Remiezowicz Eryk - Trzy małe problemy
Szczegóły |
Tytuł |
Remiezowicz Eryk - Trzy małe problemy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Remiezowicz Eryk - Trzy małe problemy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Remiezowicz Eryk - Trzy małe problemy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Remiezowicz Eryk - Trzy małe problemy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eryk Remiezowicz
Trzy małe problemy
Po zejściu z wachty świat zawsze jest szary. Cztery godziny wpatrywania się w pstrokate ekrany czujników poraża
wzrok. Przed oczyma migają jeszcze długo pastelowe plamki. Rozmieszczone rzadko światła bynajmniej nie pomagają.
Sama szarość byłaby wystarczającym powodem do możliwie szybkiego udania się na spoczynek. Do tego dochodzi
jeszcze drżenie rąk. Teraz dopiero można sobie na to pozwolić. Przez cały czas dłonie trzeba było utrzymywać w
delikatnie wyważonym położeniu pozwalającym na uruchomienie wszystkich układów obronnych statku za pomocą
jednego drgnięcia.
Stan nie był wyjątkiem. Był obrońcą na frachtowcu dalekiego zasięgu Vega i teraz chciał jedynie spać. Zmuszał całe
ciało do ostatniego wysiłku, dziękował w duchu bezimiennemu wynalazcy windy i przeklinał brak ruchomych
chodników. W końcu wbił kod wejścia do swojej kajuty, rozebrał się i położył na koi. Nie miał siły na mycie, jedzenie i
inne formalności.
Coś nie pasowało. Jakiś element nie pasował do standardowego, bezosobowego wnętrza. Obrócił się na łóżku, żeby to
sprawdzić. Ściany nadal szare, w porządku. Zlew jest, OK. Obie półki jeszcze wiszą, szafka nadal stoi. Prysznic za
firanką tak samo odrapany jak wczoraj. Wrócił wzrokiem do zlewu. Pod zlewem siedział kurdupel w czerwonym
kaftaniku i spiczastej czapeczce, z brodą zaplecioną w warkocz.
- Halucynacja - powiedział Stan na głos. Obrócił się na drugi bok i zasnął.
* * *
Obudził się po ośmiu godzinach. Tyle miało wystarczyć.
Kurdupel był nadal pod zlewem. Co więcej, na szafce siedział już drugi. Broda w warkocz, czapeczka, podobne
rozmiary. Nieco inna była jedynie kolorystyka. Stan skoncentrował się na obu maluchach. Okazało się, że włosy
również mieli zaplecione w warkocze. Jeden w dwa, drugi w trzy. Ich widok budził w nim jakieś niejasne skojarzenia,
wspomnienia, odczucia. KRASNOLUDKI!!!!. To było to! Przypomniał sobie dzieciństwo i bajki Konopnickiej.
Rozebrał się i wszedł pod prysznic. Oba krasnale patrzyły na niego zdziwione. Trzy Warkocze miał dodatkowo w
oczach coś w rodzaju rozpaczy. Chrząkał, wiercił się, stukał palcami. Krótko mówiąc starał się na siebie zwrócić
uwagę. Stoicyzm z jakim Stan pomijał jego zaczepki wyraźnie go męczył.
Po porannej toalecie Stan postąpił jak każdy wykwalifikowany pracownik Służby Kosmicznej. Otworzył drzwi i
poszedł do lekarza. Nie zaszczycił krasnali ani jednym spojrzeniem. Skrzaty zdębiały. Kątem oka Stan zauważył, że
Dwa Warkocze zaczerwienił się (wściekłość?, zakłopotanie? - zastanawiał się Stan po drodze do lekarza).
* * *
Doktor Podhorsky, pogodny, dobroduszny Słowak, był mały, pękaty, brodaty i uwielbiał jaskrawe kolory. Na szczęście
był łysy i nie nosił spiczastej czapeczki. Gdyby nie to, miałby pełne prawo potraktować opowieść Stana o
krasnoludkach jako wyjątkowo głupi dowcip. A tak z pełnym profesjonalizmem zabrał się do pracy. Pobrał kilkanaście
różnych próbek i wrzucił je do pokładowego analizatora. Popatrzył na wyniki i zmarszczył czoło (łysinę, co ciekawe,
również lekko marszczył i to aż po potylicę).
Stan został następnie poproszony o położenie się na zimnym blaszanym blacie, po czym został skąpany w
najróżniejszych rodzajach promieniowania. Po każdym naświetleniu komputer wypluwał kilka stron wyników.
Jednocześnie aparat warczał przeraźliwie. Stan próbował przyporządkowywać warczenie typowi promieniowania, ale
jego wiedza o urządzeniach medycznych kończyła się na rentgenie.
Nagle aparat przestał warczeć. Podhorsky zagrzebał się w papierach i zaczął mruczeć. Stan leżał kilka minut spokojnie.
Robiło mu się jednak zimno. Przerwał delikatnie:
- Mogę zejść ze stołu? - spytał.
- Tak, oczywiście, przepraszam, zapomniałem - wymamrotał Podhorsky.
Następny etap kojarzył się Stanowi ze średniowiecznymi torturami. Podhorsky wyjął młotek i igiełkę. Następnie zaczął
pukać i kłuć Stana w różne części ciała i pytać o to, co też on odczuwa. Po kilkunastu minutach na twarzy doktora
pojawiło się zdeterminowanie. Wyjął zapalniczkę i zaczął się przymierzać do zbadania reakcji swego pacjenta na
przypalanie.
Stan nie wytrzymał
- Co pan odkrył, panie doktorze? - spytał.
- Nic - zabrzmiała odpowiedź. - Należało tego oczekiwać. Do służby rekrutujemy jedynie najzdrowszych, najlepszych i
tak dalej. Ale starałem się ci oszczędzić wizyty u psychologa.
Wybacz nadgorliwość.
Stan wybaczył. Wybaczył również doktorowi mówienie mu per ty. Doktor był potwornie roztargniony i rozmawiał w
ten sposób z każdym, łącznie z kapitanem. Czasami mówił nawet dziecko, kiciu lub coś w tym stylu. Doprowadzał tym
kapitana do szału.
Niestety Stana czekała teraz wizyta u psychologa.
* * *
Spółka Przetwórstwa Rud, pracodawca Stana, oszczędzała. Robili to inteligentnie i z wyczuciem. Należało im oddać,
że na rzeczach istotnych (pensjach zwłaszcza) nie oszczędzali. Czasem zdarzały się jednak wpadki. Jedną z nich był
komputerowy psycholog.
Nikt nie wiedział skąd się wziął ten idiota. Prawdopodobnie kilku jajogłowych z Anglii uznało, że to dobry pomysł. Na
szczęście załogi nie poddano badaniom przed startem. Kiedy zaś zaczęli się badać po starcie, tknięty przeczuciem
kapitan, do spółki z Długim, mechanikiem od wszystkiego, odłączył moduł wysyłający diagnozy psychologiczne do
siedziby Spółki. Te badania to był istny horror. Psycholog stawiał diagnozy zupełnie rozbieżne z rzeczywistością.
Wołodia z maszynowni, mistrz województwa w skokach bungee usłyszał, że ma lęk wysokości. Kiedy komputerowy
mędrzec oznajmił kapitanowi, że ma kompleks Edypa, bo został zbyt wcześnie odstawiony od piersi, a Podhorskiemu,
że ma problemy z żoną, bo tak naprawdę to on woli młodych chłopców (w rzeczywistości młodych chłopców wolała
żona Podhorskiego), zapadła zgodna decyzja o bojkocie komputera. Główny informatyk skasował mu całą pamięć, tak
że dotychczasowe rewelacje znikły, Długi namieszał w transmisjach, tak że komputer wysyłał to, co mu załoga
podyktowała, Podhorsky zaś ofiarnie fałszował analizy psychiki całej załogi. Komputer zyskał zaś nazwę Psychol.
Stan niestety iść tam musiał. Podhorsky nie mógł mu pomóc. Najpierw jednak postanowił się upewnić, że żadne
komentarze dotyczące jego problemów nie dotrą do siedziby Spółki. Chciał jeszcze trochę popracować na swoim
stanowisku.
* * *
- Długi, daję dwie flaszki za przerwanie kontaktu Psychola z Centralą - Długi, weteran małopolskich knajp był gotów
za alkohol zrobić wszystko, łącznie z wystawieniem ręki w próżnię. Na szczęście konstrukcja śluzy nie dopuszczała do
tego.
- Trzy, Stan - Długi wyszczerzył niekompletne uzębienie - Za ten numer mogą mnie wsadzić. I to naszej, Luksus albo
Wyborowa. Pięćdziesiąt wolt, ma się rozumieć.
- Dobra, niech będzie - trzy flaszki to nie było dużo, zwłaszcza, kiedy stanowiły one przepustkę do dalszej pracy.
- Ty, a właściwie po co tam idziesz? - zainteresował się Długi.
- Podhorsky mi kazał.
- Nie bujaj. Podhorsky nienawidzi Psychola.
Stan westchnął. Długi był fajnym kumplem, i nie chciał go okłamywać. Ale opowiadać o krasnoludkach? Nie chciał
mieć ksywy Psychol dwa. Cóż, życie jest ciężkie.
- Podhorskiemu skończyły się pomysły na analizy. Potrzebuje czegoś świeżego - zmyślił natychmiast.
- To czemu ty stawiasz mi wódkę? - Długi najwyraźniej się nudził. Dawno nic się nie działo i szukał materiału na
plotki.
- A niby czemu zgodziłem się tak szybko bez targowania? Podhorsky stawia. Chcesz cztery? - Stan zdecydował się na
szybki blef.
- Jasne! - Długi zdołał w uśmiechu pokazać szczerby po szóstkach.
- Tośmy się dogadali.
- Masz tu pomocnika - Długi podał mu coś w rodzaju pilota z jednym przyciskiem. - Jak zaczniecie gadać wciskasz
przycisk, a ja przejmuję transmisję.
- Długi - zastrzegł Stan - żadnego podsłuchiwania.
- Co ty, stary, krajanowi bym tego nie zrobił! - Długi zamachał chudymi ramionami. Jego za luźna rękawy omiotły
twarz Stana.
Stan wiedział, kto puścił plotki o Podhorskim i kapitanie. A cała załoga to byli krajanie. Z ciężkim sercem wytoczył
równie ciężką artylerię.
- Jak usłyszę coś podejrzanego to powiem, że jesteś synem sołtysa z Wąchocka. I dorzucę parę dowcipów na dodatek -
Stan uśmiechnął się złowieszczo.
Długi wyraźnie zbladł.
- Na razie Długi. I pamiętaj, cisza w eterze albo Wąchock na pokładzie.
* * *
Najbardziej denerwujący w Psycholu był jego głos. Ciepły, seksowny, kobiecy. Głos, o którym się śniło. Właścicielce
takiego głosu mężczyzna oświadczał się na kolanach po dziesięciu minutach. A na statku nie było ani jednej kobiety.
- A więc, Stan widzieć skra.., sker..., krasnoludki?
Psychol powstał w Anglii. I to było widać. Najnowocześniejsza sieć neuronowa, zdolna do rzeczy, których człowiek
nigdy nie wykona własnoręcznie (jak głosiła reklama), nie była w stanie wymówić słowa skrzat. W tym momencie
większość załogi załamywała się i proponowała przejście na angielski. Stan postanowił utrudnić genialnemu idiocie
zadanie.
- Mówią też czasem krasnoludy. Ale w zasadzie to mówią skrzaty.
- Stan, może ty czasem czujesz potrzeba odejścia z tego świata?
To, że Psychol mówił o potrzebach wynikało z kontekstu zdania. I tylko dlatego Stan domyślił się, że o to chodziło.
Użyte przez Psychola słowo kojarzyło mu się jedynie ze zgrzytem łożyska bez smaru.
- Nie, mnie tu jest dobrze. Dobra praca, dobra płaca, czas dla siebie mam.
- Ale twoja praca trudna, czy nie?
Psychol wycwanił się ostatnimi czasy. Unikał używania czasowników, bo polskiej odmiany za cholerę nie pojmował.
Niestety nadal wrzucał od czasu do czasu konstrukcje rodem z angielskiego.
Dla jasności załoga była w całości polska lub o polskim pochodzeniu. Okazało się, że załogi frachtowców i innych
statków dalekiego zasięgu mogą być złożone jedynie z ludzi o podobnym sposobie myślenia. Jedynym sposobem
zapewnienia tej zgodności było skompletowanie załogi tej samej narodowości. Czysto angielski Psychol miał problemy
z Polakami.
Stan zdecydował się coś w końcu powiedzieć.
- No tak, trudna.
- I ty czasami chcieć wrócić w szczęśliwe dzieciństwo?
Od momentu, w którym Psychol powiedział 'czasami' reszta była zgadywanką. Psychol mógł powiedzieć cokolwiek. Z
głośnika wydobywało się jedynie rzężenie dobijanego słonia. Stan wybrał optymalną opcję i odpowiedział:
- Nie. Dziecko jest szczęśliwe, bo jest głupie. Jestem dorosły i cierpię bardziej. Ale rozumiem więcej, i to jest uczciwa
zamiana. Nie chcę być znowu dzieckiem, i nie tęsknię za swoją młodością.
- Ty mieć nieszczęśliwe dzieciństwo? Rodzice ciebie bić, wykorzystywać? Ty musieć chodzić do kościoła?
Stan mógłby przysiąc, że Psychol przy ostatnich słowach podniecił się. Gdyby miał lampki, to pewnie by zaświecił.
Uporczywe trzymanie się przez Polaków katolicyzmu, wywołane częściowo tradycją, a częściowo przekorą, zdawało
się niektórym wybitnie przeszkadzać.
- Rodzice bili mnie jak zasłużyłem i mieli rację - Stan przerwał. Co ja tu robię? - pomyślał. Ten idiota nic nie pomoże.
Co najwyżej mogę zacząć jeszcze widzieć elfy. Mam cztery wódki do zapłacenia i kompletnie nic z rozmowy. Czas
wrócić do siebie i sprawdzić, czy krasnale nie zniknęły.
* * *
Nie zniknęły. Co gorsza, były już trzy. Trzeci, też w jaskrawych kubraczkach, miał wplecione w brodę złote nitki.
Siedział nieruchomo jak kura na jajach, i udawał, że Stan nie istnieje. Trzy Warkocze wyłamywał sobie palce. Dwa
Warkocze wyglądał w zasadzie na niewzruszonego. Zdradzały go jedynie zaczerwienione uszy i przekrzywiona
czapka. Jasne było, że na coś czekają. Stan zadzwonił do Podhorskiego.
- Nadal tu są. Już trzy.
- A Psychol?
- To co zwykle. Do wyrzucenia.
Podhorsky ucieszył się. Potem się zmartwił.
- Co ja teraz pocznę? Stasiek, dobry z ciebie chłopak, nie chcę nic na ciebie pisać.
- Doktorze, niech pan zaczeka. Wymyśli mi pan jakąś chorobę aż do Marsa. To już tylko trzy dni. Sam się zamelduję
do tamtejszej Centrali Zdrowotnej- odpowiedział Stan. - I niech pan nie mówi kapitanowi prawdy.
- Bardzo dobry pomysł Stasiu, bardzo dobry. Umowa stoi - Podhorskiemu wyraźnie ulżyło. - Masz L4 na trzy doby.
Potem zgłaszasz się do Centrali.
Stan nie skomentował. Za trzy doby mieli być na Marsie. Tam się rozstrzygnie.
* * *
Stan próbował użyć konwencjonalnych metod usuwania halucynacji. Nacisnął gałkę oczną - żadnego efektu. Wziął
zimny prysznic - to samo. Wyszedł i wszedł - trzej krasnale nie chcieli zniknąć. Został sam na sam ze swoim
problemem.
Musiał COŚ zrobić. Nie chciał zadawać pytań typu: "Skąd żeście się wzięli?", ani krzyczeć "Krasnoludków nie ma!!".
Musiał być oryginalny (Psychol po użyciu słowa "oryginalny" pytał o seks analny. Musiał mieć ciekawych
programistów). Spytał więc:
- Po co wam jaskrawe ubrania?
Cała trójka wyraźnie odetchnęła. Trzy Warkocze popatrzył pytająco na kumpli, po czym odpowiedział:
- Na wypadek tąpnięcia. Jeżeli, nie daj Boże, zasypie kogoś z naszych, to w świetle od razu widać, gdzie on jest.
Odpowiedź była zaskakująco logiczna. Nie zgadzało się jedynie "nie daj Boże". Stan postanowił pójść tym tropem.
- Wy wierzycie w Boga? - zapytał zaskoczony.
- A można nie wierzyć? - spytał krasnal, ze zdumieniem w głosie
Stan był katolikiem. Popełniał siedem grzechów głównych, łamał dziesięć przykazań i było mu z tego powodu przykro,
ale był zbyt leniwy, żeby coś z tym zrobić.
Żarliwość brzmiąca w głosie krasnala dała mu jednak znać, że wiara małego ludku była o poziom wyżej. Nie bardzo
wiedział co powiedzieć.
Zapadła cisza. Trzy krasnoludki wyraźnie o czymś intensywnie myślały. A Stana kusiło, żeby im wykazać, że
krasnoludki nie istnieją, on jest zdrowy, a to tylko chwilowa halucynacja. Krótko mówiąc, chciał je zmusić do
zniknięcia. Niestety jedyny argument, jaki mu przychodził do głowy brzmiał:
- Ale was nie ma. Nikt was nigdy nie widział.
Cała trójka popatrzyła na siebie. Głos zabrał Złotobrody:
- Wyemigrowaliśmy w dziesiątym wieku po Chrystusie. Zaczęliście kopać zbyt głęboko i zbyt dokładnie jak na nasz
gust. Elfy wywiozły nas na inne planety.
Stan postanowił brnąć dalej:
- Elfy?
- Znały najlepiej magię, skubane - odpowiedział Dwa Warkocze. - Miały tyle czasu. To przez tę długowieczność.
- I brak zajęcia - dodał Trzy Warkocze. - Tylko szlajały się po lasach i nic nie robiły. Żaden krasnoludek nie
wytrzymałby takiego trybu życia.
Wypowiedź ta została nagrodzona przychylnymi spojrzeniami reszty krasnali. Taki sposób patrzenia na sprawę
wyraźnie im odpowiadał.
Stan spróbował zażyć krasnoludki.
- A elfy też wyemigrowały? Razem z wami? Na skutek niszczenia lasów?
- Nie - odpowiedział z niezmąconym spokojem Złotobrody. - Zostały i w chwili obecnej część pracuje w Greenpeace.
Swoją drogą, nas też straszyli efektem cieplarnianym. Aleśmy ich wyśmiali.
- Z tego co wiem niektórzy są też w ruchach feministycznych - dodał Trzy Warkocze. - Wiesz Stan, oni mają
matriarchat.
Stan zaczynał mieć dosyć. Zarzucany był strumieniem spójnych, logicznych danych. Tyle tylko, że dane te wiodły
prostą ścieżką do obłędu. Zrozpaczony, postanowił przenieść rozmowę na tematy towarzyskie:
- Wiecie, że mam na imię Stan. A jak wy się nazywacie?
Krasnale wymieniły spojrzenia. Po chwili wahania przedstawiły się. Okazało się, że trzy Warkocze ma na imię Unuk,
Złotobrody - Mortigerm, a Dwa Warkocze - Terey. "To przez matkę", dodał wyraźnie rozgoryczony.
Tego już było Stanowi za wiele. Halucynacje, krasnoludki - za co? Postanowił rozwiązać problem raz na zawsze:
- Dobra panowie. Pogadaliśmy sobie, a teraz do konkretów. Nie przyszliście tu z czystej sympatii i chęci pogawędki.
Czego wy ode mnie chcecie?
Początkowo Stan miał do siebie wyrzuty.
Po pierwsze - potraktował halucynację poważnie. Po drugie - jeżeli to nie była halucynacja i był zbyt ostry?
Ku jego zaskoczeniu krasnale wcale się nie obraziły, tylko zaczęły wykazywać oznaki zakłopotania. Unuk wrócił
znowu do wyłamywania palców, Terey zaczął patrzeć w sufit i gwizdać. Jedynie Mortigerm stanął na wysokości
zadania. Wprawdzie jąkał się i stękał, ale w końcu wydusił z siebie:
- Musimy się dogadać z elfami. Wy, ludzie, jesteście stanowczo zbyt ekspansywni. Musimy wyemigrować gdzieś
indziej, najlepiej poza Układ Słoneczny.
* * *
Stan wrócił do punktu wyjścia. Wciąż nie dowiódł, że mała trójka jest halucynacją. Co gorsza złapał się na tym, że
powoli zaczyna w nich wierzyć.
Podjął jeszcze raz kurację antyhalucynacyjną. Tym razem oprócz prysznica, naciskania oczu i wejścia z wyjściem,
poprosił jeszcze Mortigerma, żeby go uszczypnął. Zeżarł również kilka ziarenek pieprzu, wlał trochę wody z mydłem
do oka i poklepał się siarczyście po policzkach. Krasnale patrzyły na całą tę kurację z zainteresowaniem. W końcu
Unuk ośmielił się spytać:
- Co ty robisz? Jeśli to jakiś rytuał oczyszczenia, to my jesteśmy niegroźni. Te wszystkie bajki o złych duszkach w
kopalniach to wymysły. Czasem się paru młodzików upiło i poszalało, ale to były żarty.
Stanowi przypomniały się nagle wszystkie legendy o Skarbku, Liczyrzepie i innych koboldach.
- To wy? - wykrztusił.
- Wiesz, zdarzają się czarne owce - odpowiedział zawstydzony Unuk. - Nie wszyscy odlecieli z nami.
Przyszedł czas na podjęcie decyzji. Stan od dziecka słyszał o kopalnianych duszkach. Dziadek, stary górnik, kiedy
tylko sobie popił, opowiadał mu o pracy w kopalni i o Skarbku. TO już nie była halucynacja. Zaczynał stąpać po
znanym, choć niepewnym gruncie.
- Czyli, ostrzegacie przed zawałami, pokazujecie rudy... - dalej nie dokończył. Najmłodszy z krasnali przerwał:
- Pewnie. My mamy taki zmysł, wiesz, coś w rodzaju węchu, tylko do metali...
- Dosyć! - stanowczo przerwał Mortigerm. - Unuk, są rzeczy, o których się nie opowiada.
- Ale...
- Powiedziałem. Przybyliśmy tu, aby rozmawiać o interesach, i o nich będziemy rozmawiać. Nasze talenty nie mają tu
nic do rzeczy.
Wyraźnie widać było, kto jest szefem. Złota nitka w brodzie krasnoluda najwyraźniej nie była jedynie kosmetyką.
- Powiem jasno i krótko - Mortigerm zwrócił się do Stana. - Potrzebujemy człowieka, który skontaktowałby nas z
elfami. Z całej załogi wybraliśmy ciebie. Zgadzasz się?
Słowo "potrzebujemy" zatańczyło Stanowi przed oczami. Od razu przypomniał sobie legendy o krasnoludzkich
bogactwach. Był jednak na tyle inteligentny, żeby zadać wcześniej kilka pytań. Mogło się okazać, że drogi do elfów
pilnuje smok, lub inne paskudztwo, a Stan nie czuł się rycerzem. Najbardziej oczywiste pytanie brzmiało:
- Dlaczego ja? A właściwie czemu ten statek?
- Dlaczego ty? - odpowiadał tym razem Terey. - Nasz król urodził się tam gdzie ty, na Śląsku. Jak i większość starej
kadry. Tam mieszkaliśmy przed wyjazdem.
- A, to dlatego znacie polski - ucieszył się Stan.
- Nie, to dlatego wy mówicie po krasnoludzku - odpowiedział spokojnie Mortigerm.
- Eeee, skąd lecicie i dokąd chcecie wyemigrować? - spytał Stan. Postanowił zmienić jak najszybciej temat. Mortigerm
mógłby zachcieć wytłumaczyć mu to dokładniej.
- Skąd lecimy - tego nie możemy ci powiedzieć - odparł Terey. - Względy bezpieczeństwa, rozumiesz.
Stan przerwał:
- Vega leci z Tytana. To znaczy, że jesteście gdzieś na Tytanie.
- Bystry jest, co? - Terey spytał retorycznie pozostałych krasnali. - Powiedzmy, że nie wszystkie księżyce Układu
Słonecznego nie są zamieszkałe. I to wystarczy.
- Jeszcze tylko jedno pytanie - Stan był autentycznie ciekawy. - Jak wytrzymujecie w temperaturze zewnętrznej
dziewięćdziesięciu kilku kelwinów? I w atmosferze metanu?
- Ciekawy jest również, nie? - Terey robił się wyraźnie złośliwy. - A o magii nie słyszałeś? A tak w ogóle, to słyszałeś
o krasnoludkach żyjących na powierzchni?
Dyskusja robiła się nieprzyjemna. Terey wyraźnie chciał pognębić Ziemianina. W Stanie obudziła się bojowa natura
jego stron.
- Mógłbyś grzeczniej odpowiadać, kurduplu - strzelił. - W gościach jesteś.
Stan zdumiał się. Terey zbladł, wymamrotał przeprosiny i schował się w kącie.
Pałeczkę przejął Mortigerm.
- Panie Arciszewski - oświadczył. - Nie chcemy pana urazić. Ale są pewne rzeczy, których nie możemy panu
powiedzieć. Należy do nich miejsce naszego obecnego i przyszłego zamieszkania i pewne z naszych umiejętności. Całą
resztę możemy panu przekazać, ale to trwałoby lata. Nie mamy tyle czasu. Umówmy się, że ma pan pół godziny na
decyzję i w tym czasie może pan pytać o co chce.
- Zgadzam się - Stan nie zastanawiał się długo.
Nie było tu mowy o halucynacji. Przecież wtedy krasnoludki opowiedziałyby mu wszystko. Oczywiście, o ile znał się
na psychologii, a nie znał się wcale. Postanowił jednak zaryzykować. Odwrócił się do komunikatora pokładowego i
wcisnął kod Podhorskiego.
- Doktorze! - wrzasnął Stan radośnie. - Zniknęły! Wszystkie trzy! Wystarczyło się mocno uszczypnąć!
Dobroduszny Podhorski wymamrotał gratulacje, nie wdając się zupełnie w sens takiego tłumaczenia. Nagle coś sobie
przypomniał:
- Dałem ci zwolnienie na trzy doby. I co teraz?
- Niech tak zostanie. Może rzeczywiście potrzebuję odpoczynku.
- W porządku Stan. Jeszcze raz ci mówię - cieszę się.
Stan odwrócił się. Mała trójka patrzyła na niego z podziwem. Mortigerm zwrócił się mentorskim tonem do dwóch
młodszych krasnali:
- Tak to się robi chłopcy! Widzicie teraz? - Następnie zwrócił się do Stana. - Widzi pan, oni nigdy nie widzieli jeszcze,
żeby ktoś tak zręcznie kłamał. My jesteśmy w tym słabi.
Stan nigdy nie nazwałby swego wytłumaczenia zręcznym. Poza tym wnioski z tego co mówił Mortigerm nie były miłe.
Należało przejść do rzeczy.
- Wróćmy do moich pytań. Po pierwsze - czemu nie porozmawiacie sami z elfami, a potrzebujecie do tego mnie?
Pytanie było bardzo celne. Cała trójka znów zaczęła się denerwować. Podjęli swój zwykły rytuał - Unuk zaczął
wyłamywać palce, Terey zaczął gwizdać, a Mortigerm nieświadomie postękiwał. Coś ich tu bolało i to bardzo. Stan
zaczął się zastanawiać. Co też takiego mogły krasnale odwinąć? Szybko przeleciał w myślach swoją wiedzę na temat
małego ludku i ich przywar. Byli uparci - to nie było wyjaśnienie. Kłótliwi - to już było coś. Pewnie wyzwali wodza
(wodzową?) elfów od malowanego nieroba, albo krzykliwego pasożyta. Wyglądali też na takich, co nie stronią od
bójek. Okazało się jednak, że przyczyna była inna.
- Były małe problemy dotyczące zapłaty - głos Mortigerma był cichy jak szemrzący strumyk.
No tak, jasne. Zawsze było wiadomo, że krasnoludki do hojnych nie należą.
- Okiwaliście elfy? No to ja się nie dziwię, że nie chcą z wami rozmawiać.
Ciągu dalszego nie zdołał wypowiedzieć. Głos Mortigerma nie przypominał już strumyka, lecz wściekłego żubra.
Pozostałe dwa krasnoludki też ryczały.
- To oni nas oszukali!
- Nie pozwolili nam zabrać wszystkiego!
- Warunki na statkach były podłe!
- Głodzili nas w czasie podróży!
Wszyscy trzej ryczeli jeden przez drugiego. Ich ryki sprowadzały się do jednego: elfom nie należało się nawet to co
dostały jako zaliczkę. Biedne, ubogie krasnoludki zostały podle oszukane. Złe i brzydkie elfy wykorzystały ich
wrodzoną dobroduszność.
Stan nie wierzył ani jednemu słowu. Zanotował sobie, żeby zapłaty zażądać z góry. Nadszedł jednak czas aby wydusić
z krasnoludków konkrety.
- Ile im jesteście winni?
- Około pięć tysięcy sztuk złotej i srebrnej biżuterii - powiedział ponuro Mortigerm.
- Nieźle. Ile wyniesie moja zapłata za pośrednictwo?
Krasnale zaczęły wić się jak piskorze. Cała trójka nagle zaczęła go przekonywać, jak szlachetne z jego strony było
zrzeczenie się zapłaty. Wszyscy zgodnie twierdzili, że odbije się to wspaniale na stosunkach krasnoludzko- ludzkich
(Stan przez delikatność nie przypomniał krasnalom, że takowe nie istniały). Usiłowały również wmówić Stanowi, że
ktoś tak wspaniałomyślny jak on zrobi to tylko dla ratowania krasnoludków. Odpowiedź Stana była jednak krótka:
- Ile?
- A ile chcesz?
Stan pomyślał przez chwilkę.
- Dwadzieścia kilo platyny.
Krasnoludki jęły wyrzekać, że Stan podle wykorzystuje ich złe położenie. Niemniej jednak zgodziły się zastanawiająco
szybko. Stan zaczął żałować, że nie zażądał więcej. Postanowił to sobie wynagrodzić:
- Platynę dostarczycie mi teraz.
Tym razem krasnale stwierdziły, że płacenie z góry członkowi rasy, która tak wspaniale kłamie jest wręcz niemoralne.
Stan postanowił uciąć temat:
- Twierdzicie więc, że jestem kłamcą i oszustem?
Wszyscy trzej zmieszali się. Zaczął Unuk:
- No nie, nie jesteś, ale ta rozmowa z doktorem...
- A numer jaki wycięliście elfom?
Miał ich. Mortigerm wysłał Unuka, najmłodszego, po platynę. Po kilkunastu minutach krasnal wrócił z pięcioma
sztabkami.
- Mam nadzieję, że to nie z naszych ładowni? - zaasekurował się Stan.
W milczeniu Unuk pokazał mu wybite na każdej sztabce kowadło. To wystarczyło. Takiego znaku nie było na sztabach
z ładowni Vegi. Klamka zapadła. Stan zgodził się być pośrednikiem w konflikcie elfio-krasnoludzkim.
* * *
Następne trzy dni zajęła mu szkoła. Krasnoludki postanowiły mu przekazać całą swoją wiedzę dotyczącą elfów. Było
to całkiem ciekawe. Dowiedział się, że na dziesięciu elfich mężczyzn rodzi się jedna kobieta i to spowodowało
niezwykłą władzę kobiet w tym plemieniu. Że nadmierną liczbę mężczyzn korygują częste pojedynki na śmierć i życie.
Że efektem ubocznym dysproporcji płci były częste romanse elfów z ludzkimi kobietami. Romanse, nigdy małżeństwa.
Dla elfa ludzka kobieta była zawsze namiastką. Dowiedział się również, że elfi mężczyzna od urodzenia żyje w swoim
miejscu w hierarchii, a jedyny sposób na przejście wyżej, to zabicie przełożonego. W przeciwieństwie do tego, kiedy
rodzi się dziewczynka, przydziela się jej od urodzenia domenę, w której będzie rządzić.
Ta część nauk była w porządku. Niestety krasnoludki nie ograniczały się do powyższego. Mówiły mu wszystko: jak ma
jeść, co mówić, czego nie mówić, komu i jak przedstawiać się i tak dalej. Na jego próby protestu odpowiadały zwięźle,
że elfy nie znoszą chamów. Nie to było jednak najgorsze. Najgorsze było to, że był traktowany jak małpolud.
Krasnoludki najwyraźniej ukształtowały swoje poglądy na temat ludzi w średniowieczu i loty kosmiczne nie wpłynęły
znacznie na ich opinię. Co chwilę był pouczany, że ma nie smarkać w rękaw i nie sikać na ściany. Żałował, że ubikacja
jest w korytarzu, bo być może zostało by mu to oszczędzone. Choć z drugiej strony... Prysznic miał, a i tak
przypominali mu ciągle o myciu. Wytrzymał bardzo długo. Aż do momentu, w którym Terey zaczął się rumienić.
- Wiesz Stan, jest taka sprawa - środkowy krasnoludek był wyraźnie zakłopotany.
Mina Tereya i jego rumieniec, kojarzyły się Stanowi z momentem, w którym jego ojciec postanowił mu wytłumaczyć
co to seks.
- Chodzi o seks - wydukał krasnoludek.
No jasne.
- Wy ludzie macie straszne potrzeby w tym względzie...
Hm.
- A elfy robią to raczej rzadko.
Dobra.
- Poza tym u nich kobiety wybierają mężczyzn, nie na odwrót.
Zgadzało się to dość dobrze z resztą informacji. Stan zauważył jednak, że krasnoludkowi każde użycie słowa "seks"
sprawia wyraźne problemy. Postanowił to wykorzystać:
- A wy jak uprawiacie seks? - strzelił.
Poprzedni rumieniec na twarzy Tereya był bladością w porównaniu z obecnym.
- To nie ma nic do rzeczy - krasnoludek mruczał sobie w brodę.
"W zmienianiu tematów to on dobry nie jest" - zauważył Stan. Postanowił zapamiętać sobie wrażliwość Tereya na
punkcie seksu. Będzie miał go jak dręczyć.
- Bo widzisz, elfie kobiety są, według waszych standardów, bardzo piękne - ciągnął krasnoludek.
- Masz na myśli, że są bardzo sexy? - Stan postanowił też mieć trochę zabawy.
Nagrodą był piękny rumieniec, sięgający aż do szyi krasnoludka.
- No, tak. Chodzi o to, żebyś im się nie naprzykrzał. No wiesz, nie próbował ciągać ich w ciemne kąty, nie obmacywał,
nie składał pewnych propozycji, rozumiesz o co mi chodzi. Łapy przy sobie, jak to się mówi.
Stana lekko zatkało. Krasnoludek najwyraźniej uważał, że ludzie rzucają się na każdą napotkaną kobietę. Wprawdzie
później przyznał mu rację, ale teraz był wściekły. Był też jednak Obrońcą. Jego zawód wymagał spokoju i opanowania.
Z trudem zmusił się do użycia głosu o sile poniżej stu decybeli. Powoli i wyraźnie spytał:
- Uważasz Terey, że pierwszej spotkanej elfce będę ściskał rękę przez półtorej godziny, kończąc na biuście?
Krasnoludek empatią wyraźnie nie dysponował, bo brnął dalej:
- No widzisz, pojąłeś!
Nie do wiary. Krasnal wyraźnie się ucieszył. Stan miał dwa wyjścia: albo wyrywać mu brodę włos po włosie, czytając
przy tym jakiś podręcznik ludzkiego dobrego wychowania, albo kompletnie to zignorować. Wybrał trzecie:
- Powiedz mi Tereyu - zaczął łagodnie. Asertywność przede wszystkim. - Skarbie mój jedyny, widziałeś ty kiedyś
człowieka, poza mną, oczywiście?
Krasnal zmarszczył czoło. Potem zaprzeczył.
- Wnioskuję, że nie widziałeś jak ludzie się do siebie odnoszą?
Zaprzeczenie numer dwa.
- To ci teraz objaśnię.
Objaśnianie trwało pół godziny.
Stan nie cytował jednak podręczników dobrego wychowania. Co więcej, jego postępowanie wyraźnie nie świadczyło o
dobrym wychowaniu. Tłumaczył wprawdzie Tereyowi wszystkie błędy, które ów popełnił, ale co czas jakiś wtrącał
rytmiczne sploty wyzwisk. Z trudnością powstrzymywał się od wybijania akcentu na głowie krasnala. W zamian za to
walił w stół. Terey próbował przerywać, ale jego aparat głosowy nie wytrzymywał konkurencji z ludzkim. W głosie
Stana brzmiał tętent kopyt husarii spod Wiednia.
- Zapamiętaj sobie, że twoje pouczenia doprowadzają mnie do obłędu, łachmyto!
Wbrew twemu przekonaniu, kraczaty niedoroście, nie zszedłem dwa dni temu z drzewa! I nie będę tolerował żadnych
dalszych aluzji tego typu, marważ twoja kuśtyk!
Stan jako dziecko został oduczony używania nieprzyzwoitych słów. Strasznie to przeszkadzało czasami. Zaczynały mu
się kończyć pomysły. Z braku odpowiednich wyzwisk postanowił przerwać litanię.
Krasnal, jeszcze trochę blady, pokiwał głową.
- Dobrze, już nie będę - głos mu lekko drżał. Wgięcia na stole przemawiały wyraźnie do jego wyobraźni.
Wszedł Unuk. Jak zwykle, nie wiadomo było którędy.
- Stan, mówiłem ci już, żeby do sikania wychodzić w jakieś ustronne miejsce?
Stan poddał się. Nie miał już wyzwisk w zapasie.
* * *
Pierwszy rozładunek. Phobos-Deimos. Metale rzadkie i ciężkie. Resztę pierwiastków kolonia Mars ściągała z pasa
asteroid. Nie było oczywiście mowy o podejściu Vegi do stacji. Ważyła zbyt wiele. Cały ładunek miał zostać odebrany
za pomocą holowników. W podręcznikach holownik podlatywał, odbierał metal i odlatywał. Założeniem było jednak
to, że w luku jest już odpowiednia ilość towaru. A ten trzeba było do luku dostarczyć. I tu się zaczynał cyrk.
Samodzielne przetwórnie metalu układają go w doskonałym porządku w ładowniach. Ładownie, sposób ułożenia w
nich metalu i cała reszta były skomputeryzowane. Niby wszystko powinno się dać policzyć i wyznaczyć. Podręczniki
oczywiście pokazywały idealne rozłożenie metalu w ładowniach. Teoretycznie przenoszenie ładunku do luków
towarowych powinno być czynnością łatwą.
Nic z tego. Decyzja, z której ładowni ile brać należała do najcięższych w czasie rejsu i podejmował ją zawsze kapitan
do spółki z szefem ładowni. Musieli bowiem uwzględnić wszystkie manewry, jakie mogą się w czasie rejsu okazać
niezbędne. W ładowniach było od stu do dwustu tysięcy ton metalu. Każde hamowanie i manewr narażało przegrody
na zerwanie, powłokę na pęknięcie, a statek na niekontrolowane skręty i wibracje. Właśnie to była najczęstszą
przyczyną zaginięć frachtowców dalekiego zasięgu.
Kapitan i szef wyłączyli grawitację i wzięli się do roboty. Zagonili do niej również całą resztę załogi. Stan początkowo
chciał skorzystać ze zwolnienia, ale głupio mu było. Poszedł do kapitana i poprosił o przydział.
- Czujesz się zdrowo? - jedyne pytanie. Po twierdzącej odpowiedzi dostał pchacz i przerzucał bloki, blachy, gąski,
szyny i inne świństwo zgodnie z wytycznymi. Na jeden przedmiot niesiony do luku przypadało dziesięć roznoszonych
po ładowniach.
Nie wiadomo skąd, w kabinie pojawił się Mortigerm. Choć kabina była mała, nie zrobiło się wcale tłoczno.
Stary krasnolud siedział i patrzył zafascynowany. Od czasu do czasu pomrukiwał coś po cichu. Nagle przerwał:
- Jak wy tak możecie? Tyle skarbów... Tak bez serca, obojętnie - użytkowo.
Ostatnie słowa krasnoludek wypowiedział wręcz z obrzydzeniem. Stan nie komentował. Milczenie mogło mu teraz dać
więcej wiedzy na temat krasnoludków niż kiedykolwiek. I rzeczywiście, krasnoludek odezwał się cicho:
- My nie jesteśmy chciwi. To jest miłość, uzależnienie, zaślepienie, zauroczenie, pożądanie - wszystko to na raz.
Ty widzisz niekształtną bryłę metalu - a mnie się serce rwie żeby ją uformować. Nadać jej sens, cel. A kiedy ją stworzę
- to jest jak miłość matki do dziecka. Rozstać się z tym, czego dotykały twe dłonie, zniszczyć to - to po prostu boli. To
jedyna okazja kiedy możesz ujrzeć płaczącego krasnoludka A może płakać za prostym młotkiem, który kiedyś zrobił.
Ot, kawałek drewna i żelaza. Dlatego musimy odejść. Nie możemy z wami współżyć. Nie pojęlibyście tego.
Przerwał.
- Nie mówię tego tak sobie. Tego nie rozumie nikt poza nami. To, że naszym bogactwem nie potrafimy się dzielić, ba,
handlować - to nasze przekleństwo, to skłóciło nas z tymi co mogą nam pomóc. Musimy im to wytłumaczyć. Może
zrozumieją i nam wybaczą. Zażądają i tak zapłaty, i my się tym razem nie wycofamy, nie możemy. Ale muszą
zachować umiar. Bo jest granica, powyżej której wolimy umrzeć, aniżeli rozstać się z dziełem naszych dłoni.
- Czemu mówisz mi to teraz?
- Tamte dwa młokosy nie znają ludzi, nie wpadnie im do głowy, żeby to wytłumaczyć. Sam widziałeś.
Stan wspomniał "lekcje".
- Czemu im nie przerwałeś?
- Testowałem cię.
- I jak wypadłem?
- Nieźle. Ale mogło być lepiej. Wytrzymujesz dość długo i nawet w gniewie zachowujesz rozsądek. To bardzo ważne.
- Dlaczego? - Stan był autentycznie zafascynowany. To była pierwsza naprawdę istotna lekcja.
- My cię od czasu do czasu wkurzamy, prawda? Elfy będą cię doprowadzać do szału dwa razy skuteczniej - w oku
starego krasnoludka błysnęła złośliwa iskierka. - Twoje zadanie będzie głównie polegało na zachowaniu spokoju.
- Dlaczego mam się niby denerwować?
- Tego się nie da opisać - iskierka rosła coraz bardziej. - Elfy nie wkurzają jedynie starych drzew. Nauczyliśmy kiedyś
jednego mowy gór i spowodował trzęsienie ziemi. Poza tym jest jeszcze jedna sprawa. Musisz żądać widzenia z jedną z
Pań. Nie daj się zbyć rozmową z jakimkolwiek Starszym.
Z tego co krasnoludki mówiły o hierarchii elfów wynikało, że Panie wydawały polecenia, a Starsi je realizowali. Mieli
jednak w tym realizowaniu wolną rękę.
- Dlaczego?
- Starsi są trochę podobni do was. Bez problemu i zastanowienia odpowiedzą, żebyśmy sobie sami radzili. Z Paniami
można się lepiej ugadać.
Krasnoludek znów przerwał i zastanowił się. Najwyraźniej miał do powiedzenia coś ciężkiego kalibru.
- Możesz spotkać się z Panią Tanihe, Kotarhe lub Inyhe. Jeżeli jakimś cudem spotkasz się z tą trzecią, powołaj się na
mnie i poproś o spotkanie w imię Gór.
- Co to znaczy?
- Nie miałeś skręcić do ładowni cztery-szesnaście-a?
- Miałem, a bo co?
- Właśnie ją minęliśmy.
- Cholera!
- Pracuj, pracuj - po tym jak się zwierzył, staremu krasnoludkowi wyraźnie ulżyło. - Następny przystanek Ziemia. Tam
będzie dopiero ciężko.
* * *
Stacja Phobos-Deimos, tworzyły spojone grawitacją niegdysiejsze księżyce Marsa, wirując statecznie dookoła
wspólnego środka ciężkości. Obrót był najtańszą metodą wytwarzania ciążenia i wszyscy korzystali z niego ile się dało.
Najważniejsze struktury rozmieszczone były w takiej odległości od środka stacji, w której siła odśrodkowa dawała
złudzenie ziemskiej siły ciężkości. W tym pasie znajdowała się również Centrala Zdrowotna.
Oczywiście obsada była jednonarodowa - jak zwykle. Na szczęście byli to Niemcy, władający w miarę dobrze
angielskim. Przy takich Chińczykach, człowiek nie wiedział czy chcą mu wyrwać zęby, czy zrobić tomografię.
- Co jest? - szczeknął doktor. Był wysokim, szczupłym, niebieskookim blondynem. Czysty Aryjczyk. Fartuch miał tak
biały, że aż oczy bolały. Kafelki, również białe, wydawały się przy nim przeraźliwie niedomyte.
- Miałem parę halucynacji. Szybko przeszło.
- Stanowisko?
- Obrońca.
Doktor popatrzył z niedowierzaniem. Przejrzał jeszcze raz papiery od Podhorskiego. Popatrzył na oba nazwiska.
- Migałeś się od roboty? - spytał poprawnym polskim.
Stan zwalczył zaskoczenie.
- A doktor skąd zna polski?
- Trzy lata medycyny we Lwowie. Można się nauczyć.
- We Lwowie? - Stan spytał mimowolnie.
Lekarz popatrzył na niego przeciągle i nieprzyjemnie.
- Odpowiadałem już dzisiaj cztery razy na to pytanie. Wystarczy. - Chłód tej odpowiedzi zniechęcał do dalszych
komentarzy.
Doktor okazał się być profesjonalistą. Badania prowadził szybko, spokojnie, bez momentu zawahania. Był tak
wyraźnie zadowolony z siebie, że Stan zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest naprawdę poważnie chory.
Przyczyna była inna.
- A jednak się migałeś - chluba nordyckiej rasy błysnęła zębami. - To będzie karny raport. Udawanie choroby w celu
zwolnienia się z pracy. Poślę to do kapitana.
Zbyt wiele to się on w tym Lwowie nie nauczył. Raport posłany do siedziby Spółki - to jest groźba. Kapitan za taki
raport wyzwałby tylko Stana do spółki z aryjskim doktorem od najgorszych i wszystko. Potem Stan poszedłby na
wachtę, a raport do kosza. Stan uspokoił się. Nagle usłyszał:
- Oczywiście, to się da załatwić.
Czegoś się jednak doktorek nauczył. Uśmiech na twarzy lekarza zaczął mu przypominać uśmiechy spotykane na co
dzień na statku. Zareagował zgodnie z wzorcem:
- Jestem Stan. Miło z twojej strony. Jak mógłbym ci się odwdzięczyć?
- Heinrich. Mnie też miło. Mam jedną sprawę. Wyczerpałem miesięczny limit przesyłek na Ziemię, a zostawiłem w
Warszawie narzeczoną. Przerzuć tylko list...
Sprawa była jasna.
- I żadnego raportu? - upewnił się Stan.
- Co ty! - Heinrich (Stach w myśli mówił mu już Heniek) był wręcz oburzony. - Jak chcesz to ci jeszcze dam
zwolnienie na dłużej.
Perspektywa była kusząca. Stan szybko ją odrzucił. Długie zwolnienie mogłoby źle się odbić na jego reputacji.
- Zrób jedynie coś takiego, żeby nikt się mnie więcej nie czepiał - poprosił.
- Spoko - odparł Heniek. - Wiesz, nie robię normalnie takich rzeczy, ale jestem naprawdę w kropce.
To również była część rytuału. Heniek wyraźnie nieźle wyszkolił się we Lwowie. Pewnie na egzaminach też ściągał.
- Umowa stoi!
* * *
Stan miał ostatnią wachtę przed Ziemią. Wszyscy mówili "Ziemia", choć na Ziemi nie dokował żaden statek. Na
innych planetach również. Koszt wyrwania się statku z grawitacji był zbyt wysoki. Statki zostawiały towary na stacjach
orbitalnych. Główną stacją Ziemi był stary, dobry Księżyc. Istniało parę mniejszych stacji w punktach Lagrange'a, ale
to Księżyc był gwoździem programu. Vega miała cumować do Księżyca w doku umieszczonym na północy Mare
Imbrium.
Osią i podstawą doku była stukilometrowa iglica transportowa. Na jej szczycie zamontowana była baza wstępnej
selekcji. Metale potrzebne na Księżycu posyłane były w dół iglicy. Wszystkie inne były do niej cumowane
grawitacyjnie lub magnetycznie. W efekcie iglica przypominała grzyb otoczony przez muchy. Co chwilę zbliżał się do
iglicy holownik, odbierał część wyrzuconego przez Vegę ładunku i przenosił ją na Ziemię, albo Wenus, która nie
dorobiła się jeszcze własnej stacji orbitalnej zdolnej do rozładunku frachtowców dalekiego zasięgu. Dużo mniejszy
Merkury miał swojego Kaduceusza - stację, która mogła przyjmować statki kilka razy większe od Vegi.
Wenus była jednak kolonią rolniczą, a jej produkty konsumowała prawie wyłącznie Ziemia. Cała działalność ludzka na
Wenus ograniczała się do kilkudziesięciu tysięcy farm atmosferycznych. Farmy te były w istocie potężnymi statkami
zdolnymi do nieskończenie długiego szybowania w gęstej atmosferze Wenus. Ich rola ograniczała się do rozsiewania w
atmosferze zarodków mikroskopijnych alg i zbierania owoców ich pracy. Zmutowane w ziemskich laboratoriach,
odporne na wenusjańskie warunki, algi fotosyntetyzowały i rozmnażały się w potwornym tempie.
Dzięki mniejszej grawitacji i większemu ciśnieniu atmosferycznemu, algi mogły unosić się w atmosferze przez czas na
tyle długi, że farma zdolna była zebrać część z nich, zapakować i wysłać na orbitę. W ten sposób dwutlenek węgla z
atmosfery Wenus zamieniał się w paszę dla Ziemian. Ubocznym efektem całego procesu było rosnące stężenie tlenu
Z tego powodu transport na Ziemię mógł odbywać się spokojnie za pomocą lekkich holowników. A Wenus nie
potrzebowała tyle metali, żeby uzasadnić budowę drogiej stacji, zdolnej do przyjmowania statków dalekiego zasięgu.
Wachta Obrońcy zawsze jest ciężka. Nie ma innych. Obrońca jest sprzężony z całym układem obronnym statku. Każdy
układ anihilujący, ekran grawitacyjny, czy też sieć magnetyczna sprzężone są z nerwami jego dłoni i umysłu. To
właśnie konieczność chirurgicznego stworzenia połączeń pomiędzy układem nerwowym Obrońcy a systemem
komputerowym statku eliminowała większość chętnych do tej pracy. Niestety, połączenie takie pozwalało na jedyne
dziesięć lat pracy. Po tym okresie, niezależnie od tego co by mówił i chciał, każdy Obrońca szedł na emeryturę. Mózg
po prostu nie wytrzymywał dłużej. A czasem wytrzymywał krócej. Często zamiast szczęśliwej emerytury, oczekiwał
szpital psychiatryczny. Jeżeli były Obrońca sprowadzał się do miasta, informowano o tym policję. Co ciekawe, jedyne
co pomagało, to małżeństwo. Żonaci Obrońcy nie wychodzili na ulice z odbezpieczonym pistoletem maszynowym.
Stan miał za sobą cztery lata służby i nie chciał iść na emeryturę. A częste wypadki halucynacji powodowały
natychmiastowe przeniesienie w stan spoczynku. On już był w połowie swojej pierwszej halucynacji... Dwóch
doktorów uznało go za zdrowego (jeden przekupiony), a on sam wiedział, że nie miał żadnych halucynacji. Jednak,
prędzej czy później, oba raporty musiały dotrzeć do Centrali. A to oznaczało pierwszą krechę w papierach. Jedyną
pociechą było to, że nie dotrze do nich raport Psychola.
Dzwonek oznaczający koniec wachty Stan powitał jak zbawienie. Za chwilę miał się tu pojawić Adam, jeden z
pozostałych jedenastu Obrońców statku. Na statkach dalekiego zasięgu zawsze było ich tylu, gdyż poza pasem asteroid
zdarzały się ataki.
Potwornie szybko mknące obiekty niszczące wszystko na swej drodze. Jedni mówili: meteoryty pozaukładowe, drudzy:
Obcy. Próbki nikt nie złapał. Faktem było jedynie to, że Obrońcy mogli to zniszczyć układem anihilacyjnym lub
odepchnąć tarczą grawitacyjną i głównie dlatego byli zatrudniani. Byli również przydatni przy cumowaniach, gdzie za
pomocą sieci elektromagnetycznej mogli odpychać śmieci wszelkiego pochodzenia. Tym zajmował się obecnie Stan.
Vega kończyła swój rejs. Po zakończeniu rozładunku cała załoga wsiadała w promy pasażerskie i szła na obowiązkowy
piętnastodniowy urlop na Ziemi. Stan miał cichą nadzieję, że zakończy się również jego wspólna podróż z krasnalami.
Niestety, nie zakończyła się.
Parę minut po zakończeniu rozładunku wpadł wiecznie uszczęśliwiony Unuk:
- Mamy już prom! - wrzasnął.
Stan zaczął się intensywnie martwić. To zdanie w ustach krasnala mogło znaczyć zbyt wiele. Mała trójka mogła prom
po prostu ukraść. Jest to wprawdzie teoretycznie niemożliwe, ale...
Na szczęście Unuk rozwiał jego wątpliwości:
- Zdecydowaliśmy już, jakimi liniami polecimy! Spaceneighbor Company! Za czternaście godzin odchodzi ich prom do
Pruszkowa!
Z wszystkich firm obsługujących trasę Ziemia - Księżyc krasnale wybrały najgorszą. Stan spróbował jeszcze walczyć z
niekorzystnym werdyktem:
- Dlaczego? Nie można innej?
- Oj, ale ty nudny jesteś! - zniecierpliwił się Unuk. - To my specjalnie rezygnujemy z kilku innych firm, z
wygodniejszymi dla nas promami, żeby nie wydawać twoich pieniędzy, a ty jeszcze marudzisz.
Stan mógł się zgodzić lub zostać podłym niewdzięcznikiem. Wybrał pierwsze. Klamka zapadła.
* * *
Krasnoludki przelot miały odbyć pośród walizek. Ich wyjście z portu na Ziemi miało być, oczywiście, jedną wielką
improwizacją. Stan sugerował początkowo, żeby krasnoludki udawały rzeźby na półkę. Terey zareagował na tę sugestię
rumieńcem połączonym z częstym mruganiem, tak że propozycja upadła.
Poza tym rzeczy przywożone z Księżyca na Ziemię były poddawane ścisłej kontroli biologicznej, mającej zapobiec
transferowi mikroorganizmów. Można sobie jedynie wyobrazić zdziwienie celnika odkrywającego żywą rzeźbę.
Kłopoty wywołane takim zjawiskiem mogłyby być niebotyczne.
Zapadła więc decyzja. Krasnoludki miały się przekraść do pomieszczeń bagażowych, co w prawie pozbawionej ludzi
Iglicy nie sprawiało nadmiernych kłopotów. A na Ziemi - się zobaczy... Mieli wprawdzie kilka sposobów, ale żaden nie
dawał gwarancji sukcesu. Pewną pociechą był fakt, że lecieli do Pruszkowa, portu towarowego, a nie do Warszawy,
która miała port pasażerski. Mniejszy ruch pozwalał żywić nadzieję, że operacja przejścia krasnali będzie łatwiejsza.
Nagle Stan przypomniał sobie, dlaczego wszystkie towarowe porty kosmiczne znajdowały się w małych miastach, tuż
obok wielkich metropolii. Po tym, jak port oddawano do użytku, miasto robiło się jeszcze mniejsze. Mieszkali w nim
tylko ci, co musieli, albo ci, którzy bez problemu znosili przeraźliwą kanonadę. Była ona efektem ubocznym działania
potężnych dział towarowych wynoszących ładunki na orbitę. Technologią przyszłości okazała się być bowiem ciężka
artyleria. Ładunki wyrzucano za pomocą gigantycznych rur wyładowanych dymką - dalekim potomkiem prochu. Nikt
do dziś nie wiedział skąd wzięła się nazwa dymka. Idiotyzm tej nazwy polegał na tym, że spalanie dymki odbywało się
bezdymnie. Spalała się ona jedynie do gazu, nie dając popiołu. Po tym jak ciśnienie wytworzonych w komorze spalania
gazów osiągało wartość potrzebną do odpalenia danego ładunku, usuwano pokrywę zamykającą komorę i gazy z
wielką siłą uderzały w ładunek, wyrzucając go na orbitę. W Polsce padło na Pruszków. Spaceneighbor Company, jako
firma oszczędna prowadziła komunikację za pomocą portów towarowych, bo tak było taniej. Szykowało się
niezapomniane lądowanie.
Z niejasnych przyczyn pasażerskie promy kosmiczne firmy Spaceneighbor Company relacji Księżyc-Ziemia zmieniały
się po bardzo krótkim okresie w śmieciarki. Prawdopodobnie problem polegał na niemożności wyrzucania odpadków
za okno. Możliwe jednak, że taki stan rzeczy wywołany był niską ceną przelotu oferowaną przez gigantyczną
kompanię. Na czymś musieli oszczędzać. Co by to nie było, po wejściu na pokład promu uderzał w nozdrza
nieprzyjemny zapach środków dezynfekujących. Dywany upstrzone były