Richard Flanagan - Williama Goulda Księga Ryb
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Richard Flanagan - Williama Goulda Księga Ryb |
Rozszerzenie: |
Richard Flanagan - Williama Goulda Księga Ryb PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Richard Flanagan - Williama Goulda Księga Ryb pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Richard Flanagan - Williama Goulda Księga Ryb Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Richard Flanagan - Williama Goulda Księga Ryb Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Moją matką jest ryba.
William Faulkner
Strona 4
Strona 5
BRZUCHATY KONIK MORSKI
Odkrycie Księgi ryb – Podrabiane meble i uzdrawiająca siła
wiary – Conga – Pan Hung i Moby Dick – Victor Hugo i Bóg
– Burza śnieżna – O tym, dlaczego historia i historyjki nie
mają z sobą nic wspólnego – Księga znika – Śmierć ciotecznej
babki Maisie – Zostaję uwiedziony – Samiec konika
morskiego rodzi – Upadek
I
Nadal jeszcze towarzyszy mi zachwyt związany z odkryciem
Księgi ryb, tak świetlisty jak ów fosforyzujący marmurkowy
wzór, który przykuł moją uwagę tamtego niezwykłego ranka; lśnił
niby niesamowite zawirowania barwiące umysł i zniewalające
duszę. Wtedy właśnie rozpoczął się proces redukowania mojego
serca, a co gorsza mojego życia, do nędznego, chuderlawego
szkieletu; o czym opowiada historia, którą zaraz przeczytacie.
Co takiego w tym delikatnym promieniowaniu skłaniało mnie
do myślenia, że wciąż na nowo przeżywam to samo życie niczym
hinduski mistyk na zawsze uwięziony w Wielkim Kole? Co miało
się stać moim przeznaczeniem? Co odmieniło mój charakter? Co
uczyniło moją przeszłość i przyszłość niepodzielną jednością?
Strona 6
Czy był to blask promieniujący od niechlujnego rękopisu, z
którego wypływały już koniki morskie, pławikoniki australijskie i
skabery, przez co młody jeszcze, ale ponury dzień nabierał
oślepiającej jasności? Czy była to pożałowania godna próżność,
która kazała mi sądzić, że mieszczą się we mnie wszyscy ludzie,
wszystkie zwierzęta i wszystkie rzeczy? A może to coś znacznie
bardziej prozaicznego – złe towarzystwo i jeszcze gorsze napoje –
doprowadziło mnie do impasu, w którym się aktualnie znalazłem?
Charakter i przeznaczenie to dwa słowa, pisze William
Buelow Gould, określające tę samą rzecz – jeszcze jedna sprawa,
w której, tak jak zawsze, zasadniczo się mylił.
Drogi, słodki, głupi Billy Gould i jego szalone opowieści o
miłości; tak wielka miłość jest dzisiaj czymś niemożliwym, a
wtedy też nie była możliwa, nie mógł więc kontynuować.
Obawiam się jednak, że zbaczam z tematu.
Nasze historie, nasze dusze – do takiego wniosku doszedłem
przez te jego cuchnące ryby – są w trakcie stałego rozkładu i
ponownego wymyślania siebie, a ta książka, jak miałem odkryć,
była historią wielkiej góry kompostowej mojego serca.
Nawet moje rozgorączkowane pióro nie może opisać
zachwytu i intensywności zdumienia, jakby w chwili, gdy
otworzyłem Księgę ryb, reszta mojego świata – świata w ogóle –
pogrążyła się w ciemnościach, a jedyne światło w całym
wszechświecie wydobywało się przed moimi zdumionymi oczami
ze stron tego starego rękopisu.
Strona 7
Nie miałem pracy, bo wtedy na Tasmanii nie było jej zbyt
dużo, a teraz jest jeszcze mniej. Może więc byłem bardziej niż
normalnie podatny na cuda. Może tak jak biedna portugalska
wieśniaczka widzi Madonnę, bo nie chce widzieć niczego innego,
ja też tęskniłem za tym, by nie widzieć własnego świata. Może
gdyby Tasmania była normalnym miejscem, gdzie człowiek ma
odpowiednią pracę, spędza godziny w korkach, żeby spędzić
jeszcze więcej czasu w kieracie normalnych problemów, czekając
na powrót do normalnego zamknięcia, gdzie nikt nigdy nawet nie
śnił o tym, jak to jest być konikiem morskim, nie przydarzyłyby
się nikomu tak nienormalne historie jak przeistoczenie się w rybę.
Piszę „może”, ale szczerze mówiąc, nie jestem pewien.
Może podobne rzeczy dzieją się przez cały czas w Berlinie i
Buenos Aires, a ludzie są po prostu zbyt zażenowani, by się do
tego przyznać. Może Madonna codziennie odwiedza nowojorskie
osiedla, koszmarne wieżowce Berlina i zachodnie przedmieścia
Sydney, a wszyscy udają, że jej tam nie ma, że wkrótce sobie
pójdzie i już nie będzie ich wprawiać w zakłopotanie. Może nowa
Fatima leży gdzieś na rozległych terenach Klubu Robotniczego
Revesby, a aureola otacza obskurny ekran z mrugającym napisem
GORĄCZKA BLACK JACKA.
Strona 8
Czy to możliwe, że wszyscy są odwróceni, wpatrują się w
nędzne monitory i nie ma nikogo, kto byłby świadkiem chwili,
gdy stara kobieta lewituje, wypełniając karty do kasyna? A może
zatraciliśmy zdolność, ten szósty zmysł, który pozwala dostrzegać
cuda, mieć wizje i rozumieć, że jesteśmy czymś innym,
większym, niż nam powiedziano? Może ewolucja biegła w
odwrotnym kierunku dłużej, niż podejrzewałem, i staliśmy się już
smutnymi, tępymi rybami? Jak mówiłem, nie jestem pewien, a
jedyne osoby, którym ufam, czyli pan Hung i Conga, też nie mają
pewności.
Szczerze mówiąc, doszedłem do wniosku, że w tym życiu
niewiele jest rzeczy, których można być pewnym. Cenię prawdę,
wbrew pozorom świadczącym o czymś przeciwnym, ale gdzie
można tę prawdę znaleźć? Wszak William Buelow Gould
wypytywał o swoje ryby, kiedy już dawno były martwe w wyniku
jego niekończących się, bezużytecznych śledztw.
Jeśli chodzi o mnie, to teraz zabrano mi już i księgę, i
wszystko, ale czymże są książki, jeśli nie bajeczkami, na których
nie można polegać?
Był sobie kiedyś człowiek o nazwisku Sid Hammet, który
odkrył, że nie jest tym, za kogo się uważa.
Był taki czas, kiedy miały miejsce cuda, a wyżej wspomniany
Hammet wierzył, że znalazł się w samym centrum jednego z nich.
Do tej chwili żył dzięki własnemu sprytowi, co jest łagodniejszą
formą stwierdzenia, że jego życie było rozwijającym się aktem
rozczarowania. A po tym dniu miał cierpieć na okrutną
przypadłość wiary.
Strona 9
Był sobie kiedyś człowiek o nazwisku Sid Hammet, który w
blasku dziwnej księgi ryb dostrzegł swoją historię, co zaczęła się
jak bajka, a skończyła jak dziecinny wierszyk, w drodze na
Banbury Cross na koniu na biegunach.
Był taki czas, kiedy zdarzyły się straszne rzeczy, ale było to
dawno temu w bardzo odległym miejscu; a jak każdy wie, to, co
nie dzieje się tu i teraz, nie dotyczy też nas.
II
Do tamtej chwili zajmowałem się kupowaniem starych,
rozwalających się mebli, które niszczyłem jeszcze bardziej
wszystkimi możliwymi sposobami. Podczas gdy tłukłem
młotkiem nieszczęsne szafki, aby wytworzyć żałosną patynę;
podczas gdy odlewałem się na stare okucia, żeby wydobyć
zgniłozieloną śniedź, wykrzykując równocześnie wszystkie
możliwe przekleństwa w celu poprawienia sobie samopoczucia –
w poszczególnych meblach widziałem turystów, którzy będą ich
nieuniknionymi nabywcami, kupującymi to, co błędnie uznawali
raczej za resztki romantycznej przeszłości niż za dowód nędznej
teraźniejszości, czym w istocie były owe przedmioty.
Strona 10
Moja cioteczna babka Maisie twierdziła, że fakt znalezienia
przeze mnie jakiejkolwiek pracy graniczy z cudem, a ja uznałem,
że nie może się mylić, bo wszak to ona zabrała mnie na stadion,
kiedy miałem siedem lat, pod koniec zimy w pewien przepiękny
dzień, jasny jak rubin, bym w cudowny sposób uczestniczył w
wygraniu przez Północne Hobart półfinału futbolu. Spryskała
błotnisty grunt boiska świętą wodą z Lourdes z maleńkiej
buteleczki. Wielki John Devereaux był kapitanem i trenerem, a ja
siedziałem okutany czerwono-niebieskim szalikiem Demonów jak
egipski zmumifikowany kot; widać było jedynie wielkie
ciekawskie oczy. Wybiegłem po trzech kwartach, żeby patrząc
przez szczeliny gąszczu mocarnych ud graczy pachnących wonią
Porażki, usłyszeć mobilizującą mowę wielkiego Johna
Devereaux.
Północne Hobart przegrywało dwunastoma punktami, więc
wiedziałem, że kapitan powie swoim graczom coś znaczącego, a
John Devereaux nie był człowiekiem, który sprawiał zawód
wielbicielom. „Przestańcie myśleć o tych cholernych kobitkach –
powiedział. – Ronnie, zapomnij o Jody. A ty Nobby, im szybciej
wybijesz sobie z głowy Mary, tym lepiej”. I tak dalej. Wspaniale
było usłyszeć imiona tych wszystkich dziewcząt i zorientować się,
jak wiele one znaczą dla takich gigantów po trzech kwartach
meczu. Kiedy potem wygrali, kopiąc do wtóru wiatrowi,
wiedziałem, że miłość i woda z Lourdes to kombinacja nie do
pobicia.
Strona 11
Wracając jednak do mojej pracy przy meblach: była ona
według słów Rennie Congi (na wypadek, gdyby przeczytał to ktoś
z jej rodziny i poczuł się dotknięty, spieszę donieść, że nie jest to
jej prawdziwe nazwisko, ale nikt nie mógł spamiętać jej pełnego
włoskiego nazwiska, a Conga zdawało się idealnie pasować do
wypukłości jej ciała i obcisłych ciemnych szat, którymi lubiła
okrywać swoje wężowe kształty), wówczas mojego sądowego
kuratora, zajęciem z perspektywami, szczególnie gdy zjawiał się
statek wycieczkowy pełen starych, tłustych Amerykanów.
Amerykanie ze swoimi wystającymi brzuchami, w szortach, na
dziwnych cienkich nóżkach i w jeszcze dziwniejszych wielkich
białych butach zaznaczających koniec zbyt dużych ciał, stanowili
rozbrajające ludzkie znaki zapytania.
Użyłem słowa „rozbrajające”, ale naprawdę chodziło mi o to,
że mieli pieniądze.
Mieli także swoje gusty, dość szczególne, ale kiedy w grę
wchodził handel, darzyłem ich wystarczającą sympatią, którą
zresztą odwzajemniali. Przez jakiś czas oboje z Congą nie
najgorzej wychodziliśmy na starych krzesłach, które ona kupiła na
jakiejś aukcji, kiedy zamknięto kolejną tasmańską dyrekcję
któregoś z rządowych biur. Malowałem te krzesła na rozmaite
jasne kolory emalią, robiłem przecierkę, pocierając lekko tarką do
warzyw, obsikiwałem i sprzedawałem jako meble shakerów, co to
rzekomo w ubiegłym stuleciu trafiły tu z Nantucket wraz z
wielorybnikami, którzy – jak wyjaśnialiśmy w odpowiedzi na
znaki zapytania – nieustannie przemierzali południowe oceany w
poszukiwaniu olbrzymich okazów.
Strona 12
To była historyjka, którą turyści przyjmowali naprawdę
chętnie. Należała do tego typu opowieści, jakie mogli zawsze
zaakceptować – taka bardzo amerykańska, szczęśliwa,
poruszająca historyjka o tym, jak Znaleźliśmy Ich Żywych i
Przywieźliśmy Z Powrotem Do Domu. Przez jakiś czas była to na
tyle dobra opowiastka, że zabrakło nam towaru i Conga musiała
uruchomić stronę produkcyjną całego przedsięwzięcia, dobijając
targu z nowo przybyłą rodziną wietnamską. Ja tymczasem
załatwiłem elegancki druk całej historyjki razem z prawdziwymi
potwierdzeniami autentyczności mebli przez fikcyjną organizację,
którą nazwaliśmy Stowarzyszeniem Antykwariuszy van Diemena.
Historia Wietnamczyka (nazywał się Lai Phu Hung, ale Conga
przywiązywała wagę do przejawów szacunku, nalegała więc,
żebyśmy zwracali się do niego „panie Hung”) była równie
interesująca jak każda stara opowieść wielorybnicza, ucieczka
jego rodziny z Wietnamu – bardziej niebezpieczna, podróż do
Australii przeciążoną i niesprawną łodzią rybacką – bardziej
rozpaczliwa, a umiejętność rzeźbienia w kości słoniowej na
pewno znacznie wyższa. Powinienem dodać, że stanowiło to dla
nas dodatkowe i całkiem niezłe uboczne źródło dochodów. Za
wzornik dla swoich rzeźb w kości pan Hung wykorzystywał
drzeworyty ze starego wydania Moby Dicka w serii Biblioteki
Nowoczesnej.
Strona 13
Ale on i jego rodzina nie mieli na pokładzie żadnego
Melville'a, Izmaela, Queequega ani Ahaba, żadnej romantycznej
przeszłości, jedynie kłopoty i marzenia tak jak my wszyscy, ale
zbyt nieodwracalnie ludzkie i zbyt przyziemne, by mogły mieć
jakąkolwiek wartość dla nienasyconych znaków zapytania. Trzeba
jednak oddać im sprawiedliwość: szukali jedynie czegoś, co
oddzielało ich od przeszłości i ogólnie od ludzi; nie szukali
niczego, co umożliwiało powiązania, które mogły okazać się
bolesne czy ludzkie.
Dotarło do mnie, że byli spragnieni historii, w których już
tkwili uwięzieni, a nie historii, w których pojawialiby się obok
opowiadającego, jako wspólnicy w ucieczce. Chcieli, żebyś
powiedział „wielorybnicy”, bo wtedy mogliby odpowiedzieć:
„Moby Dick”, i przywołać obrazy z serialu o tym samym tytule;
ty mógłbyś wówczas powiedzieć „antyk”, a oni w odpowiedzi
zapytaliby: „Za ile?”.
Chodziło o tego typu historie.
Opłacalne.
Nie takie jak historie pana Hunga, których nie chciał słuchać
żaden znak zapytania, co pan Hung zdawał się akceptować w
sposób zadziwiający, częściowo dlatego, że jego prawdziwą
ambicją nie było kierowanie dźwigiem parowym, jak to robił w
mieście Hajfong. Chciał być poetą, a to marzenie pozwalało mu
okazywać romantyczną rezygnację wobec obojętności
bezdusznego świata.
Strona 14
Bo religią pana Hunga w sensie dosłownym była literatura.
Należał do Cao Dai, sekty buddyjskiej, która uważała Wiktora
Hugo za boga. Oprócz podziwiania powieści bóstwa pan Hung
zdawał się doskonale obznajmiony z wieloma innymi wielkimi
francuskimi pisarzami dziewiętnastego stulecia (był wręcz w
duchowej z nimi komunii), których – i to nie zawsze – znałem
jedynie z nazwiska.
Przebywając w Hobart, nie w Hajfongu, turyści mieli w nosie
pana Hunga i jemu podobnych i na pewno nie zapłaciliby nam ani
grosza za jego opowieści o dźwigach parowych czy o żurawiach
ojca, które łowiły ryby, o jego poezji czy nawet o jego myślach na
temat związków między Bogiem a literaturą galijską. Toteż pan
Hung wykopał niewielki warsztat pod swoim starym domem
należącym do Kompanii Cynkowej w Lutanie i zabrał się do
pracy: wytwarzał podrabiane antyczne krzesła i rzeźbił podróbki
w kości wieloryba, żeby uzupełnić nasze co bardziej ponure
zmyślenia.
A niby dlaczego pan Hung, jego rodzina, Conga czy ja
mielibyśmy się przejmować?
Strona 15
Turyści mieli pieniądze, a nam były one potrzebne; turyści
pragnęli jedynie, by w zamian okłamywać ich, zwodzić i
powtarzać tę jedną najważniejszą rzecz: że są bezpieczni, że ich
poczucie bezpieczeństwa – narodowego, indywidualnego,
duchowego – to nie jest kiepski żart, jaki płata im znudzone i
kapryśne przeznaczenie. Chcieli usłyszeć, że nie ma związku
między wtedy a teraz, że nie muszą nosić czarnej opaski na
ramieniu ani odczuwać wyrzutów z powodu własnych możliwości
i bogactwa i braku tychże u wszystkich pozostałych; że nie muszą
czuć się paskudnie, ponieważ nikt nie może lub nie chce
wytłumaczyć, dlaczego zamożność nielicznych zdaje się dziwnie
uzależniona od nędzy tak wielu. Uprzejmie udawaliśmy, że
chodzi o sprzedaż i kupno krzeseł, o zadawane przez nich pytania
dotyczące cen i dziedzictwa i o nasze odpowiedzi w podobnym
tonie.
Ale nie chodziło wcale o ceny i dziedzictwo, absolutnie o to
nie chodziło.
Strona 16
Turystów dręczyły uparte, niewypowiedziane pytania, a my
musieliśmy odpowiadać na nie w miarę swoich możliwości za
pomocą podrabianych mebli. Oni w istocie pytali: „Czy jesteśmy
bezpieczni?”, a nasza odpowiedź w rzeczywistości brzmiała:
„Nie, ale barykada niepotrzebnych dóbr pomoże zasłonić widok”.
A ponieważ hybris nie jest tylko starym greckim słowem, ale
odczuciem tak mocno zakorzenionym, że właściwie powinniśmy
traktować je jako bezbłędny instynkt, chcieli także wiedzieć:
„Jeśli to nasza wina, czy będziemy cierpieć?”, a my tak naprawdę
odpowiadaliśmy im: „Owszem, i to przewlekle, ale podrabiane
krzesła mogą poprawić nasze ogólne samopoczucie”. Chcę
powiedzieć, że był to sposób zarobkowania może nie najlepszy,
ale też i nie najgorszy, bo chociaż musiałem przenosić tyle
krzeseł, ile mogliśmy sprzedać, to nie musiałem dźwigać ciężaru
świata.
Pomyślicie, że takie przedsięwzięcie powinno się spotkać z
większym uznaniem, że w sposób nieunikniony powinno się
rozwijać, rozszerzać, urastać do zbawczej działalności o
globalnych proporcjach i narodowym znaczeniu. Mogłoby nawet
zdobywać nagrody eksportowe. Z pewnością byłoby tak w
każdym mieście z prawdziwego zdarzenia – powiedzmy w
Sydney podobnie oszukańcze marzenia zostałyby sowicie
wynagrodzone. Ale to w końcu było Hobart, gdzie marzenia
pozostawały sprawą ściśle prywatną.
Strona 17
Po otrzymaniu licznych listów od adwokatów miejscowych
handlarzy antykami, w wyniku czającej się groźby sądowego
procesu nasze szlachetne przedsięwzięcie niesienia pociechy
emerytowanym trybunom rozpadającego się imperium straciło
grunt pod nogami. Conga poczuła się zmuszona zająć
doradztwem ekoturystycznym wraz z wietnamskim fałszerzem
mebli, a ja szukałem nowych możliwości.
III
Tak się więc złożyło, że w ów zimowy poranek, który miał się
okazać tak brzemienny w skutki, ale wówczas wydawał się
jedynie mroźny, znalazłem się w nabrzeżnej dzielnicy Salamanca.
W starym magazynie natknąłem się na coś, co wtedy było jeszcze
tylko sklepem z tandetą, zanim i tę przestrzeń zagarnęli turyści i
przekształcili ją w kolejną, lekko przedobrzoną restaurację na
wolnym powietrzu.
Za niemodnymi czarnymi drewnianymi szafami z lat
czterdziestych, którymi nigdy nie zainteresowałby się żaden
turysta, nawet w poszukiwaniu rozgrzeszenia, dostrzegłem
przypadkiem starą chłodziarkę do mięsa z cynkowanego żelaza.
Powodowany dziecinnym pragnieniem zajrzenia do każdego
zamkniętego wnętrza, otworzyłem ją.
Strona 18
W środku zobaczyłem jedynie stertę kobiecych pism sprzed lat
– odkrycie równie pełne kurzu, co rozczarowania. Już zamykałem
drzwiczki, kiedy pod tymi blaknącymi jarmarcznymi
opowieściami o miłości i smutnych, zagubionych księżniczkach
przyciągnęły mój wzrok wątłe bawełniane nitki, sterczące równie
pogodnie jak zarost ciotecznej babki Maisie, bezwstydnie i z
pewnym archaicznym wigorem.
Drzwiczki zaskrzypiały tępo, kiedy otworzyłem je szerzej i
zajrzałem głębiej do środka. Zorientowałem się, że nitki sterczą z
lekko poszarpanej okładki, której grzbiet już częściowo się
oderwał. Wyciągnąłem rękę i delikatnie, jak gdybym wyciągał z
sieci beznadziejnie zaplątaną w niej cenną rybę, podniosłem
pisma i wyjąłem spod nich coś, co wydawało się zniszczoną
książką.
Uniosłem ją do góry.
Zbliżyłem do niej nos.
Dziwne, ale nie pachniała słodką stęchlizną starych ksiąg,
tylko morskim wiatrem od Morza Tasmana. Delikatnie
przejechałem po okładce palcem wskazującym. Choć była brudna,
pokryta warstwą czarnego tłuszczu, w dotyku zdawała się
jedwabista. Właśnie podczas ścierania owego szlamu
naniesionego przez stulecia zaszło pierwsze z zadziwiających
zjawisk.
Strona 19
Już wówczas powinienem był uświadomić sobie, że nie chodzi
tu o zwykłą książkę, a już na pewno nie o taką, z którą powinien
mieć do czynienia ktoś podobny do mnie. Znałem – a
przynajmniej tak mi się zdawało – granice własnej występności i
uważałem, że nauczyłem się mówić „nie” każdej głupocie, która
mogła wiązać się z osobistym ryzykiem.
Było jednak za późno. Byłem już – jak mi to wyjaśniono
kiedyś w trakcie procedury sądowej – wplątany. Bo pod tym
delikatnym czarnym proszkiem zaczynało się dziać coś
wyjątkowego: marmurkowa okładka książki wydzielała słaby, ale
coraz jaśniejszy purpurowy blask.
IV
Na zewnątrz trwał melancholijny zimowy dzień.
Górę nad miastem przykrywał śnieg. Mgła kłębiła się nad
szeroką rzeką i niczym wolno opadająca kołdra ze ścinków
nakrywała dolinę, w której rozłożyły się spokojne, na ogół
zupełnie puste ulice Hobart. W chłodnym pięknie poranka
przemknęło kilka postaci okutanych w liczne warstwy odzieży
chroniącej przed zimnem, szybko jednak zniknęły. Początkowo
biała góra poszarzała, a potem skryła się zadumana za czarną
chmurą. Miasto zapadało w łagodną drzemkę. Śnieg
przypominający zapomniane sny rozpoczął harce na wyciszonych
ulicach.
Strona 20
Wszystko to nie jest tak całkiem nie na temat, bo w istocie
próbuję powiedzieć, że było zimno jak w grobie i
dziesięciokrotnie spokojniej, że tego dnia nie pojawiły się żadne
znaki, nic, co mogłoby ostrzec mnie przed tym, co miało się
zdarzyć. I niewątpliwie w taki dzień nikt inny nie wybrał się do
ciemnego, nieogrzewanego sklepu z tandetą w Salamance. Nawet
właściciel pochylał się nad niewielkim grzejnikiem w głębi
swoich włości. Odwrócony do mnie tyłem, ukradkiem zamieniał
Cztery pory roku Vivaldiego, straszliwy hymn współczesnego
handlu detalicznego, na kojące niskie rubato sprawozdania
wyścigowego, czyli na dźwięki o niepowtarzalnej przytulności.
Nie było nikogo, kto by zauważył, kto wraz ze mną byłby
świadkiem cudu, kiedy to świat zdawał się ograniczać do
ponurego kąta starego sklepu z tandetą, a wieczność do owej
chwili, gdy po raz pierwszy starłem brud z okładki tej dziwnej
książki.