Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Robinson Patrick - Arnold Morgan 7 - Tsunami PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
ROBINSON PATRICK
Arnold Morgan #7 Tsunami
Strona 4
PATRICK ROBINSON
Dom Wydawniczy REBIS poleca m.in.
thrillery:
Marcus Wynne
BEZ WYBORU WOJOWNIK W MROKU TOWARZYSZE BRONI
Keith Ablów PRZYMUS
David Baldacci TEN, KTÓRY PRZEŻYŁ
Stephen Coonts
USS AMERICA
HONGKONG
KUBA WOLNOŚĆ
Krzysztof Kotowski
ZYGZAK JAPOŃSKIE CIĘCIE
Steve Martini STAN OSKARŻENIA
Graham Masterton
KATIE MAGUIRE
Strona 5
KONDOR
WYBUCH
PLAGA
Don Passman
WIZJONERKA
Patrick Robinson
USS SEAWOLF
BUNT NA USS SHARK
BARRACUDA 945
Scott Turów
BŁĘDY ODWRACALNE
Vince Flynn
TRZECIA OPCJA David Lindsey
BEZ ROZGŁOSU
Patrick Robinson
TSUNAMI
Przełożył Janusz Szczepański
Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2005
Tytuł oryginału Scimitar SL-2
Copyright © Patrick Robinson 2004 Ali rights resenred
Strona 6
Copyright © for thc Polish cdition by
REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2005
Redaktor Małgorzata Chwałek
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Jacek Pietrzyński
Fotografia na okładce Paul Hanna/ REUTERS/FORUM
Wydanie I
ISBN 83-7301-597-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z 0.0.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail:
[email protected]
www.rebis.com.pl
Strona 7
WAŻNIEJSZE OSOBY
Naczelne dowództwo amerykańskie
prezydent Charles McBride
wiceprezydent Paul Bedford
Cyrus Romney (doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego)
Edward Kennedy (senator, przewodniczący senackiej komisji ds. sil zbrojnych)
Bili Hatchard (szef kancelarii prezydenta)
admirał Arnold Morgan (głównodowodzący operacji „Przypływ")
Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (National Se-curity Agency, NSA)
kontradmirał George R. Morris (dyrektor)
komandor podporucznik James Ramshawe (asystent dyrektora)
Dowództwo sił zbrojnych USA
generał Tim Scannell (przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów)
admirał Alan Dickson (szef operacji morskich) admirał Dick Greening (dowódca Floty
Pacyfiku – CINC-PAC)
admirał Frank Doran (dowódca Floty Atlantyku – CIN-CLANT)
kontradmirał Freddie Curran (dowódca Floty Podwodnej Pacyfiku – COMSUBPAC)
generał Kenneth Clark (dowódca Korpusu Marines) generał Bart Boyce (naczelny dowódca sił
NATO) kontradmirał John Bergstrom (dowódca Sił Specjalnych – SPECWARCOM)
Dowództwo bliskowschodnie
admirał Mohammed Badr (dowódca marynarki wojennej Iranu)
generał Rawi Raszud (naczelny dowódca wydziału operacji wojskowych Hamasu)
kontradmirał Ben Badr (dowódca Barracudy II)
komandor podporucznik Szakira Raszud (oficer nawigacyjny i kierowania ogniem, Barracuda
II)
Strona 8
Wojskowi z innych państw
pułkownik Dae-jung (szef operacji nuklearnych, kompleks Kwanmobong, Koreańska
Republika Ludowo-Demokratyczna)
kapitan Habib Abdu Camara (dowódca marynarki wojennej Senegalu)
Osoby cywilne
profesor Paul Landon (wulkanolog, Uniwersytet Londyński)
Dawid Gawron (ambasador Izraela w Waszyngtonie, były szef Mosadu)
Tony Tilton (prezes Banku Seattle)
Mark Volmer (ambasador USA w Dubaju)
Kathy Morgan (małżonka admirała Morgana)
Strona 9
PROLOG
Czwartek, 8 maja 2008 r., Londyn
Profesor Paul Landon, znany rocznikom studentów Uniwersytetu Londyńskiego pod
pseudonimem „Lawa", wyszedł spiesznie z siedziby Królewskiego Towarzystwa
Geograficznego na mroczną, wysadzaną rzędami drzew, szeroką Exhibi-tion Road, ulicę
największych muzeów stolicy Wielkiej Brytanii, prowadzącą z Hyde Park na południe.
Zatrzymał się na chwilę w bramie wejściowej, która przed nim witała niejednego wielkiego
człowieka: badaczy Antarktyki Scotta i Shackle-tona, zdobywcy Mount Everestu Edmunda
Hillary'ego i kierownika jego wyprawy, lorda Hunta, a przed nimi takie sławy jak Livingstone'a
i Stanleya. Podobnie jak profesor Landon, wszyscy oni byli cenionymi członkami towarzystwa i
w tym samym szacownym budynku też prowadzili serie błyskotliwych „wiosennych" odczytów,
podczas których sala pękała w szwach, a ludzie słuchali jak zaczarowani. Landona od słynnych
poprzedników różniła przede wszystkim tematyka wykładów. Tamci, wielcy odkrywcy,
przedstawiali słuchaczom zapierające dech w piersiach relacje o przetrwaniu człowieka w
ekstremalnych warunkach zimowych; „Lawa" zaś opowiedział zebranym szczegółowo, jak
będzie wyglądał nadchodzący koniec świata. Nie podał oczywiście dokładnej daty; zgodnie ze
zwyczajem geofizyków Landon operował jednostkami czasu równymi stu wiekom.
Nieunikniona katastrofa może nastąpić mniej więcej za siedem tysięcy lat, zakończył, dodając
po krótkiej pauzie: „Ale równie dobrze możemy się jej spodziewać w następny piątek tuż po
obiedzie".
Audytorium, typowe dla Królewskiego Towarzystwa Geograficznego – powściągliwa z natury,
dobrze sytuowana elita
o aspiracjach naukowych – przyjęło odczyt entuzjastycznie. Landon zaplanował go do
najdrobniejszego szczegółu i wygłosił ze swadą, ilustrując doskonale dobranymi rysunkami,
diagramami i krótkimi filmami. Opowiedział o najsilniejszych erupcjach wulkanów na całym
świecie, o niszczących całe połacie wybrzeży falach tsunami i najgroźniejszych trzęsieniach
ziemi. Najwięcej uwagi poświęcił jednak właśnie wulkanom z przeszłości, jak indonezyjski
Krakatau, którego wybuch w 1883 roku zniszczył samą górę, wznoszącą się przedtem na tysiąc
osiemset metrów nad poziom morza, pochłaniając trzydzieści sześć tysięcy ofiar na Sumatrze i
Jawie, albo potężny wulkan w parku Yellowstone w Wyoming, który zasypał magmą i popiołem
Kalifornię, Teksas, a nawet wyspy na Morzu Karaibskim; zdarzyło się to co prawda przed
sześciuset pięćdziesięcioma tysiącami lat, ale w ustach profesora zabrzmiało to jak wydarzenie
sprzed paru miesięcy.
Landon przedstawił też graficzne studium potężnej erup-cji Saint Helens w Kordylierach
Środkowych w stanie Waszyngton, podczas której ogromny bąbel lawy rozerwał północne
zbocze góry, tworząc nowy krater i niszcząc ponad tysiąc kilometrów kwadratowych lasu. Opis
tej katastrofy z 1980 roku pozwolił profesorowi przejść do głównego punktu odczytu:
możliwości powstania tsunami. To japońskie słowo oznacza serię niezwykle wysokich fal
Strona 10
wywołanych przez trzęsienie ziemi lub – co bardziej prawdopodobne – osunięcie się
gigantycznej ilości ziemi i skał w głębiny oceanu na skutek erupcji wulkanu. Landon
skoncentrował się na potencjalnym zagrożeniu podobnym zjawiskiem na południowo-za-
chodnim wybrzeżu Palmy w archipelagu Wysp Kanaryjskich, wyrastającej z głębokich wód
Atlantyku o czterysta sześćdziesiąt kilometrów od południowego wybrzeża Maroka. Powiedział
słuchaczom, że olbrzymi złom skalny, długi na kilka kilometrów i leżący akurat nad linią uskoku
tektonicznego, w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat osunął się o kilka metrów wzdłuż podłoża, a
gdzieś pod tym niepewnie posadowionym bazaltowym kolosem kipi jądro wielkiego wulkanu
Cumbre Vieja.
–Kiedy on wybuchnie, runie wszystko – oznajmił profesor. – Kilka do kilkunastu kilometrów
sześciennych skały
odpadnie od zachodniego stoku wulkanu i uderzy w wody Atlantyku z prędkością ponad
trzystu kilometrów na godzinę, osuwając się coraz szybciej wzdłuż dna, być może osiągając w
końcu szybkość odrzutowca. Proszę państwa, mówię tu o jednym z największych osuwisk w
ciągu ostatniego miliona lat. W grę wchodzi kompletne zniszczenie całej południowo-zachodniej
części wyspy Palma.
Audytorium – byli oficerowie armii i marynarki wojennej, akademicy, spadkobiercy starych
rodów ziemiańskich, którzy zawsze żywo się interesowali podobnymi problemami naukowymi –
słuchali z szeroko otwartymi oczyma, jak profesor wyjaśnia mechanizm tworzenia się
olbrzymiej fali o kilkusetmetrowej długości (odległości między kolejnymi wierzchołkami),
mknącej od dna ku powierzchni oceanu i rozprzestrzeniającej się we wszystkich kierunkach z
prędkością rzędu ośmiuset kilometrów na godzinę. Na otwartym morzu jej wysokość nie
przekracza jednego metra, natomiast gdy wpada na płytsze akweny, zaczyna się szybko
wypiętrzać, a przy samym wybrzeżu może się zamienić w wodny wał sięgający kilkudziesięciu
metrów. Landon plastycznie opisał katastrofalne skutki takiej fali. Zniszczeniu uległyby wielkie
połacie lądu w zachodniej Afryce, Hiszpanii, Francji i południowej Anglii, a w ciągu dziewięciu
godzin od erupcji wulkanu fala dotarłaby na drugą stronę Atlantyku i zmiotłaby całe Wschodnie
Wybrzeże USA.
–Jeśli wybuchnie Cumbre Vieja, tak się właśnie stanie -powtórzył Landon. – Rzadko
występujące, straszne tsunami. Obliczenia wykazują, że kilka potężnych fal, wciąż mierzących
około pięćdziesięciu metrów wysokości, wpadnie na ograniczone akweny przy dolnym
Manhattanie. Już pierwsza z nich nie pozostawi kamienia na kamieniu z okolic Wall Street.
Następna po tak przygotowanym gruncie wedrze się głębiej, nawet na kilkanaście przecznic od
linii nabrzeży. Po niej runą następne, wciąż ponadtrzydziestometrowe, aż wreszcie cały Nowy
Jork legnie w gruzach. Największe tsunami w całej znanej nam historii, a wszystko z powodu
jednego wulkanu.
Paul Landon, jeden z najwybitniejszych wulkanologów na świecie, był profesorem
Uniwersytetu Londyńskiego i dyrek-
Strona 11
torem Benfield Greig Geohazard Research Centre, uczelnianego ośrodka zajmującego się
naturalnymi katastrofami i zagrożeniami. Pracował często na stokach dziesiątek
najniebezpieczniejszych wulkanów świata, nieraz trafnie przepowiadając groźne erupcje.
Zasłużył sobie na swój pseudonim; jego umiejętności określania temperatury i „zamiarów"
magmy dorównywał tylko jego talent krasomówczy. Miał teraz czterdzieści cztery lata i był u
szczytu kariery; jego wykłady cieszyły się niesłabnącym powodzeniem na całym świecie. Był
mężczyzną średniego wzrostu o jasnoniebieskich oczach; ubierał się zgodnie z uniwersalną
modą akademicką: tweedowa sportowa marynarka, kraciasta koszula i uniwersytecki krawat.
„Lawa" mieszkał z żoną Vałerie, prawniczką z City, pod Londynem, w Buckinghamshire. Ich
dwaj synowie – starszy miał piętnaście lat, młodszy czternaście – zgodnie uważali ojca za
cokolwiek zwariowanego; trudno się było spodziewać innej reakcji, skoro niemal każdego dnia
ich młodego życia słyszeli, że koniec świata nastąpi prawdopodobnie za tydzień. Sceptycyzm
potomstwa w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał profesorowi Landonowi – jak wielu jego
kolegów, żył we własnym świecie i był odporny na wszelką krytykę. Krocząc teraz śladami
wielkich poprzedników, oceniał w myśli swoje dzisiejsze wystąpienie. Dobrze wiedział, że
przykuł uwagę całego audytorium. Nie był jednak świadomy obecności jednego szczególnego
obserwatora.
Zagubiony wśród zasłuchanych ludzi dwudziestotrzyletni palestyński bojownik Ahmed Sabah
pilnie notował, zważając na każde słowo prelegenta i każdy pokazywany przezeń wykres czy
rysunek. Po odczycie Ahmed wyszedł jeden z pierwszych, a teraz spokojnie czekał w mroku po
południowej stronie sąsiadującej z siedzibą Królewskiego Towarzystwa Geograficznego
słynnej sali koncertowej, Royal Albert Hali.
„Lawa" szedł ulicą Kensington Gore. Akurat kiedy wkraczał na dziedziniec tego przybytku
muzyki, nazwanego na cześć małżonka królowej Wiktorii, z bram Albert Hali po koncercie
poświęconym popularnym zespołom z lat osiemdziesiątych zaczęło się wysypywać kilka tysięcy
fanów. Upłynęły jeszcze cztery minuty, zanim Landon znalazł się na szczycie długich, szerokich
schodów prowadzących ku ciemnej uliczce
Strona 12
10
na tyłach sali koncertowej. W tym samym kierunku podążał tłum młodych ludzi i po chwili
profesor był otoczony ze wszystkich stron. U stóp schodów zauważył czarnego rangę rovera z
wyłączonymi światłami, nieprzepisowo zaparkowanego przy krawężniku i zwróconego w
niewłaściwym kierunku. Za kierownicą nie było nikogo.
W tym momencie Ahmed Sabah i jego dwóch kolegów zaatakowali go od tyłu. Wprawnie
zarzucili Landonowi worek na głowę, chwycili go z obu stron i brutalnie pociągnęli po kilku
ostatnich stopniach prosto ku tylnym drzwiom czekającego pojazdu. Profesor nie miał
możliwości się opierać czy nawet krzyknąć. Głos z obcym akcentem syknął mu do ucha: „Bądź
cicho, jeśli chcesz żyć!" Na plecach, gdzieś w okolicy lewej nerki, czuł nacisk czegoś, co mogło
być tylko dużym nożem.
Zadziwiające, jak ten ludzki rój mógł nie zauważyć, co się dzieje. Każdy musiał być zajęty
myślą o jak najszybszym powrocie do domu, wypatrując wolnych taksówek, spiesząc się na
przystanek autobusowy czy stację metra South Ken-sington. Nikt nie zwrócił uwagi na ten
incydent, nawet dwaj patrolujący tę okolicę policjanci z psem o imieniu Roger, których porwał
ze sobą tłum fanów. Znajdowali się akurat na szczycie schodów, dziewięć metrów powyżej
miejsca akcji grupy Sabaha. Wierni współczesnemu etosowi londyńskiej policji nie spostrzegli
przestępstwa, za to natychmiast zainteresowali się nieprawidłowo zaparkowanym samochodem.
Brnęli przez ciżbę, gotowi zatrzymać kierowcę, a ich ręce już sięgały po wypróbowany „w
boju" alkomat.
Kiedy dotarli w pobliże rangę rovera, miejsce za kierownicą było już zajęte. Siedział na nim
były major SAS Ray Kerman, obecnie znany jako generał Rawi Raszud, najwyższy dowódca sił
bojowych Hamasu, najprawdopodobniej najgroźniejszy obecnie i najbardziej poszukiwany
terrorysta świata*. Niecierpliwie nacisnął pedał gazu; silnik zawył na wysokich obrotach, a
zaskoczony policjant spuścił psa ze
* O metamorfozie majora i jego późniejszych wyczynach opowiada poprzednia powieść
Patricka Robinsona, Barracuda 945, Rebis 2004. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Strona 13
11
smyczy. Masywny owczarek dopadł samochodu w dwóch susach, celując zębami w ramię
kierowcy za otwartym oknem. Nie zdążył. Siedzący za Rawim Ahmed Sabah krótką serią z
kałasznikowa z tłumikiem rozłupał mu czaszkę. Biegnący za psem pierwszy z policjantów nie
mógł uwierzyć własnym oczom. Zatrzymał się jak wryty o trzy metry od rangę rovera,
wlepiając oczy w martwe ciało zwierzęcia.
Pistolet maszynowy Ahmeda odezwał się znowu trzema głuchymi pyknięciami. Na czole
policjanta wykwitł rząd krwawych kropek. Nie żył już, gdy padał na wznak na ziemię.
Drugi członek patrolu, widząc nieruchomego psa, ale jeszcze nie zauważywszy, co się stało z
kolegą, instynktownie rzucił się ku kierowcy. Spóźnił się jednak. Generał był już na trotuarze.
Schwycił policjanta za wyciągniętą prawą rękę i jednym płynnym ruchem rzucił nim w dół,
prosto w otwarte drzwi pojazdu. W następnej chwili złapał go za gardło i przycisnął mu głowę
do środkowego słupka karoserii. Ahmed Sabah pchnął silnie drzwi, łamiąc policjantowi kość
czołową. Rawi podrzucił nieszczęśnika z powrotem do pozycji pionowej i nasadą prawej dłoni
zadał ów klasyczny cios śmierci, wypraktykowany przez SAS, wbijając odłamek kości prosto w
mózg ofiary.
Grupa bojowa Hamasu ćwiczyła tę operację tygodniami; kiedy nadszedł jej termin, nie było
błędów. Zaskoczyła ich obecność psa policyjnego, ale tylko na chwilę. Od ataku na profesora
Landona do odjazdu rangę rovera upłynęło zaledwie siedemnaście sekund. Terenowy samochód
zawrócił i wciąż ze zgaszonymi światłami ruszył ku Exhibition Road. Oszołomiony więzień na
jego tylnym siedzeniu nie miał pojęcia, że zostały za nimi trupy.
Kolejne pięć minut minęło, zanim parę osób w rozgrzanym koncertem tłumie zdało sobie
sprawę z tego, co zaszło. Nie, psisko nie ucięło sobie drzemki na środku chodnika. Owszem, ta
ciemna plama to naprawdę krew. Policjant leżący na wznak rzeczywiście został zastrzelony, a
ten drugi, z twarzą w rynsztoku, nie jest pijany, tylko nie żyje. To się rzeczywiście zdarzyło, w
miejscu jak najbardziej publicznym, tuż pod Royal Albert Hali. W końcu, po ponad siedmiu mi-
Strona 14
12
nutach od zajścia, ktoś zadzwonił z telefonu komórkowego na londyński numer alarmowy 999.
Niemal drugie tyle upłynęło, zanim na miejsce zbrodni dotarły dwa radiowozy. Generał Raszud i
jego ludzie zdążyli w tym czasie zmienić samochód i spokojnie jechali przez zachodnie
dzielnice Londynu do bezpiecznej jak bank szwajcarski kryjówki w domu należącym do kilku
muzułmanów w przedmiejskim Houn-slow. Landonowi skrępowano ręce taśmą klejącą, nie
zdjęto też worka z głowy. Siedział wciśnięty między dwóch najgroźniejszych islamskich
terrorystów świata, zupełnie zdezorientowany. Kiedy ze strachem pytał, o co chodzi,
przekonany, że padł ofiarą pomyłki, usłyszał cichą, lecz stanowczą odpowiedź: „Proszę milczeć,
profesorze Landon. Chcemy tylko z panem porozmawiać, a potem będzie pan wolny".
Nie była to prawda. „Lawa" już w tej chwili za dużo wiedział.
Dwa ambulanse zabierały już zwłoki zamordowanych policjantów do szpitala St. Mary's w
Paddington. Pracownicy RSPCA* ładowali na furgon Rogera, a policja gorączkowo szukała
świadków przestępstwa. Nikt jednak nie słyszał strzałów, nikt nie widział samego ataku na obu
policjantów. Nie dało się ustalić marki samochodu terenowego, którym mogli się posługiwać
sprawcy, nie znalazł się też nikt, kto by zapamiętał jego numery. Ktoś twierdził, że samochód
odjechał bez świateł, skręcając w prawo, w Exhibition Road. Ktoś inny widział, że wóz skręcił w
lewo. Nie było nawet odrobiny informacji o wyglądzie jego kierowcy i ewentualnych pasażerów.
Był to najbrutalniejszy mord na londyńskich policjantach od niemal pół wieku, kiedy
gangsterzy zastrzelili trzech „bob-bych" w Shepherd's Bush, kilka kilometrów na zachód od
Albert Hali. Wówczas jednak dochodzeniowcy bardzo szybko domyślili się tożsamości
sprawców; tym razem było zupełnie inaczej – brakowało poszlak, świadków i przede wszystkim
* Royal Society for Preventing Cruelty to Animals – Królewskie Towarzystwo Zapobiegania
Okrucieństwu wobec Zwierząt, działające w Wielkiej Brytanii, Australii i Nowej Zelandii.
Strona 15
13
motywów. No i oczywiście nikt nie miał pojęcia, że w samochodzie, którym mordercy uciekli,
znajdowała się ofiara porwania – znany naukowiec.
Przesłuchanie profesora Landona zaczęło się o pierwszej w nocy. Zdjęto mu worek z głowy,
rozwiązano ręce, posadzono za dużym stołem w pokoju o białych ścianach bez okien i podano
kubek kawy. Przy drzwiach stali dwaj strażnicy z ka-łasznikowami, wyglądający na Arabów,
ubrani w jednakowe dżinsy, krótkie brązowe kurtki skórzane i czarne wysokie buty. Przed
profesorem siedział barczysty mężczyzna w marynarce, który sprawiał wrażenie brytyjskiego
oficera. On również miał rysy bliskowschodnie, ale jego głos i ton mogły być tylko wytworem
dobrej angielskiej szkoły publicznej.
Tematem rozmowy były wulkany.
–Ile prawdziwych erupcji wystąpiło na świecie w ostatnich latach?
–Od dwutysięcznego roku około stu, może trochę więcej.
–Może pan wymienić kilka większych?
–Oczywiście. Montserrat na Antylach, Karangetang w Indonezji… San Cristobal w
Nikaragui… Tangkubanparahu na Jawie… co najmniej trzy na Kamczatce… Fuego w
Gwatemali… włoski Stromboli… podwodna góra Kavachi w archipelagu Wysp Salomona…
wyspa Chuginadak na Alasce…
–Ile odnotowano w ciągu ostatniego roku?
–Ma pan na myśli poważniejsze wybuchy czy także zwykłe pomruki?
–Chodzi mi o wybuchy.
–No, przede wszystkim Colima w Meksyku, Etna, Fuego, te trzy na Kamczatce… do tego
Killauea na Hawajach, Ma-man w Papui-Nowej Gwinei… Soufriere na Montserrat… Saint
Helens w stanie Waszyngton też dał o sobie znać… Było też kilka groźnych tąpnięć na
Wyspach Kanaryjskich. Te były najpoważniejsze.
–Z powodu tsunami?
–Oczywiście.
Około siódmej rano profesor zaczął się poważnie niepokoić. Za godzinę powinien być w swoim
biurze we wspaniałym budynku Benfield Greig na Gower Street. Był w końcu
14
Strona 16
jednym z najważniejszych profesorów na wydziale geologicznym i jego nieobecność z
pewnością zostanie zauważona. Tymczasem nieznajomy nie przestawał zadawać pytań;
Landon nie miał wyboru i musiał na nie odpowiadać.
–Czego potrzeba do spowodowania wybuchu aktywnego wulkanu? Dużej bomby? Może kilku
rakiet cruise wycelowanych w krater?
–To zależy. Na przykład na Montserrat po zachodniej stronie wyspy magma leży bardzo
płytko pod powierzchnią. Niewykluczone, że dałoby się doprowadzić do erupcji za pomocą
zwykłego granatu ciśniętego w odpowiednie miejsce. Ten wulkan właściwie nie przestaje
wybuchać przez ostatnie pięć lat.
–A Saint Helens?
–Tam już byłoby trudniej. Ale w ostatnich miesiącach bywały tam niewielkie erupcje i sporo
wstrząsów. Trzeba też pamiętać, że kiedy Saint Helens wybuchł w 1980 roku, siła eksplozji
była tak wielka, że można by ją porównać do czterech Hiroszim na sekundę. Teraz ten wulkan
jest bardzo niebezpieczny i z każdym dniem sytuacja się pogarsza. Powiedziałbym, że gdyby ze
cztery rakiety uderzyły we właściwe miejsce na wrażliwym południowym stoku, niemal na
pewno polałaby się lawa.
–A Cumbre Vieja?
–Pyta pan o możliwość wywołania tsunami, o jakim mówiłem na odczycie? Żadna
konwencjonalna eksplozja nie oderwałaby tej skały od podłoża. Musiałby wybuchnąć wulkan. A
do tego trzeba by broni jądrowej.
–To znaczy prawdziwej bomby?
–Nie, nie. Nie aż tyle. Ale wspominał pan o cruise'ach. Jeżeli miał pan na myśli rakiety
średniego zasięgu, nie balistyczne, to sądzę, że przeciętnej mocy głowica jądrowa mogłaby
wybić wystarczająco dużą dziurę, aby uwolnić magmę.
–I to spowodowałoby osunięcie się skały do oceanu?
–Nie. Sama eksplozja to za mało. Widzi pan, głęboko pod tą linią wulkanów na południu Palmy
zalega ogromna ilość wody. Uwolnienie się prącej ku powierzchni magmy wytwarza w skałach
ogromne ilości energii cieplnej. Gwałtownie podgrzewa ona kilkanaście kilometrów
sześciennych wody,
Strona 17
15
która zaczyna wrzeć i się rozszerza. To właśnie rozsadzi górę i najprawdopodobniej zepchnie
całą południowo-zachodnią część Palmy do oceanu. Osuwisko na skalę, jakiej ziemia nie
widziała od miliona lat.
–Gdyby więc posłać rakietę jądrową w czułe miejsce wulkanu Cumbre Vieja, o którym pan
wczoraj mówił, że jest jednym z najaktywniejszych, powinna ona przebić się przez skały i
eksplodować dopiero głęboko pod ziemią?
–Właśnie. Musiałaby pokonać warstwy powierzchniowe, pod którymi uwięziona jest magma, i
dopiero potem wybuchnąć. Uwolnione ogromne masy lawy wytrysnęłyby wówczas do atmosfery,
podziemne jeziora zagotowałyby się i w okamgnieniu zamieniły w parę. Dopiero to
spowodowałoby roz-padnięcie się całego łańcucha górskiego.
Rawi Raszud patrzył na profesora Landona z aprobatą. Oto człowiek, który jak ekspert znał
się na eksplozjach, tak naturalnych, jak i wywołanych ludzką ręką, całkowicie pochłonięty swą
dziedziną. Nie zastanawiał się nad konsekwencjami, ale mówił szczerze, jak przystało na
naukowca, i bardzo konkretnie. Kierunek, w jakim zdążała ta rozmowa, najwyraźniej go nie
niepokoił, podobnie zresztą jak osoba przesłuchującego, którego bez trudu można było
zakwalifikować jako terrorystę. Dla Landona liczyła się jedynie nauka. Tak, generałowi
Raszudowi podobał się ten człowiek. Szkoda…
–Dziękuję, profesorze – powiedział. – Naprawdę bardzo dziękuję. Zjemy teraz śniadanie, a
później wrócimy do naszej rozmowy…
ROZDZIAŁ 1
Czwartek, 8 stycznia 2009 r. Biały Dom, Waszyngton
Gabinet świeżo upieczonego prezydenta z partii demokratycznej, który zwyciężył w
wyborach z minimalną przewagą nad swym przeciwnikiem, wprowadzał się do zachodniego
skrzydła Białego Domu. Dla ich republikańskich poprzedników, z wyjątkiem samego
ustępującego prezydenta, który z góry wiedział, że z końcem swej drugiej kadencji i tak musi
odejść, był to istny dramat. Oddanie władzy w ręce ludzi, których ci wojskowi i polityczni
wyjadacze uważali za „bandę naiwnych, niedoświadczonych, dupowatych liberałów" pod wodzą
młodego idealisty z Rhode Island, ledwo zdolnego do utrzymania się na porządnym
kierowniczym stanowisku, było czymś nie do pomyślenia.
Ten dzień zaś był chyba najgorszy ze wszystkich. Admirał Arnold Morgan, doradca byłego
prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, opuszczał Biały Dom po raz ostatni –
przechodził na emeryturę. Jego masywne, dziewiętnastowieczne biurko rodem z marynarki
wojennej było już opróżnione i wyniesione, pozostało jeszcze tylko kilka pożegnań. Drzwi do
gabinetu były szeroko otwarte i admirał, któremu towarzyszyła jego niepokojąco piękna
Strona 18
sekretarka Kathy O'Brien, był gotów do wyjścia. Żegnających było kilku: sekretarz stanu
Harcourt Travis, przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów generał Tim
Scannell, szef operacji morskich admirał Alan Dickson, dyrektor Agencji Bezpieczeństwa
Narodowego kontradmirał George Morris i jego osobisty asystent, komandor porucznik James
Ramshawe. W ostatnich kilku latach wszyscy oni uczestniczyli na szczeblu dowodzenia w
najbrutalniejszych tajnych operacjach, ja-
Strona 19
17
kie kiedykolwiek podejmowały siły zbrojne USA. Ich oddanie dla Arnolda wyrosło na gruncie
licznych sukcesów na arenie międzynarodowej, zawdzięczanych niemal wyłącznie sile jego
intelektu.
Tak jak Cezara, admirała Morgana nie dało się kochać (ta sztuka udała się tylko Kathy), ale
nikt nie znał się równie dobrze na zawiłościach polityki międzynarodowej, pociąganiu za
właściwe sznurki, pokerowych zagraniach, makiawelicz-nej propagandzie, politycznym
szantażu, groźbach i ripostach; nikt też nie potrafił tak planować ściśle tajnych operacji
militarnych. We wszystkim tym był wirtuozem, popychanym do działania przez niezachwiany
patriotyzm. Podczas swoich rządów w Białym Domu budził strach w najpotężniejszych ludziach
na świecie, przechytrzał ich, wodził za nos, a kiedy trzeba, grał ostro. Jego credo brzmiało:
walczyć uparcie i nie opuszczać miecza, dopóki się nie zwycięży. Bohaterami Morgana byli
generałowie Douglas MacArthur i George Patton. Teraz admirał odchodził, pozostawiając
swych waszyngtońskich przyjaciół niepocieszonych, przekonanych, że drugiego takiego
człowieka już ziemia nie wyda.
W najbliższych tygodniach wielu spośród wysoko postawionych cywilnych polityków też
będzie musiało odejść z Białego Domu, ustępując demokratom, ale nikogo nie potraktowano
równie upokarzająco jak admirała Morgana. Zadzwoniła do niego niejaka panna Betty Ann
Jones, liberał z Południa, która nigdy przedtem nie była w Waszyngtonie, i oznajmiła:
„Prezydent McBride uważa, że lepiej będzie, jeśli pan od razu poda się do dymisji, ponieważ
nie sądzi, aby dobrze się mu z panem pracowało". Arnoldowi nie trzeba było tego powtarzać
dwa razy. Pięć minut później podyktował Kathy krótkie pisemko z rezygnacją, a po dalszych
pięciu minutach oboje zajęci byli ustalaniem daty ślubu, skoro przestała istnieć dotychczasowa
przeszkoda w postaci jego pracy na stanowisku doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa
narodowego. Na pożegnalnej kolacji w ich ulubionej restauracji w Georgetown sekretarz stanu
Travis zjawił się przy stoliku, z teatralną przesadą nucąc melodię „Te weselne dzwony rozbiły
mą starą paczkę". Wkrótce i on miał wrócić na etat profesora na Harvardzie. Z kręgu
najbliższych współpracow-
Strona 20
18
ników admirała na posterunku mieli pozostać tylko wojskowi, choć już pod nowym
zwierzchnikiem.
Admirał Morgan stanął u wielkich dębowych drzwi swego biura, zawahał się przez moment i
krótko skinął głową, jakby na pożegnanie pustego gabinetu, po czym wyszedł na korytarz, do
czekających kolegów. Uśmiechnął się trochę z musem i rzekł:
–Panowie, będę zaszczycony, jeśli zechcecie podać mi rękę.
Kolejno wymieniali słowa pożegnania, żywo czując więź wzajemnego zaufania, jaka przez
lata połączyła ich z odchodzącym. Jako ostatni podszedł do Arnolda najmłodszy z nich,
komandor porucznik Ramshawe, którego admirał zaczął traktować niemal jak syna.
–Będzie mi ciebie brakowało, Jimmy.
–I mnie pana też, sir – odrzekł Ramshawe. – Nawet pan nie wie jak bardzo.
–Dzięki, chłopcze.
Morgan, jak zwykle elegancki w ciemnopopielatym garniturze, lśniących czarnych butach,
niebieskiej koszuli i w krawacie Akademii Marynarki Wojennej, obrócił się na pięcie i ruszył
przed siebie korytarzem. Szedł wyprostowany, sprężystym krokiem i pełen godności, trzymając
pod rękę Kathy O'Brien. Nie sprawiał wrażenia człowieka żegnającego się z czynnym życiem
zawodowym, ale młodego oficera, dopiero co powołanego pod sztandar. Na ścianach wisiały tam
portrety kolejnych prezydentów Stanów Zjednoczonych. Mijając podobiznę Eisenhowera,
admirał skinął mu głową po wojskowemu, jak to zawsze czynił. Przez głowę przelatywały mu
tysiące wspomnień z długich lat służby dla kraju, na wszystkich szczeblach i w najróżniejszych
wcieleniach: dowódcy okrętu nawodnego… dowódcy atomowego podwodniaka bazującego w
Norfolk… szefa wywiadu marynarki… dyrektora Agencji Bezpieczeństwa Narodowego… a
wreszcie prawej ręki chwiejnego republikańskiego prezydenta, który pod koniec kadencji już
zapomniał, co to znaczy lojalność i patriotyzm. Nie szkodzi; Arnold Morgan miał tych
przymiotów za dwóch.
Sunąc przez dobrze sobie znane korytarze zachodniego skrzydła, admirał znów słyszał w
wyobraźni szum fal rozci-
19
nanych przez dziób okrętu wychodzącego w morze… metaliczny łoskot łańcucha
kotwicznego… zwięzłe komendy szefa okrętu… a także okrzyki dawno poległych komandosów
z Na-vy SEALs, których nigdy nie poznał, a którzy zginęli, wykonując jego rozkazy.
Dyscyplina i posłuszeństwo – taka była ich dewiza, taką kierował się też on… zazwyczaj.