki
dialog: Głos: Czy chcesz, żebym zawołał jedno "ach", a cała witryna rozleci się
na kawałki? Gelsomino: Zaklinam cię, nie rób tego. Ledwie przybyłem do tego
kraju, a już wszystko idzie mi na opak. Głos: Ale ja muszę się wyrwać, bo pęknę!
Jesteś moim władcą, znajdź na to sposób. Gelsomino: Miej cierpliwość! Wyjdźmy ze
sklepu tego wariata. Nie chcę go rujnować. W tym kraju dzieją się dziwne
rzeczy... Głos: Spiesz się, bo nie wytrzymam... bo wrzasnę! Bo stanie się coś
strasznego! Gelsomino wypadł ze sklepu, skręcił w pustą uliczkę i szybko
rozejrzał się dokoła. Nigdzie nie było żywej duszy. Wtedy, chcąc uspokoić
ogarniającą go wściekłość, wyjął z ust pięść i niegłośno powiedział: - O_o! I
oto najbliższa uliczna latarnia rozpadła się na kawałki, a z góry, z jakiegoś
okna wypadła na bruk doniczka. Gelsomino westchnął: - Kiedy będę miał pieniądze,
wyślę do zarządu miejskiego przekaz pocztowy pokrywający wartość latarni i
podaruję właścicielom doniczki nową, ładniejszą... A może jeszcze coś rozbiłem?
- Już więcej nic - odpowiedział mu cienki, cieniutki głosik. Gelsomino obejrzał
się i zobaczył kotka, a właściwie jakieś stworzenie, które z daleka mogło
uchodzić za kotka. Było całe czerwone, stało tylko na trzech nogach i, co
najdziwniejsze, był to tylko kontur kota, coś w rodzaju figur, jakie dzieciarnia
rysuje na ścianach. - Umiesz mówić? - zapytał szeptem Gelsomino. - Oczywiście,
nie jestem takim zupełnie zwyczajnym kotem. Umiem na przykład czytać i pisać.
Ale to jest zupełnie naturalne, przecież moja mama to szkolna kreda. - Kto, kto?
- Narysowała mnie na ścianie jedna dziewczynka, która zabrała ze szkoły kawałek
kredy. Ale zdążyła mi zrobić tylko trzy łapki, kiedy zza rogu ukazał się
policjant i dziewczynka musiała uciekać. Ponieważ jestem kulawy, postanowiłem,
że będę się nazywał Zoppino (czyt.: Dzoppino), czyli Kulasek. Oprócz tego trochę
kaszlę, dlatego że ściana była nieco wilgotna, a ja musiałem spędzić na niej
całą zimę. Gelsomino spojrzał na ścianę. Zostało na niej odbicie Zoppina, tak
jak by ktoś oderwał od ściany rysunek razem z częścią tynku. - A jak stamtąd
zeskoczyłeś? - zapytał. - Pomógł mi twój głos - odpowiedział Zoppino. - Gdybyś
krzyknął trochę głośniej, rozwaliłbyś ścianę i wtedy rysunek rozleciałby się. A
teraz jestem po prostu szczęśliwy. Jak przyjemnie spacerować po świecie,
chociażby na trzech nogach! Przecież ty masz tylko dwie, a nie skarżysz się,
prawda? - Chyba tak, zgodził się Gelsomino. - Dwie nogi to czasami też dużo.
Gdybym miał tylko jedną, siedziałbym sobie w domu. - Nie jesteś w humorze -
zauważył Zoppino. - Co ci się stało? Ale zaledwie Gelsomino zaczął opowiadać o
swoich przygodach, na ulicy ukazał się prawdziwy kot, który miał cztery
prawdziwe łapy. Widocznie był czymś bardzo zafrasowany, gdyż nawet nie spojrzał
na naszych przyjaciół. - Miau! - odezwał się do niego Zoppino. W kocim języku to
znaczy: "Jak się masz". Kot zatrzymał się. Wydawał się zdziwiony, a nawet
oburzony. - Nazywam się Zoppino. A ty? - przedstawił się narysowany kotek.
Prawdziwy kot przez jakiś czas namyślał się, czy warto odpowiadać, a później
niechętnie wymruczał: - Nazywam się Reks. - Co on tam mówi? - wtrącił się
Gelsomino, który oczywiście nie rozumiał po kociemu. - On mówi, że nazywa się
Reks. - Przecież to psie imię. - Masz całkowitą rację. - Nic nie rozumiem -
przyznał się Gelsomino. - Najpierw sklepowy, który chciał mi wkręcić atrament
zamiast chleba, teraz kot z psim imieniem... - Mój drogi, on po prostu myśli, że
jest psem - wyjaśnił Zoppino. - Zaraz się o tym przekonasz. - I zwróciwszy się
do kota, uprzejmie go pozdrowił: - Miau! Reks! - Hau, hau! - oburzony kot z
trudem wydobył z siebie odpowiedź. - Wstydziłbyś się! Jesteś kotem i miauczysz?
- Ale jestem kotem narysowanym na murze, i to tylko z trzema łapkami - odparł
Zoppino. - Okrywasz hańbą cały nasz ród. Nie mogę na ciebie patrzeć! W ogóle
spieszę się, gdyż zbiera się na deszcz i muszę biec do domu po parasol. To
mówiąc odwrócił się i poszczekując od czasu do czasu, odszedł. - Co on
powiedział? - zainteresował się Gelsomino. - Powiedział, że zaraz zacznie padać.
Gelsomino spojrzał w niebo. Tu i ówdzie między dachami domów przedzierały się
oślepiające promienie słońca i nawet przez lunetę nie wykryłoby się na niebie
chmurki. - Przypuszczam, że tutaj wszystkie burze tak wyglądają - orzekł. - W
tym kraju wszystko jest na opak i nawet mnie się wydaje, że zacząłem chodzić na
głowie. - Drogi Gelsomino, trafiłeś po prostu do Kraju Kłamczuchów. Tutejsze
prawa nakazują wszystkim kłamać. Temu, kto chciałby mówić prawdę, na zapłacenie
kar nie starczyłoby własnej skóry, wliczając nawet ogon. I tutaj Zoppino, który,
przebywszy tyle czasu na swojej ścianie, widział niemało ciekawych rzeczy,
dokładnie opowiedział Gelsominowi, jak powstał Kraj Kłamczuchów. Rozdział 4 Tu
historia dosyć prosta, jak to~ Kraj Kłamczuchów powstał - Otóż wiedz... - zaczął
Zoppino. Ale, żeby niepotrzebnie nie zajmować wam czasu, skrócę trochę jego
opowiadanie i dowiecie się tylko o najważniejszym. Przed wielu laty zjawił się w
tym kraju sprytny i odważny pirat imieniem Giacomone (czyt.: Dżiakomone), czyli
"wielki Giacomo". Giacomone był tak wysoki i gruby, że nosił to ciężkie imię bez
żadnego wysiłku, ale był już niemłody i przemyśliwał nad tym, jak by w spokoju
spędzić starość. "Młodość minęła i włóczęga po morzach już mnie nie nęci - mówił
do siebie. - Rzucę swoje zajęcie i osiedlę się na jakiejś wysepce. Ale nie
zapomnę również o dawnych przyjaciołach_piratach, mianuję ich szambelanami,
admirałami i generałami, aby nie narzekali na swojego wodza". Jak powiedział,
tak zrobił. Zaczął poszukiwać odpowiedniej wyspy, ale wszystkie były dla niego
trochę za małe. A jeżeli wyspa odpowiadała samemu wodzowi piratów, to nie
podobała się któremuś z jego bandy. Jeden pirat koniecznie chciał mieć w pobliżu
rzekę, żeby mógł w niej łowić pstrągi, drugi pragnął, żeby na wyspie było kino,
trzeci nie mógł się obejść bez banku, gdzie mógłby otrzymywać procenty od
pirackich oszczędności. - Dlaczego nie mielibyśmy poszukać czegoś lepszego niż
wyspa? - powiedzieli piraci. Sprawa skończyła się w ten sposób, że zajęli cały
kraj, w którym było wielkie miasto z bankami i teatrami, i około dziesięciu
rzeczek, gdzie można było łowić pstrągi i pływać w niedzielę łódką. W tym
wszystkim nie było nic nadzwyczajnego: zdarza się, że jakaś piracka banda
zagarnie ten albo inny mały kraj. Zawładnąwszy państwem, Giacomone pomyślał o
zmianach: siebie kazał nazywać "król Giacomone Pierwszy", a swoim zaufanym nadał
tytuły admirałów, szambelanów i naczelników straży pożarnej. Ma się rozumieć, że
Giacomone natychmiast wydał zarządzenie, w którym polecił tytułować się "Wasza
Królewska Wysokość", a tym, którzy by go nie posłuchali, miano ucinać język.
Ażeby zaś nikomu nawet nie przyszło na myśl mówić o nim prawdę, nakazał swoim
ministrom sporządzić nowy słownik. - Trzeba pozamieniać wszystkie słowa -
tłumaczył. - Na przykład słowo "pirat" będzie znaczyć "uczciwy człowiek". Jeżeli
ktokolwiek nazwie mnie piratem, to po prostu powie w nowym języku, że jestem
uczciwy chłop. - Przysięgamy na wszystkie wieloryby, które były świadkami
naszych zwycięstw - wykrzyknęli w zachwycie ministrowie - wspaniały pomysł! Po
prostu można by go oprawić w ramki i powiesić na ścianie! - A więc
zrozumieliście - powiedział Giacomone. - Idziemy zatem dalej: zmienicie nazwy
wszystkich rzeczy, imiona ludzi i zwierząt. Na początek niech ludzie, zamiast
mówić "dzień dobry", życzą sobie "dobrej nocy". W ten sposób moi wierni poddani
będą każdy swój dzień zaczynać od kłamstwa. No, i rozumie się, trzeba będzie,
aby idąc spać, jeden drugiemu życzył dobrego apetytu... - Znakomicie! - zawołał
któryś z ministrów. - Przecież, ażeby komukolwiek rzec: "Jak pan ślicznie
wygląda!", trzeba będzie powiedzieć: "Cóż za gęba! Tylko bić i patrzeć, czy
równo puchnie!" Kiedy wydrukowano nowy słownik i ogłoszono "Prawo o
obowiązującym kłamstwie", zaczął się nieprawdopodobny zamęt. W pierwszych dniach
ludzie ciągle się mylili. Szli na przykład po chleb do piekarza, zapomniawszy,
że piekarz sprzedaje teraz zeszyty i ołówki, a chleb należy kupować w sklepie
materiałów piśmiennych, albo przychodzili do parku, spoglądali na kwiaty i
wzdychali: - Jakie śliczne róże! Wtedy wyskakiwał zza krzaka szpieg króla
Giacomone trzymając przygotowane kajdanki. - A, winszuję panu, pan naruszył
prawo! Jak mogło przyjść panu do głowy, żeby marchew nazywać różą? - Proszę mi
wybaczyć - mamrotał zmieszany nieszczęśnik i szybko zaczynał chwalić wszystkie
pozostałe kwiaty. - Jaka urocza pokrzywa! - mówił wskazując na fiołki. - Proszę
nie odwracać kota ogonem. Złamało się prawo, posiedzi się w więzieniu, a tam już
nauczą pana łgać według wszelkich prawideł. A co się działo w szkołach, tego nie
można opisać! Żeby wykonać dodawanie, trzeba było odejmować. Żeby podzielić,
trzeba było pomnożyć. Nawet nauczyciele nie umieli rozwiązać ani jednego zadania
i dla wszystkich tumanów nastąpiły święte czasy: im więcej popełniali błędów,
tym lepsze otrzymywali stopnie. A wypracowania? Możecie sobie wyobrazić, jak
wyglądały, kiedy wszystkie słowa przewrócono do góry nogami. Oto na przykład
wypracowanie na temat: "Opis pogodnego dnia", które opracował pewien uczeń i
otrzymał za nie fałszywy złoty medal: "Wczoraj padało. Jak przyjemnie spacerować
w czasie ulewnego deszczu, który leje jak z cebra! Nareszcie ludzie mogli
zostawić w domu swoje płaszcze i parasolki i wyjść na spacer bez marynarek! Nie
lubię, kiedy świeci słońce, ponieważ trzeba wtedy siedzieć pod dachem, bo
inaczej się zmoknie. I oprócz tego przez całą noc trzeba patrzeć na promienie
słońca, które posępnie zaciemniają dachówki drzwi". Aby w pełni ocenić tę pracę,
trzeba wiedzieć, że "dachówki drzwi" w nowym języku znaczyło "szyby okienne". A
więc już zrozumieliście, o co chodzi. W Kraju Kłamczuchów nawet zwierzęta
musiały się nauczyć kałmać. Psy miauczały, koty szczekały, konie mruczały, a
lwa, który siedział w klatce w ogrodzie zoologicznym, zmuszono do pisków, bo
jego ryk przydzielono myszom. Tylko ryb i ptaków nie obowiązywały prawa króla
Giacomone, gdyż ryby całe życie milczą i nikt nie może ich zmusić do kłamania, a
ptaki fruwają w powietrzu i niełatwo je schwytać. W każdym bądź razie ptaki w
dalszym ciągu śpiewały każdy swoim głosem i ludzie często spoglądali na nie z
zazdrością: - Szczęściarze! Nikt nie może ich ukarać grzywną!... Gelsomino,
słuchając opowiadania kotka, zupełnie upadł na duchu. "Jakże będę mógł przebywać
w tym kraju - myślał. - Mam tak silny głos, że jeżeli nieostrożnie powiem
prawdę, usłyszy mnie od razu cała policja króla Giacomone. Poza tym głos bywa
nieposłuszny i obawiam się, że mi sił nie wystarczy, aby go upilnować". - Teraz
już wiesz wszystko - zakończył Zoppino. - Pomówmy o czymś innym. Mnie się chce
jeść. - Mnie również. Tylko że o mało nie zapomniałem o tym. - Głód to jedyna
rzecz, o której nie sposób zapomnieć. Nie łagodzi go czas, lecz na odwrót, im
więcej upływa czasu, tym silniej głód o sobie przypomina. Zaraz coś wymyślimy,
tylko się pożegnam ze ścianą, która tak długo trzymała mnie w niewoli. I Zoppino
swoją czerwoną łapką z kredy napisał na ścianie: "Miau! Niech żyje wolność!"
Zdobycie jedzenia okazło się sprawą niełatwą. Cały czas, gdy się włóczyli po
mieście, Gelsomino patrzył w ziemię, myśląc, że znajdzie fałszywą monetę.
Zoppino, przeciwnie, przyglądał się przechodniom, jak by szukał kogoś znajomego.
- To ona - powiedział nagle i wskazał na starszą kobietę, która szybko szła
chodnikiem, trzymając w ręku niewielką paczkę. - Kto to? - To ciotka Pannocchia
(czyt.: Pannokkia), opiekunka kotów. Co wieczór przychodzi do bramy królewskiego
parku z resztkami jedzenia dla bezdomnych kotów. Ciotka Pannocchia była
staruszką o surowej minie, chudą, prostą jak kij, wysoką prawie na dwa metry.
Wyglądała raczej na osobę, która miotłą przegania bezdomne koty. Ze słów Zoppina
wynikało jenak coś zupełnie odwrotnego. Zaprowadziła ona Gelsomina i jego nowego
przyjaciela na mały plac, gdzie w głębi widać było parkowy mur. Na jego szczycie
jeżyły się ostre szkła z potłuczonych butelek. Dziesięć chudych, wyleniałych
kotów przywitało ich niezgodnym szczekaniem. - Jakie one głupie! - powiedział
Zoppino. - Popatrz, zrobię im kawał. W chwili gdy ciotka Pannocchia rozwinęła
swoją paczkę i wyłożyła resztki jedzenia na chodnik, Zoppino rzucił się między
gromadę kotów, wrzeszcząc z całej siły: - Miau! - miau! miau! Kot, który
miauczy, zamiast szczekać! To było dla miejscowych kotów czymś
nieprawdopodobnym. Były tak zdumione, że stanęły z otwartymi pyszczkami,
skamieniałe, podobne do posągów. Zoppino porwał kilka głów dorszy i ogon od
śledzia, dwoma susami przeskoczył mur i zaszył się w krzakach. Gelsomino
obejrzał się. Brała go pokusa, żeby również przeskoczyć przez mur, i byłby tak
zrobił, gdyby ciotka Pannocchia nie przyglądała mu się podejrzliwie. "Jeszcze
narobi alarmu" - pomyślał. I przybrawszy wygląd osoby, która nie ma nic
wspólnego z tym, co się wydarzyło, przeszedł bokiem. Koty, gdy ochłonęły ze
zdumienia, szczekając wczepiły się w spódnicę ciotki Pannocchii, która naprawdę
była zaskoczona nie mniej niż one. W końcu rozdzieliła między nie resztki
jedzenia, rzuciła okiem na mur, za którym zniknął Zoppino, i wróciła do domu.
Gelsomino skręcił za róg ulicy i tutaj natknął się na długo oczekiwaną fałszywą
monetę. Kupił sobie chleba i sera, czyli - jak się w tej krainie mówiło -
butelkę atramentu i kawałek gumy do wycierania. Zapadła szybko noc. Gelsomino
był zmęczony i senny. Trafił na nie zamkniętą furtkę, wśliznął się do jakiejś
szopy i wyciągnąwszy się na stosie węgla, zapadł w mocny sen. Rozdział 5 Kot
wykrywa ~ rzecz nieznaną: ~ król jest łysy ~ jak kolano! Podczas gdy Gelsomino
śpi (nie podejrzewając, że nawet we śnie przydarzy mu się nowa przygoda, o
której nam później opowie), pójdziemy śladem trzech czerwonych łapek Zoppina.
Łebki dorszy i ogonek śledzia smakowały mu nadzwyczajnie. Pierwszy raz w życiu
trafiło mu coś do pyszczka. Dopóki tkwił na ścianie, nie zdarzyło mu się nigdy
odczuwać głodu. Poza tym także po raz pierwszy spacerował nocą po królewskim
parku. "Szkoda - mówił do siebie - że nie ma tu również Gelsomina. Mógłby
zaśpiewać serenadę królowi Giacomone i roztrzaskać na kawałki szklane pałacowe
drzwi." Podniósł oczy na pałac, przyjrzał mu się dokładnie i spostrzegł na
ostatim piętrze szereg oświetlonych okien. "Król Giacomone udaje się na
spoczynek - pomyślał. - Nie chciałbym stracić takiego widoku." Zręcznie, jak
tylko taki kot mógł to zrobić, zaczął się wspinać z piętra na piętro, aż znalazł
się w oknie ogromnego salonu, który przytykał do sypialni Jego Królewskiej
Mości. Dwa nie kończące się, jak by się wydawało, szeregi pokojowców, lokajów,
dworaków, szambelanów, admirałów, ministrów i innych ważnych osobistości
schylały się w ukłonach przed kroczącym królem Giacomone, straszliwie grubym,
wielkim i brzydkim. Ten brzydal posiadał jednak dwie piękne rzeczy: bujne i
długie, wijące się włosy o płomienistej pomarańczowej barwie i nocną fiołkową
koszulę z wyhaftowanym na piersi imieniem. Król szedł, wszyscy pochylali się
jeszcze niżej i bąkali, pełni szacunku: - Dobrego dnia, Majestacie! Radosnego
dnia, królu! Giacomone zatrzymywał się przy jednej lub drugiej osobistości,
ziewał, a wtedy najbliżej stojący dworak eleganckim gestem wysuwał rękę i
zasłaniał królowi usta. Król ciągnął swoją przechadzkę, narzekając: - Wcale mi
się nie chce spać tego ranka, czuję się rześki jak źrebask. Oczywiście chciał
powiedzieć coś odwrotnego, ale do tego stopnia przyzwyczaił innych do kłamania,
że i sam zaczął okropnie łgać, a co ciekawsze, pierwszy w te łgarstwa wierzył. -
Wasza Królewska Mość ma taką gębę, że tylko bić i patrzeć, czy równo puchnie -
zauważył uprzejmie jeden z ministrów pochylając się w niskim ukłonie. Król
Giacomone obrzucił go wściekłym spojrzeniem, ale w porę przypomniał sobie, że te
słowa nie mogą nic innego oznaczać, jak tylko, że ma prześliczną cerę, więc
uśmiechnął się, ziewnął, obrócił się, aby ruchem ręki pozdrowić tłum, uniósł
tren fiołkowej koszuli i zniknął w swojej sypialni. Zoppino przeskoczył na
drugie okno, aby móc go obserwować w dalszym ciągu. Jego Królewska Wysokość
Giacomone, ledwo znalazł się sam, podbiegł do lustra i zaczął czesać swoje
piękne pomarańczowe włosy złotym grzebieniem. "Dba o fryzurę - stwierdził
Zoppino - i ostatecznie robi to słusznie, gdyż jest ona naprawdę piękna. Aż
dziwne, że człowiek z takimi włosami mógł zostać piratem. Powinien raczej być
malarzem lub muzykiem." W tej właśnie chwili Giacomone odłożył grzebień, chwycił
delikatnie dwa loki swojej fryzury w okolicach skroni i raz_dwa_trzy, za jednym
ruchem ręki okazał się łysy jak kolano. Doprawdy, żaden Indianin nie umiałby tak
szybko oskalpować wroga. - Peruka! - wymruczał oszołomiony Zoppino. Piękne
pomarańczowe włosy nie były niczym innym jak tylko peruką! Peruką, spod której
ukazała się głowa Jego Królewskiej Mości, brzydkiego, czerwonego koloru, pokryta
tu i ówdzie brodawkami i guzami, które Giacomone obmacywał wzdychając żałośnie.
Potem otworzył szeroko szafę i ukazał patrzącemu Zoppinowi - który z kolei
otworzył jeszcze szerzej oczy - całą kolekcję peruk we wszystkich kolorach:
blond, niebieskie, czarne, ufryzowane na sto różnych sposobów i mód. Król, który
publicznie występował zawsze w pomarańczowej peruce, prywatnie, a zwłaszcza w
łóżku, lubił zmieniać peruki. Zmniejszało to jego zmartwienie z powodu łysiny.
Właściwie nie powinien się wcale wstydzić tego, że wypadły mu włosy z głowy.
Prawie wszystkim osobom w pewnym wieku wypadają włosy. Ale Giacomone już taki
był: własnej głowy bez czupryny nie mógł ścierpieć. I oto na oczach Zoppina Jego
Królewska Wysokość jedną po drugiej przymierzał dziesiątki peruk, obracając się
przed lustrem, aby podziwiać ich efekt. Przyglądał się z przodu, z profilu,
małym lusterkiem sprawdzał tył głowy niby primadonna przed wyjściem na scenę.
Ostatecznie dobrał sobie perukę fiołkową, o takim samym odcieniu, jaki miała
nocna koszula, włożył ją na swoją łysinę i poszedł do łóżka, gasząc światło.
Zoppino spędził jeszcze dobre pół godzinki, zaglądając tu i ówdzie przez okna
królewskiego pałacu. Nie było to zajęcie dla osoby dobrze wychowanej. Tak jak
nieładnie jest przykładać ucho do drzwi, tak też nie myślicie chyba, że ładnie
jest zaglądać przez okno. Nie udałoby się to wam zresztą nigdy w życiu, gdyż nie
jesteście ani kotami, ani cyrkowcami. Zoppinowi podobał się szeczególnie jeden z
szambelanów, który przed pójściem do łóżka zdjął swoją szatę dworską,
rozrzucając na wszystkie strony ozdoby, ordery i broń. I wiecie, co miał pod
spodem? Swoją starą odzież piracką: portki zawinięte do kolan i bluzę w
szachownicę. Włożył też czarną opaskę, zakrywającą prawe oko. W tym stroju stary
pirat wdrapał się nie tyle do łóżka, ile na szczyt baldachimu rozciągniętego nad
posłaniem. Tęsknił zapewne do wysokich rei drewnianych masztów. W końcu zapalił
taniutką fajkę i łapczywie zaciągnął się śmierdzącym dymem, którym aż się
zakrztusił Zoppino. "Popatrz, popatrz - powiedział do siebie nasz obserwator -
oto potęga prawdy: nawet stary pirat czuje się lepiej w swojej prawdziwej
skórze." Kot zdecydował, że spanie w parku, związane z ryzykiem przychwycenia
przez kogoś ze straży, byłoby lekkomyślnością. Wrócił więc na dół, aby wydostać
się przez mur otaczający pałac, i zeskoczył wprost na główny plac miasta, ten,
na którym zapewne zbierał się tłum, aby słuchać przemówień króla Giacomone.
Zoppino rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu jakiegoś zakątka, w którym mógłby
spędzić noc, gdy nagle uczuł swędzenie w prawej łapce. - Dzwne - zamruczał do
siebie - czyżby Jego Królewska Wysokość obdarzył mnie pchłami? A może to od
starego pirata? Ale swędzenie było innego rodzaju. Łapka, chciałbym zaznaczyć,
swędziała od wewnątrz, nie od zewnątrz. Zoppino zbadał ją uważnie, lecz nie
znalazł nic, ani śladu pchły. "Rozumiem, o co chodzi. To pewnie chętka pisania
na murach. Przypominam sobie, że podobne swędzenie poczułem wczoraj wieczorem,
kiedy dzięki Gelsominowi wylądowałem na tej ziemi. A więc pozwolę sobie zostawić
tu ogłoszenie o królu Kłamczuchów." Przybliżył się ostrożnie do frontu
królewskiego pałacu i upewnił się, czy straże nie mogłyby go spstrzec. Ale
straże - wbrew przyjętemu w świecie zwyczajowi - spały i chrapały. Na wszelki
wypadek kapral inspekcyjny sprawdzał od czasu do czasu, czy nikt nie czuwa. "Nie
może być lepiej!" - ucieszył się Zoppino i swoją purpurową kredową łapką,
oczywiście prawą, napisał na królewskim murze akurat od rogu do głównej bramy:
"Król Giacomone nosi perukę!" "Napis ten wygląda całkiem dobrze - orzekł po
dokładnym obejrzeniu. - Należy się zastanowić, czy nie warto go namalować i po
drugiej stronie bramy." Nie minęło więcej niż ćwierć godziny, a Zoppino
powtórzył napis jakąś setkę razy i w końcu był tak zmęczony, jak uczeń, który
odrobił zadane za karę ćwiczenia. A teraz - lulu! Dokładnie pośrodku placu
wznosiała się marmurowa kolumienka, ozdobiona rzeźbami mówiącymi o czynach króla
Giacomone - zmyślonych, oczywiście. Widać tu było króla rozdającego swoje
bogactwa ubogim, króla kładącego trupem wrogów, króla - wynalazcę parasola
chroniącego jego poddanych przed deszczem. Na szczycie kolumny było dosyć
miejsca, aby kotek, zwłaszcza z trzema tylko łapkami, mógł się bezpiecznie
ułożyć i nawet uciąć krótką drzemkę. Zoppino wdrapał się tam i wygodnie wtulił w
rzeźbę na samym środku. Aby nie spaść, okręcił ogon wokół piorunochronu i zasnął
prędzej, niż zdążył zamknąć oczy. Rozdział 6 O tym, jak dzielnego kotka ~ łapie
za kark ~ stara ciotka Świtem obudziło naszego kotka coś jakby szmer wodospadu.
"Czyżby w czasie mojego snu miasto nawiedziła powódź?" - pomyśLał zaintrygowany
Zoppino. Wychylił głowę ze swego ukrycia i ujrzał w dole plac wypełniony głośnym
tłumem. Nie trzeba było wiele czasu, aby zrozumieć, że tłum ten zebrał się dla
odczytania rewelacyjnej wiadomości, wypisanej kocią łapką na murach królewskiej
rezydencji: "Król Giacomone nosi perukę!" W Kraju Kłamczuchów najmniejsze ziarno
prawdy wywołuje większy hałas niż bomba atomowa. Nic więc dziwnego, że ze
wszystkich ulic napływały na plac wciąż nowe tłumy, przyciągane wrzawą i
wybuchami śmiechu. Przybysze w pierwszej chwili gotowi byli myśleć, że chodzi tu
o jakąś uroczystość. - Co się stało? Czyżbyśmy wygrali jakąś wojnę? - Więcej!
Dużo więcej! - Może narodził się następca tronu? - Jeszcze lepiej! - A więc może
zostały zniesione podatki? W końcu nowi przybysze zapoznawali się z napisem
Zoppina i przyłączali się do ogólnego wesela. Te okrzyki i wybuchy śmiechu
obudziły wreszcie króla Giacomone i wyciągnęły go z łóżka w fiołkowej nocnej
koszuli. Władca podbiegł do okna i zacierając ręce z radości, zawołał: - Cóż za
piękny widok! Popatrzcie, jak mnie kochają moi poddani! Zebrali się tutaj tak
tłumnie, aby mi powiedzieć "dobranoc". Hej, dworzanie, szambelani, admirałowie!
Podajcie mi natychmiast płaszcz i berło. Chcę wyjść na balkon i wygłosić mowę!
Ale dworzanie nie byli tak łatwowierni i nie podzielali radości króla. - Wasza
Wysokość, wyślijmy najpierw kogoś, aby się dowiedział dokładnie, o co chodzi. -
Czy Wasza Królewska Mość nie przypuszcza, że to może być rewolucja? - Ależ skąd?
Czyż nie widzicie, jak są uradowani? - Owszem, ale jaki powód tej radości? - To
zupełnie jasne: przecież za chwilę ukażę się ich oczom i usłyszą mój głos. Gdzie
mój sekretarz? - Jestem, królu, do usług. Sekratarz króla Giacomone nosił zawsze
pod pachą grubą tekę, pełną przemówień gotowych do natychmiastowego wygłoszenia.
Były tam przemowy wszelkiego rodzaju: pouczające, rozrzewniające i
rozweselające. Oczywiście, wszystko było w nich zełgane od początku do końca.
Sekretarz otworzył tekę i wyjął z niej plik kartek zatytułowany: "Mowa o
dziurkach w serze szwajcarskim". - Nie, nie! Nic o żywności - zaprotestował
król. - Jeszcze sobie ktoś głodny przypomni, że nie jadł kolacji, i miałbym
tylko kłopot. - A więc może "O wynalazku koni ana biegunach" - zaproponował
sekretarz. - To już lepiej. Nikt nie zaprzeczy, że zanim ja wstąpiłem na tron,
konie w tym kraju nie bujały się tak, jak trzeba. - Wasza Królewska Wysokość,
mam tu jeszcze mowę "O kolorze włosów". - Znakomicie! Tego mi właśnie brakowało!
- zawołał król Giacomone gładząc swoje uczesanie. Chwycił kartki, na których
spisana była mowa, i wybiegł na balkon. Na widok osoby królewskiej przetoczyło
się po placu coś, co można by wziąć za grzmot oklasków albo za wybuch śmiechu.
Część nieufnych dworzan królewskich osądziła, że to był śmiech, i stała się
jeszcze bardziej nieufna. Giacomone, odwrotie, przyjął wrzawę za wyraz uznania,
podziękował swoim poddanym pięknym uśmiechem i rozpoczął czytanie mowy. (Tylko
nie wyobrażajcie sobie, że i wy potrafilibyście czytać w taki sposób, jak to
robił król. Nie zrozumielibyście z tego nic a nic. Cała mowa pisana była bowiem
na odwrót. Przetłumaczę więc wam i opowiem wszystko, opierając się na słowach
Gelsomina). Król mówił mniej więcej tak: - Moi wierni poddani! Co warta jest
głowa bez włosów! Jest niby ogród bez kwiatów albo niebo bez gwiazd. - Brawo! -
gruchnąło z tłumu. - Prawda! Święta prawda! To słowo "prawda" wzbudziło
nieufność nawet i w części mniej podejrzliwych dworzan. Ale król Giacomone
spokojnie ciągnął dalej: - Zanim zostałem królem tego kraju, ludzie wyrywali
sobie tutaj włosy z rozpaczy. Poddani moi jeden po drugim stawali się łysi i nie
wstydzili się tego. Ba, nawet perukarze siedzieli tu bez pracy. - Brawo! -
krzyknął jakiś obywatel. - Niech żyją perukarze! Niech żyją peruki! Król
zaniemówił na chwilę. Wzmianka o peruce trafiła go w samo serce. Mimo wszystko,
odsuwając na bok podejrzenia, przemawiał dalej: - A teraz słuchajcie uważnie,
gdyż powiem wam, dlaczego włosy koloru pomarańczowego są piękniejsze niż
zieloine. W tym momencie jakiś dworzanin, bardzo zziajany, pociągnął króla
Giacomone za łokieć i szepnął mu do ucha: - Wasza Królewska Mość, stała się
rzecz straszna! - Mów, co takiego? - Proszę najpierw obiecać, że nie zostanie mi
ucięty język, jeżeli powiem prawdę. - Obiecuję! Mów! - Królu, na murach ktoś
powypisywał, że Wasza Królewska Mość nosi perukę, i z tego właśnie śmieją się ci
ludzie. Król Giacomone był tak wstrząśnięty, że kartki, na których zapisana była
mowa, wypadły mu z rąk i pofrunęły, kołysząc się nad tłumem, w powietrzu, aż
opadły i znalazły się w rękach uliczników. Gdyby królowi powiedziano, że jego
pałac został podpalony, nie ogarnęłaby go większa wściekłość. Natychmiast wydał
żandarmom rozkaz, aby rozpędzili tłum. Potem dworzaninowi, który przyniósł mu tę
straszną wiadomość, kazał uciąć język. Biedaczysko w pośpiechu prosił króla, aby
mu zachowano język. Zapomniał, że dla ocalenia języka należało prosić o
zostawienie nosa. Lecz do uśmierzenia gniewu króla Giacomone było jeszcze
daleko. A więc w całym kraju ogłoszono proklamację, która obiecywała sto tysięcy
fałszywych talarów za wskazanie autora obrazy królewskiego majestatu. A na placu
przed pałacem, tuż u stóp kolumny, została ustawiona gilotyna, gotowa uciąć
głowę nieostrożnemu pisarzowi. - Mamma mia! (po włosku: matko moja!) - zawołał
słysząc i widząc to wszystko Zoppino. Przesunął łapką wokoło swej szyi i cofnął
się za rzeźbę. "Nie mam pojęcia, jak się nazywa w języku Kłamczuchów strach, ale
jeżeli na to mówi się odwaga, to czuję się w tej chwili bardzo odważny" -
pomyślał. Na wszelki wypadek cały dzień pozostał ukryty w swoim schronieniu.
Około wieczora, gdy był pewien, że nie spotka go nikt niepożądany, zsunął się z
kolumny, spoglądając ostrożnie wokoło. Gdy już był na ziemi, jego tylne łapki
chciały natychmiast popędzić biegiem, ale w przedniej prawej łapce odezwało się
znajome natrętne swędzenie. - Zabawne! - wymruczał Zoppino. - Aby uwolnić się od
tego swędzenia, muszę napisać znowu coś nieprzyjemnego o królu Giacomone.
Widocznie ktoś, kto urodził się na murze, nie może lepiej spędzić swego życia,
jak tylko gryzmoląc na murach, gdzie się da. Ale co ja zrobię, przecież tu nie
widać żadnego muru? Nie namyślając się