Robinson Derek - Pustynny ogień
Szczegóły |
Tytuł |
Robinson Derek - Pustynny ogień |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Robinson Derek - Pustynny ogień PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Robinson Derek - Pustynny ogień PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Robinson Derek - Pustynny ogień - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
1
Strona 2
przełożył:
Stanisław Głąbiński
VARIA APD
Warszawa 1993
2
Strona 3
Projekt okładki:
Studio Kurczak;
ilustracja
Jerzy Kurczak
Redakcja:
Renata Duczyńska - Surmacz
Korekta:
Janina Słonimska
tytuł oryginału:”A Good Clean Fight”
Copyright © 1993 by Derek Robinson
Copyright © 1993 for the Polish edition by Varia - APD
Copyright © for the Polish translation by Stanisław Głąbiński
Wydawnictwo:
VARIA-APD
Warszawa, ul. Hoża 63/67,
Tel/Fax: 625 - 62 - 54, Tel. 625 - 63 - 44
Skład:
Incorp S.C, Warszawa,
TeL/Fax: 20 - 82 - 45
Druk i oprawa:
Wojskowa Drukarnia w Łodzi
90 - 520 Łódź,
ul Gdańska 130,
Tel. 36 - 82 - 32
3
Strona 4
4
Strona 5
5
Strona 6
Rozdział I
Zwiad
Jak dobrze było żyć, być młodym i tego pamiętnego
kwietnia 1942 latać Messerschmittem 109 startującym z
lotniska Barce.
Barce znajduje się w Libii, blisko luksusów, jakie
oferuje Benghazi, a wystarczająco daleko od linii Gazala,
która przebiega o kilkaset mil na wschód, od Tobruku. Za
niewidoczną linią Gazala, gdyż istniejącą wyłącznie na
mapie, a stanowiły ją pola minowe, znajdował się wróg:
Anglicy, Australijczycy, Nowozelandczycy, Rodezyjczycy,
faceci z Afryki Południowej i z Indii. Tak więc, jeśli
stacjonowałeś w Barce, mogłeś czuć się bezpiecznie pod
warunkiem, że byłeś pilotem Me 109, latałeś każdego dnia
(treningi, ćwiczenia, pozorowane walki, próbne strzelanie)
a więc robiłeś wszystko to, co trzymało cię w formie.
Kiedy wylądowałeś, mogłeś kąpać się w morzu lub jechać
do Benghazi na obiad. To było dobre życie. Każdy dzień
zapowiadał się interesująco, każda noc pozwalała na
odpoczynek. Oczywiście wszystko to niedługo mogło się
skończyć. Jeszcze jedno uderzenie Afrika Korps i Rommel
wkroczy do Aleksandrii. A gdzie wtedy będą Brytyjczycy?
Zapewne w Indiach. To znaczy poza zasięgiem Me 109,
nawet jeśli ma zapasowe, odrzucane baki.
Jedyny minus Barce (i kilkunastu innych lotnisk
leżących wzdłuż wybrzeża, pomiędzy Benghazi a
Tobrukiem), to ciągnący się zaraz na południu łańcuch
górski o nazwie Dżebel el Akhdar. Co prawda są to raczej
łagodne wzgórza, lecz przy gwałtownej zmianie pogody - a
6
Strona 7
w tej części Afryki potrafi lać jak z cebra - najmniejszy
błąd w nawigacji powodował, że już szturmowało się
wapienne zbocza Dżebel. Jeszcze nikomu nie udało się ich
pokonać, ale liczne wraki maszyn świadczyły o tym, że
wielu takie próby podejmowało.
***
Kapitan Lampard i sierżant Davis trafili na taki właśnie
wrak leżący tuż pod szczytem skarpy, usiedli w cieniu tego,
co pozostało ze skrzydła i patrzyli w dół, na Barce. Było
południe i grzało niemiłosiernie. Lampard rozmyślnie
wyszedł ze znajdującego się o osiem kilometrów obozu o
takiej porze, by znaleźć się na szczycie pasma wzgórz w
południe. Był przekonany, że o tej godzinie nikomu nie
przyjdzie do głowy, by przyglądać się górom. A nawet
gdyby ktoś przypadkiem spojrzał, to i tak zostanie
oślepiony przez afrykańskie słońce.
Siedzieli i przez lornetki przyglądali się uważnie
lotnisku, a krążąca wokół nich chmara much właziła im w
nosy, w uszy, wpychała się w usta.
- Widzisz te druty? - zapytał Lampard.
- Oczywiście, normalka. - Sierżant wypluł jakąś
szczególnie naprzykrzającą się muchę. - Przetniemy bez
kłopotów.
- Może w środku puścili drut od alarmu. Przetniesz i
zacznie dzwonić.
- Wątpię - Davis wzruszył ramionami. - Popatrz jakie to
ogrodzenie jest długie. Całe kilometry. Ile to musiało
kosztować.
Lampard ocenił uważnie odległość, wreszcie mruknął:
- Może, zresztą wszystko jedno. Tam jest przerwa w
7
Strona 8
ogrodzeniu. Widzisz? Po prawej.
Davis spojrzał we wskazane miejsce. Było tuż koło
szosy ciągnącej się wzdłuż wybrzeża. Właśnie jakaś
ciężarówka zjechała z drogi i przez otwór w ogrodzeniu
wjeżdżała na teren lotniska.
- Cóż za kretynizm - ocenił pracę Niemców. - Po jaką
cholerę ciągnąć kilometrami ogrodzenie z drutu, by
pozostawić taką dziurę? Niewiarygodne.
- Może jest zamykane na noc? - zastanawiał się
Lampard.
- Nie widzę zapasowych drutów, którymi mieliby to
robić. Nie ma też straży. Fuszerka. Wcale nie pasuje do
Niemców. - Davis był perfekcjonistą i wszelkie niedoróbki
wyprowadzały go z równowagi, nawet jeśli robili to
Niemcy.
Lampard przestał obserwować przerwę w ogrodzeniu, i
przeniósł wzrok na środek lotniska, gdzie przed hangarami
właśnie zatrzymywał się wielki wóz sztabowy, alfa romeo
z opuszczonym dachem. Z wozu wygramoliło się trzech
oficerów i wyskoczył pies. Był ogromny, prawie wielkości
kucyka. Biegał dookoła wozu, wreszcie podskoczył do
jednego z oficerów, wspiął się na niego przednimi łapami i
polizał go w twarz. Ten cofnął się, a pies opadł na cztery
łapy. Lampard widział, że pozostali oficerowie śmiali się, a
jeden z nich nawet zaklaskał w ręce. Oczywiście nie słyszał
żadnego dźwięku. Polizany po twarzy pogroził psu pięścią,
a ponieważ pies się cofał, doskoczył do niego i wymierzył
mu kopniaka w zadek.
- Widziałeś Davis? - zdumiał się Lampard. - Najechali
na Polskę, a teraz, w Afryce, kopią psy. Takim trzeba dać
ostrą nauczkę.
8
Strona 9
Wstali i obchodząc wrak samolotu ruszyli w kierunku
szczytu wzgórza.
- Ile to teraz może kosztować? - zastanawiał się Davis
wskazując głową na wrak maszyny.
- Z dziesięć tysięcy funtów. A jak doliczysz koszty
transportu, co najmniej dwadzieścia.
- To tam, na dole musi stać towaru za prawie pół
miliona. Mam nadzieję, że są ubezpieczeni. - Davis rzucił
ostatnie spojrzenie w dół, na lotnisko. W chwilę potem
maszerowali, bo Lampard nie uznawał kroku spacerowego.
On albo leżał, albo się spieszył.
***
Wrócili w to samo miejsce o dziesiątej wieczorem, w
towarzystwie porucznika Dunna i dwóch kaprali, Pococka i
Harrisa. Wszyscy w mundurach armii brytyjskiej,
potwornie zakurzonych pustynnym piaskiem butach i
czarnych, włóczkowych czapeczkach na głowach. Brodaci i
opaleni na mahoń, co powodowało, że ich twarze
rozmazywały się w ciemności. Każdy miał plecak,
rewolwer i sześć granatów za pasem, jedynie Lampard -
pistolet maszynowy. Noc była ciemna, bezksiężycowa.
Widziane ze szczytów wzgórz lotnisko Barce przypominało
płaski placek. Nie widać było prawie nic. Nawet droga
nadbrzeżna niknęła w ciemnościach.
Lampard znalazł jakąś ścieżkę prowadzącą w dół i
poprowadził nią swoją grupę. Po przejściu paru kroków
ścieżka rozpłynęła im się pod stopami i znaleźli się na
stromym osypisku. Kamienie i żwir osuwały się spod nóg a
oni zjeżdżali podpierając się rękami, lub po prostu leżąc na
plecach. Zgubili drogę albo też nigdy nie było tu żadnej
9
Strona 10
drogi. Lampard postarał się ich powstrzymać, skupił wokół
siebie i przeliczył w świetle gwiazd:
- Czy nikomu nic się nie stało?
Wszyscy byli podrapani, zakrwawieni, ale on miał na
myśli poważną ranę, złamanie nogi lub zagubienie plecaka.
Odpowiedzią było milczenie.
Ruszyli zboczem na ukos i natrafili na miejsce
przypominające wyglądem wyschnięte dno strumienia. W
każdym razie był to żleb spadający w dół, do podnóża
wzgórz. Lampart kopnął jakiś kamień, który potoczył się z
turkotem w dół pociągając za sobą niewielką lawinę
kamieni.
- Schodzimy pojedynczo - zadecydował. - W
odpowiednich odstępach czasu, tak by jeden drugiemu nie
zrzucał kamieni na łeb. Stromo tu, uważajcie.
Powoli zaczął się zsuwać. Zbocze było bardziej niż
strome. Ślizgając się na plecach i hamując butami zjeżdżał
w dół pociągając za sobą kamienie. Zatrzymał się
raptownie na jakimś głazie.
Kolejno z ciemności wyłaniali się pozostali. Razem
obeszli głaz starając się ponownie odnaleźć żleb. Jeśli
nawet kiedyś tędy spływała woda, to zapewne w tym
miejscu już kryła się pod ziemią. Natrafili jednak na
ścieżkę. Wiła się po zboczu, prowadząc w dół. W pięć
minut potem byli na równinie. Szybkim marszem dotarli do
szosy. Teraz zaczęli szukać przejścia w płocie. Odnaleźli je
oraz tablice informacyjne z napisem: „Achtung! Minen”.
Pod napisem widniały trupie czaszki i skrzyżowane
piszczele.
- Lipa - cicho stwierdził Lampard.
Poprawili plecaki i czekali. Zrobiło się nieco jaśniej i
10
Strona 11
napisy stały się bardziej widoczne.
- Ty jesteś szefem - mruknął porucznik Dunn. Inni stali
w milczeniu zbici w ciasną gromadkę.
- Zastanówmy się - poradził Davis.
- Lipa - powtórzył Lampard. - Dla zastraszenia Arabów.
- W południe ich tu nie widziałem - mówił Davis. - Z
całą pewnością nie widziałem.
- Czy sądzisz, że mogli położyć tu miny po południu,
Jack? - zastanawiał się głośno Dunn.
- Wykluczone. Niemcy używają dziury jako krótszej
drogi dojazdowej do lotniska. Widzieliśmy.
Kapral Pocock ruszył kilka kroków do przodu, potem
wrócił
- Tu są ślady opon i butów. Ani śladu min.
- A jakie ślady zostawiają miny? - zainteresował się
Davis.
- Och, mam na myśli chociażby rozkopaną ziemię.
- Słuchajcie - wtrącił się ponownie Lampard. - Nie
mogli tego zaminować, gdyż cały czas korzystają z tej
trasy. Rozumiecie?
- Ty jesteś szefem - powtórzył Dunn. - Zakładam, że
wiesz co mówisz. A jeśli zadecydowali, że już nie będą
jeździć na skróty, to wtedy co?
- Wtedy pociągnęliby druty, co jest tańsze i szybsze. Nie
sądzisz?
- A może zabrakło im drutu... - rozważał Davis.
- Przestańcie się wymądrzać! - zdenerwował się
Lampard.
Kapral Harris rzucił kamieniem w przejście i
powiedział:
- Gdybyśmy mieli jeńców, puścilibyśmy ich przodem by
11
Strona 12
sprawdzili.
- Dość tego - przeciął Lampard. - Idę pierwszy. -
Oderwał się od gromadki i niemal natychmiast zniknął w
ciemności. Pozostali skwapliwie pobiegli na skraj drogi i
padli plackiem na ziemię.
- Co będzie, jeśli tam są naprawdę miny? - Pocock
zapytał Dunna.
- Chyba jasne co, Pocock.
Lampard minął ogrodzenie idąc wyraźnym i głębokim
śladem samochodu ciężarowego. Ze zdumieniem
uświadomił sobie, że myśli o kobietach. Miał dwadzieścia
cztery lata i brakowało mu ich bardzo, chociaż uważał, że
wojna też jest pyszną zabawą. Posuwał się spięty i
maksymalnie czujny. Nic nie wybuchało. Miał ochotę
krzyczeć z radości. Wiedział, że teraz już nic nie może go
zatrzymać.
.Achtung Minen!”. Cóż za bzdura. Zawrócił i szedł teraz
nonszalancko, z rękami w kieszeni.
- Nie ma problemu. Bezpiecznie jak na Oxford Street.
- Moja ciotka na Oxford Street wpadła pod samochód -
mruknął Harris.
Wszyscy jednak, idąc jeden za drugim, ruszyli za
Lampardem.
- Mieliśmy tym razem więcej szczęścia, niż moja ciotka
- powiedział Harris, gdy ujrzeli zarys samolotu, ale
Lampard zignorował uwagę.
Kapral Pocock jako pierwszy podszedł do pachnącego
świeżą farbą, olejem i paliwem Me 109. W chwilę potem
zobaczyli kabinę drugiej maszyny. Również Me 109.
Lampard poszedł dalej wzdłuż linii maszyn i naliczył ich
dziesięć. Tymi zajęli się Davis i Harris, a on z Dunnem i
12
Strona 13
Pocockiem podążyli w głąb lotniska.
Pocock znalazł drugą linię myśliwców. Uniosła się
cienka mgła, ale gwiazdy błyszczały wystarczająco jasno,
by mogli widzieć kabiny samolotów. Pocock zdjął plecak i
ruszył by policzyć maszyny stojące w tym rzędzie. Dunn i
Lampard przyglądali się jednej z nich.
- Całkiem nowe - stwierdził Lampard. - Świeża farba.
Co tam robisz?
Dunn wspiął się na skrzydło i pchnął osłonę kabiny. Ta z
cichym trzaskiem ustąpiła.
- Dlaczego nie mielibyśmy włożyć ładunków do kabiny?
Zapali się zbiornik z paliwem. Jest pod siedzeniem. To
będzie ładny widok. Fajerwerki.
- Jeśli baki pełne. Zresztą to potrwałoby dłużej.
- Może masz rację.
Pocock wrócił z rekonesansu i tryumfalnie zameldował:
- Dwanaście sztuk.
- Doskonale - Lampard zwrócił się do Dunny'ego. -
Połowę ładunków do kabin, połowę pod skrzydła.
- Eksperymentujemy jak naukowcy. Doskonale -
ucieszył się porucznik.
- Czekajcie tu na mnie - polecił Lampard i zniknął w
ciemności. - Idąc zgięty rozważał: Czy nie idzie nam zbyt
łatwo? Całkiem jak niewinny spacerek. Nie wolno
zmarnować ani jednego ładunku.Ujrzał przed sobą jakiś
wielki kształt. Miał ochotę podskoczyć z radości. Był to
Junkers 88, wielka, dwusilnikowa maszyna.
- Moje śliczności - szepnął. Postanowił, że bombę
umieści między silnikami a kadłubem. Skrzydła jednak
były za wysoko. Podszedł do ogona, wyjął dwie bomby z
plecaka i wdrapał się na kadłub. Spróbował powoli
13
Strona 14
przesunąć się do przodu, kadłub jednak był wilgotny od
rosy i śliski, ręce Lamparda nie znalazły oparcia i poczuł,
że spada. W powietrzu wykonał kozła, by nie wylądować
na głowie. Przez sekundę leżał na ziemi, lokalizując swoje
położenie. Przygoda wydała mu się ogromnie śmieszna.
Zasapał i pozbierał się na nogi.
- Czekaj, ty oślizgły skurwysynu - mruknął. - Ja cię
załatwię.
Trzymane w rękach bomby włożył pod koszulę.
Wdrapał się ponownie na kadłub tym razem od strony
ogona. Usiadł wyprostowany i z nogami zwieszonymi po
obu stronach przesunął się do przodu. Teraz się udało.
Założył do bomb zapalniki, umieścił je przy skrzydłach i
zeskoczył. Wszystko szło gładko.
Po chwili natknął się na trzysilnikowego transportowego
Fokkera. Do kabiny przystawiona była drabinka. To
zadecydowało o miejscu podłożenia bomby. Potem
zauważył jakieś dwie niewielkie maszyny, zapewne
samoloty patrolowe. Tu bomby podłożył pod skrzydła.
Jako następne nawinęły się trzy masywne wozy-cysterny
roztaczające zapach benzyny.
Usiadł na beczce z paliwem i sprawdził czas: pracowali
tu, na lotnisku od dwudziestu trzech minut. Zapalniki
pierwszych bomb nastawiono na odpalenie ładunku w
godzinę po założeniu. Kolejne zapalniki miały już krótszy
termin działania. Noc była chłodna, przyjemna. Dobra do
przeprowadzania akcji. Lampard był zadowolony, a
jednocześnie czuł się urażony. Przebył tak daleką drogę, by
dołożyć wrogowi, którego teraz nie mógł zobaczyć.
Wstał by wrócić do Dunna i Pococka.
- Załatwiliśmy te wszystkie myśliwce - zameldował
14
Strona 15
Dunn. - Natrafiliśmy na coś, co wygląda jak skład
amunicji. Tam też podłożyliśmy ładunek. I jeszcze w jakieś
paki, chyba z częściami zapasowymi.
- Doskonale - Lampard kopnął koło najbliżej stojącej
maszyny - Możemy się już chyba wynosić.
Podeszli do pierwszego rzędu myśliwców. Davis i Harris
siedzieli na ziemi i
jedli czekoladę, którą znaleźli w kabinie jednej z maszyn.
- Jak wam poszło? - zapytał Davis.
- Dwanaście samolotów - poinformował Dunn.
- Nie było warty? Harris widział wartownika - zdziwił
się Davis.
- No to brykamy. Na kakao do mamusi - stwierdził
Dunn.
- Pali się, czy co? - zaprotestował Lampard. - Mamy
jeszcze kilka ładunków.
Tamci tymczasem przygotowywali się już do odejścia i
zakładali plecaki.
- Szefie, myśmy swoje zrobili - mruknął Davis. - Nie
przeciągajmy struny.
- Jestem najdalszy od tego, sierżancie - zapewnił
Lampard, sprawdzając ile ma ładunków. - Dwa. Komu
jeszcze coś zostało?
- Za dwadzieścia minut tu będzie piekło - zaoponował
Dunn.
- Mam nadzieję. No więc jak?
- Ja mam jeden. - W głosie Pococka odczuwało się
wahanie.
- A ja dwa. Trzymałem, by podłożyć w dziurze, przy
wyjściu - informował Davis.
- A więc mamy pięć. Rozejrzyjmy się, czy nie ma tu
15
Strona 16
jakiegoś hangaru.
- Jack, nie mamy na to czasu.
- Tym bardziej musimy się spieszyć. - Bez wahania
odbiegł. Ruszyli za nim by nie stracić go w ciemności.
- To przeklęty maniak - szepnął Davis, a Dunn jedynie
chrząknął. Musieli się spieszyć, by dotrzymać kroku
dowódcy.
Lampard biegł przez jakieś dwie minuty, potem zwolnił.
Wreszcie stanął.
- Tam - szepnął. Przed nimi majaczyła smuga światła. A
oznaczało to, że znajdowali się niedaleko ludzi.
- Są w środku - wymamrotał Lampard.
Stali przed wielkim, metalowym hangarem. Ze środka
dobiegał szmer rozmów i odgłosy metalicznych uderzeń.
- Pracują - wyszeptał Lampard i poprowadził swoich
wzdłuż ściany hangaru. Podeszli pod wielkie, rozsuwane
drzwi. Przez szczelinę padał promień słabego światła.
Lampard usiłował zerknąć do środka, ale ujrzał jedynie
mnóstwo puszek
z farbą. Namacał opuszkami palców uchwyt niewielkiego
wejścia w rozsuwanych wrotach. Pchnął i drzwi rozchyliły
się. Stojący za nim Dunn klepnął go w ramię.
- Za piętnaście minut pierwszy wybuch.
Lampard skinął głową i zajrzał do wnętrza hangaru.
Wciągnął powietrze i poczuł zapach pustynnych ziół
zmieszany z zapachem farby i smarów. Wiedział, że tam, w
środku, jest wróg, którego trzeba pokonać. A może to
uczynić ktoś o nerwach ze stali, i to właśnie odpowiadało
Lampardowi najbardziej.
Widok wnętrza hangaru przesłaniała czarna zasłona,
jako że obowiązywało całkowite zaćmienie. Ostrożnie
16
Strona 17
odsunął kotarę. Pośrodku wielkiej hali stał naprawiany
właśnie i oświetlony samolot. Pozostała część
pomieszczenia ginęła w półmroku. Zrzucił z siebie plecak i
wziął ładunki oraz piętnastominutowe zapalniki. Wsunął
się do środka hangaru, ciche poruszanie ułatwiały gumowe
zelówki. Przez chwilę przyglądał się mechanikom w
białych kitlach, kręcących się przy Me 109. Jeden
wmontowywał śmigło. Pracujący wyglądali na całkowicie
pochłoniętych swoim zajęciem. Przemykając się pod ścianą
dotarł do w pół rozmontowanej maszyny, opartej na
drewnianych kozłach. Jeden z ładunków podłożył pod
odsłonięty silnik. Zaraz za maszyną stał stos pak. Na każdej
wypisane były litery MB i numery seryjne. MB było
zapewne skrótem od nazwy Mercedes-Benz. Dwa ładunki
włożył między skrzynie. Któryś z mechaników krzyknął.
Powstrzymał oddech i przykucnął. A więc jednak czeka ich
walka! Nic takiego jednak nie nastąpiło. Krzyk okazał się
sygnałem do wspólnego śpiewu. Mocny głos zaintonował
pieśń Torreadora z „Carmen”. Lampard założył więc
jeszcze dwa ładunki, jeden pod przenośny generator, drugi
pod traktor, po czym wycofał się w kierunku drzwi. Miał
ochotę dołączyć do chóru, tyle, że nie znał słów.
Dunn oczekiwał na niego przy drzwiach.
- Jerry, mamy mało czasu.
- Już zwiewamy.
- Przez dziurę?
- A którędy?
- Mamy tylko osiem minut.
- Wystarczy.
- Jak ładunki zaczną wybuchać, zobaczą nas.
- Wpadną w panikę.
17
Strona 18
- Jesteś dowódcą i wiesz lepiej.
Na widok nadchodzących oficerów pozostali zebrali się
do marszu. Patrząc na świecącą strzałkę kompasu Lampard
obrał kierunek. Po przejściu niespełna stu metrów wyszli
na pas startowy.
- Doskonale, teraz pójdziemy szybciej - ucieszył się
Lampard.
Szybki marsz po betonowym pasie sprawiał mu
przyjemność. Nie oglądał się, choć dokładnie wiedział, że
jego towarzysze idą za nim. A szli w szyku strzały. Dunn
po prawej, Davis po lewej, a Pocock i Harris w szeregu za
Lampardem. Przyszło mu do głowy, że już najwyższy czas,
by Harris otrzymał awans na sierżanta. Spodziewał się, że
jedna belka więcej i wyższa gaża zainteresowałyby go.
Pochylił się by sprawdzić kierunek marszu na kompasie. I
w tym momencie zatrzymało ich jaskrawe światło
reflektorów. Lampard w całkowitej ciszy słyszał jedynie
sapanie stojących za jego plecami. Starał się gwałtownie
myśleć, kto i czym świecił. Wyglądało to na reflektory
samochodowe.
- Good evening gentleman. - Rozległ się głos kogoś, kto
mógł płynnie mówić po angielsku, choć z wyraźnie
niemieckim akcentem - Rzućcie broń, dwa kroki do przodu
i położyć się na ziemi. Szybko.
Nie poruszyli się. Lampard pochylił głowę. Z oddali
dobiegały dźwięki muzyki. Orkiestra grała Mozarta.
Melodia dobiegała z bardzo daleka, ale była wyraźnie
słyszalna.
- Jesteście otoczeni. - Klik i dźwięki muzyki ucichły. -
Jeden głupi ruch i jesteście trupami - kontynuował głos z
ciemności.
18
Strona 19
Nadal nikt się nie poruszył. Już nie byli oślepieni, ale
stali nieruchomo nie potrafiąc przebić wzrokiem
otaczającej ich ciemności. Nie odwracając głowy w
kierunku kolegów z patrolu Lampard wyszeptał:
- Idę. Jeśli zaczną strzelać, rozwalcie ten samochód.
Rozumiecie? Bez oglądania się na mnie. - Miał dziwaczne
uczucie, że stoi obok siebie i przysłuchuje się
swoim rozkazom. Dał krok do przodu i uczucie zniknęło.
Teraz dokładnie widział samochód. Wielki kabriolet alfa
romeo. Za kierownicą siedział major Luftwaffe. Poza nim
w wozie nie było nikogo. Podszedł do samochodu i
rozejrzał się. Byli sami.
- Bezczelne kłamstwo. Gaś światło i wyskakuj.
Major zgasił światło i ponownie objęła ich ciemność.
- Czy mogę zabrać swoją laskę? - zapytał Niemiec.
Lampard otworzył drzwi wozu. Oficer z pewną
trudnością wysiadł. W tym czasie sierżant Davis i kapral
Pocock zaszli go od tyłu. Harris obszukał Niemca
sprawdzając, czy nie ma broni. Dunn szepnął:
- Mamy jeszcze tylko trzy minuty.
- Wystarczy, teraz zwiejemy samochodem.
- Nie możemy go tu tak zostawić - stwierdził Dunn.
- Zarżnę go - ofiarował się Harris.
- Dlaczego nie. Zarżnięty już nikomu nie zaszkodzi -
zgodził się Lampard.
- Beze mnie nie uciekniecie - odezwał się Niemiec.
Harris w tym czasie wyciągnął nóż gotując się do zadania
ciosu. - Nie uciekniecie sami - powtórzył Niemiec -
Przejście w ogrodzeniu zaminowane.
- Idiotyzm - oburzył się Dunn - Weszliśmy, to
wyjdziemy.
19
Strona 20
- Wątpię. Kiedy wchodziliście, miny były
Ausgeschaltet. - Chwilę milczał, szukając angielskiego
wyrażenia - Powy... wyłączone. To są miny włączane
elektrycznie. Sam włączałem.
- Co o tym myślisz? - Lampard zapytał szeptem Dunna.
- To całkiem możliwe.
Lampard starał się spojrzeć w twarz Niemca, ale nie
widział jej wyraźnie. Słyszał tylko jego głos. Zapytał:
- Dlaczego nam pomagasz?
- Dwie minuty, pięć - rozległ się szept Dunna.
- W dwie minuty i tak wam nie wyjaśnię - wzruszył
ramionami major.
- Okay, zapomnijmy o tym. - Lampard położył rękę na
masce samochodu. - Powiedziałeś, że możesz nas stąd
wywieźć. - Powiedziałem, że spróbuję.
- Spróbujesz? A niby dlaczego?
- Jezu, a kogo to obchodzi. - W głosie Harrisa
wyczuwało się podniecenie.
- Mnie kapralu. Nie przywykłem korzystać z pomocy
wroga.
- To zawsze lepsze niż śmierć - stwierdził spokojnie
major. - Nawet niemiecki oficer nie ma zamiaru umierać.
- Zapalniki są cholernie punktualne - przypomniał Dunn.
- Co o tym myślisz? - zapytał go Lampard.
- Wsiadamy do wozu i wyjeżdżamy przez główną
bramę. Ja prowadzę - oświadczył major. - Straż mnie nie
zatrzymuje.
- Ja prowadzę, ty siedzisz obok mnie.
- To nie jest najlepszy pomysł - Davis i Pocock
tymczasem wskakiwali na tylne siedzenie, ale major się nie
ruszył. - Ja muszę prowadzić.
20