Robbins David L. - Koniec wojny.Gra o Berlin

Szczegóły
Tytuł Robbins David L. - Koniec wojny.Gra o Berlin
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Robbins David L. - Koniec wojny.Gra o Berlin PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Robbins David L. - Koniec wojny.Gra o Berlin PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Robbins David L. - Koniec wojny.Gra o Berlin - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Tylko umarli widzieli koniec wojny. Platon Strona 4 DAVID L. ROBBINS KONIEC WOJNY GRA O BERLIN PRZEKŁAD Magdalena Słysz WARSZAWA Strona 5 THE END OF WAR A Novel of the Race for Berlin Przekład Magdalena Słysz Projekt okładki Krzysztof Findziński Redakcja i korekta Barbara Graczyk Copyright © 2000 by David L. Rob- bins Ali rights reserved Copyright © 2001 for the Polish edition by Wydawnictwo MAGNUM Ltd. Copyright © 2001 for the Polish translation by Wydawnictwo MAGNUM Ltd. Wszystkie prawa zastrzeŜone. śadna część tej publikacji nic moŜe być reproduko- wana, zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotogra- ficzny lub w jakiejkolwiek innej formie bez uprzedniej zgody właściciela praw. Wydawnictwo MAGNUM sp. z o.o. 02-536 Warszawa, ul. Narbutta 25 a tel./fax 848-55-05, tel. 646-00-85 e-mail: [email protected] www.wydawnictwo-magnum.com.pl Wydawnictwo prowadzi sprzedaŜ wysyłkową swoich ksiąŜek Skład i łamanie - Ewa Pyzik Studio kompute- rowe Wydawnictwa MAGNUM sp. z o.o. Druk i oprawa - Drukarnia Wydawnictw Naukowych S.A. Łódź, ul. świrki 2 ISBN 83-85852-63-8 Strona 6 Ta ksiąŜka jest dedykowana Jimowi Baconowi, Jimowi i Rey Banksom, Mike 'owi Bensonowi, Chrisowi DeWilde'owi, Tomowi Dykersowi, Alanowi i Wendy Gayle'om, Asie Gravesowi, rodzinom Kennedych i Greenów, Danowi Kohlerowi, Jamesowi Lawsowi, Markowi Lazenby'emu, Johnowi Lowe'owi, Danielowi i Sarah McMurtriem, Gene 'owi Pendletonowi, Bo Poats, Melissie i Rogerowi Price 'om, Jimowi i Sarah Redingtonom, Betsy Woolfolk i Johnowi Youngowi. Za lojalność Strona 7 PRZEDMOWA Zdobycie Berlina przez armię radziecką wiosną 1945 roku przesądziło o dal- szym biegu XX wieku. Historycy są zgodni co do tego, Ŝe wkroczenie Armii Czerwonej do stolicy Rzeszy po tym, jak Amerykanie postanowili zatrzymać wojska państw zachodnich nad Łabą, było decydujące dla pozycji i prestiŜu Związku Radzieckiego, jak równieŜ dla losów komunizmu. Jeśli coś budzi kon- trowersje, to jedynie ocena poszczególnych wydarzeń. Nie ma jednak wątpliwo- ści, Ŝe zdobycie Berlina umoŜliwiło ZSRR podjęcie rywalizacji z Zachodem. Do dziś czujemy wstrząsy wywołane radzieckimi pociskami, które zdruzgotały mury Reichstagu. WciąŜ słyszymy stukot butów radzieckich Ŝołnierzy, masze- rujących pod poczerniałą od dymu Bramą Brandenburską. Jak kaŜdy powieściopisarz, chciałbym, Ŝeby czytelnik czerpał przyjemność z lektury tej ksiąŜki. Jednocześnie pragnę, by państwo uwierzyli w to, Ŝe Koniec wojny nie jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni, lecz opiera się na udoku- mentowanych faktach. U jej podstaw legły rozmowy z uczestnikami bitew prze- ze mnie opisanych, a takŜe liczne publikacje historyczne, dokumenty, biografie i analizy (zob. Bibliografia). Nie chciałem w tej powieści dokonywać jakichkolwiek podsumowań, po- zostawiając to bardziej kompetentnym ode mnie historykom i, oczywiście, czy- telnikowi. Opowieść zbudowałem wokół kilku doskonale znanych postaci oraz wydarzeń historycznych. KaŜdy z moich bohaterów ma sprecyzowane poglądy, sami więc będą państwo mogli wyrobić sobie zdanie w kwestii od dawna dys- kutowanej: czy Anglicy i Amerykanie powinni byli zatrzymać się nad Łabą i pozwolić Stalinowi zdobyć Berlin. Koniec wojny skonstruowany jest według zasad greckiej tragedii: bogowie na Olimpie rozprawiają o ludzkich losach, a ich zamierzenia urzeczywistniają się na ziemi. W mojej powieści bogami są Winston Churchill, Józef Stalin i Fran- klin D. Roosevelt. Do grona pomniejszych bóstw zaliczają się generał 7 Strona 8 Dwight Eisenhower i marszałek polny Bernard Montgomery. Śmiertelników natomiast reprezentują trzy postacie fikcyjne: radziecki Ŝołnierz, niemiecka wiolonczelistka i amerykański fotoreporter. Byłoby rzeczą bardzo kuszącą śledzić dalsze losy postaci autentycznych, 10 zarówno ich Ŝycie, jak i czasy, w których przyszło im Ŝyć, są rzeczywiście fascy- nujące i dobrze udokumentowane. Ale Koniec wojny ogranicza się do wydarzeń mających cechy prawdopodobieństwa i niewykraczających poza ramy histo- ryczne, jakie wyznacza wyścig do Berlina i walka o zdobycie miasta i ostat- nich miesiącach drugiej wojny światowej. Pozwoliłem sobie na pewną swobodę literacką w odtwarzaniu rozmów, orespondencji, działań i intencji postaci historycznych. Mam jednak nadzie-ję, Ŝe podobnie jak w przypadku bohaterów przeze mnie wymyślonych, fikcja osi znamiona autentyzmu. Gdybym trzymał się wyłącznie faktów, nie byłbym powieściopisarzem, ale bez nich sam nie wymyśliłbym tak tragicznej historii. DAVID L. ROBBINS Richmond, Wirginia Strona 9 Strona 10 Strona 11 Strona 12 Jeśli chodzi o geografię, instrukcje moŜna ograniczyć do jednego zdania: stolicą Rzeszy jest Berlin. ADOLF HITLER z dyskusji w lipcu 1942 roku o tym, w jakim duchu naleŜy wychowywać podbite narody Europy Wschodniej Strona 13 Styczeń Kto w ferworze walki z nacierającym wrogiem zasta- nawia się nad tym, Ŝe wokół świszczą pociski i pa- dają ludzie? Zamknąć oczy i rzucić się na spotkanie śmierci o lodowatej twarzy, nie myśląc, czy uda się jej ujść, i czynić to tak blisko upragnionego celu - zwycięstwa, tego soczystego owocu, którym karmi się ambicja... Czy to takie trudne? CARL VON CLAUSEWITZ O wojnie Strona 14 Rozdział pierwszy 31 grudnia 1944, godzina 23.50 Farma Bandych Big Laurel, Tennessee Nad głową, między trzeszczącymi od wiatru krokwiami zimnej suszarni ty- toniu, Charley Bandy widzi dusze umarłych. Łodygi, po pięć na kaŜdym drąŜku, w kilku kolejnych rzędach, wiszą liśćmi w dół, jakby za karę. W tym przedsionku nieba znajduje się dziesięć tysięcy liści. Powietrze cuchnie smołą. Woń jest aŜ gęsta, jak wtedy, gdy Bandy czuł zapach krwi. Brązowe, wyschłe, wszystkie takie same, stłoczone ze sobą - to nie dusze Ŝołnierzy, myśli Bandy. Nie. Dusze poległych na polach bitewnych otoczone są blaskiem i przebywają w znacznie wyŜszych rejonach. Jest takie miejsce dla bohaterów wojennych - tam właśnie są. ZasłuŜyli sobie odwagą i rodzajem śmierci na większą przestrzeń, inną pozycję w Ŝyciu wiecznym. Bandy pogrąŜa się na chwilę w melancholii, jest tego świadom. Powraca jednak do rzeczywi- stości. Potrząsa kwaterką, aby odpędzić wizje. Ale liście tytoniu wciąŜ wydzie- lają lepką woń i ten zapach przypomina mu dym z dział i poranne mgły w Eu- ropie. Przenosi spojrzenie na brudne klepisko. LeŜy tam kilka pustych koszy, któ- re czekają na kolejny wilgotny dzień. Wtedy będzie moŜna kłaść w nie tytoń, bo tylko przy duŜej wilgotności liście są odpowiednio elastyczne. Ta zima była jednak sucha i liście tytoniu, choć wiszą na drąŜkach jak naleŜy, przy byle do- tknięciu rozsypują się niczym staroŜytny pergamin. Przed BoŜym Narodzeniem brakowało pieniędzy na prezenty. Rodzina się niepokoi, wyczekując na lepszą pogodę, która wreszcie pozwoli ułoŜyć liście w wachlarze, zapakować do skrzyni, następnie umieścić w wielkich wyplatanych koszach, by w końcu za- wieźć je cięŜarówką na aukcję do Marshall. Trzeba zarobić pieniądze, kupić ubrania dla dzieci, naprawić sprzęt, załatwić nasiona na następny rok. 17 Strona 15 Na razie tylko jedna trzecia liści została zerwana i przebrana. Te najniŜsze, zwane glistami, i te najmarniejsze, od góry, układa się w stos przed suszarnią, potem uŜyje się ich jako ściółkę i nawóz. Szerokie środkowe liście, te „do pa- lenia”, sprzedaje się do dalszej produkcji. Najlepsze z nich słuŜą do owijania cygar. Dobre zbiory tytoniu „do palenia” przynoszą trochę forsy. W domu mama i tata Charleya, jego Ŝona, siostra i szwagier oraz z tuzin wu- jów, ciotek i kuzynów czekają na 1945 rok, który ma się rozpocząć za dziesięć minut. KaŜde z nich mieszka niedaleko - pies mógłby bez wysiłku przebiec dy- stans między ich domami w Big Laurel. Little Laurel, Shelton Laurel czy teŜ przy wiejskiej drodze, która nie prowadzi do Ŝadnego miasta. Są hodowcami tytoniu, tu w Appalachach. Doliny między spadzistymi stokami są wąskie i do uprawy nadają się tylko podłuŜne pasy ziemi rozciągające się wzdłuŜ dróg. Nic nie udaje się lepiej na takich skrawkach terenu niŜ tytoń. Rodziny Bandych, Ketchumów, Wallinów są związane ze sobą poprzez małŜeństwa i dzieci, jak kanwa i osnowa koszy tytoniowych, białych, duŜych i mocnych. Ludzie ci two- rzą stuletnie klany, które łączy wspólna ziemia, nikotyna, identyczne scyzoryki, a takŜe sobotnie wieczory spędzane w sali tanecznej o kamiennej posadzce. Zgiełk bawiącej się rodziny... Wszystkich pokoleń... Dzieci, jeszcze nieuło- Ŝone w łóŜkach, piszczą, dorośli stukają się kieliszkami i wznoszą toasty za to, co zamierzają zrobić w przyszłym roku, młodsi chichoczą, najstarsi pokasłują... Odgłosy niosą się jak po wodzie, dźwięczne i wyraźnie słyszalne dla Charlesa Bandy'ego w tę surową, choć bezmroźną górską noc. Góry nie wiedzą, Ŝe jest sylwester. Wojna teŜ tego nie wie. Bandy przysuwa dłonie do lampy naftowej, którą zabrał do suszarni. Nad otworem klosza rozciera ręce w cieple i myśli o Ŝołnierzach marznących te- raz w okopach we Francji, w Belgii, Holandii, Luksemburgu i Niemczech. W ustach okolonych zarostem chłopcy trzymają pall malle i lucky striki. Na pewno palą teŜ tytoń z Tennessee. Drzwi suszarni się otwierają. Liście na krokwiach szeleszczą. Suszarnia przypomina przez moment grotę pełną bezsennych nietoperzy. Ale owo dziwne wraŜenie mija po chwili, bo to o n a, a Ŝadne pomieszczenie, do którego ona wchodzi, nie moŜe być jaskinią. Zamyka drzwi za sobą. TakŜe zabrała latarkę. - Charley. - Hej. - Co tu robisz? Wszyscy są w domu. JuŜ pora. Jej wymowa jest miękka, nie tak ostra, jak u mieszkańców Appalachów. śo- na pochodzi z niziny, z Hendersonville w Karolinie Północnej. Jej rodacy takŜe uprawiają tytoń. Suszą go, wykorzystując przewody kominowe, dzień i noc 18 Strona 16 podtrzymując w nich ogień. Mają tam rozległe połacie ziemi, nie takie nie- równe pólka, na których cięŜko pracują krewniacy Bandy'ego. Poznał ją w Vanderbilt. On był na ostatnim roku studiów, a ona na pierwszym. Ukończył dziennikarstwo, a Victoria kierunek pedagogiczny. Pobrali się i przez pięć lat mieszkali w Nashville. Uczyła trzecie klasy, a on robił zdjęcia kaŜdemu, kto za to zapłacił. Potem, jedenaście lat temu, przywiózł ją tu, w góry, i od razu zjed- nała sobie wszystkich: dzieciaki, rodziców, dalszych krewnych, farmerów. Mogłaby zostać burmistrzem, gdyby mieli burmistrza. Władze wśród tych wzgórz reprezentował tylko naczelnik poczty i szeryf. - Dobrze się czujesz? - pyta. -Nic mi nie jest, Via. - No to chodź do domu. Wszyscy czekają. Mama prosiła, Ŝebym cię przy- prowadziła. - Zaraz przyjdę. - Charley, nie chcę świętować Nowego Roku w suszarni. Spędziłam tu wy- starczająco duŜo czasu bez ciebie. - Victoria mówi o czasie wojny, straconych latach ostatniej dekady, dla niej - latach ciągłego lęku. Pewnie chce, Ŝeby zno- wu było mu z tego powodu przykro. Ona jednak podchodzi bliŜej i mówi peł- nym słodyczy głosem coś zupełnie innego. - Tak cięŜko pracujesz od powrotu. Dach domu taty. Ogrodzenie Alvina. Traktor Jane i Edgara. A co z naszym domem? Victoria stawia lampę na brudnym klepisku. Otacza go w pasie ramionami. - Co ze mną? Bandy wsuwa ręce w jej brązowe włosy, tuŜ przy swoich ustach. Victoria ma tylko sto pięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, on - ponad sto osiemdzie- siąt. Pachnie jak nauczycielka... samą czystością... wzór dla dzieci... tak samo przez szesnaście lat małŜeństwa. WciąŜ jest rezolutna, wesoła jak niegdyś w college'u, z błyskiem w oku i łobuzerskim uśmiechem. Są do siebie podobni. Oboje mają mysi kolor włosów, pociągłe twarze i brązowe oczy. MoŜe to wła- śnie tak ich do siebie przyciągnęło szesnaście lat temu? MoŜe wiedzieli, Ŝe są z tego samego materiału, zabarwionego tytoniem. Bandy wdycha jej zapach. Przez chwilę nie czuje woni liści wiszących nad głową ani wojny wkraczającej w nowy rok. - Victorio? - Tak, przystojniaku? - Kocham cię. Ściska go. Jest szczęśliwa i dlatego Bandy decyduje się powiedzieć jej to. Musi zgasić jej szczęście. Tylko tak będzie uczciwie. - Wracam tam. 19 Strona 17 Ona nie wypuszcza go z objęć, nawet nie drgnęła. WciąŜ opiera głowę na jego piersi, delikatnie przytyka ucho do jego serca. To go smuci. Wiedziała, co będzie. Nie zdołał jej zwieść. Ani przez jedną chwilę w ciągu tych dwóch tygo- dni, gdy był w domu, nie wierzyła, Ŝe go zatrzyma. - Czy nie dość cię wyeksploatowali? „Oni” - to pismo „Life”, dla którego Bandy pracuje od ośmiu lat, od 1936 ro- ku, kiedy je załoŜono. Jest etatowym fotoreporterem. Jego nazwisko stało się znane na całym świecie z powodu niezwykłych czarno-białych zdjęć, które wy- konał na wojnie wśród walczących Ŝołnierzy, zarówno swoich, jak i wrogów. Wywołane filmy przesyła zazwyczaj przez kurierów wojskowych, prosto z pól bitewnych do cenzorów w Londynie, skąd drogą telegraficzną docierają do Nowego Jorku i trafiają na błyszczące strony „Life'u”. JuŜ w kilka dni po wy- konaniu zdjęć zmęczone, ale pełne nadziei oczy czytelników w Ameryce wpa- trują się w te strony jak w kryształową kulę, bo dzięki nim mogą zobaczyć swoich synów i ojców, takŜe wrogów, zmagających się daleko za oceanem. Sami przebijają się przez mgłę, przez gejzery rytej wybuchami ziemi, naraŜają Ŝycie. Dzięki aparatowi fotograficznemu Bandy'ego Ameryka zdumiewa się i szlocha. Bandy nie odpowiada na zaczepne pytanie Ŝony. Nie rozluźniła uścisku, w którym go trzyma. Nie oderwała głowy od jego piersi, jakby chciała się upew- nić, czy on na pewno ma serce, skoro znowu ją opuszcza. Victoria zaczyna mówić w jego wełniany sweter. W jej głosie nie ma smut- ku. Nie przemawia do jego uczuć, nie błaga. Próbuje go przekonać. - Trzydziesty szósty rok - wojna domowa w Hiszpanii. Trzydziesty siódmy - wojna chińsko-japońska. Czterdziesty - bitwa o Anglię. Czterdziesty pierwszy - Manila, Tobruk. Czterdziesty drugi - Libia i Egipt. Guadalcanal. Odsuwa głowę od jego piersi. Pociąga nosem. Nie udaje jej się zachować spokoju, gdy tak wylicza smutne okresy jego nieobecności. Chwyta jego spoj- rzenie, ma wilgotne oczy, ale jej powieki pozostają nieruchome. śółte światło lampy rzuca małe słoneczne kręgi na jej policzki, na których widać smuŜki łez. - Czterdziesty trzeci - Sycylia, Messyna, Salerno, Neapol. Czterdziesty czwarty - D-Day, na miłość boską, byłeś w pierwszym rzucie. Normandia. Ho- landia. Belgia. Bandy uśmiecha się do niej słabo. - Śledziłaś moją karierę. To jej nie śmieszy, odpowiadatcichym głosem: - Modliłam się o twoje Ŝycie, Charley. Ktoś woła z domu, jakieś trzysta metrów dalej: - Dobra, wszyscy! Jeszcze minuta! Jedna minuta! 20 Strona 18 Ktoś inny ucisza wołającego, a jakieś dziecko krzyczy: - Jeszcze nie! Słysząc to, Victoria puszcza go i robi krok do tyłu. - Chcę mieć dzieci. Twoje dzieci. Nie staję się młodsza. Jeśli zginiesz, co zrobię? Pomyślałeś o tym? - Zawsze myślę. - I co? Nie skłania cię to do pozostania w domu. Tym razem jednak, gdy wrócił z wojny, naprawdę chciał tu pozostać. Dwa tygodnie temu Niemcy ponosili klęski. Francja została wyzwolona. Włochy przeszły do przeciwnego obozu. Rosjanie zbierali się w Polsce na linii Wisły, szykując się do ostatecznego marszu na Berlin. Siły Wehrmachtu poddawały się dziesiątkom tysięcy Ŝołnierzy Eisenhowera i Montgomeryego. Wojna miała się zakończyć przed BoŜym Narodzeniem, a najpóźniej w styczniu. Wszystko wskazywało na to, Ŝe Hitler w obliczu zbliŜającego się końca będzie dąŜył do zawarcia pokoju. Tak przynajmniej sądził Bandy. Porozumiał się więc z „Life- 'em”, poŜegnał z Ŝołnierzami i oficerami, którym akurat towarzyszył. Instynkt fotoreportera wojennego, pozwalający wyczuć, gdzie się coś wydarzy, to był jego największy atut, waŜniejszy niŜ umiejętność posługiwania się aparatem, bo nawet kiepskie ujęcie z akcji jest lepsze niŜ wspaniałe zdjęcie czegokol- wiek. Wsiadł do samolotu lecącego na zachód. Wracał do domu trzy dni. Ale tego samego ranka, kiedy tu przybył, 16 grudnia, gdy odkładał chlebak i ści- skał Ŝonę, Niemcy rozpoczęli zmasowane zimowe kontrnatarcie z udziałem dwustu pięćdziesięciu tysięcy ludzi, tysięcy czołgów i dział. Ta ofensywa wy- dawała się sprzeczna z logiką. To był ostatni rzut kośćmi w grze z amerykań- skimi i angielskimi siłami na terenie Belgii i Luksemburga - atak zza gęstych lasów w Ardenach, jak dotąd największa bitwa na froncie zachodnim. Hitler usiłował wbić klin w szeregi wojsk alianckich, odzyskać port w Antwerpii i przejąć inicjatywę. Przez kilka dni odnosił zwycięstwa. Przedarł się na zachód aŜ do Mozy na granicy francuskiej, tworząc przedpole frontu, tak zwane wy- brzuszenie, które dało nazwę bitwie. Eisenhower odpowiedział na atak nie- miecki, stawiając w stan gotowości sześćset tysięcy ludzi. Dowódca amerykań- skiej dywizji powietrznodesantowej, otoczonej w miasteczku Bastogne, na Ŝądanie, by się poddał, odpowiedział Niemcom: „Czubki”. Bitwa o wybrzu- szenie rozstrzygnie się za kilka tygodni, Hitler juŜ się wycofał. Wojna jednak będzie jeszcze trwała nie wiadomo jak długo. Wygląda na to, Ŝe nie zakończy się, dopóki ktoś - albo czerwoni, albo alianci - nie przeprowadzi ofensywy i nie zajmie Berlina. Hitler pokrzyŜował Bandy'mu plany. Bandy mówi do Ŝony, tkwiącej bez ruchu w jego objęciach: - Wrócę. 21 Strona 19 Victoria odbiera to jak cios. Unosi nawet ręce, jakby chciała osłonić się przed jego słowami. Zagryza wargę i odwraca się. - W drewnianej skrzynce, Charley? Tata Bandy'ego woła w domu: - Dobra! Nadchodzi tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty rok, najlepszy cholerny rok ze wszystkich! Mam rację? Rozlegają się potakujące okrzyki - to będzie najlepszy cholerny rok ze wszyst- kich. Rodzina odlicza od końca: dziesięć, dziewięć, osiem, siedem... Ci najgłośniejsi krzyczą sekundy za wcześnie. Bandy stoi w odległości metra od Ŝony. Jedna z jej łez pada na klepisko. Stoją osobno, oddzieleni oceanem. 1 stycznia 1945, północ Dacza w Kuncewie Okolice Moskwy Biją wszystkie dzwony. Marszałek słyszy je nawet tu, daleko poza Moskwą, dwadzieścia kilometrów od niej. ZbliŜa twarz do zimnej ramy okiennej. Odsunął grubą zasłonę, by popatrzeć w bezksięŜycową ciemną noc. Na horyzoncie nie widać świateł Moskwy, w której ze względów bezpieczeństwa obowiązuje zaciemnienie. Zaciemnione są teŜ wszystkie inne budynki w pobliŜu. Na zewnątrz rządy absolutne sprawuje noc. Widać tylko lampy wartowników, którzy wędrują wokół daczy po skrzypiącym śniegu. Odległy dźwięk dzwonów wydaje się dziwny - radość i nadzieja nie pasują do takich ciem- ności. Ale to typowo rosyjskie, myśli. Piękno i tragedia, jedno nie moŜe istnieć bez drugiego. Przy tej samej ścianie, gdzie stoi marszałek, jeden z jego generałów takŜe odsuwa ko- tarę przy innym oknie. Odwraca się do pozostałych, zebranych w wielkiej sali bankietowej - to członkowie Politbiura, wojskowi i ich Ŝony, wszyscy wypomadowani i odświętni, eleganccy od stóp do głów. Generał woła do nich: - Posłuchajcie dzwonów! Marszałek stoi nieporuszony, plecami do tamtych, gdy wznoszą noworoczne toa- sty, całują najpierw towarzyszy w oba policzki, a potem Ŝony w usta, obejmują się, wymieniają uściski dłoni. Odwraca się tylko do generała stojącego obok i patrzą- cego w tę samą atramentową Rosję. - Zaciągnijcie zasłonę, towarzyszu generale - mówi. Generał waha się przez moment, zdziwiony. Puszcza kotarę, która powraca na miejsce. 22 Strona 20 - Tak jest, towarzyszu Stalin - mówi, pochylając czoło. - Przepraszam, to- warzyszu. Cofa się w stronę kolegów i towarzyszących im kobiet. Stalin nadal spo- gląda przez szybę, zapatrzony w nicość. Patrzy na zachód, w kierunku Polski. Ma tam dwóch swoich marszałków, śukowa i Koniewa. Dwie Ŝelazne pięści czekają nad Wisłą z milionem ludzi, dziesięcioma tysiącami dział i dwudziestoma tysiącami czołgów. Przed koń- cem miesiąca pogrozi tymi pięściami i przegoni Niemców z Polski, a potem zrobi z nich miazgę na ich własnej ziemi. Nie opuści pięści i nie strząśnie krwi - wytrze ją dopiero o koszulę Hitlera w Berlinie. Tam jest legowisko bestii. To trofeum, którego domaga się świat. Ten, kto zdobędzie Berlin, wygra wojnę. Anglicy i Amerykanie pragną tej nagrody. Odparli ostatnią zimową ofen- sywę Hitlera. Poza tym Hitler nasilił bombardowania Londynu. Z tych wszyst- kich powodów będą nacierać bardziej zdecydowanie, posuwać się szybciej w głąb Niemiec. Nabiorą przekonania, Ŝe Berlin moŜe być ich. Ale Berlin naleŜy juŜ do Rosji. Ze względu na jej potęgę. Ze względu na jej ofiarę. Stalin nie ufa Ŝadnemu ze swych generałów. Zdobycie Berlina jest zbyt waŜne, by powierzyć kontrolę nad tą operacją komuś innemu. Stalin osobiście koordynuje działania na wszystkich trzech frontach, które uczestniczą w na- tarciu na stolicę Niemiec - Pierwszym i Drugim Białoruskim oraz Pierwszym Ukraińskim. Nie ufa teŜ temu angielskiemu buldogowi Churchillowi ani kalece Ro- oseveltowi. Churchill moŜe wygłaszać te swoje przydługie toasty, a Roosevelt przypochlebiać się do woli. Zrobiliby wszystko, by odebrać mu Berlin. Dlatego teŜ wszystkie chwyty są dozwolone, by zdąŜyć tam przed nimi. Jeszcze przez chwilę przytrzymuje zasłonę, łamiąc narzucone przez siebie samego przepisy, i stoi tak oddalony o parę kroków od rozbawionego towa- rzystwa. Kiedy słyszy, Ŝe zabawa cichnie, puszcza kotarę i odwraca się. Stuka obcasami i staje na baczność przy oknie. Spojrzenia wszystkich skupiają się na nim. Milkną nawet ci najbardziej rozgadani. Stalin stoi jak skała, a właściwie jak z grubsza ociosany głaz. Wie, Ŝe jest przysadzisty i szpetny. Twarz ma po- znaczoną śladami po ospie, niskie czoło, zezowate orzechowe oczy i tylko sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Czy któraś z kobiet albo któryś z tych wpatrzonych w niego aparatczyków, stojących tu przed nim, wie, Ŝe ma on zrośnięty drugi i trzeci palec u lewej nogi? Jest groteskowym gnomem wycio- sanym z marnego kamienia. Nie, myśli, oni nie widzą juŜ Iosifa Wissarionowi- cza DŜugaszwili, drobnego gruzińskiego bandyty. Widzą Stalina. I słusznie, myśli. Tak ma być. 23