Pynchon Thomas - Vineland
Szczegóły |
Tytuł |
Pynchon Thomas - Vineland |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pynchon Thomas - Vineland PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pynchon Thomas - Vineland PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pynchon Thomas - Vineland - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
O książce
Kalifornia, rok 1984
Frenesi Gates, która z hipiski stała się informatorką FBI,
postanawia uciec od swego dotychczasowego życia. Jej były
mąż, Zoyd Wheeler, szykuje się do dorocznego skoku przez
okno, żeby zachować świadczenia socjalne przysługujące mu
jako osobie chorej psychicznie, podczas gdy detektyw Hector
Zuniga po raz kolejny próbuje zrobić z niego donosiciela,
a psychopatyczny prokurator Brock Vond chce wykorzystać
córkę Zoyda, by dopaść jego eksżonę. DL, mistrzyni japońskich
sztuk walki, musi odpokutować za potraktowanie „dotykiem
śmierci” niewłaściwego człowieka, wiążąc się z nim „bez
uprawiania seksu”.
Wszyscy oni, zmagając się z konsekwencjami swoich wyborów
z lat sześćdziesiątych, z nostalgią myślą o czasach dzieci-
kwiatów, o z góry skazanej na zagładę enklawie wolności, jaką
w tamtych czasach była Kalifornia.
Strona 3
Strona 4
Thomas Pynchon
(ur. 1937 r.)
Jeden z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich
pisarzy, jest regularnie wymieniany wśród kandydatów do
Nagrody Nobla. Do najbardziej znanych z jego ośmiu powieści
należą Tęcza grawitacji, Wada ukryta i W sieci. Jako człowiek
Pynchon, który obsesyjnie strzeże swojej prywatności, jest dla
dziennikarzy i czytelników wielką zagadką.
www.thomaspynchon.com
Strona 5
Tego autora
WADA UKRYTA
W SIECI
VINELAND
Strona 6
Tytuł oryginału:
VINELAND
Copyright © Thomas Pynchon 1990
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
2015
Polish translation copyright © Jędrzej Polak 2015
Redakcja: Katarzyna Dziedzic
Ilustracja na okładce: Jacek Kawalerowicz
Cover illustration copyright © Marzena Kawalerowicz
Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
ISBN 978-83-7985-264-2
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp
upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo
dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim,
nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest
nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em
Strona 7
Mojej matce i ojcu
Strona 8
Każdy pies ma swój dzień,
dobry pies
nawet dwa.
Johnny Copeland
Strona 9
Pewnego letniego poranka w roku 1984, później niż
zazwyczaj, Zoyd Wheeler wychynął ze snu w słońcu sączącym
się przez zwisający w oknie pnący fikus, przy wtórze
szwadronu tupiących po dachu sójek. Śniło mu się, że sójki są
gołębiami pocztowymi skądś zza oceanu, lądującymi jeden za
drugim i znów zrywającymi się do lotu, przynoszącymi
wiadomości, których, pośród rozedrganych światłem skrzydeł,
odebrać na czas nie był w stanie. Pojmował, że to kolejny
bolesny kuksaniec od wiadomych sił niemal na pewno
powiązanych z listem, który nadszedł wraz z psychiatrycznym
świadczeniem rentowym i przypominał mu, że jeśli przed
upływem tygodnia nie odstawi publicznie jakiegoś wyskoku,
przestanie się kwalifikować do renty. Wyjękolił się z łóżka.
Gdzieś w dole wzgórza pracowały młoty i piły, a w radiu czyjejś
furgonetki grała muzyka country. Skończyły mu się fajki.
Na kuchennym stole, obok pudełka płatków Count Chocula –
jak się okazało pustego – znalazł wiadomość od Prairie. Tato,
znów zmienili mi zmianę, więc pojechałam z Thapsią. Dzwonili
z Kanału 86, mówili, że to pilne, powiedziałam im: spróbujcie go
kiedyś dobudzić. I tak Cię kocham. Prairie.
– Znowu Fruit Loops – mruknął do liściku. Nie są takie złe,
kiedy posypie się je nesquikiem, w dodatku w różnych
popielniczkach walało się kilka dających się dopalić petów.
Spędziwszy w łazience tyle czasu, że więcej się nie dało, zabrał
się za szukanie telefonu, dzwonienie do lokalnej stacji
telewizyjnej i recytowanie tegorocznego komunikatu
prasowego. Ale…
Strona 10
– Niech pan to lepiej sprawdzi jeszcze raz, panie Wheeler.
Powiedziano nam, że zmieniono panu harmonogram.
– U kogo mam sprawdzić? Przecież sam to robię, nie?
– Wszyscy mamy się zameldować w Cucumber Lounge.
– Ale beze mnie, bo ja będę w Log Jam w Del Norte.
Co się dzieje z tymi ludźmi? Przecież Zoyd planował to od
wielu tygodni.
Desmond leżał na ganku w okolicy miski, która za sprawą
sójek, zrywających się z sekwoi i porywających psu jedzenie
kawałek po kawałku, zawsze była pusta. Od jakiegoś czasu psia
karma zmieniła nastawienie sójek do świata; niektóre, jak
mówiono, ganiały za samochodami osobowymi i pick-upami
przez całe kilometry i dziobały każdego, komu się to nie
podobało. Kiedy Zoyd wyszedł, Desmond obrzucił go pytającym
spojrzeniem.
– Kombinuj dalej. – Zoyd pokręcił głową, widząc
czekoladowe okruszki na pysku psa. – Wiem, że cię nakarmiła,
Desmond, i wiem też, czym cię nakarmiła. – Pies odprowadził
go aż do bierwion na opał, machając ogonem na znak, że nie
czuje urazy, wpatrywał się w swojego wyjeżdżającego tyłem na
leśny dukt pana, a w końcu odwrócił się i zajął własnymi
sprawami.
Zoyd pojechał do Galerii Vineland i krążył przez chwilę po
parkingu, wypalając połowę skręta, którego znalazł w kieszeni,
po czym zaparkował furę i poszedł do More Is Less, dyskontu
dla obfitszych kobiet, kupił barwną sukienkę koktajlową
w dobrze wyglądających w telewizji kolorach, płacąc za nią
czekiem, który – jak przeczuwali oboje z ekspedientką – był bez
pokrycia i wyląduje przylepiony do kasy; następnie udał się do
męskiej toalety na stacji benzynowej Breez-Thru, gdzie przebrał
się w sukienkę i damskim grzebyczkiem utapirował to, co miał
na głowie i na policzkach w kłębowisko, które – jak miał
nadzieję – specjalistom od zdrowia psychicznego wyda się
należycie zaburzone. Wrócił do samochodu, nalał do baku
benzyny za pięć dolarów, wyjął ćwierć galonu oleju z trzymanej
na tylnym siedzeniu skrzynki, znalazł lejek, wbił go w puszkę
Strona 11
i dolał większość do silnika, z wyjątkiem odrobiny, którą
zmieszał z benzyną i przelał do zbiorniczka maleńkiej
eleganckiej, zapewne importowanej piły łańcuchowej wielkości
karabinka maszynowego Mini-Mac, a potem ukrył piłę
w płóciennej torbie plażowej. Znajomy Prairie, Slide, wyszedł
z kantorka, żeby popatrzeć.
– O-o, czy to już pora?
– W tym roku też mnie to zaskoczyło. Chyba robię się na to
za stary.
– Znam to uczucie. – Slide pokiwał głową.
– Masz piętnaście lat, chłopie.
– I wszystko widziałem. Na czyje okno padnie w tym roku?
– Niczyje. Daję za wygraną, wyskakiwanie przez okna to
przeszłość, w tym roku biorę małą piłę łańcuchową do Log Jam
i przekonam się, co będzie dalej.
– Eee… może lepiej nie, panie Wheeler. Był pan tam
ostatnio?
– No, wiem, że siedzą tam twardzi hombre, same
skurczybyki, którym przez cały dzień drzewa zwalają się na łby,
więc nie mają za bardzo cierpliwości do wygłupów, ale
przemawia za mną element zaskoczenia, nie?
– Przekona się pan – rzucił znudzony Slide.
Jasne, że tak, ale dopiero po zmarnowaniu mnóstwa czasu –
o wiele więcej, niż mogło znieść jego mocno nadwerężone
poczucie humoru – na stojedynce, a to z powodu konwoju
przybyłych z innego stanu i objeżdżających ospale sekwoje
kamperów Winnebago, pośród których na dwupasmowych
odcinkach musiał hamować, redukować bieg i znosić multum
nie zawsze przyjemnych uwag.
– Odwalcie się! – wrzeszczał, przekrzykując silnik. – Tak, to…
eee… oryginalny Calvin Klein!
– Calvin nie szyje rozmiarów większych od czternastki! –
wołała do niego przez okno dziewczynka młodsza od Prairie. –
A ciebie trzeba zamknąć!
Była już pora lunchu, kiedy w końcu dojechał do Log Jam,
gdzie z rozczarowaniem stwierdził, że brakuje mediów, bo na
Strona 12
świeżo wyasfaltowanym parkingu stały tylko maszyny
z wyższej półki dla zamożniejszych klientów. Była to pierwsza
z kilku nieprzyjemnych wiadomości z ostatniej chwili. Starając
się myśleć pogodnie – przyjmować, na przykład, że ekipy
telewizyjne zwyczajnie się spóźnią – Zoyd zabrał torbę z piłą,
poprawił raz jeszcze fryzurę i wpadł do Log Jam, gdzie
z miejsca zauważył, że wszystko – począwszy od kuchni, aż po
klientelę – pachnie inaczej.
O-o. Czy nie powinien przypadkiem stać gdzieś tutaj bar dla
drwali? Wszyscy wiedzieli, że nadeszły wspaniałe czasy dla
sztywniaków z lasów – choć nie dla tych z tartaków, bo
Japończycy kupowali na pniu nieprzerobione na tarcicę
drewno – ale mimo wszystko widok był zaskakujący.
Niebezpieczni mężczyźni o pogardliwym nastawieniu,
szczególnie wobec śmierci, siedzieli na dizajnerskich stołkach
barowych, sącząc mimozy z kiwi. Szafa grająca słynna niegdyś
na odcinku setek zjazdów z nadbrzeżnej autostrady dzięki
gigantycznej kolekcji country-and-western, wśród której było
sześć coverów So Lonesome I Could Cry, została
przeformatowana na lekką muzykę klasyczną i new age
ciurkający taktownie na granicy słyszalności, spowalniający
i usypiający całą salę drwali i pilarzy, którzy obecnie
przypominali modeli z reklam na Dzień Ojca. Jako pierwszy
zwrócił na Zoyda uwagę jeden z wyższych spośród tych
osobników i postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Miał
stylowe okulary przeciwsłoneczne, koszulę Turnbull & Asser
w pastelową kratę, warte kilkaset dolarów dżinsy od Mme. Gris
i buty après-rąbanie z przygaszonego, lecz niezaprzeczalnie
błękitnego zamszu.
– Dzień dobry, śliczna panienko, wystrzałowo panienka
wygląda, w innych okolicznościach i innym nastroju wszyscy
zechcielibyśmy poznać panienkę i jej rozliczne zalety bliżej, bo
modowy komunikat panienki wskazuje, iż należy panienka do
wrażliwych osób, które potrafią ocenić problem, który nam się
zarysował w kwestii orientacyjnych drgań, jeśli panienka
nadą…
Strona 13
Mocno skonfundowany Zoyd, którego instynkt
samozachowawczy nie spisywał się od jakiegoś czasu najlepiej,
postanowił wyjąć z torby piłę.
– Buster! – zawołał błagalnie do właściciela za barem. –
Gdzie są media? – Urządzenie natychmiast przykuło uwagę
gości w sali, i to nie tylko ze względu na nowinkarstwo
techniczne. Widzieli przed sobą wykonane na zamówienie
damskie narzędzie łańcuchowe, „wystarczająco mocne do
drewna” – jak głosiła reklama – lecz na tyle małe, by zmieścić
się w torebce”. Prowadnicę, uchwyty i obudowę wyłożono
prawdziwą macicą perłową, a nad łańcuchem gotowym
w każdej chwili zazgrzytać zębami wypisano górskim
kryształem imię młodej damy, od której pożyczył instrument –
CHERYL – potraktowane przez wszystkich obecnych jako
przebierankowy przydomek Zoyda.
– Spokojnie, kowbojko, wszystko jest w porząsiu. – Drwal
cofnął się, Zoyd pociągnął ostrożnie za jedwabny sznureczek
misternego rozruszniczka, i damska perłowa piła łańcuchowa
zgrzytnęła i ożyła.
– Posłuchaj, jak mruczy to maleństwo.
– Zoyd, co ty tu, do kurwy nędzy, wyprawiasz tak daleko od
domu? – Buster doszedł do wniosku, że czas interweniować. –
Żaden kanał nie przyśle ci jebanej ekipy taki kawał od miasta.
Czemu nie jesteś w Eurece albo gdzieś w Arcacie?
Drwal spojrzał uważniej.
– Znasz tę osobę?
– Graliśmy razem w starej Six Rivers Conference – odparł
Buster cały w uśmiechach. – To były czasy, nie, Zoyd?
– Nie słyszę cię! – wrzasnął Zoyd, starając się zachować
szybko blednący groźny image. Niechętnie skręcił przepustnicę
ślicznej perłowej piły, najpierw do damskiego basu, a potem
całkiem. I rzucił w niosące się po sali echo: – Widzę, że
zmieniliście wystrój.
– Jakbyście wpadli w zeszłym miesiącu, ty i ta twoja piłka,
pomoglibyście nam wybebeszyć knajpę.
Strona 14
– Wybacz, Buster, chyba rzeczywiście wybrałem zły lokal,
nie mogę ci przecież nic odpiłować, bo wpakowałeś w to kupę
forsy… Przyjechałem tu tylko z powodu gentryfikacji South
Spooner, Two Street i innych kiedyś podejrzanych okolic, na
której cierpi moja kieszeń, bo teraz mieszkają tam ludzie
lubiący się procesować, i to o grubą kasę, i mają takich
prawników od odszkodowań z miasta, że wystarczy, że się
wysmarkam w ich designerską chusteczkę, i siedzę po uszy
w gównie.
– No, mówiąc szczerze, my też nie jesteśmy już tacy ostatni,
Zoyd, jak nas pamiętają. Odkąd odwiedził nas George Lucas
z ekipą, dokonała się tu, powiadam ci, prawdziwa zmiana
światopoglądowa.
– Taa, zauważyłem… Słuchaj, nalejesz mi małe damskie
piwko… Wiesz, że jeszcze nie widziałem tego filmu?
Mówili o Powrocie Jedi (1983), kręconym częściowo w tej
okolicy, co, zdaniem Bustera, zmieniło tutejsze życie na zawsze.
Barman oparł tłuste łokcie na jedynej rzeczy, której nie
zmieniono: oryginalnym barze z przełomu wieków, arcydziele
snycerki wykonanym z jednego gigantycznego pnia sekwoi.
– Pod spodem wciąż jesteśmy chłopakami ze wsi.
– Sądząc po parkingu, z niemieckiej.
– Ty i ja, Zoyd, jesteśmy jak Wielka Stopa. Czas płynie, a my
się nie zmieniamy. Posłuchaj mnie teraz: odkrywam w tobie
pragnienie nowych doświadczeń, ale nie jesteś zwykłym
barowym zabijaką, więc lepiej trzymaj się swojej specjalności,
którą jest chyba w zasadzie… transfenestracja?
– Mmm… tak przypuszczałem – szepnął niemal niesłyszalnie
jakiś drwal, przysuwając się i kładąc rękę na udzie Zoyda.
– Poza tym – ciągnął niewzruszony Buster, wbijając wzrok
w dłoń drwala – wyskakiwanie przez okna to twój modus
operandi. Zaczniesz z czymś nowym w tak późnym wieku,
a stan będzie musiał grzebać ci w danych w komputerze, co nie
nastawi ich do ciebie przychylnie. „Aha, zbuntował się, nie?”,
powiedzą sobie i zaraz renta zacznie ci się spóźniać, może się
nawet gdzieś zapodzieje na poczcie… No, spójrz na mnie,
Strona 15
Lemay! Pokaż mnie tę rękę, dobry człowieku, pokaż mnie,
kochanieńki, wnętrze dłoni na barze. Na chwilę, bo chcę ci
powróżyć, co ty na to? – Dłoń drwala, która równie dobrze
mogła zacisnąć się w pięść, przymuszona dziwnym jowialnym
magnetyzmem Bustera zsunęła się natychmiast z uda
psychicznie sparaliżowanego Zoyda, czy raczej Cheryl, jak
nazywał go oczarowany (jak się wydaje) Lemay. – Będziesz
długo żył. – Buster patrzył prosto w oczy Lemaya, a nie na jego
dłoń. – Dzięki zdrowemu rozsądkowi i trzeźwemu spojrzeniu
na rzeczywistość. Pięć dolców.
– Hę?
– No, dobra, postaw nam kolejkę. Ten tu Zoyd wygląda
trochę dziwnie, ale odwala robotę dla rządu.
– Wiedziałem! – wykrzyknął Lemay. – Tajniak!
– Świr – wyznał Zoyd.
– Och, no cóż… to też interesująca praca…
Właśnie wtedy zadzwonił telefon, szukano Zoyda.
Z Cucumber Lounge, zajazdu znanego w całym okręgu
Vineland, dzwonił poruszony Van Meter, przyjaciel Zoyda
z dawnych lat. – Mamy sześć telewizyjnych wozów
transmisyjnych, jeden z samego miasta, plus karetkę
i furgonetkę z przekąskami. Wszyscy czekają, wszyscy
zastanawiają się, gdzie jesteś.
– Tutaj. Dzwonisz do mnie. Pamiętasz?
– Aha. Celny strzał. Ale dziś masz wyskakiwać przez okno
w Cuke!
– Nie! Dzwoniłem wszędzie i powiedziałem im, że jestem
tutaj. Co się stało?
– Mówią, że zmienili harmonogram.
– Kurwa. Wiedziałem, że któregoś dnia mnie to przerośnie.
– Lepiej tu przyjedź – poradził Van Meter.
Zoyd odłożył słuchawkę, schował piłę do torby, dokończył
piwo i wyszedł, przesławszy wszystkim w powietrzu całusy
i przypomniawszy, żeby oglądali wieczorne wiadomości.
Strona 16
□□□
Zajazd Cucumber Lounge rozciągał się od cieszącego się złą
sławą motelu z charakterystycznym neonem w głąb kilku
hektarów dziewiczego sekwojowego lasu. W cieniu ogromnych
majaczących czerwonawo drzew stało ze dwadzieścia
karłowatych domków kempingowych opalanych drewnem
z gankami, grillami, łóżkami wodnymi i kablówkami. Podczas
krótkiego na północy Zachodniego Wybrzeża lata domki te
służyły turystom i podróżnym, a przez deszczową resztę roku
mieszkali w nich przeważnie miejscowi, płacący tygodniowy
czynsz. Opalane drewnem kozy nadawały się do gotowania,
smażenia, a nawet pieczenia, a w niektórych domkach stały
kuchenki gazowe, więc oprócz dymu z bierwion i surowego
zapachu drzew, w powietrzu unosiła się przez cały dzień woń
gotowania.
Parking, na którym Zoyd usiłował znaleźć wolne miejsce, nie
został utwardzony, a natura od lat żłobiła na nim wąwozy. Dziś
parking ten zaszczyciły wozy mediów oraz pojazdy policyjnych
sił specjalnych – stanowych i okręgowych – migoczące
światłami i odgrywające syrenami motyw muzyczny
z teleturnieju Va banque. Ekipy telewizyjne, światła, kable,
kamery były wszędzie, parę przyjechało nawet znad zatoki San
Francisco. Zoyd poczuł tremę. „Może jednak powinienem
odpiłować coś taniego Busterowi…”, mruczał pod nosem.
W końcu musiał zawrócić i zaparkować tyłem na jednym
z miejsc Van Metera. Jego stary basista i kumpel od wyskoków
mieszkał tutaj od lat w czymś, co nadal nazywał komuną i co
składało się ze zdumiewającej liczby aktualnych i byłych
starych, byłych chłopaków starych, dzieci zrodzonych
z aktualnych i nieaktualnych kombinacji rodziców oraz
rozmaitych ludzi wpadających na noc. Zoyd oglądał kiedyś
w telewizji film o Japonii, o takim, chyba, Tokio, gdzie żyjący
w niewyobrażalnym ścisku ludzie, nauczyli się wskutek
dziejowej konieczności odnosić się do siebie kulturalnie, więc
Strona 17
mimo przeludnienia świetnie dawali sobie ze sobą radę. Kiedy
Van Meter – odwieczny poszukiwacz sensu – wprowadził się do
bungalowu w Cucumber Lounge, Zoyd miał nadzieję, że
w efekcie ubocznym uzyska japoński spokój ducha, ale nic
z tego. Zamiast cichego rozwiązania kwestii przeludnienia,
„komuna” Van Metera wybrała wyjście wysokoenergetyczne –
ciągłą zwadę. Nieustanne wielodecybelowe kłótnie wyniesione
do poziomu ceremoniału, opisywane w wewnętrznym
biuletynie „The Blind-Side Gazette”, słyszane nawet na
autostradzie przez kierowców rozpędzonych ciężarówek,
z których część brała je za zakłócenia radiowe, a inni za
nawiedzające okolicę niespokojne duchy.
Lecz oto zza rogu Cuke wyszedł sam Van Meter z firmowym
grymasem zranionej niewinności na twarzy.
– Jesteś gotów? Zaraz zacznie się ściemniać, wyjdzie mgła,
i co ty, do cholery, robiłeś w Log Jam?
– Nie, Van Meter, powiedz mi, dlaczego wszyscy są tutaj?
Szli ścieżką na tyłach Cuke, a Van Meter marszczył
i odmarszczał czoło.
– Chyba mogę ci powiedzieć, skoro już tu przyjechałeś, że
właśnie zjawił się twój stary kumpel.
Zoyd natychmiast się spocił i przeżył napad strachu – taki,
od którego od razu chce się srać. Czy to postrzeganie
pozazmysłowe, czy tylko reakcja na ton głosu przyjaciela? Ale
wiedział, o kogo chodzi. I zamiast skupić się na skoku przez
okno, zaczął się bać przybysza z dawnych czasów. Nie bez
powodu, bo był nim stary prześladowca Zoyda, agent DEA,
Hector Zuñiga, który wrócił niczym błędna federalna kometa
ciągnąca za sobą podczas każdego przelotu przez orbitę Zoyda
nowe klątwy i złowrogie oddziaływania. Minęło już sporo czasu
od ich ostatniego spotkania, w zasadzie widzieli się po raz
ostatni tak dawno, że Zoyd zaczynał mieć nadzieję, że Hector
znalazł sobie inne żerowisko i przepadł na zawsze. Możesz
sobie pomarzyć, Zoyd. Hector czekał obok toalet, udając, że gra
na automacie Zaxxon, i licząc bez wątpienia na to, że zostanie
na nowo wprowadzony do towarzystwa – honor ten miał
Strona 18
przypaść w udziale menadżerowi Cuke, Ralphowi Wayvone’owi
Juniorowi, młodemu utracjuszowi z San Francisco, gdzie ojciec
Ralpha, dorobiwszy się w takich gałęziach przedsiębiorczości,
w których rozliczenia dokonywane są zazwyczaj gotówką, wiele
znaczył. Dzisiaj Ralph Junior odpicował się w garnitur od
Cerrutiego, białą koszulę ze spinkami, zagraniczne półbuty
„nadepnij je, a zginiesz” na podwójnej podeszwie i całą resztę.
Jak wszyscy wokół wydawał się niezwykle spięty
i podekscytowany.
– Cześć, Ralph, rozluźnij się, to ja odwalam całą brudną
robotę.
– Nie gadaj… W przyszły weekend mam ślub siostry,
orkiestra odwołała przyjazd, a ja jestem koordynatorem
weselnym, więc muszę znaleźć zastępstwo. Znasz kogoś?
– Taa, może… Lepiej tego nie spieprz, Ralph, bo wiesz, co się
stanie.
– Żarty się ciebie trzymają, hę? Dobra, dobra, chodź, pokażę
ci okno, przez które wyskoczysz. Każę chłopakom zrobić ci
drinka. A przy okazji, Zoyd, przyjechał twój stary kumpel, żeby
trzymać za ciebie kciuki.
– Oo… – Zoyd wymienił z Hectorem najkrótszy uścisk kciuka.
– Wspaniały garnitur, Wheeler.
Zoyd ostrożnie jak saper wyciągnął przed siebie rękę, żeby
poklepać Hectora po brzuchu.
– A ty nieźle poruszasz wąsami, amigo.
– Większy, ale nie miększy, ése. A skoro już mowa o lunchu,
co powiesz na jutro w kręgielni Vineland Lanes?
– Nie dam rady, zarabiam na czynsz i mam już opóźnienie.
– To ważne! – rzucił z naciskiem Hector. – Spójrz na to tak:
jeśli ci udowodnię, że wciąż potrafię być takim samym złym
desperado jak zawsze, pozwolisz mi postawić sobie lunch?
– Takim samym złym… – Jak to? Dlaczego Zoyd zawsze daje
się nabierać na te sztuczki Hectora? Najlepsze, co mu z tego
kiedykolwiek przyszło, to wielki dyskomfort. – Hector, jesteśmy
już na to za starzy.
– Po tylu radościach i po tylu łzach…
Strona 19
– No, dobra, przestań, umowa stoi. Ty jesteś zły, a ja przyjadę
na lunch, ale pozwól mi teraz wyskoczyć przez to okno, okay?
Dasz mi parę sekund…
Kierownicy produkcji szepnęli coś do walkie-talkie,
techniczni za wyznaczonym oknem machali światłomierzami
i nastawiali mikrofony, a Zoyd, oddychając spokojnie, powtarzał
w duchu mantrę, którą Van Meter pod koniec zeszłorocznej
fascynacji jogą sprzedał mu za dwadzieścia dolarów –
niezupełnie do wyłącznej dyspozycji Zoyda – twierdząc przy
tym, że kosztowała go aż sto. Wszystko było gotowe. Van Meter
przekazał mu wolkańskie pozdrowienia Spocka.
– Gotowym na twój znak, Zet Wuj!
Zoyd przyjrzał się sobie w lustrze za barem, poprawił
fryzurę i odwrócił się opanowany, by z wrzaskiem i czystym
umysłem podbiec prosto ku oknu i wyskoczyć przez nie na
zewnątrz. Od razu wiedział, że coś poszło nie tak. W ogóle nie
poczuł siły uderzenia, szkło w zetknięciu z jego ciałem
zabrzmiało i zachowało się inaczej niż zwykle, nie stawiało
oporu i nie rezonowało, nie pękło z trzaskiem i tylko mlasnęło
jakoś tak pokrętnie.
Po obowiązkowej szarży z obłąkanym grymasem na ustach
na każdą z telewizyjnych kamer oraz po zakończeniu przez
policję papierkowej roboty Zoyd dostrzegł kątem oka Hectora,
który przykucnąwszy wśród leżących na ziemi błyszczących
odłamków wybitej szyby, podniósł ostry wyszczerbiony
wielokąt okiennego szkła.
– Czas na złe wieści! – zawołał, uśmiechając się złośliwie
w dobrze znany Zoydowi sposób. – Jesteś gotów? – Wysunął
szybko głowę jak atakująca żmija i odgryzł spory kawał szyby.
Kurwa mać, Zoyd zamarł. Odjebało mu…, ale nie, chyba nie,
bo Hector żuł spokojnie szkło i zgrzytał obślinionymi zębami
z tym samym złośliwym uśmieszkiem na ustach, mrucząc
z zadowoleniem:
„Mmmm!” oraz „¡Qué rico, qué sabroso!”. Van Meter puścił
się pędem za odjeżdżającą karetką, wrzeszcząc: „Sanitariusz!”,
a Zoyd załapał, bo nie był przecież medialną dziewicą
Strona 20
i czytywał „Tele Tydzień”, więc przypomniał sobie artykuł
o kaskaderskich oknach wykonywanych z przejrzystego
arkusza cukru, który pęka i łamie się, nie raniąc i nie
wyrządzając szkód. To dlatego okno od razu wydało mu się
dziwne: młody Wayvone wyjął z niego normalną szybę
i zastąpił ją cukrową.
– Znów mnie wyruchałeś, Hector, wielkie dzięki.
Ale Hector zniknął już w wielkim szarym sedanie
z federalną rejestracją. Niedobitki kamerzystów filmowały
krajobrazowe przebitki w Cuke i słynny obracający się neon,
który Ralph Junior z radością włączył wcześniej niż zwykle:
zielony neonowy ogórek z mrugającymi pryszczami,
wzniesiony pod kątem graniczącym plus minus o jeden czy dwa
stopnie z obscenicznością. Czy następnego dnia Zoyd powinien
pojechać do kręgielni? Technicznie rzecz ujmując, nie. Ale
w oczach agenta pojawił się błysk, który dało się widzieć i teraz
– mimo przyciemnianych szyb federalnego auta, mimo
przedwieczornej mgły kłębiącej się na szerokim poboczu,
w którą wjechał Hector, mknąc ku stojedynce. Zoyd czuł
w kościach, że znów zostanie wkręcony. Hector od lat chciał
zrobić z niego TW, ale do tej pory – znów z technicznego punktu
widzenia – Zoyd zachował dziewictwo. Ale skurwysynek nie
chciał dać za wygraną. Wracał, ciągle wracał, za każdym razem
przywożąc ze sobą nowy, coraz bardziej obłąkany plan, a Zoyd
wiedział, że któregoś dnia dla świętego spokoju powie „pieprzę
to” i przejdzie na drugą stronę. Pytanie brzmi, czy zrobi to
teraz, czy może kiedy indziej? Czy ma czekać na kolejny obrót?
Bo czuł się jak w Kole fortuny, choć w okolicy nie było Pata
Sajaka, który by go po przyjacielsku pocieszył, ani opalonej
i pięknej Vanny White w rogu ekranu, która zaczarowałaby
koło, życzyła mu szczęścia i odkryła przed nim kolejne litery
wiadomości, której za nic w świecie nie chciał przeczytać.