Raduchowska Martyna - Szamanka od umarlaków (1)
Szczegóły |
Tytuł |
Raduchowska Martyna - Szamanka od umarlaków (1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Raduchowska Martyna - Szamanka od umarlaków (1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Raduchowska Martyna - Szamanka od umarlaków (1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Raduchowska Martyna - Szamanka od umarlaków (1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Rozdział pierwszy
NIEZBĘDNE MINIMUM
Była jedna rzecz, której nikt o Idzie nie wiedział. Za cholerę nie chciała
być wiedźmą. Była też jedna rzecz, której nie wiedziała sama Ida -
zasadniczo nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia. I nie chodzi tu o
żadne zrządzenie losu, siłę wyższą, klątwę, życiorys zapisany w gwiazdach w
najdrobniejszym szczególe czy przeznaczenie, którego nie da się zmienić ani
oszukać. Ida zwyczajnie miała Pecha. Chociaż nie, to nawet nie było tak: to
Pech miał Idę. Trzymał mocno, nie puszczał, śledził jak cień, czepił się jak
rzep psiego ogona, wierny niczym najlepszy przyjaciel, zawsze gotów, by
pokrzyżować jej plany i zwalić pod nogi nie kłodę, a cały ich stos.
W dniu swoich dziewiętnastych urodzin Ida oświadczyła rodzicom, że nie
zamierza mieć absolutnie nic do czynienia z magią.
Nie byli zachwyceni.
Jako jedyna dziedziczka wielopokoleniowego dorobku rodziny
Brzezińskich, jedyna, która mogła kontynuować tradycje równie starego, co
poważanego rodu czarodziejów, wróżbitów i telepatów, stawiała właśnie
tenże ród w nieopisanie trudnej, niezręcznej sytuacji. Zgodnie z tradycją Idę
czekała śmiertelnie nudna, pozbawiona choćby odrobiny spontaniczności
przyszłość. Dziewczyna miała udać się na studia do elitarnej szkoły magii,
zdobyć najlepsze wykształcenie, dyplom z wyróżnieniem, rekomendacje od
najbardziej poważanych profesorów, ba, nawet od dziekana, a najlepiej i
samego rektora, a wszystko to po to, by zająć miejsce ojca w loży
czarodziejów i do dnia swojego ślubu zajmować się polityką. Oczywiście nie
na własną rękę, o nie, to dałoby jej zbyt dużą swobodę - zamiast tego Ida
miała potulnie wprowadzać w życie decyzje podjęte przez jej rodziców. Po
ślubie natomiast bez szemrania usunąć się w cień swego małżonka i również
bez szemrania zacząć rodzić dzieci, które, ma się rozumieć, czekał podobny
nieszczęsny los.
Tak, poglądy Idowych rodziców zaliczały się do tych nader
staroświeckich, ale tak to już jest, jak się człowiek uprze, żeby być
Strona 4
tradycyjnym. Na nieszczęście państwa Brzezińskich, córkę mieli
niebezpiecznie wręcz nowoczesną. Na jeszcze większe nieszczęście - jedyną.
Irmina, matka Idy, miała na karku już prawie dwa stulecia i choć wciąż
promieniała urodą podlotka, mogła pożegnać się z nadzieją na wydanie na
świat alternatywnego dziedzica. Nigdy nie planowała posiadania
wielodzietnej rodziny, a ponieważ do tej pory nie zdarzyło się, by
którykolwiek dziedzic był na tyle bezczelny, by pokazać tradycji środkowy
palec i podążyć własną drogą, Irmina w kwestii potomstwa z radością
ograniczyła się do niezbędnego minimum.
Nikt nie przewidział, że niezbędne minimum może mieć własne zdanie i
co gorsza, własne plany na własną przyszłość, że któregoś dnia oświadczy, iż
uważa całą tę magię za godną pożałowania bzdurę, której to ono - niezbędne
minimum - nie zamierza się poświęcać. Co gorsza, Ida zmroziła rodzicielom
krew w żyłach stwierdzeniem, że nie ma też zamiaru wychodzić za mąż.
Posiadania dzieci jeszcze nawet nie rozważała i wcale nie jest pewna, czy
cokolwiek kiedykolwiek zdecyduje się urodzić. I w ogóle niech jej dadzą
wszyscy święty spokój.
W miarę jak słuchali krótkiego i rzeczowego oświadczenia córki, ojciec
coraz mocniej zaciskał szczęki, a stan matki coraz lepiej pasował do
określenia „przedzawałowy”. Z każdym słowem Idy cała ich starannie
zaplanowana przyszłość obracała się w ruinę. Wszelkie nadzieje, że
dziewczyna może jednak da się przekonać do zmiany zdania, okazały się
płonne, gdy ta oznajmiła dobitnie, iż nie posiada najmniejszych nawet
czarodziejskich zdolności, o czym łatwo można się przekonać za pomocą
prostych testów. Z Idy taka czarownica jak, nie przymierzając, z koziego
zadka waltornia i szkoła magii zupełnie mija się z celem. A zatem nawet jeśli
rodzice zmuszą ją do wypełnienia obowiązku wobec rodu i poświęcenia się
karierze czarownicy-polityka, jej brak zdolności prędzej czy później wyjdzie
na jaw. A ponieważ prawo do zasiadania w loży czarodziejów mają, jak sama
nazwa wskazuje, wyłącznie czarodzieje, dziewczyna pozbawiona daru
przyniosłaby rodzinie jedynie wstyd i hańbę. Niemagiczne dziecko nie było
bowiem dla magów szczególnym powodem do dumy. Małżeństwo Idy z
czarodziejem mogłoby co prawda zmazać nieco plamę na honorze rodziny i
uratować choć część rodzicielskich planów, ale, jak już wspomniano,
dziewczyna nie życzyła sobie małżeństwa i nawet bardzo pociągająca
aparycja głównego kandydata na narzeczonego nie zdołała zmienić jej
Strona 5
decyzji.
Po dłuższym zastanowieniu rodzice zmuszeni byli przyznać, że córka
faktycznie nigdy nie przejawiała nadprzyrodzonych zdolności, a mając już lat
niemało, powinna tymi zdolnościami wręcz emanować. I szukać okazji, by
się nimi chwalić. W tej rodzinie zawsze tak było i tak zgodnie z tradycją być
powinno. Niestety, wyglądało na to, że tak już nie będzie.
Ponieważ jednak tonący brzytwy się chwyta, postanowili przetestować
Idę, nie tracąc nadziei na to, że może tli się w niej choćby malutka iskierka
mocy, która przy odpowiedniej pielęgnacji wybuchnie silnym, jasnym
płomieniem. Na tyle silnym i jasnym, by rodzinie hańby ani wstydu nie
przynieść.
Ida nie doceniła rodziców. Ich determinacja, by odnaleźć w niej choć
odrobinę magicznego potencjału, była tak wielka, że zastawiali na nią
czarodziejskie sidła na każdym wręcz kroku. Założenie było takie, że
dziewczyna, korzystając z mocy, będzie się umiała oswobodzić lub wykryć
podstęp i zwyczajnie w sidła nie wpaść. Ale Ida nie miała mocy, niczego nie
była w stanie wykryć. Za to wpadanie wychodziło jej pierwszorzędnie. Było
też przy tym niezwykle frustrujące i zaczynało doprowadzać dziewczynę do
szewskiej pasji.
Zaczęło się od pułapek podłogowych, które ojciec pozakładał w całym
domu. Ida wyszła z biblioteki pogrążona w jakiejś lekturze, na pamięć
zmierzając do swojego pokoju, gdy nagle coś zacisnęło się na jej kostce,
szarpnęło tak, że straciła równowagę i grzmotnęła na podłogowe deski, po
czym silnie pociągnęło w górę. Tym sposobem dziewczyna zawisła w
powietrzu do góry nogami i dyndała wesoło pod samym sufitem. Piętnaście
minut zdzierała sobie gardło, zanim rodzice i służba przybyli na ratunek.
Dom był ogromny, mogli jej nie słyszeć, ale Ida podejrzewała ich o
najgorsze. O to na przykład, że zwlekali tak długo specjalnie i czekali, aż
dziewczyna znudzi się tym dyndaniem i posłuży czarami, by się uwolnić. Nie
ma głupich. Nawet gdyby Ida miała w sobie moc, wolałaby i z tydzień nawet
podziwiać warstwy kurzu i pajęcze sieci nagromadzone na żyrandolu, niż dać
się przyłapać na używaniu czarów. Miała plany, swoje własne, osobiste plany
i za nic nie zamierzała z nich rezygnować. Dla takich planów warto się
poświęcić i powisieć trochę głową w dół.
Zanim wreszcie ściągnięto ją spod sufitu, musiała wysłuchać długiej,
pełnej lamentów tyrady matki oraz śmiertelnie poważnego kazania ojca.
Strona 6
Oboje bardzo starali się przemówić Idzie do rozumu, by wykrzesała z siebie
trochę zaangażowania i chociaż spróbowała odkryć w sobie źródło
czarodziejskiej energii. Nie, nic z tego. Ich córka nie była może zbyt zdolna,
umiała jednak postawić na swoim.
Tak przynajmniej jej się wydawało.
Kiedy powpadała jeszcze w kilka pułapek podłogowych, kilkakrotnie
zaplątała się w czarodziejskie pajęcze sieci, poparzyła o zaklęte w klamkach i
poręczach diabelskie ogniki, utknęła po kolana w schodach, których deski
zmiękły ni stąd, ni zowąd, przyjmując konsystencję gęstego błota, po czym
stwardniały z powrotem i boleśnie zacisnęły się wokół Idowych nóg, a na
koniec wsunęła cały talerz krokietów nafaszerowanych „esencją wieszczów”,
wyjątkowo złośliwym halucynogenem, po którym świat stał się niebieski w
czerwone kropki, a zamiast ludzi otaczały ją zgniłozielone trolle, w Idzie
zaczęła kiełkować nieodparta potrzeba pozbawienia kogoś życia. Rodziców,
służby czy siebie samej - wszystko jedno. Krwiożercze żądze niechybnie
zostałyby zaspokojone, gdyby na pomoc nie przyszedł atak wyrostka
robaczkowego. Perspektywa spędzenia w szpitalu kilku dni z dala od
rodziców i ich magicznych testów, w ciszy i samotności, nieco Idę uspokoiła,
napełniła nadzieją i optymizmem. Pech chciał, że nadzieję i optymizm szlag
trafił, gdy w noc przed operacją dziewczynę odwiedził nieoczekiwany gość…
***
- Widzę nieżywych ludzi - wyszeptała Ida, ocierając twarz rękawem.
Krew nie chciała zejść. Z dłoni, z policzków, z piżamy… Była wszędzie.
Lepka i gęsta jak miód, ciemnoczerwona niczym dojrzałe wiśnie.
- Jakich „ludzi”? Ja jestem pojedynczy - odparł pogodnie nieżywy
człowiek i uśmiechnął się do niej przyjacielsko. A zarazem makabrycznie.
Nie miał oka, a krew z pustego oczodołu zalewała mu policzek i kapała na
białą koszulę. Zabarwiła usta i zęby, ściekała po brodzie, nadając mu wygląd
ucztującego kanibala.
- Kim jesteś, czego chcesz i co mam zrobić, żebyś sobie poszedł? -
wykrztusiła Ida. Była dziwnie spokojna. Tylko głos jej drżał. Oddech jakoś
tak trudno było złapać. I serce tłukło się niesamowicie, pompowało krew z
taką szybkością, że szumiała w skroniach jak wodospad i niemal całkowicie
zagłuszała słowa trupa:
Strona 7
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz.
Odsunęła się od niego na sam skraj łóżka, podkurczyła nogi, oplotła
ramionami kolana. Nie mogła na niego patrzeć, a jednocześnie nie umiała
odwrócić wzroku. Widok był przerażający, a przy tym hipnotyzował,
przykuwał spojrzenie niczym magnes.
Ida o mało nie spadła z łóżka, gdy trącona wiatrem gałąź głośno zapukała
w okno. Dziewczyna odwróciła głowę i popatrzyła w tamtym kierunku, by
choć na moment oderwać oczy od nieboszczyka w zakrwawionym
garniturze, od straszliwej pustki, jaka ziała z pustego oczodołu…
Na dworze było ciemno. Padało. Deszcz dudnił o blaszany parapet,
ogromne krople bombardowały szybę z takim zacięciem, jakby chciały
wedrzeć się do pokoju. Wichura targała koronami drzew, z furią
wyszarpywała z nich liście, wyła potępieńczo, wciskała się przez szpary w
oknach i złośliwie poruszała sięgającymi podłogi firanami. Ida była gotowa
przysiąc, że za tymi firanami coś się czai.
- Odejdź - powiedziała cicho, czując, że dostaje gęsiej skórki. - Nie chcę z
tobą rozmawiać.
- Sama mnie zaprosiłaś - odparł grzecznie nieboszczyk. Popatrzyła na
niego zszokowana. - Ja?!
- Dlatego tu jestem.
- Nikogo nie zapraszałam - zaprotestowała Ida, zdecydowanym ruchem
przykrywając się kołdrą. I zamarła. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że
siedzi w czymś mokrym. Chwilę walczyła sama ze sobą, po czym zerknęła w
dół. Zrobiło jej się słabo. Pościel była zbryzgana krwią.
Ida przymknęła oczy, odetchnęła głęboko. Gdy uniosła powieki i bez
specjalnego zaskoczenia stwierdziła, że krwawy gość nie raczył zniknąć,
utkwiła w nim pełne pretensji spojrzenie.
- Będę miała koszmary - burknęła z wyrzutem. - Dopadnie mnie
bezsenność. I pewnie jeszcze zacznę się jąkać. Nabawię się nerwicy albo
paranoi. A w końcu wyląduję na oddziale zamkniętym. Przez ciebie. Przez
takich jak ty.
- Przepraszam - odparł rozbrajająco szczerze i uklęknął przed nią. - Nie
wiedziałem, że nie życzysz sobie, bym przychodził.
- W porządku. Jesteś chyba pierwszym, który przeprosił. - Ida
skrzyżowała nogi, oparła łokieć na kolanie, a podbródek na dłoni. Wcale nie
miała ochoty z nim rozmawiać, wysłuchiwać jego smutnej historii ani w
Strona 8
ogóle nic o nim wiedzieć. Życzyła sobie natomiast, żeby zniknął. Jednak
odkąd zaczęła widywać zmarłych, nauczyła się, że rozmowa była
niezbędnym minimum. Minimum koniecznym do tego, by nieżywy zostawił
ją w spokoju. Wiedziała, że Jednooki Kanibal nie odejdzie, dopóki go nie
wysłucha.
Zebrała się w sobie, zdecydowana jak najszybciej pozbyć się intruza, po
czym zapytała:
- Kim jesteś?
Wyraźnie zmarkotniał. Bezradnie pokręcił głową.
- Nie pamiętam.
- Długo tu się błąkasz?
- Nie wiem.
- Jest coś, co mogę dla ciebie zrobić?
- Nic nie przychodzi mi do głowy.
- Więc czemu przyszedłeś?
- Bo mnie wezwałaś.
Ida westchnęła ciężko. Przejechała dłonią po twarzy.
- Ustalmy coś raz na zawsze: nikogo nie wzywałam. Nigdy nie chciałam
rozmawiać z którymkolwiek z was. Zdajesz sobie w ogóle sprawę, że nie
żyjesz?
- Nie żyję? - ożywił się. - Naprawdę? To ty mówiłaś serio?
- A co mówiłam?
- „Widzę nieżywych ludzi”. Myślałem, że to tylko tekst z horroru.
- Bo to jest tekst z horroru. Z mojego prywatnego horroru. Tam jest
łazienka, popatrz w lustro, to zaraz się przekonasz, kto w nim gra.
Nieżywy człowiek wstał posłusznie i poczłapał do łazienki, obficie
brocząc krwią.
- O rany! - krzyknął wyraźnie zachwycony. - Ale numer! Nie widzę
swojego odbicia!
- Co ty powiesz - mruknęła Ida. Nieboszczyk wychylił głowę zza drzwi
łazienki i przyjrzał się dziewczynie.
- Ale ty swoje widzisz?
- Tak. Ja swoje widzę. Jestem żywa. Jeszcze.
- Co to znaczy jeszcze? Umierasz? Dlatego siedzisz w szpitalu?
- Nie umieram. Jutro będą mi wycinać wyrostek robaczkowy, nic
wielkiego. Ale podejrzewam, że niedługo padnę na zawał, jeśli nie
Strona 9
przestaniecie mnie tak niespodziewanie nawiedzać.
Nieżywy człowiek zamyślił się, marszcząc upaprane czerwienią czoło.
- Hmm… Skoro jestem martwy, to znaczy, że kiedyś byłem żywy -
wydedukował równie logicznie, co odkrywczo. - Dlaczego więc nic nie
pamiętam? - Utkwił w dziewczynie spłoszone spojrzenie jedynego oka. -
Dlaczego nie pamiętam swojego życia… jak ci tam…?
- Ida - przedstawiła się i lekko skinęła głową. - Ida Brzezińska.
- Znasz odpowiedź na to pytanie, Ido?
- Nie. Mogę jedynie przypuszczać, że prawdopodobnie umarłeś… czy
raczej zginąłeś niedawno. Nagle. Tak nagle, że twoja dusza jeszcze tego nie
zauważyła.
- Zatem przypomnę sobie? - zapytał z nadzieją.
- Większość sobie przypomina. - Ida ziewnęła, przeciągnęła się. - Słuchaj,
bardzo chciałabym się przespać. Czy mogę cię prosić, żebyś już sobie
poszedł?
- Tylko dokąd? Jak?
- Nie wiem. Nie znam się. Weź się skup, zamknij oczy, może zobaczysz
tunel i światło na końcu?
- Tak trafiłem do ciebie - powiedział po chwili grobowego milczenia. -
Było ciemno. A potem gdzieś w oddali zobaczyłem światełko. Podążyłem za
nim i oto jestem.
- No. To teraz zrobisz dokładnie to samo, tyle że udasz się w przeciwnym
kierunku. Bezimienny, cierpiący na pośmiertną amnezję nieboszczyk
westchnął ponuro.
- Mogę wrócić, kiedy sobie przypomnę?
Ida bardzo nie chciała odpowiadać na to pytanie. Było jednak coś takiego
w oku nieżywego człowieka, że nie miała serca odmówić.
- Możesz. Chociaż prawdę mówiąc, nie wiem, jak mogłabym ci pomóc.
Odwrócił się. Zrobił parę chwiejnych kroków, znacząc podłogę kolejnymi
plamami krwi, po czym wtopił się w drzwi. Ida jeszcze długo słyszała jego
ciężkie stąpanie roznoszące się echem po pustym szpitalnym korytarzu.
Niepewnie spojrzała w dół. Pościel była czysta, nieskazitelnie biała.
Dziewczyna przyjrzała się swoim dłoniom, obmacała twarz, dokładnie
zlustrowała piżamę. Lepka czerwień zniknęła.
Tylko w powietrzu wciąż unosiła się słodkawa, metaliczna woń.
Strona 10
***
Początkowo Ida łudziła się, że to leki podane jej przed zabiegiem
wywołały tak niespotykaną reakcję. Jednak w głębi duszy wiedziała, że nie
śniła na jawie, nie miała zwidów ani halucynacji. Widziała już zbyt wielu
umarłych, by wątpić, że i ten był prawdziwy.
Pierwszy raz zobaczyła nieżywego w wieku pięciu lat na pogrzebie jakiejś
starej czarownicy. Jak gdyby nigdy nic, wlazł przez ścianę do mrocznej
kaplicy i stanął sobie grzecznie w tłumie żałobników. Parę minut ciekawie
przyglądał się ceremonii, a po chwili podszedł do kapłana i bez ceregieli
zajrzał mu przez ramię w modlitewnik. Szybko znudził się lekturą i rozejrzał
na boki w poszukiwaniu ciekawszych atrakcji. Przez jakiś czas dmuchał w
ustawione dookoła trumny świece, i to dmuchał bardzo efektownie, bo równo
co sekundę gasła co druga. Jak w zegarku. Żałobnicy zaszemrali między
sobą, zaniepokojeni niecodziennym zjawiskiem, a tamten aż rechotał z
uciechy. I zaraz przestał rechotać, gdy w tłumie zobaczył uśmiechniętą
twarzyczkę czarnowłosej dziewczynki. Dziewczynki, która patrzyła prosto na
niego. Martwe oczy przybysza błysnęły nadzieją. Jeszcze dla pewności zrobił
zeza i wystawił język, a mała zachichotała cichutko, tuląc do siebie różowego
pluszowego królika.
Pięcioletnia Ida nie bała się wcale i przez parę następnych dni chętnie
gawędziła sobie z nieżywym człowiekiem. Ponieważ jednak najwięcej
entuzjazmu wkładała w opowieści o swoich przeżyciach w przedszkolu,
zmarły doszedł do wniosku, że z takiego medium nie ma większego pożytku.
Przynajmniej na razie. Pożegnał się grzecznie z uroczą pięciolatką i
zapowiedział, że może kiedyś, gdy dziewczynka trochę podrośnie, wróci do
niej. Ida obiecała, że będzie czekać.
***
Od tamtego czasu widywała ich co parę lat, zwykle w szpitalach, na
cmentarzach lub w kościołach. Nie zawsze zdawali sobie sprawę, że są
obserwowani, czasami przechodzili tuż obok, w ogóle Idy nie zauważając.
Ale niektórzy, ci bystrzejsi i bardziej spostrzegawczy, witali się uprzejmie,
inni zaczepiali mniej lub bardziej napastliwie, wszyscy jak jeden trup
spragnieni byli kontaktu z żywym człowiekiem. I ani jeden nie odszedł,
Strona 11
dopóki Ida nie zamieniła z nim choćby paru słów.
Nie przyznała się rodzicom, że rozmawia z przybyszami z drugiej strony,
choć owszem, rozważała, czy nie podzielić się tą mroczną tajemnicą. Wtedy
niewątpliwie zaprzestaliby szukania w niej czarodziejskiego potencjału i
wysłali ją na szkolenie do ciotki, wiekowego i doświadczonego medium.
Tyle że Ida szkolić się też nie miała zamiaru - nie w tej dziedzinie. Chciała
iść na studia, zobaczyć świat, żyć jak normalny niemagiczny człowiek. Była
uparta i konsekwentna. Skoro postanowiła nie poświęcać życia magii, to
przecież nie będzie go poświęcać na rozmowy ze zmarłymi. A rodzice… I
tak w końcu musieli dać za wygraną i pogodzić się z faktem, że z córki ani
wiedźmy, ani medium nie zrobią.
Tak przynajmniej jej się wydawało.
Po powrocie ze szpitala na Idę czekała upragniona wiadomość. List z
Uniwersytetu Wrocławskiego. Dostała się na wymarzone studia
psychologiczne, przyjęli jej podanie o miejsce w akademiku. W mig
zapomniała o Jednookim Kanibalu. Oto cały świat, cudowny świat, świat
zwykłych ludzi stanął przed dziewczyną otworem.
W środę trzydziestego września o szóstej czterdzieści pięć rano Ida
spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i sprawdziła, czy bilet na pociąg do
Wrocławia bezpiecznie spoczywa w tylnej kieszeni dżinsów. Po raz ostatni
wyjrzała przez okno swojego pokoju na rozłożysty ogród, odetchnęła
głęboko, całą sobą chłonąc cudowny zapach wolności, po czym chwyciła
walizki i rozpoczęła niełatwą wyprawę w dół kręconych schodów.
Hałas, jakiego narobiły bagaże obijające się o stopnie, postawił na nogi
cały dom.
- Ida, dziecko, co ty wyprawiasz? - zagderała Irmina Brzezińska,
pojawiając się w drzwiach jadalni.
- Za dziesięć minut mam autobus na dworzec - wysapała dziewczyna. Z
całej siły szarpnęła za stawiające opór walizki, które wreszcie skapitulowały i
zwaliły się ciężko z ostatnich kilku stopni.
- Ale przecież nie pojedziesz bez śniadania - zaprotestowała matka.
- Kupię sobie coś na dworcu, obiecuję, ale teraz naprawdę muszę już…
- Żaden tam dworzec, żaden autobus - wtrącił się ojciec, wychyliwszy
głowę z gabinetu. - Idź do kuchni, Marianna poda ci śniadanie.
- Ale tato…
- Żadne ale. Zjedz spokojnie, zapomnij o pociągu. Jan cię zawiezie.
Strona 12
Ida przyjrzała się podejrzliwie najpierw ojcu, potem matce. Co oni,
powariowali czy jak? Wypuszczają ją w świat tak bez żadnych protestów?
Marianna poda śniadanie, Jan zawiezie… Że co proszę?
- Zostaw bagaże, dziecko, od tego jest służba - powiedziała Irmina
zaskakująco łagodnie. - I zjedz coś wreszcie, strasznie blada jesteś.
Coś się kroi, przemknęło dziewczynie przez głowę. Jakaś grubsza afera
kryła się pod tymi przyjaznymi uśmiechami i spojrzeniami. Coś kombinują,
widać to gołym okiem. Tylko co…
- No idźże, bo Marianna znowu będzie marudzić, że jedzenie stygnie. -
Ojciec chwycił córkę za ramiona, obrócił tyłem do siebie i delikatnie
popchnął w stronę kuchni. - Idź, idź.
Ida posłusznie, acz niechętnie poczłapała korytarzem. Przywitał ją zapach
ziół i świeżo parzonej kawy. Marianna jak zwykle rześka i radosna nuciła
pod nosem jakąś skoczną melodię i zawzięcie mieszała jajecznicę z
pieczarkami wielką drewnianą łychą. Toster posykiwał cichutko, wypluwając
z siebie kolejne porcje grzanek, czajnik bulgotał i pogwizdywał radośnie, a z
ogromnego zielonego kubka unosiła się przepyszna woń kakao.
- Dzień dobry, panienko! - zaszczebiotała wesoło Marianna. - Panienka
życzy sobie jajecznicę czy twarożek?
- Jajecznicę poproszę. Dziękuję. - Ida zajęła miejsce u szczytu dębowego
stołu i zabrała się do kakao. Z dezaprobatą patrzyła, jak kucharka z właściwą
sobie hojnością nakłada na talerz zdecydowanie za dużą porcję jajecznicy i
szczodrze posypuje ją szczypiorkiem. Powstrzymała się jednak od wszelkich
protestów. Marianna pełniła w kuchni niepodzielną władzę, a w kwestii
jedzenia była prawdziwym tyranem.
- A zatem to dziś jest ten wielki dzień! - Kobieta postawiła przed Idą pełen
talerz i podsunęła bliżej okazały stos grzanek z masłem czosnkowym.
Dziewczyna skinęła głową w odpowiedzi między kolejnymi łykami
kakao.
- I nie boi się panienka?
- No bez przesady. - Ida wzruszyła ramionami. - To tylko studia, nie ma
się czego bać.
- No ale… - Kucharka przerwała na chwilę energiczne mieszanie w
garnku z zupą pomidorową i wykonała w powietrzu niezdecydowany gest
chochlą. - Ja na panienki miejscu byłabym przerażona! Po raz pierwszy
całkiem sama w obcym mieście na drugim końcu kraju!
Strona 13
- Przesadza Marianna. - Ida uśmiechnęła się lekko. Nabiła na widelec
kawałek pieczarki i uniosła do ust. - Nie będę całkiem sama, szybko znajdę
sobie jakieś towarzystwo.
- Całe szczęście, że ciotka się panienką zajmie - ciągnęła kucharka, nie
zwracając uwagi na słowa dziewczyny. - I wszystkiego nauczy. Musi być
panienka strasznie podekscytowana, że spotka siostrę swojej matki po raz
pierwszy w życiu…
***
Ida na te słowa zakrztusiła się pieczarką i mocno kaszlnęła w pięść.
- A skąd… - wykrztusiła słabo. Miała wrażenie, jakby ktoś wylał jej na
głowę wiadro lodowatej wody. - Skąd Marianna wie, że jadę do ciotki?
Kucharka nie odpowiedziała od razu, zajęta naciąganiem jaskrawożółtych
gumowych rękawic. Poprawiła fartuszek w różnobarwne kwiatki i z werwą
zabrała się do zmywania.
- A bo to jaka tajemnica? Rodzice panienki coś wspominali przy kolacji -
odparła pogodnie, przekrzykując szum wody. - Wczoraj przyszedł list z
Wrocławia od siostry pani Irminy. Rodzice powiedzieli, że to do niej
panienka się wybiera.
- A tak… Tak, do niej… - skłamała Ida. Odsunęła od siebie kubek,
utkwiła smętny wzrok w jajecznicy. W jednej chwili straciła apetyt. I
postanowiła, że jednak zabije rodziców.
- Jak tylko uporam się z garami, przygotuję wam kanapki na drogę. Dla
panienki i Janka. Dużo kanapek. I kompotu gruszkowego, gorąc taki
przecie… Z Gdyni do Wrocławia kawał drogi, pewnie dojedziecie na miejsce
dopiero na wieczór.
- A wie Marianna, gdzie jest Janek?
- A pewno majstruje przy tej swojej machinie, jak zwykle. - Marianna
nachmurzyła się w jednej chwili. - Wiecznie ubranie zapaprze smarem, czy
diabli wiedzą czym, doprać tego nie idzie, czarna maź taka śmierdząca
okrutnie. Tysiąc razy mu chyba mówiłam, żeby nie grzebał przy
samochodzie w służbowej koszuli, to nie! A ile krawatów na amen
zapaskudził! I ciągle zapomina wyciągać rzeczy z kieszeni, zanim do prania
odda, a potem chodzi wielce obrażony, że mu kupon totolotka podarł się i
wyblakł. A jak ma się nie podrzeć i nie wyblaknąć, proszę panienki, jak ja
Strona 14
najpierw namaczam, potem robię pranie wstępne, potem właściwe, potem
płukanie, a na końcu jeszcze odwirować trzeba… Co ja z tym chłopem mam,
mówię panience… - Kucharka westchnęła głośno. Zakręciła wodę, zdjęła
rękawice i wolno odwróciła się od zlewu. - A te kanapki to życzy sobie
panienka z szynką czy z ser…
Zamilkła zaskoczona.
Po Idzie został tylko talerz stygnącej jajecznicy i niedopite kakao.
***
- Pssst! Panie Janku!
Szofer podniósł zdziwiony wzrok znad samochodowych bebechów i
rozejrzał się na wszystkie strony.
- Tutaj! Za krzakiem!
- Ida, na Boga, co ty tam robisz? Wyłaź czym prędzej, toż Marianka
głowę ci urwie, jak zobaczy te podeptane róże!
- Mniejsza o róże. Uciekam z domu. Brwi Janka powędrowały do góry.
- Ale po co? Przecież zaraz i tak wyjeżdżamy.
- Ale pan Janek ma mnie zawieźć nie tam, gdzie ja chcę pojechać. Proszę
otworzyć bagażnik, żebym mogła zabrać walizki.
- Dziecko drogie, zawiozę cię, dokąd chcesz, tylko nie rób głupstw.
Jan szybko zatrzasnął maskę i podszedł do dziewczyny, starając się
wytrzeć ręce w postrzępioną szmatę. Sądząc po warstwie brudu, jaka tę
szmatę pokrywała, skutek był raczej odwrotny od zamierzonego.
- I co to znaczy, nie tam, gdzie chcesz pojechać? Toż całe lato
szczebiotałaś o Wrocławiu. A my do Wrocławia właśnie jedziemy, nie? I
wyjdźże w końcu z tych krzaków, bo się czuję jak jaki konspirator!
Ida musiała chwilę powalczyć z różami, które oprócz tego, że kolczaste,
były także złośliwe i nie chciały odczepić się od bluzy. Wreszcie wydostała
się na żwirową ścieżkę, podrapana, rozczochrana i nieszczęśliwa.
- Dokąd dokładnie ma mnie pan zawieźć, panie Janku? - zapytała. - Jakiś
adres pan ma?
- Ano mam… - Poklepał się po kieszeniach, wyciągnął upaćkany smarem
karteluszek.
A potem znów zaczął przetrząsać ubranie w poszukiwaniu okularów. -
Ożeż, ale niewyraźnie… zaraz, zaraz… Wrocław, Wittiga siedemnaście -
Strona 15
odczytał z trudem. - Ojciec panienki to bazgrze jak, za przeproszeniem, kura
pazurem…
- Mogę? - Ida wyjęła kartkę z rąk szofera i krytycznie przyjrzała się
pismu. - To nie on
- oceniła z przekonaniem. - Mama też nie. Oboje kaligrafują z takim
oddaniem, jakby ktoś im za to płacił. Zawsze co najmniej pół godziny
musiałam czekać, zanim mi napisali zwolnienie do szkoły. Nie znam tego
pisma. Nie znam ciotki, do której zapewne pismo należy. Wiem natomiast, że
pod ten adres nie pojadę. Mowy nie ma. - Zdecydowanym gestem oddała
Janowi papier. - Proszę otworzyć bagażnik - powtórzyła, nerwowo
spoglądając na zegarek. - Jeśli za pięć minut dotrę na przystanek, to może
jeszcze zdążę na drugi autobus i na pociąg…
- Z całym szacunkiem, drogie dziecko, ale pleciesz bzdury. Toż
samochodem będzie szybciej i wygodniej. Bez przesiadek, bez tłoku. A ty jak
to sobie wyobrażasz? Dasz nogę teraz, to przecież ojciec nie odpuści, zaraz
zacznie cię szukać i głowę dam, że dotrze na dworzec prędzej niż ty. A tak,
wsiądziesz grzecznie do samochodu, nie budząc niczyich podejrzeń.
Ida spojrzała na szofera z wdzięcznością. Uśmiechnęła się, pomału
odzyskując wiarę w to, że nie wszyscy ludzie są tak podli i podstępni jak jej
własne rodzicielstwo.
- Dziękuję za dobre chęci, ale sam pan dobrze wie, jacy oni są. Jak tylko
się dowiedzą, że nie dotarłam do ciotki, ojciec wpadnie w szał, a matka dla
odmiany w histerię. I będzie afera.
- Jak teraz zwiejesz, to afera będzie jeszcze gorsza - zauważył Jan. - A
jeśli ja cię zawiozę, zyskasz o wiele więcej czasu. I będziesz miała parę dni
na wykombinowanie, co dalej.
- Nie chcę pana narażać - zaprotestowała Ida.
- A cóż mogą mi zrobić? Przecież mi w myślach nie będą czytać. Honor
im na to nie pozwoli.
Jan miał rację. Było mało prawdopodobne, by rodzice złamali niepisaną
zasadę mówiącą, iż niemagicznych ludzi bez ich zgody czytać się nie godzi.
Dobieranie się do umysłu bez wiedzy właściciela uważano za godny
potępienia nietakt. A państwo Brzezińscy, przynajmniej do tej pory, stronili
od wszelkich nietaktów. Ba, obiecali nawet Janowi i Mariannie, że nigdy nie
przeczytają ich myśli bez wyraźnego powodu i bez uprzedniego zapytania o
pozwolenie. Zawsze byli niezdrowo i niepraktycznie honorowi. Z drugiej
Strona 16
strony obojgu zdarzało się zachowywać impulsywnie, zwłaszcza jeśli
chodziło o córkę… Co będzie, jeśli nagle jakiś głupi pomysł strzeli im do
głów i postanowią jednak prześwietlić Jana? Wtedy szofer straci pracę.
Marianna pewnie też…
- Mimo wszystko nie chcę, by pan tak dla mnie ryzykował - odparła
poważnie Ida. - Nigdy nie wiadomo, kiedy im odbije.
- Skoro tak mówisz. - Jan wzruszył ramionami. - Ale zapomniałaś o
jednym istotnym szczególe.
- Jakim?
- Czy twój ojciec nie zna przypadkiem adresu akademika? Ida
uśmiechnęła się z mściwą satysfakcją.
- Nie. Tak się skupił na knuciu z ciotką, że pewnie zupełnie nie zaprzątał
sobie tym głowy. Nawet mnie o ten adres nie zapytał, wredny drań.
- Ida - zganił ją Jan. Chciał przy tym wypaść surowo i poważnie, ale mu
nie szło. Z trudem ukrywał rozbawienie. - Jak się wyrażasz o ojcu?
- No co?! - zawołała dziewczyna bojowo i wzięła się pod boki. - A może
nie jest wrednym draniem? Nie potrafi pogodzić się z faktem, że ja nie chcę
iść w jego ślady, i robi wszystko, żeby mi zniszczyć życie.
Jan nie skomentował. Wzmianka o niszczeniu życia zabrzmiała tak
dramatycznie, że nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
Ida nachmurzyła się, urażona jego reakcją do żywego.
- Pan Janek też jest wrednym draniem - fuknęła. Szofer aż zgiął się wpół
ze śmiechu.
- Dziecko, nie rób takiej miny, bo pęknę… No już, już, nie obrażaj się.
Powiem ci, co zrobimy. - Jan spoważniał. A przynajmniej spróbował. -
Zawiozę cię na dworzec. Obok jest stacja benzynowa, i tak musiałbym się
tam zatrzymać. Wysiądziesz sobie i pójdziesz na pociąg.
Dziewczyna zastanowiła się. Propozycja Jana brzmiała wcale rozsądnie.
Rodzice nie rzucą się tak od razu w pogoń, a szofera nie będą o nic
podejrzewać. W razie wpadki wszystko spadnie na Idę i tylko na Idę.
- I zrobi pan to dla mnie?
- A cóż wielkiego. - Jan wzruszył ramionami. - Tylko nie wiem za bardzo,
na co ty liczysz. Przecież będą cię szukać. A ilość akademików we
Wrocławiu jest raczej ograniczona.
- Mam swoje sposoby - powiedziała Ida. - Sami mnie ich nauczyli. Może
nie umiem używać magii, umiem się za to przed nią bronić. Nie znajdą mnie.
Strona 17
Nie tak łatwo.
- Jak sobie chcesz. A teraz, gdybyś była tak miła i przyniosła mi
dokumenty wozu. Twój ojciec wybrał się wczoraj na przejażdżkę, powinny
być w jego gabinecie.
Ton głosu szofera zaskoczył Idę. Wyraz jego twarzy zaskoczył ją jeszcze
bardziej. Jan wpatrywał się w nią z takim skupieniem, jakby chciał sprawić,
by jego myśli stały się dla dziewczyny widoczne.
- W gabinecie na biurku - powiedział wolno i cicho. - A to biurko ma
wiele szuflad, w szufladach całe stosy papierów. Prawdopodobnie jest
między nimi pewien list, który, sądząc po adresie nadawcy, przyszedł z
Wrocławia. Mała, ciemnozielona koperta.
- Skąd…
- Wczoraj osobiście wyciągnąłem go ze skrzynki. Kiedy Idzie udało się
wreszcie wyjść ze zdziwienia, serdecznie uścisnęła dłoń Jana i czym prędzej
popędziła w stronę domu. Szofer westchnął, machnął ręką i poszedł na
śniadanie, pomrukując pod nosem coś o dzisiejszej młodzieży.
Głosy dochodzące z jadalni jednoznacznie świadczyły, że rodzice nie
skończyli jeszcze śniadania. Ida niezauważona przez nikogo przetruchtała na
drugą stronę holu i szczęśliwie dotarła do niewielkiego, mrocznego
korytarzyka. Szarpnęła za klamkę i weszła do gabinetu, bezgłośnie
zamykając za sobą drzwi.
- Biurko… - mruczała pod nosem, dopadając mebla. - Szuflady…
Papiery… Matko, ile tego… - jęknęła i zaczęła gorączkowo przetrząsać tony
makulatury. - Koperta. Ciemnozielona koperta. Ciemna i zielona, ciemna,
zielona, ciem… Ha, tu cię mam!
- Ida?
Dziewczyna zamarła, klęcząc nad otwartą szufladą. Głos ojca podziałał na
nią jak paralizator. Wzięła kilka głębszych wdechów, uspokoiła się nieco i
dopiero wtedy wystawiła głowę zza biurka.
- Kolczyk mi wypadł - poskarżyła się, jedną ręką cichutko zasuwając
szufladę, drugą wkładając list do kieszeni bluzy, po czym z powrotem
zniknęła za meblem.
- A co ty tu właściwie robisz?
- Jan przysłał mnie po dowód rejestracyjny… A kolczyk mi wzięło i
wcięło, kurczę, nie mogę draństwa znaleźć… No trudno.
Wstała z klęczek i rozłożyła ręce w geście kapitulacji. Chwyciła
Strona 18
dokumenty samochodu, przemaszerowała przez gabinet, pocałowała ojca w
policzek i czym prędzej uciekła na korytarz.
Sławomir Brzeziński przez chwilę patrzył za córką pełen wątpliwości i
domysłów, potem wolno zamknął drzwi. Podszedł do biurka, przyglądając
mu się z uwagą. Już miał zamiar zajrzeć do pierwszej szuflady, gdy nagle
jego uwagę odwrócił drobny, błyszczący przedmiot.
Srebrny kolczyk na dywanie sprawił, że wątpliwości i domysły Sławomira
Brzezińskiego zniknęły jak ręką odjął.
***
W holu Ida stanęła twarzą w twarz z zagniewaną Marianną, która w ogóle
nie chciała słuchać żadnych tłumaczeń, tylko chwyciła dziewczynę pod ramię
i siłą zaciągnęła z powrotem do kuchni. Dopóki ona gotuje w tym domu, nikt
nie ruszy się za próg bez porządnego śniadania. Świeża i gorąca porcja
jajecznicy oraz kubek herbaty z cytryną już czekały. Chcąc nie chcąc, Ida
potulnie chwyciła za widelec i jadła pod czujnym okiem kucharki, która w
międzyczasie z wprawą zawijała kanapki w folię aluminiową.
Dochodziła ósma, gdy Ida i Jan wsiedli wreszcie do samochodu i
wyjechali za bramę posiadłości Brzezińskich, żegnani przez poważnych i
powściągliwych jak rzadko Irminę i Sławomira oraz Mariannę ocierającą
oczy koronkową chusteczką.
Tak jak ustalili, zatrzymali się na stacji benzynowej. Jan napełnił bak,
przy okazji otwierając bagażnik, i zanim poszedł zapłacić, machnął do
dziewczyny na pożegnanie.
Ida wytaszczyła z samochodu walizki i plecak i ruszyła w stronę przejścia
dla pieszych. Gdy dotarła na dworzec, pociąg już czekał. Znalazła sobie
prawie pusty przedział, wpakowała bagaże na półkę i usiadła naprzeciwko
młodej, jasnowłosej kobiety.
Wlepiła nos w szybę, spodziewając się w każdej chwili zobaczyć
biegnącego ku niej wściekłego ojca albo słaniającą się na nogach, bliską
omdlenia matkę. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
Pociąg ruszył.
- Zdecydowanie za łatwo poszło - mruknęła pod nosem z większym
niedowierzaniem niż ulgą.
Pech był tego samego zdania. Zmartwił się tym bardzo i na długo
Strona 19
pogrążył w zadumie, próbując wykoncypować, co z tym fantem zrobić.
Wreszcie wykoncypował. Uradowany już zacierał ręce i czym prędzej zabrał
się do kompletowania swoich ulubionych narzędzi komplikujących,
niweczących i udaremniających. I zaczął snuć swoje własne plany…
Ida tymczasem przypomniała sobie o liście. Wydobyła go z kieszeni,
otworzyła i rozczarowała się, zanim jeszcze zaczęła czytać. Raptem dwa
zdania. Dwa zdania, a mimo to odcyfrowanie treści zajęło jej trochę czasu.
Pismo w istocie było koszmarne.
Przyślą ją do mnie najszybciej jak się da. To niezbędne minimum, niech
pamiętają. Pozdrawiam T.
I to wszystko.
Ida obejrzała list ze wszystkich stron, zajrzała do koperty. Niczego więcej
nie znalazła. I na dobrą sprawę niczego nowego się nie dowiedziała, no,
może z wyjątkiem tego, że ciotka T. jest osobą powściągliwą i konkretną, ma
za to zerowe pojęcie o gramatyce. Dla takiego strzępka informacji nie warto
było bawić się we włamywacza. Bez sensu.
Dziewczyna znalazła w plecaku książkę, wcisnęła list za okładkę,
rozsiadła się wygodniej i pogrążyła w lekturze.
***
Wrocław powitał Idę koło siódmej wieczorem, gorący, głośny i
zakorkowany. Godzinę zajęło jej dotarcie tramwajem na drugą stronę miasta,
kolejne pół znalezienie właściwej ulicy.
Wreszcie wkroczyła do akademika i dziarskim krokiem podążyła w
kierunku recepcji. Zameldowała się, dostała klucz. Niemal wzruszona
wspinała się po schodach, walcząc z ciężkimi bagażami, które odmawiały
współpracy z godnym podziwu uporem.
Dotarła na swoje piętro. Zadymione, gwarne i pełne ludzi.
Obładowana Ida ledwo zdołała przedrzeć się przez tłum, ciągle ktoś na nią
wpadał, ktoś ją pchał, potrącał i poszturchiwał, aż w dziewczynie na nowo
obudziła się znajoma żądza mordu. Gdy wreszcie dostała się do pokoju, który
od tej chwili miał być jej królestwem, porzuciła bagaże byle jak i byle gdzie i
padła na łóżko.
- Jestem Joanna - odezwał się niespodziewanie nieśmiały głos. Tak
niespodziewanie, że Ida drgnęła.
Strona 20
Uniosła głowę. Na parapecie siedziała dziewczyna o krótko
przystrzyżonych rudych włosach, ubrana w długą, bordową spódnicę i czarną
bluzkę. Uśmiechała się ciepło, beztrosko machając nogami.
- Jak masz na imię? - zapytała. - Ida. Joanna uśmiechnęła się szerzej.
- Będziemy dzielić pokój - oświadczyła radośnie. - Dobrze, że
przyjechałaś, miło wreszcie z kimś porozmawiać… Nie idziesz na imprezę? -
Ruchem głowy wskazała drzwi, za którymi rozlegały się wrzaski i ryki,
świadczące niewątpliwie, iż na korytarzu właśnie kogoś torturują.
- A muszę? - jęknęła Ida.
Joanna wzruszyła szczupłymi ramionami.
- Wszyscy tam są.
- To dlaczego ciebie tam nie ma?
- Nie lubię ludzi - wyjaśniła ponuro ruda. - W tłumie czuję się zagubiona i
niewidoczna… Choć nie zawsze tak było.
Ida ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Marta też tam jest. Przyjechała dwie godziny temu i już się zdążyła upić.
- Joanna z politowaniem pokręciła głową.
- Marta?
- Nasza współlokatorka.
Jak na zawołanie do pokoju wparowała niska, pulchna brunetka, a razem z
nią silna woń alkoholu i papierosowego dymu.
- O, cześć. - Uścisnęła Idową dłoń. - Szkoda, że dopiero przyjechałaś,
impreza niedługo zacznie dogorywać. Jestem Marta.
- Ida, miło mi…
- No to, Ida, rób się na bóstwo i idziemy.
- Dokąd?
- No jak to, dokąd? Nie słyszałaś, co mówiłam o imprezie?
- Ale… - Spłoszona Ida zerknęła na boki, szukając ratunku. - Zmęczona
jestem i…
- Nie pierdziel mi tu, dobra? No chodź, nikogo jeszcze nie znasz, to
świetna okazja, żeby poznać…
- Znam Joannę - wypaliła Ida. Rudowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do
niej promiennie.
- Kogo? - Marta ostentacyjnie rozejrzała się po pokoju.
- Mówiłam ci - burknęła Joanna, obdarzając brunetkę nieprzychylnym
spojrzeniem. - Mówiłam ci, że mnie nie zauważają! Jakbym była