Prochownik Michał - Wenecja

Szczegóły
Tytuł Prochownik Michał - Wenecja
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Prochownik Michał - Wenecja PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Prochownik Michał - Wenecja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Prochownik Michał - Wenecja - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Prochownik Wenecja W sierpniowo-wrześniowym numerze Magazynu Esensja opublikowaliśmy opowiadanie "Proste ruchy". Tym razem prezentujemy dwie miniatury Autora. Leżę na wilgotnym łóżku. Już tu chyba kiedyś mieszkałem. Mam mokre ubranie, za cienkie na tę porę roku. Obok mnie leży podręcznik udzielania pierwszej pomocy, otwarty na stronie z opisem sztucznego oddychania. Teraz może być dowolna godzina, choć chyba nie północ, bo biłby zegar zagłuszający huk wystrzałów. Ktoś chyba właśnie stąd uciekł i zostawił otwarte drzwi, więc mogę przejść przez nie i wyjść z domu do Wenecji. Nie widzę, skąd wyszedłem i nie widzę, dokąd idę. Wielki tłum ludzi w paltach idzie przez most, który niedawno się zapadł i runął do wody. Przeszedłem i żyję, choć jest tak zimno. W tłumie mówią, że ma być wysoka woda, że trzeba zaczekać, żeby zobaczyć i umrzeć, a potem uciec po stołach, które rozłożą sprzedawcy masek. Oto karuzele dla dzieci, żeby nie przeszkadzały, żeby nie utonęły jak przyjdzie woda i wypłucze stąd ich rodziców. Dlatego dzieci zostaną tu, na obowiązkowej karuzeli. Migającej żarówkami i otoczonej stadem piesków i króliczków na baterie ze świecącymi oczami. Można je kupić od czarnych ludzi, którzy mają bardzo białe oczy. Dziecko przedziera się przez króliki, mama kupiła mu duża torebkę popcornu, teraz dziecko wybiera sobie miejsce na wielkiej karuzeli, która nigdy się nie zatrzymuje. Wybiera pokemona, który znajduje się obok różowego samochodziku i już podchodzi, i już go bierze, ale w zamieszaniu wbiega policja i depcze pieski na baterie, rozgania różowe króliczki, które giną pod butami, wierzgając mechanicznie łapkami albo zabiera je jęzor brudnej wody, który właśnie wlał się pod karuzelę. Na karuzeli dziecko przytwierdzane jest do pokemona grubym krowim łańcuchem. Obsługa karuzeli w postaci spoconego kata w weneckiej masce pobiera opłatę od matki i życzy miłego zwiedzania. Tyle jest do zobaczenia przed śmiercią, przed wysoką wodą. Niektórzy nie widzą tego przez całe życie. I nigdy nie zobaczą. Karuzela kręci się. Niektóre dzieci płaczą, kręcą się tu już zbyt długo. Może ich rodzice zgubili się w Wenecji, a może zabrała ich woda. Zanim tłum porwie mnie dalej, zobaczę jeszcze słynny samochodzik, gdzieś od wewnętrznej, w którym kręci się martwo dziecięcy szkielecik. Rodziców podobno zabili snajperzy, którzy tu strzelają do gołębi. Już nikt ich nie znajdzie. Już nie ma po co szukać. Trzeba uważać. Nie stawać w miejscu. Muszę poruszać się z tłumem. W tłumie mnie nie trafią, bo tłum rozpędza gołębie. Tylko z daleka słychać strzały z dubeltówek. To niewidomi snajperzy strzelają do gołębi. Są w tym fachu ćwiczeni od bardzo dawna. Nie potrafią robić nic innego. Ptaki w dzieciństwie wydziobały im oczy, strzelają więc, gdy słyszą łopot piór. Ci, którzy zestrzelą najwięcej gołębi, dostaną pieniądze. Tu są takie sklepy ze szkłem, słynnym kolorowym szkłem z Murano i tam spod lady dostają szklane oczy, piękne, niebieskie i bardzo drogie. Tu można ich spotkać, chcę zobaczyć jak wyglądają. Tu można wejść, lecz trzeba kupić wielką pamiątkę ze szkła, inaczej tłum wypchnie mnie stąd, powlecze gdzie indziej. Szybko wyciągam z kieszeni pieniądze, przecież chyba mam jakieś pieniądze. Chyba już wszystko tu widziałem, a snajperów jeszcze nie. Słychać tylko kule, strzały i krzyki gołębi. Mam pieniądze, sklepikarz przykuwa mnie do lady. Tłum nic mi nie zrobi. Tak dużo luster. Gdzie snajperzy? Handlarz pokazuje mi wielką rybę, całą ze szkła. Tyle mogę kupić za wszystkie moje pieniądze. Tak tu trzeba kupować - wszystko albo nic. Inaczej nie da się przeżyć. Zawijam rybę w szary papier. Muszę dźwigać ją na rękach. Na obu rękach. Jest zimna i bardzo ciężka. Czy jestem gotowy? A więc odpina mnie od lady, opuszczam sklep i odpływam, jak łódka od brzegu. Widzę kogoś z przewiązanymi oczami, pachnącego prochem. Pociąga nosem. Szelest pieniędzy następnego klienta zmylił go. Wypala bez namysłu. Celnie. Śmierć na miejscu Wielka ryba jest jak balast. Płynę w tłumie wolniej. Inni niosą choinki. Chyba jest Boże Narodzenie. Ryba pasuje jak ulał. Zakręt. Jest wąsko, chyba wpadłem w boczną uliczkę, w której jest pusto i ciemno. Całkiem ciemno, choć w oddali widać wodę i jakieś statki. Idę tam. Od statków wieje wiatr, a papier zdradliwie szeleści na wietrze. Obok ucha przelatuje mi pierwsza kula. Ślepy snajper widzi lepiej w całkowitej ciemności. Nie wiem, czy wyrzucić papier, czy próbować uciekać z nim na wietrze - i to, i to będzie szeleścić. Siadam na ulicy i czuję, że jakiś czas temu wylała się na nią woda, a więc wysoka woda nadchodzi, tamto przy karuzeli nie było przypadkiem. Na dowód przepływa obok mnie cos miękkiego. To zawilgocony, zepsuty piesek na baterie, a może martwy szczur. Pada drugi strzał. Pozbywam się papieru, wóz albo przewóz. Już prawie cały. Strzał z drugiej strony, gdzieś od przodu i gorący ból gdzieś obok kręgosłupa. Wiem, co tam znajdę, kiedy dotknę. Przez nieuwagę rozerwałem papier. Chyba to uratowało moją resztę życia. Ktoś oddalił się w popłochu. Takie to było proste, ale teraz już za późno. Tam w oddali jest chyba vaporetto. Właśnie wpływa na przystanek. Dostanę się na niego, może kapitan ma apteczkę, wyciągnie mi zatrutą kulę snajpera. Nie mam czym zapłacić, ale może przyjmie rybę, jest dużo więcej warta niż bilet. Teraz uratuje mi życie. Bardzo trudno jest iść w mokrym ubraniu, brodząc po kostki w wodzie, ale udaje się w ostatniej chwili. Statek odpływa, jestem za bardzo z zewnątrz. Kabina jest dalej, może na następnym przystanku uda się przepchnąć. Mijamy budynki nad wodą, które naciągają wilgocią w szybkim tempie. Jedynie tam, gdzie ktoś zapala światło i oświetla fasadę, wilgoć się cofa. Zza pleców słyszę zachrypniętego przewodnika, który mówi, że stanie się rzecz straszna, jak zabraknie prądu i światła zgasną. Wszystko obróci się w mokre gruzy i zapadnie pod wodę. Na szczęście jest dużo elektrowni w pogotowiu. Ktoś płynie przed nami gondolą. Z zardzewiałego magnetofonu z diodami w głośnikach płynie dziwnie zniekształcona pieśń. Na dziobie łodzi mechaniczny śpiewak, poruszany jakoś cwanie przez gondoliera, kłapie blaszaną szczęką zupełnie nie w takt muzyki, obok przycupnięty mechaniczny akordeonista rytmicznie porusza - rozciąga i ściska - niemy akordeon. Przy ściskaniu z dziurawej harmonii wylewa się woda. Pasażerowie nie zwracają na to uwagi, wszyscy śpią, przykryci starymi kocami. Nie poruszają się. Obok burty, przy której stoję, zaczyna bulgotać woda. Wynurza się z niej otyły płetwonurek w gumowym kombinezonie i gramoli na łódź, prawie ją przewracając. Pasażerowie odsuwają się od burty, a paru próbuje walić go po głowie kołem ratunkowym, które jest jednak za ciężkie i wciąga ich do wody. Płetwonurek podnosi maskę i ochrypłym głosem domaga się biletów. Wali płetwami o pokład, poruszając się od jednego do drugiego pasażera. Nie mam biletu. Czuję, że tam gdzie cały czas czułem ciepły ból, zaczyna mi być bardzo zimno. Kiedy do mnie dochodzi, w ostatnim przebłysku świadomości staram się upaść tak, żeby ryba się nie potłukła. Budzę się na brzegu, czując, że zimno mi w mokre dłonie, którymi staram się kurczowo trzymać rybę. Chyba darowali mi jazdę bez biletu, ale za to nie udzielili pomocy. Mogę stąd jeszcze uciec, nie wiem, skąd te siły. Gdzieś w stronę, z której słychać muzykę karuzeli, gdzieś przez plac Św. Marka, tam była wieża. To stamtąd wyszedłem. To musiało być niedaleko. Już słyszę karuzelę i dźwięk rozkładanych stołów do uciekania. Muszę tylko odpowiednio długo iść w jedną stronę, tą, z której dobiega muzyka z karuzeli. Kat przy karuzeli musi mieć apteczkę, zestaw pierwszej pomocy. Dalej, dalej, dalej, dalej. Wystarczy to robić przez cały czas i nie myśleć, że czas mija. Wbiegam na most, to ten, który się kiedyś zawalił i czuję, że dalej nie mogę biec. Muszę pozbyć się ryby, wybrać życie. Rzucam ją do wody. Natychmiast idzie na dno. To jednak niewiele daje. Wysiłek przy wyrzucaniu był za duży. Schodzę po schodach z mostu. Tu już woda przykryła chodnik. Leżą w niej ludzie w rozchełstanych ubraniach. Nie zdążyli uciec, znaleźli się na linii strzału. Coś mi podpowiada, że chcę się znowu obudzić, po to, aby uciec, tym razem uciec, zanim mi się przypomni za późno. Jest szansa. Trzeba się położyć między nimi, położyć się na wznak, z rozrzuconymi ramionami i poczekać na wysoką wodę....