Robinson Spider i Jeanne - Melancholijne słonie
Szczegóły |
Tytuł |
Robinson Spider i Jeanne - Melancholijne słonie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Robinson Spider i Jeanne - Melancholijne słonie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Robinson Spider i Jeanne - Melancholijne słonie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Robinson Spider i Jeanne - Melancholijne słonie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
SPIDER ROBINSON
melancholijne słonie
NAGRODA HUGO 1983
SPIDER ROBINSON
melancholijne słonie
(Melancholy Elephants)
Siedziała w pozycji zazen, koncentrując się na niekoncentracji, dopóki nie
nadeszła pora, żeby przygotować się do spotkania. Siedzenie jakby
narzucało zwykłą pogodę ducha, ustawiało wszystko w odpowiedniej
perspektywie. Ręka jej nie drżała, kiedy nakładała makijaż; spokojna twarz
patrzyła na nią z lustra. Nawet trochę ją dziwił ten spokój, dopóki nie
wyszła z hotelowej windy na poziomie garaży, gdzie zaatakował ją bandyta.
Zabiła go zamiast obezwładnić. Co oczywiście nie było rozsądną,
zrównoważoną reakcją - przez to całe urzędowe zamieszanie i papierki mogła
się spóźnić. Zła na siebie, wepchnęła trupa pod lśniącego nowego
westinghouse'a, którego właściciel, jak wiedziała, był na Lunie, i poszła
dalej do własnego samochodu. Później będzie musiała to załatwić i ponieść
koszty. Nic nie mogła poradzić - walczyła o odzyskanie przynajmniej
pozorów spokoju, kiedy jej samochód wyłonił się z garażu i ruszył na
północ.
Nic nie może jej przeszkodzić w tym spotkaniu ani w odegraniu swojej roli.
Dziesiątki roboczolat i Bóg wie ile dolarów utopione w najwyżej
półgodzinnej rozmowie. Tyle wysiłku, tyle nadziei. Oczywiście nic nie
znaczą na skali Wielkiego Koła... ale jeśli je porównać z półgodzinną
rozmową, to są jak balansowanie płytą stereo na czubku igły: wystarczy
zaledwie gram, żeby zetrzeć kawałek diamentu. Muszę być twardsza niż
diament, pomyślała.
Zamiast uczynić szybę przezroczystą i oglądać Waszyngton, przepływający
pod samochodem, włączyła telewizor. Wchłaniała i przyswajała wiadomości na
wypadek, gdyby pojawiło się coś z ostatniej chwili, co mogła wykorzystać w
zbliżającej się rozmowie; nic nie znalazła. Wkrótce samochód zwrócił się
do niej: "Przyziemienie, proszę pani. Wymagana identyfikacja siatkówki".
Po wylądowaniu rozjaśniła i otworzyła okno, pokazała przepustkę i
identyfikator komandosowi w błękitnym dresie i natychmiast ją
przepuszczono. Zgodnie z poleceniem komandosa zaciemniła szybę i
przekazała kierowanie samochodem domowemu komputerowi; kiedy samochód sam
zaparkował i zgasił silnik, wysiadła bez pośpiechu. Mężczyzna, którego
znała, czekał na nią z uśmiechem.
- Dorothy, dobrze znowu cię widzieć.
- Cześć, Phillip. Bardzo mi miło.
- Ślicznie dzisiaj wyglądasz.
- Jesteś zbyt uprzejmy.
Nie irytowały jej te zdawkowe grzeczności. Potrzebowała poparcia Phila
albo mogła potrzebować. Ale przyszła jej do głowy refleksja, jak wiele,
wiele zdań wytarło się do gładkości od częstego używania, zatraciło
znaczenie przez stulecia powtarzania. Nie była to bynajmniej nowa myśl.
- Jeśli pójdziesz ze mną, on cię przyjmie natychmiast.
- Dziękuję, Phillip.
Chciała zapytać, w jakim nastroju jest stary, ale wiedziała, że
postawiłaby Phila w niemożliwej sytuacji.
- Chyba masz szczęście: stary jest dzisiaj w świetnym humorze.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością i postanowiła, że jeśli Phil wykona swój
ruch, ona go nie odtrąci.
Poprowadził ją przez korytarze, długie, szerokie i wysokie; budynek
pochodził jeszcze z czasów taniej energii. Nawet w Waszyngtonie niewielu
ośmielało się mieszkać w tak energomarnotrawnym otoczeniu. Wyjątkowo
oszczędny wystrój potęgował wrażenie wywołane przez same rozmiary budynku:
pusta przestrzeń od dywanu do sufitu, mniej więcej co czterdzieści metrów
przerywana przez jakieś wyrafinowanie proste dzieło sztuki wartości co
najmniej megadolca, odpowiednio wyeksponowane. Biała, doskonała
porcelanowa misa bez żadnych ozdób, ponadtysiącletnia, na piedestale z
surowego wiśniowego drewna. Fotografia zaśnieżonej wiejskiej drogi w
niesamowitych kolorach, wydrukowana na naciągniętej srebrnej folii; pora
dnia zmieniała się, kiedy widz przechodził obok. Kryształowa kula metrowej
średnicy, wewnątrz której tańczył hologram nieśmiertelnej Sary Drummond;
ponieważ przestała występować przed wprowadzeniem holotechnologii, musiała
to być kosztowna komputerowa rekonstrukcja. Mały hermetyczny sześcian z
glasytu zawierający pierwszą wykonaną przez człowieka próżniową rzeźbę,
legendarny "Gwiezdny Kamień" Nakagawy. Gość, któremu się nie spieszyło,
mógł studiować każde dzieło do woli, po czym przejść spory dystans w
niezmąconej kontemplacji, zanim dotarł do następnego. Gość, któremu się
spieszyło, jak Dorothy, odbierał peryferyjne bodźce z częstotliwością nie
całkiem wystarczającą, żeby je odfiltrować. Każdy przedmiot gwałtownie
przyciągał uwagę, wdzierał się w myśli: robiły wrażenie zarówno same w
sobie, jak i przypominały o rozmiarach bogactwa ich właściciela. Wizyta w
domu tego człowieka, pospieszna czy niespieszna, oznaczała upokorzenie.
Dorothy wiedziała, że efekt był zamierzony, chociaż nie potrafiła wznieść
się ponad; to ją irytowało, co ją irytowało. Usiłowała zachować dystans.
Na końcu pozornie nieskończonego korytarza znajdowała się winda. Phillip
wprowadził ją do środka, nacisnął guzik nie pozwalając zobaczyć, które
piętro, i stanął w drzwiach.
- Powodzenia, Dorothy.
- Dziękuję, Phillip. Jakich tematów powinnam unikać?
- No... nie wyciągaj hemoroidów.
- Nie wiedziałam, że można je wyciągać.
Uśmiechnął się.
- Wciąż jesteśmy umówieni na lunch w czwartek?
- Chyba że wolisz na kolację.
Uniósł jedną brew.
- Ze śniadaniem?
Zdawała się rozważać propozycję.
- Brunch - zdecydowała.
Wykonał półukłon i wycofał się na korytarz.
Drzwi windy zamknęły się i Dorothy natychmiast zapomniała o Phillipie.
"Chociaż nieprzeliczone są istoty rozumne, ślubuję wszystkie je zbawić.
Chociaż niewyczerpane są namiętności, ślubuję wszystkie je ugasić. Chociaż
niedosięgła jest prawda, ślubuję..."
Drzwi windy ponownie się rozsunęły, ucinając Śluby Bodhisattwy. Dorothy
nie poczuła, że winda stanęła, wiedziała jednak, iż zjechała co najmniej
sto metrów w dół. Wyszła z kabiny.
Pokój był większy, niż się spodziewała, a jednak wielki elektryczny fotel
na kółkach dominował w nim z łatwością. Fotel wydawał się również
dominować - przynajmniej wizualnie - nad swoim lokatorem. Błędne wrażenie,
skoro ten człowiek dominował w całym swoim ogromnym domu i pod wieloma
względami również w kraju, gdzie stał ów dom. Ale nie wyglądał imponująco.
Trwała symfonia zapachowa, cynamonowy fragment "Dzieciństwa"
Bułaczewskiego. Przypadkiem utwór należał do jej ulubionych, co ją
ośmieliło.
- Halo, senatorze.
- Halo, pani Martin. Witam w moim domu. Proszę mi wybaczyć, że nie wstaję.
- Oczywiście. To bardzo uprzejmie z pana strony, że zgodził się pan mnie
przyjąć.
- To mój przywilej i przyjemność. Mężczyzna w moim wieku ceni sobie
okazję, żeby spędzić czas z kobietą tak piękną i inteligentną jak pani.
- Senatorze, jak szybko zaczniemy ze sobą rozmawiać?
Uniósł ten fragment czoła, gdzie niegdyś miał brwi.
- Na razie nie powiedzieliśmy ani słowa prawdy. Nie wstaje pan, bo nie
może. Pańska uprzejmość kosztowała mnie trzy przysługi trzymane w zapasie
i sporą sumę żywą gotówką. Więcej niż zwykła taryfa: pan nie chciał się ze
mną spotkać. Ma pan co najmniej osiem kochanek, o których wiem, i przy
każdej wyglądam jak nieciekawa matrona. Po drodze tutaj ukryłam świeżego
trupa, ponieważ nie odważyłam się spóźnić; mam mało czasu i pilną sprawę.
Możemy zaczynać?
Wstrzymała oddech i modliła się w milczeniu. Wszystko, czego zdołała się
dowiedzieć o senatorze, podpowiadało jej, że takie podejście jest
prawidłowe. Ale czy na pewno?
Maska mumii pękła w szerokim uśmiechu.
- Od razu. Pani Martin, podoba mi się pani i to jest prawda. Prawdą jest
również, że mam mało czasu. Czego pani chce ode mnie?
- Nie wie pan?
- Mogę się domyślić. Ale nie znoszę domysłów.
- Jestem poważnie i publicznie zaangażowana w obalenie S. 4217896.
- Tak, ale jak mi wiadomo, mogła pani tu przyjść, żeby ją sprzedać.
- Och. - Próbowała nie okazać zdziwienia. - Dlaczego pan przyjął taką
możliwość?
- Pani organizacja jest duża, dobrze sfinansowana i działa całkiem
sprawnie, ale czegoś tu nie rozumiem.
- Czego?
- Waszego celu. Przedstawiacie słabe i mało wiarygodne argumenty, a kiedy
ktoś wam to wytknie, po prostu naciskacie dalej. Wiele razy widywałem
ludzi zajmujących jakieś stanowisko bez widocznej logiki... zawsze jednak
dostrzegałem ukrytą logikę, jeśli przyjrzałem się wystarczająco uważnie.
Ale w mojej opinii S. '896 przyniesie wyraźną i stałą korzyść grupie,
którą podobno pani reprezentuje, czyli artystom. W waszej organizacji jest
zbyt wiele inteligencji, żeby zmierzać prosto do celu. Więc zacząłem się
zastanawiać, nad czym pracujecie i dlaczego. Istnieje możliwość, że
zgodzicie się ustąpić w tej sprawie z copyrightem w zamian za to, na czym
wam naprawdę zależy. Rozumie pani?
- Senatorze, pracuję dla dobra wszystkich artystów... a w szerszym
sensie...
Zrobił zbolałą minę czy raczej jeszcze bardziej zbolałą.
- "...dla dobra całej ludzkości", o Boże, pani Martin, doprawdy.
- Wiem, że pan to słyszał niezliczoną ilość razy i pewnie równie często
sam to mówił...
Uśmiechnął się złośliwie.
- Tym razem napotkał pan jeden z rzadkich przypadków, kiedy to prawda.
Wierzę, że jeśli S. '896 przejdzie, nasz gatunek dozna poważnego urazu.
Podniósł wyschniętą dłoń, skubnął się w dolną wargę.
- Teraz, kiedy poznałem pani stanowisko, mogę chyba pani oszczędzić sporo
pieniędzy. Zakończę tę audiencję i dopilnuję, żeby suma, którą pani
zapłaciła za pół godziny mojego czasu, została zwrócona pro rata.
Serce w niej zamarło, ale odpowiedziała spokojnym głosem:
- Nawet nie znając logiki ukrytej za naszymi argumentami?
- Wysłuchiwanie pani przemówienia byłoby niepotrzebne i okrutne. Widzi
pani, nie mogę pani pomóc.
Chciała wrzasnąć głośno, ale brutalnie stłumiła impuls. "Opanowanie",
szepnęła część jej umysłu, podczas gdy inna krzyczała, że człowiek taki
jak ten nie używa ot, tak sobie słów: "Nie mogę". Ale musi się mylić. Może
odmowa to tylko gambit przetargowy...
Nie pokazała po sobie żadnych oznak wewnętrznej walki; głos miała spokojny
i odmierzony.
- Sir, nie przyszłam tutaj, żeby uprawiać lobbing. Po prostu chciałam
poinformować pana osobiście, że nasza organizacja zamierza złożyć
bezwarunkową dotację w wysokości...
- Pani Martin, proszę! Zanim pani się pogrąży, powtarzam, że nie mogę pani
pomóc. Bez względu na oferowaną sumę.
- Sir, to znaczna suma.
- Z pewnością. Niemniej jest niewystarczająca.
Wiedziała, że nie powinna pytać.
- Senatorze, dlaczego?
Zmarszczył się groźnie.
- Proszę posłuchać - desperacja już prawie przebijała z jej głosu - niech
pan zatrzyma pro rata, jeśli za to kupię odpowiedź! Dopóki pan mnie nie
przekona, że moja misja jest całkowicie beznadziejna, nie mogę
zrezygnować; odpowiedź to najszybszy sposób, żeby się mnie pozbyć z tego
gabinetu. Pańskie skanery przeszukały mnie dokładnie; wie pan, że pana nie
oszukuję.
Wciąż zmarszczony, kiwnął głową.
- Doskonale. Nie mogę przyjąć waszej oferty, ponieważ przyjąłem już
dotację z innego źródła.
Spełniły się jej najgorsze ukryte obawy. Wziął już pieniądze od drugiej
strony. Każdy polityk, nawet najpotężniejszy musi się trzymać zasad
przekupstwa. Wszystko było skończone. Cała jej panika i napięcie zniknęły,
zastąpione przez smutek tak głęboki i dojmujący, że przez chwilę myślała,
iż serce jej pęknie.
Za późno! Och, mój kochany, spóźniłam się!
Ponuro uświadomiła sobie, że w jej życiu było zbyt wielu ludzi, zbyt wiele
zobowiązań i odpowiedzialności. Upłynie co najmniej miesiąc, zanim będzie
mogła popełnić honorowe samobójstwo.
- ...nic pani nie jest, pani Martin? - mówił stary człowiek z szorstkim
zatroskaniem w głosie.
Zebrała wokół siebie dyscyplinę niczym znajomy płaszcz.
- Tak, sir, dziękuję panu. Dziękuję za otwarte postawienie sprawy. -
Wstała i wygładziła spódnicę. - I za pańską...
- Pani Martin?...
- ...gościnność... tak?
- Czy przedstawi mi pani swoje argumenty? Dlaczego nie powinienem poprzeć
'896?
Zamrugała gwałtownie.
- Przed chwilą pan powiedział, że to byłoby niepotrzebne i okrutne.
- Owszem, gdybym dał pani najmniejszą nadzieję. Jeśli nie chce pani tracić
czasu, nie będę pani namawiał. Ale jestem ciekawy.
- Intelektualna ciekawość?
Jakby się trochę wyprostował - z pewnością złudzenie, ponieważ proteza
kręgosłupa nie jest ruchoma.
- Pani Martin, tak się składa, że zobowiązałem się do podjęcia określonych
działań. To nie znaczy, że wszystko mi jedno, czy te działania są dobre,
czy złe.
- Och. - Milczała przez chwilę. - Jeśli pana przekonam, pan mi nie
podziękuje.
- Wiem. Widziałem wyraz pani twarzy przed chwilą i... przypomniał mi pewną
noc sprzed wielu lat. Noc, kiedy zmarła moja matka. Jeśli odczuwa pani tak
wielki smutek, a ja mogę wziąć jego cząstkę na siebie, powinienem
spróbować. Niech pani siada.
Usiadła.
- Teraz proszę mi powiedzieć: co jest takiego okropnego w przedłużeniu
praw autorskich, żeby sprostać wymaganiom nowoczesnego życia? Zazwyczaj
staram się wysłuchać obu stron, zanim przyjmę dotację na kampanię... ale
to wydawało się takie otwarte i zamknięte, takie proste...
- Senatorze, ta ustawa stanowi krótkoterminową korzyść dla kilku
artystów... i długoterminową katastrofę dla wszystkich artystów, na Ziemi
i poza Ziemią.
- "Na dłuższą metę, panie prezydencie..." - zacytował Keynesa.
- "...niektórzy z nas jeszcze żyją" - dokończyła cicho i znacząco. -
Prawda? Dotknął pan części problemu.
- Co to za katastrofa? - zapytał.
- Najgorszy uraz psychiczny, jakiego dotąd doświadczyła nasza rasa.
Przyjrzał jej się uważnie i znowu zmarszczył czoło.
- W waszej literaturze i materiałach nie ma ani jednej wzmianki o takiej
możliwości.
- Żeby nie wywołać przedwcześnie tego urazu. Obecnie wie o tym tylko
garstka ludzi, nawet w mojej organizacji. Mówię panu, ponieważ pan zapytał
i ponieważ jestem pewna, że tylko pan nagrywa tę rozmowę. Założę się, że
wykasuje pan taśmę.
Zamrugał i wciągnął powietrze przez resztki zębów.
- No, no - mruknął. - Pozwoli pani, że usiądę wygodniej.
Fotel przechylił się mocno do tyłu i zaczął masować mu nogi; spostrzegła,
że starzec nadal może ją widzieć w lustrze na suficie, jeśli tylko zechce.
Oczy miał zamknięte.
- W porządku, niech pani zaczyna.
Nie potrzebowała czasu na dobieranie słów.
- Czy pan wie, jak stara jest sztuka, senatorze?
- Przypuszczam, że równie stara jak człowiek. To chyba nawet część
definicji.
- Dobra odpowiedź - przyznała. - Proszę o tym pamiętać. Ale na dzień
dzisiejszy można równie dobrze powiedzieć, że sztuka liczy sobie trochę
ponad 15 600 lat. To jest wiek najstarszego dzieła sztuki, które
przetrwało, malowidła jaskiniowego w Lascaux. Niewątpliwie jaskiniowi
malarze śpiewali i tańczyli, i nawet opowiadali historie... lecz ich
sztuka nie została zapisana w żadnym materiale trwalszym niż pamięć
ludzka. Możliwe, że właśnie bajarze jako następni nauczyli się
przechowywać swoją sztukę. Minęły niezliczone pokolenia, zanim wymyślono i
opracowano standardową metodę notacji muzycznej. Tancerze dopiero w
ostatnich kilku stuleciach nauczyli się, jak tworzyć przynajmniej
rudymentarny zapis swojej sztuki.
Pamięć rasowa naszego gatunku wydłużyła się od czasów Lascaux. Największy
postęp dokonał się wraz z wynalezieniem pisma; zakres pamięci rozszerzył
się z kilku pokoleń do tak wielu, ile wymienia Biblia. Ale podtrzymywanie
pamięci przez tak długi okres wymagało ogromnego wysiłku: trudno było
ręcznie kopiować manuskrypty szybciej, niż niszczyli je barbarzyńcy, plagi
czy inne naturalne katastrofy. Oczywiste rozwiązanie stanowiła prasa
drukarska: stworzyć i rozpowszechnić tyle kopii manuskryptu albo dzieła
sztuki, żeby chociaż kilka przetrwało wszelkie katastrofy.
Lecz wraz z wynalezieniem druku narodziła się nowa koncepcja. Sztuka nagle
stała się towarem rynkowym, można było na niej zarobić. Pisarze
zdecydowali, że powinni posiadać prawa do swoich dzieł. Tak powstało prawo
autorskie.
Potem w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat miały miejsce największe
kwantowe skoki w pamięci ludzkiej rasy. Technologie zapisu. Wizualne:
fotografia, film, wideo, ksero, holo. Dźwiękowe: low-fi, hi-fi, stereo,
zapis cyfrowy. Potem komputery, najwyższe osiągnięcie w gromadzeniu
informacji. Każda z tych technologii generowała nowe formy sztuki i nowe
sposoby przechowywania starych form. I każda wymagała rewizji samej
koncepcji prawa autorskiego.
Zna pan system, który mamy obecnie, niezmieniony od połowy dwudziestego
wieku. Prawo autorskie wygasa pięćdziesiąt lat po śmierci właściciela.
Lecz liczebność rasy ludzkiej zwiększyła się drastycznie od roku 1900...
podobnie jak wydłużył się przeciętny okres ludzkiego życia. Większość
mieszkańców rozwiniętych krajów dożywa obecnie stu dwudziestu lat; pan sam
jest znacznie starszy. Toteż naturalnie S. '896 pragnie teraz przedłużyć
copyright w nieskończoność.
- I co w tym złego? - przerwał senator. - Czy dzieło człowieka przestaje
do niego należeć tylko dlatego, że właściciel już nie oddycha? Pani
Martin, sama będzie pani bogata przez całe życie, jeśli ta ustawa
przejdzie. Naprawdę chce pani zrezygnować z owoców geniuszu zmarłego męża?
Wbrew sobie skrzywiła się i zamrugała.
- Proszę mi wybaczyć obcesowość, ale właśnie pod tym względem najmniej
rozumiem pani stanowisko.
- Senatorze, gdybym chciała gromadzić owoce geniuszu mojego męża, mogłabym
okaleczyć swoją rasę. Nie rozumie pan, co oznacza wieczne prawo autorskie?
To wieczna pamięć rasowa! Ta ustawa wyposaży ludzką rasę w pamięć słoni.
Widział pan kiedyś wesołego słonia?
Milczał przez chwilę. Potem:
- Chyba nadal nie rozumiem problemu.
- Proszę się nie martwić, sir. Wszyscy mamy ten problem pod samym nosem co
najmniej od osiemdziesięciu lat, ale mało kto cokolwiek zauważył.
- A niby dlaczego?
- Myślę, że to wynika z wrodzonego braku matematycznej intuicji,
powszechnego u większości ludzi. Skłonni jesteśmy mylić każdą
wystarczająco dużą liczbę z nieskończonością.
- No, wszystko ponad dziesięć do osiemdziesiątej piątej równie dobrze może
być nieskończonością.
- Słucham?
- Przepraszam... nie powinienem był przerywać. To najnowsza szacunkowa
ocena liczby atomów we wszechświecie. Proszę dalej.
Z wysiłkiem powróciła do przerwanego wątku.
- No więc dla większości umysłów trzeba znacznie mniej, żeby powstała
"nieskończoność". Przez miliony lat patrzyliśmy na ocean i mówiliśmy:
"Jest nieskończony. Będzie pochłaniał nasze ścieki i śmieci przez
wieczność". Patrzyliśmy na niebo i mówiliśmy: "Jest nieskończone; pomieści
nieskończoną ilość dymu." Podoba nam się koncepcja nieskończoności.
Problem zawierający nieskończoność łatwo rozwiązać. Jak długo można
zanieczyszczać planetę nieskończenie wielką? To łatwe: wiecznie. Koniec
myślenia.
Potem pewnego dnia jest nas tak wielu, że planeta już nie wydaje się
nieskończenie wielka.
Więc przenosimy się gdzie indziej. Przecież reszta Systemu Słonecznego
zawiera nieskończenie wiele surowców. Myślę, że należy pan do niewielu
żyjących ludzi dostatecznie mądrych, żeby zdawać sobie sprawę, że w
Systemie Słonecznym nie istnieje nieskończona ilość surowców, i
dostatecznie wyrafinowanych, żeby uwzględnić to założenie w swoich
planach.
Senator wydawał się zaniepokojony. Łyknął coś przez słomkę.
- Jaki to ma związek z pani problemem?
- Czy pan pamięta proces sprzed jakichś osiemdziesięciu lat, dotyczący
piosenki George'a Harrisona "My Sweet Lord"?
- Czy pamiętam? Robiłem rozpoznanie tej sprawy. Moja firma wygrała.
- Pańska firma przekonała sąd, że Harrison wziął melodię do tej piosenki z
"He's So Fine", napisanej ponad dziesięć lat wcześniej. Wkrótce potem Yoko
Ono została oskarżona o ściągnięcie melodii "My Angel" z klasycznego
"Makin' Whoopee", skomponowanego ponad trzydzieści lat wcześniej.
Spadkobiercy Chucka Berry'ego w końcu pozwali do sądu spadkobierców Johna
Lennona w sprawie "Come Together". Potem pod koniec lat osiemdziesiątych
wybuchła prawdziwa wielka sądowa Plaga Plagiatów. Rozpoczął się sezon
łowiecki na popularnych kompozytorów, który trwa do dziś. Ale prawdziwe
piekło rozpętało się na przełomie stuleci, kiedy wykazano "istotne
podobieństwa" "Ringsong" Brindle'a do jednego z koncertów Corellego.
Istnieje osiemdziesiąt osiem nut. Sto siedemdziesiąt sześć, jeśli ma pan
dostatecznie czułe ucho, żeby wyłapywać ćwierćtony. Proszę dodać pauzy i
tak dalej, różne klucze muzyczne. Proszę wybrać liczbę oznaczającą
maksymalną ilość nut, jaką może zawierać melodia. Nie znam tej liczby dla
maksymalnej możliwej ilości melodii - zbyt wiele zmiennych - ale na pewno
jest wysoka.
Na pewno nie jest nieskończona.
Po pierwsze, zbyt wiele tych zestawień osiemdziesięciu ośmiu nut nie
zostanie odebranych przez ucho ludzkie jako muzyka, jako melodia. Pewnie
więcej niż połowa. Nie nadawałyby się do nucenia, gwizdania, słuchania...
niektóre sprawiałyby słuchaczowi wyraźną przykrość. Kolejna duża grupa
zawierałaby utwory tak podobne do siebie, że praktycznie identyczne; jeśli
ktoś zmieni trzy nuty w "Sonacie Księżycowej", nie stworzy niczego nowego.
Nie znam maksymalnej liczby możliwych do rozróżnienia melodii, chociaż
ponownie mam pewność, że jest wysoka, i ponownie mam pewność, że nie jest
nieskończona. Jest nas szesnaście miliardów, senatorze, więcej niż
wszystkich ludzi żyjących do tej pory. Dzięki naszej technologii ponad
połowa z nas nie musi wykonywać żadnej poważnej pracy; pięćdziesiąt cztery
procent populacji uprawia zawód artysty. Ponieważ syntetyzer jest taki
tani i uniwersalny, większość tych artystów to muzycy, a wielu z nich jest
kompozytorami. Czy pan wie, co to znaczy być kompozytorem w naszych
czasach, senatorze?
- Znam wielu kompozytorów.
- Ilu wciąż pracuje?
- No... trzech.
- Jak często komponują nowe utwory?
Pauza.
- Powiedziałbym, że przeciętnie raz na pięć lat. Hmmm. Nigdy przedtem o
tym nie pomyślałem, ale...
- Czy pan wie, że obecnie dwa z każdych pięciu zgłoszeń copyrightowych do
Wydziału Muzyki są odrzucane przy pierwszym badaniu komputerowym?
Już ponad sto lat temu twarz starego człowieka przestała wyrażać zdumienie
dla celów innych niż teatralne; niemniej Dorothy wiedziała, że nim
wstrząsnęła.
- Nie, nie wiedziałem.
- Skąd miałby pan wiedzieć? Kto miałby o tym mówić? Jednak to fakt.
Kolejnym faktem jest, że kiedy weźmiemy pod uwagę liczbę czynnych zawodowo
kompozytorów, tempo zgłoszeń do Wydziału Muzyki znacząco spada. Mamy
więcej kompozytorów niż kiedykolwiek, ale ich indywidualna produktywność
się zmniejsza. Kto jest najpopularniejszym żyjącym kompozytorem?
- Uch... chyba ten... Vachandra.
- Racja. Tworzył przez ponad pięćdziesiąt lat. Gdyby pan zagrał po kolei
każdą nutę, jaką on napisał, skończyłby pan po dwunastu godzinach. Wagner
napisał sporo ponad sześćdziesiąt godzin muzyki... sam "Pierścień
Nibelunga" ma przeszło dwadzieścia cztery godziny. Beatlesi, zwłaszcza
dwaj kompozytorzy, wyprodukowali ponad dwanaście godzin oryginalnej muzyki
w ciągu niecałych dziesięciu lat. Dlaczego wielcy z dawnych lat byli o
tyle bardziej płodni? Ponieważ mogli znaleźć więcej przyjemnych permutacji
osiemdziesięciu ośmiu nut.
- O cholera! - szepnął senator.
- Teraz wróćmy znowu do lat siedemdziesiątych. Pamięta pan sprawę plagiatu
"Korzeni"? I tuzin następnych? Mniej więcej w tym samym czasie pisarz
nazwiskiem Van Vogt zaskarżył twórców znanego filmu pod tytułem "Obcy" o
plagiat opowiadania napisanego czterdzieści lat wcześniej. Dwaj inni
pisarze, Bova i Ellison, oskarżyli stację telewizyjną o kradzież pomysłu
do serialu. Wszyscy trzej wygrali odszkodowania.
Taki był koniec zasady prawnej, że nie zastrzega się prawa do pomysłu,
tylko do układu słów. Liczba zestawień słów jest skończona, ale liczba
pomysłów jest znacznie mniejsza. Z pewnością można je opowiedzieć na wiele
sposobów... "West Side Story" to genialna przeróbka "Romea i Julii". Ale
była możliwa tylko dlatego, że dramat "Romeo i Julia" stanowił własność
publiczną. Proszę również pamiętać, że spośród nieskończonej liczby
historii możliwych do opowiedzenia wiele będzie złych.
Co do artystów wizualnych... cóż, raz pewien człowiek zademonstrował w
laboratorium zdolność bezbłędnego rozróżniania osiemdziesięciu jeden
odcieni kolorów. Myślę, że to górna granica. Istnieje maksymalna liczba
informacji, które oko potrafi przyswoić, a wiele z nich stanowi
odpowiednik hałasu.
- Ale... ale... ten człowiek podobno nie wahał się nigdy i w żadnych
okolicznościach. A przecież zawsze będą zmiany... zawsze będą nowe
odkrycia, nowe horyzonty, nowe postawy społeczne, które natchną sztukę
nowym...
- Nie tak szybko, jak rodzą się artyści. Słyszał pan o wielkim rozłamie w
literaturze na początku dwudziestego wieku? Główny nurt w zasadzie
porzucił "powieść o ideach" po Henrym Jamesie i zwrócił kolektywną uwagę
na "powieść o ludziach". Wyssali temat całkowicie do połowy stulecia i
wciąż przeżuwają resztki do dzisiaj. Tymczasem jednak niewielka grupa
pisarzy, rozpaczliwie poszukujących czegoś nowego do opisania, nowych
historii do opowiedzenia, stworzyła gatunek zwany fantastyką naukową.
Wydobywali pomysły z przyszłości. Z nieskończonej przyszłości... jak
nieskończone złoża węgla, miedzi i ropy naftowej, którymi wtedy również
dysponowano. Po niecałym stuleciu temat został wyeksploatowany; w
fantastyce naukowej nie pojawił się żaden prawdziwie oryginalny pomysł od
ponad pięćdziesięciu lat. Fantasy zawsze zachwalano jako "literaturę o
nieskończonych możliwościach"... ale istnieje nawet teoretyczna górna
granica dla "świadomie niemożliwego" i szybko się do niej zbliżamy.
- Przecież możemy stworzyć nowe formy sztuki - powiedział.
- Ludzie od dawna próbują tworzyć nowe formy sztuki, sir. Prawie wszystkie
odłożono na bok. Po prostu się nie podobały.
- Nauczymy się je lubić. Cholera, będziemy musieli.
- Pomogą, przez jakiś czas. W ostatnich dwóch stuleciach narodziło się
więcej nowych form sztuki niż przez poprzednie miliony lat... chociaż
żadna w ostatnich piętnastu latach. Symfonie zapachowe, rzeźby dotykowe,
rzeźby kinetyczne, taniec zerograwitacyjny... to żyzne nowe dziedziny,
produkujące stosy nowych copyrightów. Stosy o skończonej wielkości.
Ostateczne wąskie gardło stanowi fakt, że posiadamy tylko pięć zmysłów do
odbioru sztuki, a pięć to skończona liczba. Czy mogę dostać trochę wody?
- Oczywiście.
Starzec pozornie odzyskał swoje zwykłe opanowanie, ale szklanka, która
wysunęła się z poręczy jej fotela, zawierała sok jabłkowy. Dorothy
zignorowała pomyłkę i ciągnęła:
- Ale nie tego się boję, senatorze. Teoretyczna śmierć cieplna ekspresji
artystycznej to coś, do czego może nigdy się nie zbliżymy. Gra załamie się
dużo wcześniej.
Przerwała, żeby zebrać myśli, łyknęła soku. Część jej umysłu zanotowała,
że harmonizuje z powracającym cynamonowym motywem symfonii zapachowej
Bułaczewskiego, która wciąż trwała.
- Artyści od wieków łudzili się, że tworzą coś nowego. Tymczasem nic
takiego nie robią. Oni odkrywają. W samej naturze rzeczywistości istnieje
pewna liczba kombinacji muzycznych tonów, które będą odbierane jako
przyjemne przez ludzki centralny system nerwowy. Przez tysiące lat
odkrywaliśmy je, zakodowane we wszechświecie... i wmawialiśmy sobie, że je
"stworzyliśmy". Tworzenie implikuje nieskończone możliwości, odkrywanie
implikuje skończone możliwości. Myślę, że jako gatunek bardzo źle
przyjęlibyśmy ten niemiły fakt, że jesteśmy odkrywcami, nie twórcami.
Przestała mówić i usiadła bardzo prosto. Nie wiadomo dlaczego bolały ją
stopy. Zamknęła oczy i mówiła dalej:
- Mąż napisał dla mnie piosenkę z okazji naszej czterdziestej rocznicy
ślubu. To była nasza miłość zawarta w muzyce, unikatowa, intymna i
osobista, i najpiękniejsza melodia, jaką słyszałam w życiu. Taki był
szczęśliwy, że ją napisał. Spalił pięć ze swoich ostatnich dziesięciu
utworów jako wtórne, a wszystkie pozostałe komputer odrzucił. Ale ten był
świeży, wyjątkowy... żartował, że moja miłość była mu natchnieniem.
Następnego dnia zgłosił ją do weryfikacji i dowiedział się, że to
popularna melodia z jego wczesnego dzieciństwa i że została już zgłoszona
bez powodzenia czternaście razy od czasu oryginalnej rejestracji. Tydzień
później spalił wszystkie swoje manuskrypty i zabił się.
Milczała przez długi czas, a senator się nie odzywał.
- Ars longa, vita brevis - powiedziała wreszcie. - Przez tysiące lat to
była jakaś pociecha. Ale sztuka jest długowieczna, nie wieczna. "Magia
odchodzi". Pewnego dnia zużyjemy wszystko... jeśli się nie nauczymy
recyklować jej, jak to robimy z innymi skończonymi zasobami. - Jej głos
nabrał mocy. - Senatorze, ten projekt ustawy musi upaść, nawet jeśli będę
musiała rzucić panu wyzwanie. Może nie wygram... ale będę z panem walczyć!
Prawo autorskie nie może obowiązywać dłużej niż przez pięćdziesiąt lat...
po upływie których powinno być usunięte z banków pamięci Urzędu
Copyrightowego. Potrzebujemy dobrowolnej selektywnej amnezji, jeśli
Odkrywcy Sztuki mają pracować dalej bez psychicznego uszczerbku. Trzeba
pamiętać fakty... ale sny? - Zadygotała. - Sny należy zapomnieć po
przebudzeniu. Albo pewnego dnia okaże się, że nie umiemy już śnić. Mając
osiem miliardów artystów czynnych zawodowo przez ponad sto lat życia, nie
możemy już przyznawać jednostkom wiecznego prawa własności do ich odkryć.
Musimy postępować tak, jak rasa ludzka czyniła przez milion lat: zapominać
i odkrywać od nowa. Ponieważ pewnego dnia nieskończona liczba małp
walących w klawiatury nie będzie mogła napisać nic innego, tylko dzieła
zebrane Szekspira. I pewnie nawet nie poznają, kiedy to się stanie.
Teraz skończyła, nie miała nic więcej do powiedzenia. Podobnie jak
symfonia zapachowa, której ostatni motyw rozwiewał się powoli w powietrzu.
Żaden zegar nie tykał, żaden mechanizm nie szumiał. Przez około pół minuty
panowała całkowita cisza.
- Kiedy się żyje dostatecznie długo - powiedział w końcu powoli senator -
to rzeczywiście okazuje się, że nie ma nic nowego pod słońcem. - Poruszył
się w swoim wielkim fotelu. - Kto ma szczęście, umrze wcześniej. Nie
słyszałem nowego świńskiego kawału od pięćdziesięciu lat.
Znowu jakby się wyprostował w fotelu.
- Obalę S. 4217896.
To był wstrząs. Po chwili trochę się rozluźniła i znowu zaczęła oddychać.
Tak wiele emocji walczyło w jej wnętrzu, że ledwie nadążała je
rozpoznawać, zanim przemijały. Nie mogła mówić.
- Co więcej - podjął - nie powiem nikomu, dlaczego to robię. To będzie
początek końca mojej kariery w życiu publicznym, którego nigdy nie
zamierzałem porzucać, ale pani mnie przekonała, że muszę tak postąpić.
Cieszę się i jednocześnie... - jego twarz ściągnęła się z bólu -
jednocześnie gorzko żałuję, że powiedziała mi pani, dlaczego muszę tak
postąpić.
- Ja też, sir - powiedziała cicho, prawie niedosłyszalnie.
Rzucił jej ostre spojrzenie.
- W niektórych rodzajach walki nawet zwycięstwo nie daje satysfakcji.
Tylko dwa gatunki ludzi podejmują taką walkę: głupi i wybitni. Myślę, że
jest pani wybitną osobą, pani Martin.
Wstała, przewracając szklankę z sokiem.
- Bóg mi świadkiem, że wolałabym być głupia! - krzyknęła, tracąc wreszcie
panowanie nad sobą.
- Dorothy! - zagrzmiał.
Drgnęła, jakby ją uderzył.
- Sir? - zapytała odruchowo.
- Nie rozklejaj się! To rozkaz. Tak mocno trzymasz się w garści, że jeśli
raz puścisz, może nigdy się nie pozbierasz.
- I co z tego? - zapytała z goryczą.
Wykorzystywał teraz pełną siłę swojego głosu, tego głosu, który
powstrzymał co najmniej jedną wojnę.
- Do cholery, jak myślisz, ilu przyjaciół ma człowiek w moim wieku?
Myślisz, że umysły takie jak twój często się trafiają? Siedzimy teraz
oboje w tym interesie i dlatego jesteśmy przyjaciółmi. Jesteś pierwszą
osobą od ćwierć wieku, która wyszła z tej windy i naprawdę mnie zadziwiła.
A niedługo, kiedy się rozejdzie, że nie dotrzymałem słowa, ludzie
przestaną wychodzić z tej windy. Myślisz jak ja i nie mogę sobie pozwolić,
żeby cię stracić.
Uśmiechnął się i ten uśmiech wydawał się zmywać całe dekady z jego twarzy.
- Trzymaj się, Dorothy, i będziemy się pocieszać nawzajem w naszej
straszliwej wiedzy. Zgoda?
Prawie przez minutę skupiała się wyłącznie na oddychaniu, regulując i
zwalniając wdechy i wydechy. Potem ostrożnie zbadała swoje emocje.
- Rzeczywiście - stwierdziła ze zdumieniem - łatwiej to znieść... razem.
- Jak wszystko.
Spojrzała na niego, spróbowała się uśmiechnąć i wreszcie jej się udało.
- Dziękuję panu, senatorze.
Odwzajemnił uśmiech i skasował cały zapis ich rozmowy.
- Mów mi Bob.
- Tak, Robercie.
Przełożyła Danuta Górska
SPIDER ROBINSON
Urodził się w 1948 r. w USA, mieszka od 1973 r. w Kanadzie. Debiutował
opowiadaniem "The Guy with the Eyes" (1973), które zapocz1tkowało jego
najpopularniejszy cykl tzw. opowieści klubowych Callahan's Saloon, liczący
osiem tomów humorystycznych powieści, opowiadań i drobiazgów SF i fantasy.
Już w 1974 r. otrzymał nagrodę im. Johna W. Campbella w kategorii
"Najlepszy Nowy Pisarz Roku". Pierwszego Hugona otrzymał w 1977 r. za "Any
Other Name", czyli pierwsze cztery rozdziały z debiutanckiej powieści
"Telempata" (1976). Opowiadanie "Stardance" z 1977 r., napisane wspólnie
z żoną Jeanne, zdobyło Hugona i Nebulę i stało się podstawą powieści
"Gwiezdny taniec" ("F" 10-12/86), której bohaterka dzięki sztuce tańca
wprowadza ludzkość do galaktycznej wspólnoty. Kontynuacje noszą tytuły:
"Starseed" (1991) i "Starmind" (1995). Powieść "Zabójca umysłów" (1982) to
pierwszy tom trylogii akcji poświęconej podróżom w czasie i zbrodniom
przyszłości zdominowanej przez komputery (pozostałych nie wydano w
Polsce). Jedną z jego najlepszych powieści jest "Night of Power" (1985, o
rewolucji Black Power w Nowym Jorku). Krzepki optymizm utworów Robinsona
uczynił zeń następcę Heinleina, pisarza, którego twórczość wysoko sobie
ceni.
"Melancholijne słonie" ukazały się w "Analogu" z czerwca 1982 r. i weszły
w skład dwóch zbiorów: "Melancholy Elephants" (1984) i "By Any Other Name"
(2001).
MSN