Rita Monaldi & Francesco Sorti - Veritas tom III
Szczegóły |
Tytuł |
Rita Monaldi & Francesco Sorti - Veritas tom III |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rita Monaldi & Francesco Sorti - Veritas tom III PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rita Monaldi & Francesco Sorti - Veritas tom III PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rita Monaldi & Francesco Sorti - Veritas tom III - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Rita Monaldi
Francesco Sorti
Secretum
Strona 2
Od Autorów
Wszelkie odniesienia do miejsc, osób i faktów - choć mogą wydać się
dziwne - NIE są wytworem naszej fantazji i zostały zaczerpnięte ze źró-
deł z epoki. Jeśli łaskawy Czytelnik wątpi w prawdziwość tego, co
czyta, proszony jest o zapoznanie się z materiałami źródłowymi i
bibliografią dołączoną na końcu książki, gdzie znajdzie
udokumentowane wyjaśnienia. Przeszukiwanie archiwów jest
pasjonującym zajęciem, można bowiem natrafić na prawdziwe
osobliwości Historii. Gdyby nie były prawdziwe, należałoby je uznać
za niewiarygodne.
Strona 3
„Już nie między Trojany i Greki bój srogi,
Lecz się Greki na same porywają bogi".
Homer, Iliada, księga V, wiersze 381-382,
przeł. Franciszek Ksawery Dmochowski
„Zeus pokolenie też inne - spiżowych ludzi - na świecie
Stworzył z jesionu, gwałtowne i silne, srebrnemu już
przecie W niczym nierówne; bo ono jedynie w krwawe
wyprawy, Wojnę i przemoc wierzyło, ze zboża nie jedząc
potrawy".
Hezjod, Prace i dnie, wiersze 143-146,
przeł. Wiktor Steffen
Strona 4
Wstęp
W dużej sali połyskują w blasku świec brązowe okucia sprzętów i wo-
luty. Opat Melani każe na siebie czekać, po raz pierwszy od ponad trzy-
dziestu lat, odkąd się znamy.
Do tej pory zawsze przybywał przed czasem, czekał więc na mnie,
przytupując nogą na znak zniecierpliwienia. Tym razem to ja wpatruję
się w drzwi, których surowy, monumentalny próg przekroczyłem ponad
pół godziny temu. Na próżno wsłuchuję się w wycie wiatru pędzącego
tumany śniegu i skrzypienie otwartych drzwi, nie słychać ani turkotu
czarnego powozu, ani parskania koni w ozdobnej uprzęży. U stóp
schodów, rozjaśnionych światłem pochodni, czterej starzy lokaje,
owinięci płaszczami przyprószonymi śniegiem, wyglądają swojego
pana, aby po raz ostatni otworzyć przed nim drzwiczki i pomóc mu
wysiąść.
Czekając na opata, rozglądam się po sali. Wokół mnie mnóstwo deko-
racji. Z arkad zwieszają się chorągwie z wyszytymi złotą nicią napisami,
ściany pokrywają brokatowe tkaniny, honorową galerię tworzą
nakrapia-ne srebrnymi kroplami woale. Drogę do platformy pod
baldachimem przypominającej ściętą piramidę z sześcioma lub
siedmioma stopniami, otoczoną potrójnym rzędem kandelabrów,
wyznaczają kolumny, łuki i filary ze sztucznego marmuru. Na platformie
dwie skrzydlate istoty ze srebra, klęczące na jednym kolanie, z
rozłożonymi ramionami zwróconymi ku niebu, zdają się na coś
czekać.
Cztery ściany baldachimu zdobią pędy mirtu i bluszczu. Na każdej
z nich widnieje herb szlacheckiego weneckiego rodu, z przedstawieniem
świnki na zielonym tle, utworzony ze świeżych kwiatów,
sprowadzonych zapewne prosto ze szklarni w Wersalu. W rogach płoną
pochodnie, zatknięte na wysokich, srebrnych trójnogach, z takim samym
herbem.
Na przekór okazałości castrum*, katafalku, i przepychu dekoracji
Patrz: Objaśnienia fragmentów łacińskich na końcu książki (przyp. red.).
9
Strona 5
wokół mnie jest niewiele osób. Oprócz muzyków (którzy zajęli już miej-
sca i wyjęli instrumenty z futerałów) i lokajów (ze świeżo ogolonymi
twarzami, stojącymi sztywno niczym posągi, dzierżąc w dłoniach po-
chodnie) w czarno-czerwonych, złocistych liberiach, dostrzegam jedynie
zubożałych arystokratów o zawistnym spojrzeniu oraz robotników, słu-
żących i plotkarki, którzy pomimo późnej pory i mrozu spoglądają do-
koła z zachwytem, oczekując konduktu.
Kiedy tak na to patrzę, ożywają wspomnienia. Choć na zewnątrz,
tuż za progiem, panuje mroźna, paryska noc, po opustoszałym,
zasypanym śniegiem placu Zwycięstwa hula tramontana, lodowaty
wiatr z północy, i owiewa konny posąg króla, ja wracam myślą do
łagodnych zboczy siedmiu wzgórz Wiecznego Miasta, szczytu
Janikulum i upalnego lata sprzed wielu, wielu lat, kiedy w otoczeniu
innej arystokracji, na tle lekkiej architektury z kartonu, w towarzystwie
muzyków szykujących się do innego wydarzenia i lokajów
rozświetlających pochodniami inną scenerię, obserwowałem przyjazd
pewnej karety do willi Spada.
Jakże dziwne bywają koleje losu! Wówczas nie zdawałem sobie spra-
wy, że w tej karecie znajduje się opat Melani, którego nie widziałem od
siedemnastu lat. Teraz natomiast mam pewność, że za chwilę
przybędzie, choć nie widzę jeszcze jego powozu.
Ocknąłem się z zamyślenia, gdy potrącił mnie niechcący jeden z mu-
zyków schodzący ze sceny. Spojrzałem w górę na napis Obseąuio erga
Regem, wyszyty złotymi literami na chorągwi z czarnego aksamitu ze
srebrnymi frędzlami, zdobiącej wysoką kolumnę ze sztucznego
porfiru, w prostym stylu, wznoszącą się na wprost mnie. Po przeciwnej
stronie dostrzegam drugą, podobną kolumnę, ale napis jest zbyt daleko,
abym mógł go odczytać.
W ciągu całego mojego życia tylko raz uczestniczyłem w podobnej
uroczystości. Wtedy także była zimna noc i padał śnieg, a może deszcz,
dokładnie nie pamiętam. Z pewnością zimno, deszcz i ciemność wy-
pełniały moją duszę.
Wówczas kto inny spoczywał w trumnie. W skrzyni z czarnych desek
znalazł się na skutek oszustwa, zdrady i podłości. Wcześniej go otruto,
poraniono, zniszczono. Krew sączyła się spod powiek, mózg wypływał
nosem. Teraz był to tylko strzęp zgniłego mięsa.
Zabójcy śmiali się w kułak.
10
Strona 6
Wtedy także przebywałem w towarzystwie Atta. Wokół nas było pełno
ludzi i wciąż napływali nowi. Panował taki ścisk, że opatowi i mnie uda-
wało się postąpić zaledwie dwa kroki co kwadrans. Nie mogliśmy ruszyć
się ani do przodu, ani do tyłu, a jedyne co widzieliśmy, to dekoracje na
suficie i napisy zwieszające się z arkad lub umieszczone w zwieńcze-
niach kapiteli.
Na czterech kolumnach w stylu doryckim, symbolizujących bohate-
rów, wysokich na piętnaście metrów, wykonanych na wzór zabytkowych
rzymskich kolumn Antonina i Trajana, znajdowały się motta: Ob Hispa-
niam assertam, Ob Galliam triumphatam, Ob Italiam liberatam, Ob Bel-
gium restitutuum. Pomiędzy nimi, nad castrum, rozpięte było sztuczne
nocne niebo z woalu nakrapianego złocistymi płomieniami, który, zebra-
ny pośrodku, tworzył wieniec zawieszony na linach i złotych szarfach,
spiętych ogromnymi broszami w kształcie majestatycznych orłów ze
zwieszonymi głowami. Obok nich Gloria w otoczeniu promieni (wzorem
Claritas na monetach cesarza Konstansa) dzierżyła w lewej dłoni
wieniec z wawrzynu, w prawej zaś gwiazdę.
Za nami, tuż za wysokim progiem, dwudziestu czterech lokajów ocze-
kiwało na swojego pana. Niespodziewanie tłum ucichł. Wszyscy zamilk-
li. Ciemną noc rozświetlił jasny blask pochodni podtrzymywanych przez
arystokratów.
Przybył.
Cichnący z wolna odgłos końskich kopyt na bruku odrywa mnie od
wspomnień. Czterej lokaje, lśniący od śniegu, poruszyli się. Nadjechał
Atto.
Płomyki świec drżą, rozmazują się w moich zamglonych łzami oczach,
gdy otwierają się na oścież drzwi Notre Damę des Victoires, bazyliki Au-
gustianów Bosych. W czarnym powozie błyszczy w świetle pochodni
czerwony aksamit okrywający trumnę. Atto Melani, opat Beaubec, szlach-
cic, honorowy obywatel Republiki Weneckiej, wielokrotny uczestnik
konklawe, przybył do kościoła, oczekiwany przez zgromadzony w nim
tłum.
Starzy słudzy podtrzymują na ramionach trumnę z wyrytym herbem
Atta: małą świnką na zielonym tle. Przechodzą między szpalerem ludzi,
oddających cześć zmarłemu, pod rozpiętym czarnym woalem ze
srebrny-
11
Strona 7
mi łezkami. Zapewne niewielu z nich mówi coś nazwisko Atta Mela-
niego, ostatniego przedstawiciela epoki, której kres położyła wojna. Do-
cierają do castrum doloris, katafalku pogrzebowego. Wchodzą po
schodkach ściętej piramidy i składają ciało starego pana w otwarte
ramiona dwóch srebrnych aniołów, klęczących na jednym kolanie,
których dłonie, zwrócone ku niebu, otrzymują w końcu to, na co
czekały.
Z katafalku zwiesza się chorągiew żałobna z czarnego aksamitu ze
srebrnymi frędzlami i napisem wyszytym złotymi literami:
Hic iacet
Abbas Atto Melani Pistoriensis in Etruria,
Pietate erga Deum
Obseąuio erga Regem
Illustris
Die 4. Ianuarii 1714. Mtatis suce octuagesimo octavo
Patruo Dilectissimo
Dominicus Melani nepos mestissimus posuit
Te same słowa zostaną wyryte na nagrobku, zamówionym przez bra-
tanka Atta u florenckiego rzeźbiarza Rastrellego. Ojcowie augustianie
użyczyli miejsca w bocznej kaplicy, niedaleko ołtarza głównego,
naprzeciw drzwi zakrystii. Zgodnie z wolą Atta będzie on pochowany w
tym samym kościele, w którym spoczywają prochy innego toskańskiego
muzyka, słynnego Giambattisty Lullego.
Pietate erga Deum/Obsequio erga Regem/Illustris - inskrypcja ta wid-
nieje na obydwu kolumnach bocznych, ale zdołałem przeczytać napis
tylko na tej bliższej mnie. „Wybitny ze względu na oddanie Bogu i po-
słuszeństwo królowi". W rzeczywistości pierwsza zaleta zaprzecza dru-
giej. Nikt nie wie tego lepiej ode mnie.
Orkiestra rozpoczyna mszę żałobną. Nic nie widzę, wszystko wokół
mnie jest niewyraźne, zamglone. Łzy napływają mi do oczu. Twarze,
kolory i światła wyglądają jak na obrazie, który wpadł do wody.
Atto Melani nie żyje. Umarł tu, w Paryżu, przy ulicy Plastriere, w
parafii św. Eustachego, przedwczoraj, 4 stycznia 1714 roku o drugiej
nad ranem. Byłem przy nim.
12
Strona 8
- Zostań ze mną - powiedział i wydał ostatnie tchnienie.
Pozostaną z panem, panie Atto. Zawarliśmy pakt, złożyłem
obietnicę i zamierzam jej dotrzymać. To nieważne, że kilkakrotnie
zrywał pan nasze porozumienia, oszukiwał dwudziestojednoletniego
posługacza, a później dojrzałego mężczyznę, ojca rodziny. Tym razem
nie ma niespodzianki - wywiązał się pan z danego mi słowa.
Teraz, kiedy mam prawie tyle lat co pan, kiedy się poznaliśmy, teraz,
kiedy pańskie wspomnienia należą do mnie, a pańskie dawne uczucia
rozpalają się w mojej piersi, teraz pańskie życie jest moim życiem.
Przybyłem tu trzy lata temu. Teraz pan wyrusza w swoją ostatnią po-
dróż do nieznanej krainy.
Szczęśliwej drogi, panie Atto! Otrzyma pan to, o co mnie prosił.
Strona 9
Rzym
Styczeń 1711
- Wiedeń? Po co mielibyśmy jechać do Wiednia? - Cloridia patrzyła
na mnie szeroko otwartymi oczami, oczekując odpowiedzi.
- Najdroższa! Wychowałaś się w Holandii, twoja matka była Tur-
czynką, mając niespełna dwadzieścia lat przyjechałaś zupełnie sama do
Rzymu, a teraz przeraża cię podróż do cesarstwa? A co ja mam powie-
dzieć? Nigdy nie ruszyłem się dalej niż do Perugii.
- Nie chodzi o podróż. Chodzi o to, że mamy tam zamieszkać! Znasz
niemiecki?
- No, nie...
- Pokaż mi to - powiedziała Cloridia, wyrywając mi z dłoni doku-
ment.
Przebiegła tekst jeszcze raz wzrokiem.
- Jak mam, do licha, to rozumieć?! Co to znaczy darowizna?
Dostałeś ziemię? Warsztat? Miejsce służącego na dworze? Tu nic nie jest
napisane!
- Słyszałaś, co powiedział notariusz, wszystkiego dowiemy się na
miejscu. Na pewno chodzi o rzecz dużej wartości.
- Z pewnością. Przemierzymy Alpy i okaże się, że ten oszust opat
chciał cię wykorzystać do kolejnej szalonej sprawy, potem wyrzuci cię
jak starą szmatę i puści z torbami!
- Zastanów się, Cloridio! Atto ma osiemdziesiąt pięć lat, nie w
głowie mu szaleństwa. Myślałem, że już nie żyje, tymczasem on pragnie
spłacić mi dawny dług. Być może poczuł, że zbliża się kres i chce mieć
czyste sumienie. Powinniśmy dziękować Bogu, że dał nam szansę w tak
trudnym dla nas momencie.
Moja małżonka spuściła oczy.
14
Strona 10
Od dwóch lat wiodło nam się źle, bardzo źle. Zima 1709 roku była
wyjątkowo mroźna i śnieżna. Zaczęło brakować żywności, co w
połączeniu ze zniszczeniami spowodowanymi toczącą się od siedmiu
lat wojną o tron Hiszpanii wpędziło w nędzę lud Rzymu. Bieda
dotknęła także moją rodzinę, która do tego czasu powiększyła się o
synka, obecnie już sześcioletniego. Na skutek niespotykanej dotąd
klęski nieurodzaju nasze niewielkie gospodarstwo i uprawy uległy
zniszczeniu. Upadek rodu Spada, jak również powolna ruina willi przy
Porta San Pancrazio, gdzie przez wiele lat zlecano mi dobrze płatne
prace, dodatkowo pogorszyły naszą sytuację. Ekonomicznej ruiny nie
powstrzymały starania mojej żony Cloridii, od lat trudniącej się
akuszerstwem z pomocą naszych córek, teraz w wieku dwudziestu
trzech i dziewiętnastu lat. Przybywało położnic bez grosza przy duszy.
Mimo to Cloridia opiekowała się nimi z takim samym oddaniem jak
zamożnymi paniami z arystokracji.
Nasze długi rosły, aż w końcu, aby przeżyć, musieliśmy sprzedać li-
chwiarzom z getta dom i gospodarstwo, kupione przed dwudziestu sze-
ściu laty za oszczędności świętej pamięci teścia. Przenieśliśmy się do
miasta, do sutereny, którą dzieliliśmy z pewną rodziną z Istrii. Na szczę-
ście mieszkanie, wydrążone w tufie, miało tę zaletę, że było suche, w zi-
mie zaś utrzymywała się w nim stała temperatura, nieschodząca poniżej
zera.
Na kolację jedliśmy czarny chleb i zupę z pokrzyw i ziół. W ciągu
dnia zbieraliśmy żołędzie i jagody i przyrządzali z tego rodzaj
polewki z dodatkiem rzepy. Buty stały się dla nas luksusem, zamiast
nich nosiliśmy, również zimą, drewniane chodaki. Stopy owijaliśmy
szmatami i przewiązywali konopnym sznurkiem.
Nie mogłem znaleźć żadnego zajęcia. Niski wzrost zamykał mi
drogę do większości zawodów, także tragarza. Podjąłem się więc
najnędzniej-szej, najpodlęjszej pracy, do której nie zniżyłby się żaden
rzymianin, mnie natomiast dawała ona poczucie wyższości w stosunku
do lepiej zbudowanych ojców rodziny - zostałem kominiarzem.
Byłem wyjątkiem, rzymscy kominiarze i dekarze pochodzili bowiem
zazwyczaj z alpejskich dolin, znad jezior Como i Maggiore, z
Valcamoni-ca, Val Brembana, a także z Piemontu. Tamtejsza ludność
była bardzo biedna. Głód zmuszał niektóre rodziny do oddawania
swoich sześcio-, siedmioletnich dzieci do terminu u kominiarzy, a ci
wysługiwali się nimi do czyszczenia wąskich przewodów, co niekiedy
zagrażało życiu tych malców.
15
Strona 11
Obdarzony wzrostem dziecka i siłą dorosłego mężczyzny, mogłem
wykonywać swoją pracę perfekcyjnie jak mało kto. Bez trudu dostawa-
łem się do naj ciaśniej szych kominów. Poruszałem się zwinnie,
czyściłem z sadzy czarne ściany okapu i komina staranniej niż dziecko.
Ponadto, niewiele ważąc, nie narażałem na szwank dachówek, kiedy
wspinałem się na dach, by wyczyścić lub naprawić komin, a
jednocześnie nie groziło mi roztrzaskanie się o ziemię w razie upadku,
co małoletnim pracownikom zdarzało się niestety dość często.
Jako lokalny kominiarz byłem do dyspozycji przez cały rok, podczas
gdy moi alpejscy koledzy ściągali do Rzymu dopiero w początkach
listopada.
Prawdę mówiąc, ja także zmuszony byłem zabierać do pracy mojego
małego rozrabiakę, ale nigdy, przenigdy nie kazałbym mu wchodzić
do przewodu kominowego. Traktowałem synka raczej jako ucznia i po-
mocnika, zawód kominiarza wymaga bowiem współpracy co najmniej
dwóch osób.
Pragnąc zapewnić klientów o moich umiejętnościach, chwaliłem się
praktyką odbytą w górach Abruzji (które, podobnie jak Alpy, słyną z do-
brych kominiarzy), choć tak naprawdę nie miałem dużego
doświadczenia w tym zawodzie. Podstaw nauczyłem się w willi Spada,
gdzie czasem zlecano mi przeczyszczenie kominów, usunięcie
niewielkiej usterki lub naprawienie dachu.
Tak więc codziennie nad ranem ładowałem na wózek narzędzia: skro-
bak, szpachelkę, szczotkę, miotełkę z ostrokrzewu, linkę, drabinkę, cię-
żarki i ruszałem w drogę z zaspanym synkiem, którego całowała na
pożegnanie zatroskana Cloridia. Żona nienawidziła mojego niebezpiecz-
nego zajęcia. W bezsenne noce modliła się, aby nic mi się nie stało.
Szczelnie owinięty krótkim, czarnym płaszczem, o świcie
docierałem do najdalszych dzielnic miasta lub pobliskich miejscowości.
Krzyczałem: „Kominiaaarz! Kominiaaarz!" i rozpoczynałem pracę.
Dość często spotykałem się z nieżyczliwym przyjęciem. Na mój
widok ludzie czynili gesty służące oddaleniu złego uroku. Wierzono
bowiem, że kominiarz, który przybywa zimową porą, w złą pogodę,
przynosi pecha. Kiedy otwierano nam drzwi, przy odrobinie szczęścia
zdarzało się, że jakaś litościwa kobieta dawała mojemu synkowi kubek
gorącego rosołu i kawałek chleba.
Na mój kominiarski mundur składała się czarna marynarka,
zapinana z boku, po lewej stronie, tak aby nie zahaczyć guzikiem o
wystającą
16
Strona 12
cegłą w ścianie komina, z wysokim kołnierzykiem i rękawami
związanymi sznurkiem wokół nadgarstków, żeby do środka nie
dostawała się sadza, oraz spodnie z gładkiego barchanu, do którego
nie lgnął tak brud. W czarnym, obcisłym ubraniu - z łatami naszytymi
na kolanach, łokciach i siedzeniu, gdzie materiał wycierał się
najszybciej - wydawałem się mały i drobny jak mój syn, niektórzy brali
mnie za jego starszego brata.
Kiedy przeciskałem się przez przewód kominowy, zakładałem na gło-
wę płócienny worek zawiązywany pod szyją, aby uchronić się, przynaj-
mniej częściowo, przed wdychaniem sadzy. Tak opakowany, przypo-
minałem skazańca stojącego pod szubienicą. Nic nie widziałem, ale w
kominie nie przeszkadzało mi to, ponieważ i tak było tam ciemno choć
oko wykol. Sadze zdrapywało się po omacku.
Synek zostawał na dole i za każdym razem drżał ze strachu, że coś mi
się stanie. Bał się, że sam nie trafi do domu, do ukochanej mamy i sióstr.
Z kolei na komin i dach wchodziłem boso, żeby nic mi nie przeszka-
dzało i żeby pewniej stać na nogach. Miałem od tego posiniaczone i po-
ranione stopy, dlatego też przez całą zimę, czyli okres wzmożonej pracy,
stąpałem niepewnym krokiem, utykając.
Praca na dachach bywała niekiedy bardzo niebezpieczna, co raczej nie
zrażało człowieka, który pewnego dnia wspiął się na sam szczyt Bazyliki
św. Piotra.
Głównym powodem mojej troski nie był jednak nędzny zawód, jaki
wykonywałem, ale córki. Nie wyszły jeszcze za mąż i wszystko wskazy-
wało na to, że zostaną starymi pannami. Dzięki Bogu, cieszyły się żelaz-
nym zdrowiem. Mimo że żyły w biedzie, były piękne, kwitnące i rumiane
jak jabłuszka („Dzięki temu, że każdą przez trzy lata karmiłam piersią" -
powtarzała z dumą Cloridia). Włosy miały tak piękne i gęste, że co
sobotę sprzedawały za dwa grosze na targu te, które pozostały na
grzebieniu po porannej toalecie. To prawdziwy cud, że dopisywało im
tak wspaniałe zdrowie, zważywszy na to, że wokół nas wiele osób
zmarło z zimna i głodu.
Moje dwie córeczki - miłe, zdrowe, piękne i cnotliwe nie miały ani
grosza posagu. Kilkakrotnie odwiedziły nas siostry z klasztoru Santa Ca-
terina Sopra Minerva, który co roku przeznaczał znaczne sumy dla ubo-
gich rodzin, aby namówić je do wstąpienia do zakonu. Zakonnice
potrze-
17
Strona 13
bowały silnych, posłusznych dziewcząt do wykonywania cięższych
prac w klasztorze, nieodpowiednich dla mniszek ze szlachetnych
rodów. Jednak nawet w najtrudniejszych chwilach grzecznie odrzucałem
ich propozycję (o wiele mniej uprzejma była Cloridia. Potrząsała
gniewnie głową i wykrzykiwała prosto w oczy zakonnicom: „To po to
karmiłam każdą z nich przez trzy lata piersią, żeby skończyły tak jak
wy?"). Zresztą naszych dziewczynek nie pociągało klasztorne życie.
Jako pomocnice matki akuszerki poznały radość macierzyństwa i
pragnęły jak najprędzej znaleźć sobie mężów.
Po pewnym czasie mrozy ustały, skończył się też głód, ale nędza
trwała. Upłynęły dwa lata, a moje córki nadal nie miały mężów.
Ogarniała mnie bezsilna złość na widok twarzyczki starszej córki,
która nagle pogrążała się w smutku i milkła (miała już dwadzieścia
pięć lat!). Nie złościłem się jednak na okrutny los, o nie! Dobrze
wiedziałem, kto zawinił! Z pewnością nie była to wina zimna i głodu
panującego w całej Europie. O nie! Po głowie chodziło mi tylko jedno
imię: Atto Melani.
Bezlitosny intrygant, szpieg, człowiek wyjątkowo fałszywy i prze-
biegły, mistrz kłamstwa, podstępu, udawania i obłudy - taki był Atto Me-
lani, słynny niegdyś śpiewak kastrat.
Przed jedenastu laty nikczemnie mnie wykorzystał, wystawił moje
życie na niebezpieczeństwo, obiecując w zamian wiano dla córek.
„Dostanę nie tylko pieniądze, ale także domy, grunty - całe
gospodarstwo. Dam wyprawę twoim córkom. Bogatą wyprawę. A kiedy
mówię »bogatą«, nie kłamię".
Zakpił sobie ze mnie. Jego słowa dobrze zapadły mi w pamięć.
Powiedział, że ma kilka majątków w Wielkim Księstwie Toskanii,
wszystkie przedstawiają wielką wartość i są dochodowe - uściślił. Zobo-
wiązał się na piśmie, że da moim córkom posag, zatwierdzony notarial-
nie, w postaci renty lub posiadłości przynoszących ogromne zyski.
Nigdy jednak nie poszliśmy do notariusza.
Kiedy wypełniłem wszystkie jego polecenia, wrócił po kryjomu do
Paryża. Na nic się zdało chodzenie po adwokatach. Nikt nie dawał mi
choćby iskierki nadziei. Wszyscy prawnicy, do których się zwracałem,
powtarzali, że powinienem był wytoczyć mu proces we Francji. Krótko
mówiąc, obietnica Melaniego okazała się bez pokrycia.
Tak więc opat pławił się w luksusach, a ja rozpaczliwe starałem się
wyrwać rodzinę z biedy.
18
Strona 14
Aż tu pewnego dnia, niespodziewanie, otrzymałem wezwanie od jed-
nego z rzymskich notariuszy. Kolega z Wiednia polecił mu odnaleźć
mnie i wręczyć akt darowizny z podpisem opata Melaniego.
Treść aktu owiana była tajemnicą. Przedmiot darowizny przedstawiał
zdaniem notariusza dużą wartość („ziemia lub dom" - domyślał się), opi-
sany był za pomocą skrótów i liczb, odnoszących się zapewne do wie-
deńskich rejestrów, i całkowicie niezrozumiałych. Poza tym w
jednym z banków opat Melani otworzył mi nieograniczony kredyt,
przeznaczony na wydatki związane z podróżą.
Po przyjeździe do stolicy cesarstwa miałem pójść pod wskazany adres,
gdzie wszystkiego się dowiem i otrzymam to, co mi obiecano.
Nie chodziło więc, niestety, o darowiznę w Wielkim Księstwie Toska-
nii, jak zapowiadał opat, ale znacznie dalej, po drugiej stronie Alp.
W każdym razie wobec kłopotów, z jakimi się borykaliśmy, była to
dla nas prawdziwa manna z nieba. Czyż można było odmówić?
Strona 15
Wiedeń
Luty 1711
Na rozległej, zaśnieżonej i nagiej równinie pod murami miasta roz-
brzmiewało głośne dudnienie bębnów. Ich warkot mieszał się ze
srebrzystymi dźwiękami trąbek, piszczałek i rożków orkiestry
wojskowej. Głośne odgłosy wzmagało echo, odbijające się o potężne
mury, baszty, tarasy i nasypy. Odnosiło się wrażenie, że nie była to
jedna orkiestra, ale trzy lub cztery, może nawet dziesięć.
Pomiędzy bastionami przezierały pinakle kościołów i pałaców, dzwon-
nice zwieńczone krzyżami, wieże blankowe, okrągłe kopuły, przestronne
tarasy, iglice budowli religijnych i świeckich, świadczących o tym, że nie
jest to zwykłe miasto, skupisko ludzi i architektury, ale łagodna kolebka
dusz, potężna twierdza, patronka kupców błogosławiona przez Boga.
Kiedy nasza kareta zbliżała się do Bramy Karynckiej, przez którą
wjeżdżają do Wiednia podróżni z południa, dostrzegłem dumne, dostojne
wieże odcinające się na tle ołowianego nieba.
Najwspanialsza z nich, poinformował nas woźnica, to wysoka,
okazała wieża katedry św. Szczepana, ozdobiona wspaniałymi
koronkowymi dekoracjami, upiększonymi teraz białym płaszczem
śniegu. Opodal ujrzałem masywną, ośmiokątną dzwonnicę kościoła
Dominikanów, dalej wysoką dzwonnicę św. Piotra, jak również św.
Michała ojców barnabitów, św. Ruprechta ojców franciszkanów,
pinakiel convento delie Vergini alla Porta del Cielo, klasztoru Dziewic u
Bramy Niebios, i wiele innych wież ozdobionych cebulastymi
wolutami, typowymi dla tych ziem, zwieńczonych pozłacanymi kulami
ze świętym krzyżem na szczycie. Na koniec spostrzegłem basztę pałacu
cesarskiego, w którym od sześciu lat sprawował rządy Józef I z dynastii
Habsburgów austriackich, dumny władca Świętego Cesarstwa
Rzymskiego.
Podczas gdy muzyka orkiestry wojskowej zachęcała do zachowania
20
Strona 16
dyscypliny, potężne mury obronne przypominały o skromności, a niezli-
czone wiedeńskie dzwonnice - o bojaźni bożej, zacząłem wyobrażać so-
bie kręte zakola Dunaju. Z książek, do których zajrzałem przed wyjaz-
dem, dowiedziałem się, że rzeka płynie po drugiej stronie Wiednia. Nade
wszystko jednak powtarzałem sobie w duchu nazwę olbrzymiej ciemnej
sylwety, ukazującej się z wolna na horyzoncie, pośród obłoków. Mimo
łagodnych stoków wydawała się potężna, kiedy tak opadała pionowo
ku wodom rzeki i rozciągała się na wschód, niczym milczący bohater-
ski strażnik miasta. Był to Kahlenberg, słynne wzgórze, które ocaliło
Zachód, lesisty przylądek wysunięty w stronę Wiednia i rzeki, skąd
przed dwudziestu ośmiu laty wyruszyły chrześcijańskie wojska, by wy-
zwolić miasto z tureckiego oblężenia i uwolnić Europę od groźby Ma-
hometa.
Doskonale pamiętam te wydarzenia, albowiem przed laty, we
wrześniu 1683 roku, kiedy w Rzymie i w innych częściach Europy z
niepokojem oczekiwano wyniku bitwy o Wiedeń, pracowałem w tym
mieście jako posługacz w gospodzie. Tam właśnie poznałem niejakiego
Atta Mela-niego...
Kiedy koła karety z łoskotem pokonywały kolejną dziurę, wytężyłem
wzrok i dostrzegłem, jak promień słońca oświetla niewielki budynek na
szczycie Kahlenbergu, zapewne jakiś kościół, tak, małą kaplicę, tę
samą, w której pewien kapucyn (dobrze pamiętam te fakty należące już
do historii) o świcie 12 września 1683 roku, przed decydującym
natarciem, odprawił mszę i wygłosił mowę do chrześcijańskich
dowódców, szykując ich do krwawej acz zwycięskiej bitwy z
niewiernymi. Wkrótce również ja miałem poczuć pod stopami tę
historyczną ziemię, przejść po łagodnych wzgórzach Nussdorfu, gdzie
żołnierze chrześcijańskiej armii oczyścili każdy dom, stodołę, winnicę z
nędznych potomków Mahometa.
Ogarnięty wzruszeniem, spojrzałem na Cloridię. Małżonka milczała,
trzymając na kolanach naszego śpiącego synka. Z pewnością
wiedziała, o czym myślę. I że nie są to myśli błahe.
Odbyliśmy wyczerpującą podróż, trwającą blisko miesiąc. Wyruszyli-
śmy z Rzymu w ostatnich dniach stycznia, tuż przed wyjazdem pomodli-
liśmy się przed świętymi relikwiami św. Filipa Neri, patrona naszego
miasta. Opat Melani wystarał się dla nas o dobre miejsca w karecie, po-
środku, a nie tuż przy drzwiczkach, gdzie jest dość niewygodnie. Po
zmianie koni w Civita Castellana i noclegu w Orticoli pojechaliśmy
do
21
Strona 17
Narni w Umbrii, później do Terni, aby o północy dotrzeć do starego
miasteczka Foligno. Przez kolejne dni ja, który nie ruszyłem się dalej
niż do Perugii, każdą noc spędzałem w innym mieście: Tolentino,
Loreto, Sini-gaglii, położonej na rozległej równinie nad Adriatykiem, w
Rimini i Ce-senie w Romanii, w Bolonii, Ferrarze i dalej na północ, w
Chioggi w delcie Padu, Mestre pod Wenecją, Sacile, w Udine, stolicy
Friuli, bogatym mieście należącym do Najjaśniejszej Republiki
Weneckiej. Widziałem noce w Gorycji i Adelsbergu, aby później
dotrzeć szczęśliwie do Lubiany, mimo że śnieg padał nieprzerwanie
przez całą podróż. Następnie nocowałem w Cilli, Marburgu nad Drawą,
w Grazu, stolicy Styrii, w Pruch, na koniec w Stuppach. Przejechałem
przez wiele miast, od Fano i Pesaro do Cattoliki, maleńkiej osady w
Romanii, i od Forli do Faenzy. Jechaliśmy wzdłuż Padu, przez Corsolę
i Cavanellę w Adydze, jak również wzdłuż rzeki Brenta.
Odwiedziliśmy śliczne miasteczko Mira oraz Fusi-nę, prowadzącą do
wód rozległej Laguny Weneckiej. Płynęliśmy też rzeką Lintz jednym z
tych niewielkich stateczków, słusznie nazywanych domkami z drewna,
ponieważ mają wszelkie wygody. Załoga statku składała się z dwunastu
mężczyzn, którzy wiosłowali tak szybko, że krajobraz przed naszymi
oczami zmieniał się jak w kalejdoskopie: mijaliśmy skały, lasy, winnice,
pola pszenicy, duże miasta, ruiny zamków.
W ciągu całej podróży towarzyszył nam nieustannie mróz i śnieg.
W końcu dotarliśmy do bram Wiednia, drżąc z łęku przed nieznanym.
Niebawem mieliśmy wkroczyć do naszego wymarzonego miasta, nazy-
wanego „nowym Rzymem", stolicy bezkresnego Świętego Cesarstwa
Rzymskiego. Obejmowało ono liczne ziemie, przede wszystkim
Górną i Dolną Austrię, Karyntię, Tyrol, Styrię, Voralberg i Burgenland,
dziedziczne ziemie Habsburgów, tak zwane Arcyksięstwo Austrii nad
rzeką Anizą, którym władcy ci rządzili jako arcyksiążęta, na długo przed
koronacją na cesarzy. Do Świętego Cesarstwa Rzymskiego należało
wiele innych regionów, nadmorskich i górskich, jak na przykład Kraina,
Istria, Dalmacja, Banat, Bukowina, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina,
Sławonia, Węgry, Czechy i Morawy, Galicja i Lodomeria, Śląsk i
Sieben-biirgen. Poza tym cesarstwo zarządzało elektoratami
niemieckimi, włącznie z Saksonią i Polską. Począwszy od
średniowiecza zaliczały się do niego (w różnych latach) także
Szwajcaria, Szwabia, Alzacja, Burgundia, Flandria, Artois, Franche-
Comte, Hiszpania, Holandia, Sardynia, Lombardia, Toskania, Wielkie
Księstwo Spoleto, Wenecja, Neapol.
Święte Cesarstwo Rzymskie liczyło zatem miliony poddanych, mó-
22
Strona 18
wiących dziesiątkami języków i narzeczy. Należeli do niego Niemcy,
Włosi, Węgrzy, Słowianie, Polacy, Rusini, szwabscy rzemieślnicy, cze-
skie kucharki, ordynansi i pokojówki z Bałkanów, biedni uchodźcy, któ-
rzy uciekli przed Turkami, przede wszystkim zaś czeladź z Moraw, na-
pływająca do Wiednia całymi zastępami.
Miasto będące celem naszej podróży było zatem stolicą tych wszyst-
kich ludzi. Czy spełni się tam obietnica Atta?
Ponieważ dysponowaliśmy kredytem od opata, wszystkie nasze
oszczędności powierzyliśmy córkom, które pozostały w Rzymie (pod
czujnym okiem naszych współlokatorów z Istrii), gdzie nadal pracowały
jako akuszerki. Rozstaliśmy się z nimi z ciężkim sercem, obiecując, że
wrócimy jak najszybciej z upragnionymi posagami. Sami pozostaliśmy
bez grosza przy duszy.
Gdyby w Wiedniu nastąpiły jakieś komplikacje, musielibyśmy żyć
z jałmużny i oczekiwać końca mrozów, aby stąd wyjechać. Oto do czego
może doprowadzić bieda! Człowiek przemierza w pośpiechu kawał świa-
ta, do miejsca, gdzie ma nadzieję na lepsze jutro. Krótko mówiąc, zu-
pełnie nie wiedzieliśmy, co nas czeka.
Cloridia zgodziła się na wyjazd, „byle więcej nie oglądać twojej twa-
rzy czarnej od sadzy" - tak powiedziała. Myśl, że porzucę zajęcie, które
przysparzało jej tylu trosk, skłoniła ją do przyjęcia propozycji opata.
Odruchowo spojrzałem na swoje dłonie: pod paznokciami nadal wid-
niały czarne obwódki - znak rozpoznawczy kominiarzy.
Od kilku dni Cloridia i synek mieli silny kaszel. Mnie też dzień i noc
dokuczały objawy przeziębienia. Ataki gorączki zaczęły się w połowie
podróży, bardzo nas osłabiły.
Kareta przejechała przez mostek nad fosą obronną, kierując się ku Bra-
mie Karynckiej. W oddali dostrzegłem zielone lasy Kahlenbergu. Słońce
przeniosło swoje złociste promienie ze wzgórza na moją skromną osobę.
Niespodziewanie figlarny promyk padł mi prosto na twarz. Uśmiech-
nąłem się do Cloridii. Powietrze było zimne i krystalicznie czyste. Wje-
chaliśmy do Wiednia.
Mimowolnie pomacałem kieszeń nowiutkiego ciepłego płaszcza,
kupionego z kredytu opata, w której miałem notatki niezbędne podczas
po-
23
Strona 19
droży. Jak wynikało z dokumentów otrzymanych od rzymskiego
notariusza, mieliśmy zatrzymać się pod wskazanym adresem. Nazwa
ulicy dobrze wróżyła: Porta Coeli, Brama Niebios.
Wokół panowała nierealna cisza, wywołana padającym śniegiem. Ka-
reta jechała wolno ulicą Karyncką, która wiodła od bramy o tej samej
nazwie do centrum miasta. Cloridia spoglądała na okazałe kamienice
przystrojone śniegiem, na powozy wyjeżdżające z bocznych ulic i
dziwiła się beztrosko spacerującym grupkami opatulonym służącym,
jakby to była niedziela, a nie środek tygodnia.
Chciała poprosić woźnicę o wyjaśnienia, ale nie znając języka,
zrezygnowała.
Ja natomiast wpatrywałem się w katedrę św. Szczepana, górującą
nad dachami po prawej stronie. Budowla wydawała się teraz jeszcze
potężniejsza. W ten święty pinakiel, myślałem, Turcy celowali z dział
latem 1683 roku, podczas gdy po drugiej stronie murów, w mieście, w
którym teraz kwitł handel i tętniło życie, oblężeni wytrwale stawiali
opór, narażeni nie tylko na pociski wrogów, ale także na głód i cho-
roby...
Woźnica, któremu pokazałem karteczkę z adresem, zatrzymał karetę
przy eleganckiej przecznicy. Dotarliśmy do miejsca przeznaczenia.
Zdziwiłem się, kiedy woźnica wskazał dzwonek u bramy klasztoru
i gestem nakazał pociągnąć za sznurek, aby obwieścić nasze przybycie.
- Uno momento, uno momento - powiedział niepoprawnym włoskim
jakiś cień zza grubej, czarnej kraty.
Z powodu słabej znajomości niemieckiego nie zrozumiałem, że pod
adresem napisanym na karteczce znajdował się żeński klasztor.
Usłyszawszy nasze imiona, cień skinął głową. Oczekiwano nas. Dwa
dni wcześniej woźnica, podczas przerwy w podróży, wysłał posłańca
z wiadomością o naszym rychłym przyjeździe.
Z pomocą woźnicy zdjąłem z karety bagaże. Dowiedziałem się od
niego, że za chwilę przekroczymy próg jednego z największych klaszto-
rów żeńskich w mieście i na pewno najważniejszego.
Znaleźliśmy się w szerokim, ciemnym korytarzu, aby po kilku minu-
tach ponownie wyjść na światło dnia i stanąć wśród kolumienek we-
wnętrznego krużganka - długiej galerii z białego kamienia - ozdobionych
podobiznami sióstr, które zasłynęły z najwspanialszych cnót. Zakonnica,
która nas prowadziła, sprawiała wrażenie niemowy, a może po prostu
nie znała naszego języka. Spod arkad dotarliśmy do pomieszczeń dla
gości.
24
Strona 20
Umieszczono nas w dwóch sąsiadujących ze sobą pokojach. Podczas gdy
Cloridia z synkiem padli ze zmęczenia na łóżko, ja zająłem się przynie-
sieniem bagaży, w czym pomógł mi chłopak, którego mniszki najęły do
sprzątania piwnic. Był nader gadatliwy. Wywnioskowałem, że
dopytuje się o naszą podróż. Szkoda, że nie zrozumiałem ani słowa.
Pożegnałem się z nim, obdarzając go szerokim uśmiechem, zamkną-
łem za sobą drzwi i rozejrzałem się dokoła. Choć prawie puste, lokum
zawierało wszystko, co konieczne do życia. Z pewnością było lepsze od
rzymskiej sutereny w tufie, gdzie mieszkaliśmy przez dwa ostatnie
lata i gdzie zostały nasze córki. Spojrzałem na Cloridię.
Spodziewałem się z jej strony narzekań, skarg i pretensji pod adresem
opata Melaniego. Mieszkanie u zakonnic było najgorszą rzeczą, jaka
mogła się jej przytrafić, dobrze o tym wiedziałem. Oblubienice Jezusa
były jedynymi kobietami, z którymi moja małżonka nie potrafiła się po-
rozumieć.
Tymczasem Cloridia milczała. Leżała na łóżku, tuląc do siebie kasz-
lące przez sen dziecko. Rozglądała się po pokoju, zdezorientowana, obo-
jętnym wzrokiem osoby, która ze zmęczenia pozostaje na granicy
jawy i snu.
Przeląkłem się nie na żarty, gdy synek dostał ataku kaszlu, o wiele sil-
niejszego niż dotychczas. Chyba mu się pogorszyło. Po chwili rozległo
się pukanie do drzwi.
- Kozi tłuszcz i mąka orkiszowa z kroplą oleju do posmarowania
piersi. Pod główkę trzeba podłożyć tę poduszkę ze słomą z pszenicy or
kiszowej .
Słowa te, wypowiedziane piękną włoszczyzną, pochodziły z ust mło-
dej zakonnicy, która zdecydowanym krokiem weszła do naszego pokoju,
wyraźnie zatroskana.
- Jestem Camilla, Chormaisterin w klasztorze augustianek -
przedstawiła się i nie prosząc Cloridii o pozwolenie, włożyła poduszkę
pod głowę naszego synka, rozsunęła mu koszulkę na piersiach i
zaczęła wcierać maść.
- Chor...maisterinl - wybełkotałem, ucałowawszy skraj szaty
siostry i podziękowawszy za okazaną nam gościnność.
- Tak, dyrygentka chóru - wyjaśniła łagodnym głosem.
- Nie spodziewaliśmy się usłyszeć w Wiedniu tak doskonałego włos-
kiego, matko.
- Pochodzę z Rzymu, jak wy, z Zatybrza, gwoli ścisłości. Moje
świec-
25