Robinson Derek - Pustynny ogień

Szczegóły
Tytuł Robinson Derek - Pustynny ogień
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Robinson Derek - Pustynny ogień PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Robinson Derek - Pustynny ogień PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Robinson Derek - Pustynny ogień - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 1 Strona 2 przełożył: Stanisław Głąbiński VARIA APD Warszawa 1993 2 Strona 3 Projekt okładki: Studio Kurczak; ilustracja Jerzy Kurczak Redakcja: Renata Duczyńska - Surmacz Korekta: Janina Słonimska tytuł oryginału:”A Good Clean Fight” Copyright © 1993 by Derek Robinson Copyright © 1993 for the Polish edition by Varia - APD Copyright © for the Polish translation by Stanisław Głąbiński Wydawnictwo: VARIA-APD Warszawa, ul. Hoża 63/67, Tel/Fax: 625 - 62 - 54, Tel. 625 - 63 - 44 Skład: Incorp S.C, Warszawa, TeL/Fax: 20 - 82 - 45 Druk i oprawa: Wojskowa Drukarnia w Łodzi 90 - 520 Łódź, ul Gdańska 130, Tel. 36 - 82 - 32 3 Strona 4 4 Strona 5 5 Strona 6 Rozdział I Zwiad Jak dobrze było żyć, być młodym i tego pamiętnego kwietnia 1942 latać Messerschmittem 109 startującym z lotniska Barce. Barce znajduje się w Libii, blisko luksusów, jakie oferuje Benghazi, a wystarczająco daleko od linii Gazala, która przebiega o kilkaset mil na wschód, od Tobruku. Za niewidoczną linią Gazala, gdyż istniejącą wyłącznie na mapie, a stanowiły ją pola minowe, znajdował się wróg: Anglicy, Australijczycy, Nowozelandczycy, Rodezyjczycy, faceci z Afryki Południowej i z Indii. Tak więc, jeśli stacjonowałeś w Barce, mogłeś czuć się bezpiecznie pod warunkiem, że byłeś pilotem Me 109, latałeś każdego dnia (treningi, ćwiczenia, pozorowane walki, próbne strzelanie) a więc robiłeś wszystko to, co trzymało cię w formie. Kiedy wylądowałeś, mogłeś kąpać się w morzu lub jechać do Benghazi na obiad. To było dobre życie. Każdy dzień zapowiadał się interesująco, każda noc pozwalała na odpoczynek. Oczywiście wszystko to niedługo mogło się skończyć. Jeszcze jedno uderzenie Afrika Korps i Rommel wkroczy do Aleksandrii. A gdzie wtedy będą Brytyjczycy? Zapewne w Indiach. To znaczy poza zasięgiem Me 109, nawet jeśli ma zapasowe, odrzucane baki. Jedyny minus Barce (i kilkunastu innych lotnisk leżących wzdłuż wybrzeża, pomiędzy Benghazi a Tobrukiem), to ciągnący się zaraz na południu łańcuch górski o nazwie Dżebel el Akhdar. Co prawda są to raczej łagodne wzgórza, lecz przy gwałtownej zmianie pogody - a 6 Strona 7 w tej części Afryki potrafi lać jak z cebra - najmniejszy błąd w nawigacji powodował, że już szturmowało się wapienne zbocza Dżebel. Jeszcze nikomu nie udało się ich pokonać, ale liczne wraki maszyn świadczyły o tym, że wielu takie próby podejmowało. *** Kapitan Lampard i sierżant Davis trafili na taki właśnie wrak leżący tuż pod szczytem skarpy, usiedli w cieniu tego, co pozostało ze skrzydła i patrzyli w dół, na Barce. Było południe i grzało niemiłosiernie. Lampard rozmyślnie wyszedł ze znajdującego się o osiem kilometrów obozu o takiej porze, by znaleźć się na szczycie pasma wzgórz w południe. Był przekonany, że o tej godzinie nikomu nie przyjdzie do głowy, by przyglądać się górom. A nawet gdyby ktoś przypadkiem spojrzał, to i tak zostanie oślepiony przez afrykańskie słońce. Siedzieli i przez lornetki przyglądali się uważnie lotnisku, a krążąca wokół nich chmara much właziła im w nosy, w uszy, wpychała się w usta. - Widzisz te druty? - zapytał Lampard. - Oczywiście, normalka. - Sierżant wypluł jakąś szczególnie naprzykrzającą się muchę. - Przetniemy bez kłopotów. - Może w środku puścili drut od alarmu. Przetniesz i zacznie dzwonić. - Wątpię - Davis wzruszył ramionami. - Popatrz jakie to ogrodzenie jest długie. Całe kilometry. Ile to musiało kosztować. Lampard ocenił uważnie odległość, wreszcie mruknął: - Może, zresztą wszystko jedno. Tam jest przerwa w 7 Strona 8 ogrodzeniu. Widzisz? Po prawej. Davis spojrzał we wskazane miejsce. Było tuż koło szosy ciągnącej się wzdłuż wybrzeża. Właśnie jakaś ciężarówka zjechała z drogi i przez otwór w ogrodzeniu wjeżdżała na teren lotniska. - Cóż za kretynizm - ocenił pracę Niemców. - Po jaką cholerę ciągnąć kilometrami ogrodzenie z drutu, by pozostawić taką dziurę? Niewiarygodne. - Może jest zamykane na noc? - zastanawiał się Lampard. - Nie widzę zapasowych drutów, którymi mieliby to robić. Nie ma też straży. Fuszerka. Wcale nie pasuje do Niemców. - Davis był perfekcjonistą i wszelkie niedoróbki wyprowadzały go z równowagi, nawet jeśli robili to Niemcy. Lampard przestał obserwować przerwę w ogrodzeniu, i przeniósł wzrok na środek lotniska, gdzie przed hangarami właśnie zatrzymywał się wielki wóz sztabowy, alfa romeo z opuszczonym dachem. Z wozu wygramoliło się trzech oficerów i wyskoczył pies. Był ogromny, prawie wielkości kucyka. Biegał dookoła wozu, wreszcie podskoczył do jednego z oficerów, wspiął się na niego przednimi łapami i polizał go w twarz. Ten cofnął się, a pies opadł na cztery łapy. Lampard widział, że pozostali oficerowie śmiali się, a jeden z nich nawet zaklaskał w ręce. Oczywiście nie słyszał żadnego dźwięku. Polizany po twarzy pogroził psu pięścią, a ponieważ pies się cofał, doskoczył do niego i wymierzył mu kopniaka w zadek. - Widziałeś Davis? - zdumiał się Lampard. - Najechali na Polskę, a teraz, w Afryce, kopią psy. Takim trzeba dać ostrą nauczkę. 8 Strona 9 Wstali i obchodząc wrak samolotu ruszyli w kierunku szczytu wzgórza. - Ile to teraz może kosztować? - zastanawiał się Davis wskazując głową na wrak maszyny. - Z dziesięć tysięcy funtów. A jak doliczysz koszty transportu, co najmniej dwadzieścia. - To tam, na dole musi stać towaru za prawie pół miliona. Mam nadzieję, że są ubezpieczeni. - Davis rzucił ostatnie spojrzenie w dół, na lotnisko. W chwilę potem maszerowali, bo Lampard nie uznawał kroku spacerowego. On albo leżał, albo się spieszył. *** Wrócili w to samo miejsce o dziesiątej wieczorem, w towarzystwie porucznika Dunna i dwóch kaprali, Pococka i Harrisa. Wszyscy w mundurach armii brytyjskiej, potwornie zakurzonych pustynnym piaskiem butach i czarnych, włóczkowych czapeczkach na głowach. Brodaci i opaleni na mahoń, co powodowało, że ich twarze rozmazywały się w ciemności. Każdy miał plecak, rewolwer i sześć granatów za pasem, jedynie Lampard - pistolet maszynowy. Noc była ciemna, bezksiężycowa. Widziane ze szczytów wzgórz lotnisko Barce przypominało płaski placek. Nie widać było prawie nic. Nawet droga nadbrzeżna niknęła w ciemnościach. Lampard znalazł jakąś ścieżkę prowadzącą w dół i poprowadził nią swoją grupę. Po przejściu paru kroków ścieżka rozpłynęła im się pod stopami i znaleźli się na stromym osypisku. Kamienie i żwir osuwały się spod nóg a oni zjeżdżali podpierając się rękami, lub po prostu leżąc na plecach. Zgubili drogę albo też nigdy nie było tu żadnej 9 Strona 10 drogi. Lampard postarał się ich powstrzymać, skupił wokół siebie i przeliczył w świetle gwiazd: - Czy nikomu nic się nie stało? Wszyscy byli podrapani, zakrwawieni, ale on miał na myśli poważną ranę, złamanie nogi lub zagubienie plecaka. Odpowiedzią było milczenie. Ruszyli zboczem na ukos i natrafili na miejsce przypominające wyglądem wyschnięte dno strumienia. W każdym razie był to żleb spadający w dół, do podnóża wzgórz. Lampart kopnął jakiś kamień, który potoczył się z turkotem w dół pociągając za sobą niewielką lawinę kamieni. - Schodzimy pojedynczo - zadecydował. - W odpowiednich odstępach czasu, tak by jeden drugiemu nie zrzucał kamieni na łeb. Stromo tu, uważajcie. Powoli zaczął się zsuwać. Zbocze było bardziej niż strome. Ślizgając się na plecach i hamując butami zjeżdżał w dół pociągając za sobą kamienie. Zatrzymał się raptownie na jakimś głazie. Kolejno z ciemności wyłaniali się pozostali. Razem obeszli głaz starając się ponownie odnaleźć żleb. Jeśli nawet kiedyś tędy spływała woda, to zapewne w tym miejscu już kryła się pod ziemią. Natrafili jednak na ścieżkę. Wiła się po zboczu, prowadząc w dół. W pięć minut potem byli na równinie. Szybkim marszem dotarli do szosy. Teraz zaczęli szukać przejścia w płocie. Odnaleźli je oraz tablice informacyjne z napisem: „Achtung! Minen”. Pod napisem widniały trupie czaszki i skrzyżowane piszczele. - Lipa - cicho stwierdził Lampard. Poprawili plecaki i czekali. Zrobiło się nieco jaśniej i 10 Strona 11 napisy stały się bardziej widoczne. - Ty jesteś szefem - mruknął porucznik Dunn. Inni stali w milczeniu zbici w ciasną gromadkę. - Zastanówmy się - poradził Davis. - Lipa - powtórzył Lampard. - Dla zastraszenia Arabów. - W południe ich tu nie widziałem - mówił Davis. - Z całą pewnością nie widziałem. - Czy sądzisz, że mogli położyć tu miny po południu, Jack? - zastanawiał się głośno Dunn. - Wykluczone. Niemcy używają dziury jako krótszej drogi dojazdowej do lotniska. Widzieliśmy. Kapral Pocock ruszył kilka kroków do przodu, potem wrócił - Tu są ślady opon i butów. Ani śladu min. - A jakie ślady zostawiają miny? - zainteresował się Davis. - Och, mam na myśli chociażby rozkopaną ziemię. - Słuchajcie - wtrącił się ponownie Lampard. - Nie mogli tego zaminować, gdyż cały czas korzystają z tej trasy. Rozumiecie? - Ty jesteś szefem - powtórzył Dunn. - Zakładam, że wiesz co mówisz. A jeśli zadecydowali, że już nie będą jeździć na skróty, to wtedy co? - Wtedy pociągnęliby druty, co jest tańsze i szybsze. Nie sądzisz? - A może zabrakło im drutu... - rozważał Davis. - Przestańcie się wymądrzać! - zdenerwował się Lampard. Kapral Harris rzucił kamieniem w przejście i powiedział: - Gdybyśmy mieli jeńców, puścilibyśmy ich przodem by 11 Strona 12 sprawdzili. - Dość tego - przeciął Lampard. - Idę pierwszy. - Oderwał się od gromadki i niemal natychmiast zniknął w ciemności. Pozostali skwapliwie pobiegli na skraj drogi i padli plackiem na ziemię. - Co będzie, jeśli tam są naprawdę miny? - Pocock zapytał Dunna. - Chyba jasne co, Pocock. Lampard minął ogrodzenie idąc wyraźnym i głębokim śladem samochodu ciężarowego. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że myśli o kobietach. Miał dwadzieścia cztery lata i brakowało mu ich bardzo, chociaż uważał, że wojna też jest pyszną zabawą. Posuwał się spięty i maksymalnie czujny. Nic nie wybuchało. Miał ochotę krzyczeć z radości. Wiedział, że teraz już nic nie może go zatrzymać. .Achtung Minen!”. Cóż za bzdura. Zawrócił i szedł teraz nonszalancko, z rękami w kieszeni. - Nie ma problemu. Bezpiecznie jak na Oxford Street. - Moja ciotka na Oxford Street wpadła pod samochód - mruknął Harris. Wszyscy jednak, idąc jeden za drugim, ruszyli za Lampardem. - Mieliśmy tym razem więcej szczęścia, niż moja ciotka - powiedział Harris, gdy ujrzeli zarys samolotu, ale Lampard zignorował uwagę. Kapral Pocock jako pierwszy podszedł do pachnącego świeżą farbą, olejem i paliwem Me 109. W chwilę potem zobaczyli kabinę drugiej maszyny. Również Me 109. Lampard poszedł dalej wzdłuż linii maszyn i naliczył ich dziesięć. Tymi zajęli się Davis i Harris, a on z Dunnem i 12 Strona 13 Pocockiem podążyli w głąb lotniska. Pocock znalazł drugą linię myśliwców. Uniosła się cienka mgła, ale gwiazdy błyszczały wystarczająco jasno, by mogli widzieć kabiny samolotów. Pocock zdjął plecak i ruszył by policzyć maszyny stojące w tym rzędzie. Dunn i Lampard przyglądali się jednej z nich. - Całkiem nowe - stwierdził Lampard. - Świeża farba. Co tam robisz? Dunn wspiął się na skrzydło i pchnął osłonę kabiny. Ta z cichym trzaskiem ustąpiła. - Dlaczego nie mielibyśmy włożyć ładunków do kabiny? Zapali się zbiornik z paliwem. Jest pod siedzeniem. To będzie ładny widok. Fajerwerki. - Jeśli baki pełne. Zresztą to potrwałoby dłużej. - Może masz rację. Pocock wrócił z rekonesansu i tryumfalnie zameldował: - Dwanaście sztuk. - Doskonale - Lampard zwrócił się do Dunny'ego. - Połowę ładunków do kabin, połowę pod skrzydła. - Eksperymentujemy jak naukowcy. Doskonale - ucieszył się porucznik. - Czekajcie tu na mnie - polecił Lampard i zniknął w ciemności. - Idąc zgięty rozważał: Czy nie idzie nam zbyt łatwo? Całkiem jak niewinny spacerek. Nie wolno zmarnować ani jednego ładunku.Ujrzał przed sobą jakiś wielki kształt. Miał ochotę podskoczyć z radości. Był to Junkers 88, wielka, dwusilnikowa maszyna. - Moje śliczności - szepnął. Postanowił, że bombę umieści między silnikami a kadłubem. Skrzydła jednak były za wysoko. Podszedł do ogona, wyjął dwie bomby z plecaka i wdrapał się na kadłub. Spróbował powoli 13 Strona 14 przesunąć się do przodu, kadłub jednak był wilgotny od rosy i śliski, ręce Lamparda nie znalazły oparcia i poczuł, że spada. W powietrzu wykonał kozła, by nie wylądować na głowie. Przez sekundę leżał na ziemi, lokalizując swoje położenie. Przygoda wydała mu się ogromnie śmieszna. Zasapał i pozbierał się na nogi. - Czekaj, ty oślizgły skurwysynu - mruknął. - Ja cię załatwię. Trzymane w rękach bomby włożył pod koszulę. Wdrapał się ponownie na kadłub tym razem od strony ogona. Usiadł wyprostowany i z nogami zwieszonymi po obu stronach przesunął się do przodu. Teraz się udało. Założył do bomb zapalniki, umieścił je przy skrzydłach i zeskoczył. Wszystko szło gładko. Po chwili natknął się na trzysilnikowego transportowego Fokkera. Do kabiny przystawiona była drabinka. To zadecydowało o miejscu podłożenia bomby. Potem zauważył jakieś dwie niewielkie maszyny, zapewne samoloty patrolowe. Tu bomby podłożył pod skrzydła. Jako następne nawinęły się trzy masywne wozy-cysterny roztaczające zapach benzyny. Usiadł na beczce z paliwem i sprawdził czas: pracowali tu, na lotnisku od dwudziestu trzech minut. Zapalniki pierwszych bomb nastawiono na odpalenie ładunku w godzinę po założeniu. Kolejne zapalniki miały już krótszy termin działania. Noc była chłodna, przyjemna. Dobra do przeprowadzania akcji. Lampard był zadowolony, a jednocześnie czuł się urażony. Przebył tak daleką drogę, by dołożyć wrogowi, którego teraz nie mógł zobaczyć. Wstał by wrócić do Dunna i Pococka. - Załatwiliśmy te wszystkie myśliwce - zameldował 14 Strona 15 Dunn. - Natrafiliśmy na coś, co wygląda jak skład amunicji. Tam też podłożyliśmy ładunek. I jeszcze w jakieś paki, chyba z częściami zapasowymi. - Doskonale - Lampard kopnął koło najbliżej stojącej maszyny - Możemy się już chyba wynosić. Podeszli do pierwszego rzędu myśliwców. Davis i Harris siedzieli na ziemi i jedli czekoladę, którą znaleźli w kabinie jednej z maszyn. - Jak wam poszło? - zapytał Davis. - Dwanaście samolotów - poinformował Dunn. - Nie było warty? Harris widział wartownika - zdziwił się Davis. - No to brykamy. Na kakao do mamusi - stwierdził Dunn. - Pali się, czy co? - zaprotestował Lampard. - Mamy jeszcze kilka ładunków. Tamci tymczasem przygotowywali się już do odejścia i zakładali plecaki. - Szefie, myśmy swoje zrobili - mruknął Davis. - Nie przeciągajmy struny. - Jestem najdalszy od tego, sierżancie - zapewnił Lampard, sprawdzając ile ma ładunków. - Dwa. Komu jeszcze coś zostało? - Za dwadzieścia minut tu będzie piekło - zaoponował Dunn. - Mam nadzieję. No więc jak? - Ja mam jeden. - W głosie Pococka odczuwało się wahanie. - A ja dwa. Trzymałem, by podłożyć w dziurze, przy wyjściu - informował Davis. - A więc mamy pięć. Rozejrzyjmy się, czy nie ma tu 15 Strona 16 jakiegoś hangaru. - Jack, nie mamy na to czasu. - Tym bardziej musimy się spieszyć. - Bez wahania odbiegł. Ruszyli za nim by nie stracić go w ciemności. - To przeklęty maniak - szepnął Davis, a Dunn jedynie chrząknął. Musieli się spieszyć, by dotrzymać kroku dowódcy. Lampard biegł przez jakieś dwie minuty, potem zwolnił. Wreszcie stanął. - Tam - szepnął. Przed nimi majaczyła smuga światła. A oznaczało to, że znajdowali się niedaleko ludzi. - Są w środku - wymamrotał Lampard. Stali przed wielkim, metalowym hangarem. Ze środka dobiegał szmer rozmów i odgłosy metalicznych uderzeń. - Pracują - wyszeptał Lampard i poprowadził swoich wzdłuż ściany hangaru. Podeszli pod wielkie, rozsuwane drzwi. Przez szczelinę padał promień słabego światła. Lampard usiłował zerknąć do środka, ale ujrzał jedynie mnóstwo puszek z farbą. Namacał opuszkami palców uchwyt niewielkiego wejścia w rozsuwanych wrotach. Pchnął i drzwi rozchyliły się. Stojący za nim Dunn klepnął go w ramię. - Za piętnaście minut pierwszy wybuch. Lampard skinął głową i zajrzał do wnętrza hangaru. Wciągnął powietrze i poczuł zapach pustynnych ziół zmieszany z zapachem farby i smarów. Wiedział, że tam, w środku, jest wróg, którego trzeba pokonać. A może to uczynić ktoś o nerwach ze stali, i to właśnie odpowiadało Lampardowi najbardziej. Widok wnętrza hangaru przesłaniała czarna zasłona, jako że obowiązywało całkowite zaćmienie. Ostrożnie 16 Strona 17 odsunął kotarę. Pośrodku wielkiej hali stał naprawiany właśnie i oświetlony samolot. Pozostała część pomieszczenia ginęła w półmroku. Zrzucił z siebie plecak i wziął ładunki oraz piętnastominutowe zapalniki. Wsunął się do środka hangaru, ciche poruszanie ułatwiały gumowe zelówki. Przez chwilę przyglądał się mechanikom w białych kitlach, kręcących się przy Me 109. Jeden wmontowywał śmigło. Pracujący wyglądali na całkowicie pochłoniętych swoim zajęciem. Przemykając się pod ścianą dotarł do w pół rozmontowanej maszyny, opartej na drewnianych kozłach. Jeden z ładunków podłożył pod odsłonięty silnik. Zaraz za maszyną stał stos pak. Na każdej wypisane były litery MB i numery seryjne. MB było zapewne skrótem od nazwy Mercedes-Benz. Dwa ładunki włożył między skrzynie. Któryś z mechaników krzyknął. Powstrzymał oddech i przykucnął. A więc jednak czeka ich walka! Nic takiego jednak nie nastąpiło. Krzyk okazał się sygnałem do wspólnego śpiewu. Mocny głos zaintonował pieśń Torreadora z „Carmen”. Lampard założył więc jeszcze dwa ładunki, jeden pod przenośny generator, drugi pod traktor, po czym wycofał się w kierunku drzwi. Miał ochotę dołączyć do chóru, tyle, że nie znał słów. Dunn oczekiwał na niego przy drzwiach. - Jerry, mamy mało czasu. - Już zwiewamy. - Przez dziurę? - A którędy? - Mamy tylko osiem minut. - Wystarczy. - Jak ładunki zaczną wybuchać, zobaczą nas. - Wpadną w panikę. 17 Strona 18 - Jesteś dowódcą i wiesz lepiej. Na widok nadchodzących oficerów pozostali zebrali się do marszu. Patrząc na świecącą strzałkę kompasu Lampard obrał kierunek. Po przejściu niespełna stu metrów wyszli na pas startowy. - Doskonale, teraz pójdziemy szybciej - ucieszył się Lampard. Szybki marsz po betonowym pasie sprawiał mu przyjemność. Nie oglądał się, choć dokładnie wiedział, że jego towarzysze idą za nim. A szli w szyku strzały. Dunn po prawej, Davis po lewej, a Pocock i Harris w szeregu za Lampardem. Przyszło mu do głowy, że już najwyższy czas, by Harris otrzymał awans na sierżanta. Spodziewał się, że jedna belka więcej i wyższa gaża zainteresowałyby go. Pochylił się by sprawdzić kierunek marszu na kompasie. I w tym momencie zatrzymało ich jaskrawe światło reflektorów. Lampard w całkowitej ciszy słyszał jedynie sapanie stojących za jego plecami. Starał się gwałtownie myśleć, kto i czym świecił. Wyglądało to na reflektory samochodowe. - Good evening gentleman. - Rozległ się głos kogoś, kto mógł płynnie mówić po angielsku, choć z wyraźnie niemieckim akcentem - Rzućcie broń, dwa kroki do przodu i położyć się na ziemi. Szybko. Nie poruszyli się. Lampard pochylił głowę. Z oddali dobiegały dźwięki muzyki. Orkiestra grała Mozarta. Melodia dobiegała z bardzo daleka, ale była wyraźnie słyszalna. - Jesteście otoczeni. - Klik i dźwięki muzyki ucichły. - Jeden głupi ruch i jesteście trupami - kontynuował głos z ciemności. 18 Strona 19 Nadal nikt się nie poruszył. Już nie byli oślepieni, ale stali nieruchomo nie potrafiąc przebić wzrokiem otaczającej ich ciemności. Nie odwracając głowy w kierunku kolegów z patrolu Lampard wyszeptał: - Idę. Jeśli zaczną strzelać, rozwalcie ten samochód. Rozumiecie? Bez oglądania się na mnie. - Miał dziwaczne uczucie, że stoi obok siebie i przysłuchuje się swoim rozkazom. Dał krok do przodu i uczucie zniknęło. Teraz dokładnie widział samochód. Wielki kabriolet alfa romeo. Za kierownicą siedział major Luftwaffe. Poza nim w wozie nie było nikogo. Podszedł do samochodu i rozejrzał się. Byli sami. - Bezczelne kłamstwo. Gaś światło i wyskakuj. Major zgasił światło i ponownie objęła ich ciemność. - Czy mogę zabrać swoją laskę? - zapytał Niemiec. Lampard otworzył drzwi wozu. Oficer z pewną trudnością wysiadł. W tym czasie sierżant Davis i kapral Pocock zaszli go od tyłu. Harris obszukał Niemca sprawdzając, czy nie ma broni. Dunn szepnął: - Mamy jeszcze tylko trzy minuty. - Wystarczy, teraz zwiejemy samochodem. - Nie możemy go tu tak zostawić - stwierdził Dunn. - Zarżnę go - ofiarował się Harris. - Dlaczego nie. Zarżnięty już nikomu nie zaszkodzi - zgodził się Lampard. - Beze mnie nie uciekniecie - odezwał się Niemiec. Harris w tym czasie wyciągnął nóż gotując się do zadania ciosu. - Nie uciekniecie sami - powtórzył Niemiec - Przejście w ogrodzeniu zaminowane. - Idiotyzm - oburzył się Dunn - Weszliśmy, to wyjdziemy. 19 Strona 20 - Wątpię. Kiedy wchodziliście, miny były Ausgeschaltet. - Chwilę milczał, szukając angielskiego wyrażenia - Powy... wyłączone. To są miny włączane elektrycznie. Sam włączałem. - Co o tym myślisz? - Lampard zapytał szeptem Dunna. - To całkiem możliwe. Lampard starał się spojrzeć w twarz Niemca, ale nie widział jej wyraźnie. Słyszał tylko jego głos. Zapytał: - Dlaczego nam pomagasz? - Dwie minuty, pięć - rozległ się szept Dunna. - W dwie minuty i tak wam nie wyjaśnię - wzruszył ramionami major. - Okay, zapomnijmy o tym. - Lampard położył rękę na masce samochodu. - Powiedziałeś, że możesz nas stąd wywieźć. - Powiedziałem, że spróbuję. - Spróbujesz? A niby dlaczego? - Jezu, a kogo to obchodzi. - W głosie Harrisa wyczuwało się podniecenie. - Mnie kapralu. Nie przywykłem korzystać z pomocy wroga. - To zawsze lepsze niż śmierć - stwierdził spokojnie major. - Nawet niemiecki oficer nie ma zamiaru umierać. - Zapalniki są cholernie punktualne - przypomniał Dunn. - Co o tym myślisz? - zapytał go Lampard. - Wsiadamy do wozu i wyjeżdżamy przez główną bramę. Ja prowadzę - oświadczył major. - Straż mnie nie zatrzymuje. - Ja prowadzę, ty siedzisz obok mnie. - To nie jest najlepszy pomysł - Davis i Pocock tymczasem wskakiwali na tylne siedzenie, ale major się nie ruszył. - Ja muszę prowadzić. 20