Prochocki Sławomir - American dream
Szczegóły |
Tytuł |
Prochocki Sławomir - American dream |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Prochocki Sławomir - American dream PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Prochocki Sławomir - American dream PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Prochocki Sławomir - American dream - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Sławomir Prochocki
American dream
Byłem stary. Zbyt stary na dalekie wyprawy poprzez
pustkę kosmicznej nocy. Serce nie wytrzymywało nagłych
przyśpieszeń manewrowych, mięśnie odmawiały posłuszeństwa przy
powrotach ciążenia.
W głowie czułem zamęt. Wiedziałem, że to jest moja
ostatnia podróż. Daleka podróż ku zapomnianej planecie, ku
czarnemu światowi Sette. Miliony kilometrów kamiennej
pustyni, czerwony blask słońca igrający na czerni magmowych
skał. Świat umarły. Miejsce dla mnie.
Zamknięty w stalowej kapsule, zdążający ku śmierci,
próbowałem odnaleźć chwilę, w której zadecydował się mój
los. Chciałem przypomnieć sobie tę sekundę decydującą o
przeznaczeniu, krawędź czasu, za którym była już tylko
jedna droga. Droga na Sette.
Zaczęło się słonecznego popołudnia w naszej wiosce pośród
niewysokich wzgórz Sycylii. Wracaliśmy z ojcem z plantacji
oliwek. Plantacja, właściwie niewielki sad z kilkudziesięciu
drzew oliwnych, ale ojciec lubił używać tego określenia.
Gniewał się, gdy matka mówiła o nim pellore - rolnik. Wolał
plantatore i tak przedstawiał się nieznajomym - plantatore
Amato. W niczym nie zmieniało to naszej sytuacji; pieniądze
za oliwki ledwo pozwalały wyżyć sześcioosobowej rodzinie.
Gdy ojciec kupował wiosną nowy kapelusz, wiedzieliśmy, że
żadne z nas nie dostanie w tym roku butów.
Tego lata nastąpiła klęska. Ojciec z frasunkiem spoglądał
na rzadkie zielone kulki wiszące na drzewach. Przyszedł zły
rok na oliwki. Sucha wiosna i gorące lato zapowiadały
mizerne plony. Widziałem zmartwienie na twarzach rodziców,
gdy rozmawiali o zbiorach; ojciec sprawdzał każdego
popołudnia stan owoców, aby nie przegapić pory, gdy oliwki
są już dojrzałe, a nie zaczynają jeszcze wysychać. "Jeszcze
nie czas" - powtarzał, a ja cieszyłem się, że jeszce jeden
dzień będę mógł spędzić nad rzeką, łowiąc ryby.
Dym zobaczyliśmy z daleka. Czarny i skłębiony, snuł się
szerokim pasmem nad polami. Już nie szliśmy spokojnie ubitą
drogą, lecz biegliśmy wzbijając kurz bosymi stopami. Stało
się coś złego, biegłem chlipiąc, a łzy mieszały się z pyłem
lata. Ojciec był szybszy. Gdy dobiegłem, stał zdyszany i
patrzył na płonące zabudowania. Paliły się jak sucha słoma,
równym, żarłocznym płomieniem.
Nigdy nie dowiedziałem się, co naprawdę się stało. Może to
była iskra z pieca, w którym gotowała się wieczorna strawa,
może Liza, moja najmłodsza siostra, która tak lubiła
wpatrywać się w ognisko, zaprószyła ogień. Wewnątrz spalonej
chaty sąsiedzi znaleźli cztery spalone ciała. Pogrzebaliśmy
je z ojcem nad brzegiem strumienia.
Tydzień później stałem na wybrzeżu w Licata. Rączka tekturowego
kuferka pokrytego płótnem wbijała się w moją spoconą dłoń, ale
bałem się go postawić na ziemi. Nigdy przedtem nie widziałem
tylu ludzi naraz, nie słyszałem gwaru tylu głosów.
Popychany i szturchany niecierpliwymi dłońmi sąsiadów wolno
posuwałem się w tłumie stojących na betonowym nadbrzeżu. Wreszcie
przyszła moja kolej.
- Masz pieniądze ? - zapytał człowiek przy trapie.
Pamiętam, że ubrany był w wyświecony surdut i tandetne
prążkowane spodnie; wtedy wydawał mi się szczytem elegancji.
Nie wydusiłem ani słowa, tylko wyciągnąłem spoconą rękę z
pomiętymi banknotami. Pieniądze te ojciec pożyczył od
kuzyna w Ravenusie. Kuzyn miał sklep z mięsem i przygarnął
nas po pożarze. To on namówił ojca, aby wysłał mnie do
swojego brata w Nowym Jorku. Nadał też depeszę za całe
siedem lirów, a gdy po tygodniu przyszła odpowiedż podarował
mi używany kuferek z tektury. I tak oto ja, Gaetano Amato,
lat dziesięć i trzy czwarte, płynąłem latem 1918 roku w
stronę, w którą podążało czerwone słońce wieczoru.
Całą podróż spędziłem pod pokładem, w dusznym
pomieszczeniu pełnym ludzi, walizek i wszy. Z każdym dniem
rejsu, a było ich ponad 20, stawałem się coraz bardziej
brudny i zawszony, otępiały i zrezygnowany. Ludzie wokół
najpierw z obrzydzeniem siadali na piętrowych pryczach,
potem, gdy ich własny smród dorównał smrodowi dolatującemu z
kątów ładowni, przestali na cokolwiek zwracać uwagę.
Załatwialiśmy się i rzygaliśmy do kubła, który trzeba było
opróżniać za burtę. Zgodziłem się to robić; mogłem wówczas
odetchnąć świeżym powietrzem i przez chwilę patrzeć na
ocean. Codziennie dźwigałem ciężki kubeł kilka razy tak, aby
nigdy nie zapełnił się do końca, gdyż wówczas nie
potrafiłbym go unieść. Nie wolno nam było przebywać na
pokładzie i te chwile były jedynym wytchnieniem od ponurego
mroku ładowni.
Pewnego dnia zszedł do nas marynarz i powiedział, że
wieczorem będziemy już w porcie. Zrobił się szum i rejwach,
jakby lądowanie w Ameryce miało nastąpić za minutę.
Siedziałem na swoim kuferku. Ktoś go opróżnił, wyłamując
kruchy zameczek wtedy, gdy wynosiłem kubeł. "Wieczorem
Ameryka, wieczorem Ameryka" - tylko to kołatało się w mojej
głowie. Prawie już nie wierzyłem, że doczekam końca podróży.
Teraz otwierał się przede mną ląd olbrzymi jak nasza
Sycylia, pełen cudów, o których opowiadał kuzyn ojca. O
zmierzchu zobaczyłem światła Nowego Jorku.
Wtedy otworzyłem oczy. Było ciemno i cicho. Poruszałem
powiekami, ale wokół pozostawała nieprzenikniona ciemność.
Podniosłem rękę. W ciszę wdarł się szelest pościeli.
Uniosłem głowę i uderzyłem lekko w coś nade mną. Dłonią
wyczułem gładką i chłodną powierzchnię. Pochylony usiadłem
na posłaniu. Gdzie jestem? Zwiesiłem nogi w pustkę. Nie wiem
dlaczego, ale bałem się zawołać, bałem się naruszyć ciszę.
Bałem się też skoczyć z łóżka w czerń pode mną. Wyczuwałem
przestrzeń, ale nie wiedziałem jak dużą. Ciemność oplatała
mnie ramionami strachu. Cisza zaczęła dzwonić w uszach.
Nigdy nie doświadczyłem podobnego uczucia. Nasza wioska
pełna była różnych odgłosów. Na łące kumkały żaby, w
powietrzu wisiał śpiew ptaków i świerszczy. Nawet zimą
słychać było szum powietrza w szczelinach ścian. Tu było
absolutnie cicho, obco. Strach paraliżował. Wreszcie
zdobyłem się na odwagę i powoli zacząłem opuszczać nogi
macając stopą oparcie. Znalazłem je, przeniosłem ciężar na
opuszczoną nogę, pośliznąłem się i poleciałem w dół.
Spadając krzyknąłem, po czym uderzyłem o podłoże.
Światło zmusiło mnie do zmrużenia oczu. Silne ramiona ujęły
i postawiły pionowo.
- Cholera, Henry, to już trzeci w tym miesiącu. Chyba nic
mu nie jest, choć zleciał z samej góry.
Otworzyłem oczy. Przede mną stał stary, siwy mężczyzna
odziany w szary kombinezon, przypominający strój wędrownych
postrzygaczy owiec. Rozejrzałem się.
Wszędzie były wielopiętrowe białe regały. W poszerzającej
się strudze światła widziałem tylko stojące w rzędach półki.
Ciągnęły się bodaj setkami metrów, wtapiając się w odległy
mrok. Musiały ich być tysiące. Leżały na nich podłużne
przedmioty, przykryte białymi prześcieradłami.
Zorientowałem się, że to ludzie, martwi ludzie. Spod
przykrycia wystawały dłonie, obuwie. Chciałem krzyknąć, ale
stary człowiek położył mi dłoń na ramieniu.
- Spokojnie chłopcze, oni tylko śpią bardzo glębokim
snem, ale kiedyś się obudzą. Ty po prostu obudziłeś się
wcześniej.
Jego głos, przekonywający, bez śladu nacisku, spowodował,
że musiałem uwierzyć. Rutyna, wręcz lekceważenie, z jakim
traktował sytuację, działały uspokajająco. Strach zniknął.
Zza rogu uliczki stworzonej przez regały wyłonił się drugi
mężczyzna, młodszy, podobnie ubrany. Z zainteresowaniem
spojrzał na mnie.
- Nie wiem co z tobą zrobią, chłopaczku. Do pracy jesteś za
młody, w dodatku pewnie nawet nie umiesz czytać i pisać?
Przecząco pokręciłem głową. Mężczyzna uśmiechnął się lekko i
pogłaskał mnie po głowie.
- Chodź - powiedział. - Dla ciebie Ameryka się skończyła.
Następne kilka dni spędziłem z tymi dwoma mężczyznami.
Spałem w ich niewielkim pokoju na końcu korytarza. Jadłem
razem z nimi posiłki, zwykle mięso i chleb. Na dziesiątki
pytań odpowiadali, że wszystkiego dowiem się póżniej.
"Usta ci wszystko wyjaśnią", "To lepiej wiedzą usta",
"Nie nudż, usta opowiedzą ci o tym" - to były najczęstsze
odpowiedzi. Ich proste umysły nie zajmowały się sytuacją, w
jakiej się znalazłem. Byłem jednym z wielu "niedospańców".
Często zamiast wyjaśnień, słyszałem śmiech i żarty z mojego
wiejskiego pochodzenia. Używali niezrozumiałych słów i
pojęć. Gdy pytałem, gdzie się podział statek, czy już jestem
w Ameryce, kiedy pozwolą mi się zobaczyć z moim kuzynem,
machali rękami i mówili, że muszę poczekać.
Nie chcieli lub nie mogli powiedzieć mi więcej. Wkrótce
więc przestałem zamęczać ich pytaniami. Zostawiali mnie
samego na długie godziny, podczas których robili obchód
białych regałów. Właściwie nie opuszczałem pokoju. Nudziłem
się okropnie, leżąc na miękkiej gąbce posłania. Wychodząc
zamykali drzwi na klucz, choć przyrzekałem, że będę na nich
czekał. Nie ufali mi. Byli za mnie odpowiedzialni i bali
się, abym nie narobił im kłopotu. Wcale nie było mi to w
głowie. Na swój sposób byli dla mnie mili, traktowali mnie
przyzwoicie. Gdy przez dwa dni było chłodniej, ten starszy
oddał mi nawet swój koc.
Tylko raz byłem na zewnątrz pokoju. Chociaż nigdzie nie
widziałem ścian i sufitu, czułem ich obecność. Hangar
musiał być ogromny. Mężczyźni patrolowali ten wielki obszar
dziwnym, cichym pojazdem, którym co rano wyjeżdżali w
ciemność, rozpraszaną światłem reflektorów. Starszy,
Vittorio powiedział, że miałem szczęście, budząc się blisko
ich pokoju. Inaczej mógłbym błąkać się po hangarze cały
dzień, zanim by mnie odnależli. Tak jak dziewczyna, o której
mi opowiedział. Chodziła na pół oszalała prawie dwie doby,
bez jedzenia i picia. Mieli wtedy awarię przyrządów i nie
mogli jej odnależć. Dopiero po 44 godzinach trafili na nią,
śpiącą pod regałem. Była tak przestraszona, że aby im nie
zrobiła krzywdy, musieli ją uśpić specjalnym gazem. Vittorio
pokazał mi pistolet strzelający takim gazem.
Pewnej nocy coś wybiło mnie ze snu. Usłyszałem ciche
stękanie i zobaczyłem, jak Henry, młodszy z mężczyzn,
podnosi się z posłania, bierze latarkę i, nie zapalając jej,
cicho wymyka się z pokoju. Przez szparę w drzwiach
spostrzegłem strugę światła. Henry nie zamknął drzwi.
Wstałem i bezgłośnie podążyłem za nim. Szedłem przez
ciemność, pełną niewyraźnych kształtów, rytmicznych
oddechów, westchnień, słów wypowiadanych z głębokiego snu.
Niemal fizycznie odczuwałem ich urojone przeżycia, krążące
gdzieś po niezmierzonych światach, gdy tymczasem oni sami
leżeli tutaj, zamknięci w przestrzeni półek i regałów.
Było ciemno. Widziałem przed sobą tylko drgającą półkulę
jasności. Światło zagarniało w objęcia szeregi półek ,
odsłaniając na chwilę leżące postacie. Henry szedł kilkaset
metrów prosto i skręcił w jeden z korytarzy utworzonych
przez regały. Światło znieruchomiało. Ostrożnie podszedłem
do rogu. Usłyszałem chrapliwy, coraz szybszy oddech
Henry'ego. Leżał na jednej z półek i rytmicznie poruszał
biodrami. W świetle latarki widziałem zmięte i zrzucone na
ziemię prześcieradło, zwisającą w dół rękę o pomalowanych na
czerwono paznokciach. Nie wiedziałem co się dzieje. Obraz
ten jednak wzbudził we mnie dziwną fascynację. Poczułem
mrowienie na plecach. Nagle Henry głośno jęknął i
znieruchomiał. Ruszyłem w stronę pokoju. Na szczęście
pamiętałem, gdzie należy skręcić. Układając się na posłaniu
dostrzegłem patrzące z uwagą oczy Vittoria. Nic nie
powiedział, tylko po chwili uśmiechnął się. Jakby
przepraszająco.
Następnego ranka Vittorio podszedł do mnie i powiedział:
- Szykuj się Gaetano, usta już czekają.
Poszliśmy długim korytarzem aż do małych drzwi przy
zamkniętej wielkiej bramie. Vittorio zapukał, nacisnął
klamkę, po czym popchnął mnie lekko w stronę wnętrza i
szepnął:
- Powodzenia, chłopcze.
Patrząc na człowieka, który siedział w fotelu pod ścianą,
natychmiast zrozumiałem, czemu nazywali go "usta". Szeroka,
czerwona pręga, jaką miał zamiast warg, sprawiała straszne
wrażenie. Jednak głos miał przyjemny - głęboki i spokojny.
- Cześć - powiedział i zorientowałem się, że nie jest
Włochem. Mówił z dziwacznym akcentem, twardym i sztywnym.
- Siadaj - Wskazał fotel przy wielkim biurku - Jak się
czujesz, Gaetano ?
- Dobrze proszę pana.
- To, co ci powiem, przyjmiesz z niedowierzaniem, może
pomyślisz, że chcę cię oszukać. A jednak to prawda, jej
rzetelność miałeś nieszczęście sprawdzić na własnej skórze.
Otóż Ameryka nie istnieje. A raczej nie ma takiej Ameryki,
jaką sobie wyobrażałeś. Nie ma Nowego Jorku, Chicago, San
Francisco ani żadnego z wielkich miast. Zamiast nich są
hangary, tysiące hangarów, takich jak ten. Śpią w nich
miliony ludzi. To oni, a raczej ich sny, są Ameryką. Śnią o
zabawie, pracy, cierpieniu, o swych żonach, mężach,
kochankach. Żyją w świecie iluzji, marzeń sennych, tak
doskonałych i logicznych, że po przebudzeniu w innym miejscu
nie będą w stanie odróżnić snów od rzeczywistej
przeszłości. My tworzymy ich sny i dzięki specjalnym
aparatom nie pozwalamy, aby w ich wspomnieniach nastąpiły
sprzeczności czy niejasności. Z powodów, których nie pora
tu wyjaśniać, musimy tak postępować. Ty nie miałeś
szczęścia. Zamiast na swoim miejscu śnić sen o pracy u
kuzyna, jesteś teraz w świecie realnym, z którego nie ma
ucieczki. Musimy tu pozostać, na tym kontynencie, na dobre i
na złe. Przykro mi to mówić, ale nie będziesz mógł już
nigdy zobaczyć ojca ani kuzynów. To my będziemy dla ciebie
rodziną, mam nadzieję, że dobrą.
Patrzyłem w czeluść czerwonej szramy jego ust. Cała
prawda o dalekim lądzie zwanym Ameryką, krainie
szczęśliwości, życzliwej i wesołej, dotarła do mnie w tej
jednej chwili i przytłoczyła mnie. Tajemnicę, o której nie
chcieli mówić Henry i Vittorio, traktowałem jako rodzaj
zabawy, baśni, podświadomie oczekując, że wszystko da się
wyjaśnić w prosty sposób. Teraz za sprawą człowieka o
upiornych wargach dostrzegłem daremność takiego oczekiwania.
- Dlaczego? - To było jedyne słowo, jakie zdołałem z
siebie wydobyć.
- Obudziłeś się, chłopcze. Dlatego. Nie potrafimy
wyjaśnić, czemu niektórzy budzą się w naszych
pomieszczeniach, ale tak się zdarza. Przerwanego procesu
hipnozy nie można już ponowić. Jeżeli raz zobaczysz prawdę o
Ameryce, to już nigdy nie potrafimy cię oszukać, rozumiesz?
Nie rozumiałem, nie chciałem zrozumieć.
- Lepiej będzie, jak od razu poznasz całą prawdę, bez
kręcenia. Zresztą i tak szybko byś przejrzał ewentualne
kłamstwa. Będziesz chodził do szkoły, poznasz nowych ludzi,
być może kogoś w twoim wieku. Na lekcjach nauczyciele
wyjaśnią wszystko, o co zapytasz. Staraj się uczyć pilnie,
a nagroda cię nie minie. Teraz Anna zaprowadzi cię do sekcji
szkolenia.
Weszła drobna kobieta. Miała najbardziej czarne włosy,
jakie kiedykolwiek widziałem. Błyszczące pasma były ułożone w
dziesiątki warkoczyków splecionych w nieładzie wokół twarzy.
Przyjemnej, uśmiechniętej, wyrażającej spokój i radość. Ujęła
mnie za rękę i wyprowadziła z pokoju. Miałem pustkę w głowie i
chciałem jak najszybciej wrócić do rodzinnej wioski, chodzić
znowu z tatą, doglądać oliwek i jeść gulasz zrobiony przez
mamę. Lecz dzięki dotykowi ciepłej dłoni kobiety zacząłem
zapominać o rozpaczy.
Po raz pierwszy od chwili przebudzenia byłem poza hangarem.
Na zewnątrz rosła krótka szarawa trawa i kilka wysokich,
nieznanych mi drzew. Stalowosine chmury leniwie przesuwały
się po niebie, odsłaniając na moment skrawki błekitu. Teren
wokół był płaski i monotonny. Gdy odwróciłem głowę
spostrzegłem za sobą olbrzymią białą ścianę. Jej ogrom był
przytłaczający, mimowolnie cofnąłem się. Płaszczyzna ciągnęła
się wieleset metrów w obie strony i była co najmniej tak
wysoka jak najwyższe domy w Licata. Patrzyłem na jedną ze
ścian hangaru, w którym spędziłem ostatni tydzień.
- Ogromny, prawda ?
Anna stała obok wciąż ściskając delikatnie moją rękę. Też
podziwiała rozległość budowli. Potem spojrzała na mnie.
Dostrzegłem w jej oczach dziwne ciepło, czułość.
- Masz na imię Gaetano?
Skinąłem głową.
- Miałam kiedyś syna w twoim wieku. Był tylko trochę wyższy.
Lubił gdy mu opowiadałam straszne historie. Chował
głowę pod koc i piszczał udając strach.
Czułem w jej słowach smutek i żal. Patrzyła na mnie z
uwagą.
- Teraz nawet nie wiem czy to była prawda... Chodźmy.
Weszliśmy do niskiego budynku o białych, chropowatych
ścianach. W środku było podobnie jak we wnętrzu hangaru.
Miękkie tkaniny na podłodze, przytłumione oświetlenie,
zapach kurzu. Zapukała do drzwi na początku korytarza,
otworzyła je i lekko popchnęła mnie w stronę wnętrza. Potem
odwróciła się niespodziewanie i odeszła. Przestąpiłem próg.
Było ich troje, dwóch mężczyzn i kobieta. Z
zainteresowaniem patrzyli w moją stronę.
- Prosimy, wejdź, Gaetano - powiedział po włosku młodszy z
mężczyzn. Tak zaczęło się szkolenie.
Czasami prawie przez dziesięć godzin dziennie uczyłem się
różnych rzeczy. Dwie, trzy godziny zajmował angielski, po
godzinie matematyka, geografia i historia. Codziennie
godzinę poświęcano na wiedzę o Ameryce. Uczyłem się, jak
działają windy, którymi woziło się ludzi, jak przebiega
typowy cykl pobytu w hangarze, jakie są urządzenia
przeciwpożarowe i klimatyzacyjne. Na noc wracałem do swojego
hangaru, gdzie spałem z Vittorio i Henrym. Teraz już mogłem
chodzić z nimi na obchód, a nawet czasem prowadzić wózek
elektryczny. Konfrontowałem wiadomości teoretyczne z
codzienną praktyką. Rano zaś szedłem do centrum szkolenia. Z
angielskim szło mi tak dobrze, że po kilkunastu dniach
mogłem swobodnie rozmawiać z nauczycielem. Oprócz mnie w
grupie było jeszcze dwóch starszych mężczyzn. Rozmawiali
tylko ze sobą w dziwnym, niezrozumiałym języku.
Po trzech tygodniach zostałem wezwany do gabinetu
dyrektora. Nigdy nie widziałem dyrektora, ale wielokrotnie
słyszałem od nauczycieli o "dyrektorze". Wyrażali się o nim
ze strachem, czy raczej głębokim szacunkiem, zmieszanym z
nieokreśloną obawą. Szedłem do jego gabinetu z duszą na
ramieniu.
- Dzień dobry - powiedział po angielsku wysoki i szczupły
mężczyzna siedzący za biurkiem.
- Dzień dobry, panie dyrektorze. - Nauczycielka
poinstruowała mnie, jak mam się zachować. Nadal stałem
patrząc mężczyźnie prosto w oczy. Starałem się nadać twarzy
wygląd spokojny i pełen oddania.
- Siadaj. - Wskazał stojące obok krzesło. Usiadłem na
brzegu.
- Nauczyciel angielskiego, pan Thrueblood twierdzi, że
robisz zadziwiające postępy. Testy ujawniły twoje wyjątkowe
zdolności lingwistyczne, młody człowieku. - Przerwał
i zapalił bardzo grubego brązowego papierosa.
Dotychczas nie widziałem, aby ktokolwiek palił w Ameryce,
ale uznałem, że musi to być dyrektorski przywilej.
- Po naradzie z panem Thrueblood postanowiliśmy nauczyć
cię jeszcze jednego języka. A raczej pozwolić ci, byś sam
się go nauczył. Za trzy dni kończysz normalny cykl
szkolenia. Ale zamiast rozpocząć przyuczenie zawodowe
otrzymasz wielką szansę. Spotkasz się z panią Veriten. Ona
ci trochę pomoże. Jeżeli wam się powiedzie, czeka cię
wielka nagroda, młody człowieku. Do widzenia. - Dyrektor
wydmuchnął chmurkę aromatycznego dymu na pożegnanie.
Po trzech dniach rozpocząłem najdziwniejszy okres mojego
długoletniego pobytu w Ameryce. Okres nauki języka Obcych.
Pani Veriten była drobną staruszką o nieprawdopodobnie
pomarszczonej twarzy. Powiedziała mi, co naprawdę dzieje się
w Ameryce. W ciągu długich popołudni poznałem historię tego
kontynentu, jego wielką tragedię. W trakcie lekcji, gdy
uczyłem się słów i zasad języka Obcych, pokazywała mi
trójwymiarowe zdjęcia przedstawiające drobiazgowy zapis
dziejów Ameryki. Wspólnie czytaliśmy sprawozdania Obcych,
dokumenty ich rządów, wertowaliśmy plany budów i schematy
urządzeń. Poznałem największą tajemnicę naszej planety.
Zaczęło się w połowie piętnastego wieku. Na Ziemię
dotarła bezzałogowa sonda kosmiczna. Weszła na orbitę,
zrobiła kilka tysięcy zdjęć, a następnie wylądowała na
kontynencie Ameryki Północnej, w okolicy Wielkich Jezior.
Pobrała próbki gleby, atmosfery i wystartowała w powrotną
drogę. Po kilkunastu miesiącach na orbicie pojawił się
załogowy statek międzygwiezdny. Wylądował tam gdzie przedtem
lądowała sonda. Miedzianoskórzy mieszkańcy tych ziem
przywitali Obcych jak bogów. Nawiązano kontakt, wymieniono
dary. Przyleciało kolejnych pięć rakiet. Gdy jedna z nich
podchodziła do lądowania, nastąpiła katastrofa. Eksplodowały
zbiorniki paliwa. Przybyła na miejsce komisja Obcych nie
miała nawet czego badać. Całe terytorium Ameryki Północnej
zmieniło się w pustynię. Z ludzi, zwierząt oraz statków
Obcych pozostało wspomnienie. Wówczas rada planetarna
Obcych postanowiła z niezbyt dla nas zrozumiałych względów
zachować wypadek w tajemnicy. Może chodziło o zachowanie
władzy politycznej na planecie Obcych, może zaś o zatajenie
katastrofy przed innymi cywilizacjami. Pani Veriten sądziła,
że mogła to być inicjatywa przedsiębiorstwa produkującego
statki kosmiczne. Dosyć na tym, że Obcy powołali koncern do
rozwiązania problemu. Wtedy powstała America Incorporation.
Opracowano program rekultywacji fauny i flory, sprowadzenia
osadników z sąsiedniego kontynentu, odbudowy kultury.
I wtedy przypłynął Kolumb. Jego trzy statki zostały z
daleka zauważone przez Obcych. Próbowali skierować je na
południe, ale nic z tego nie wyszło i we wrześniu 1492 roku
Europejczycy po raz pierwszy wylądowali na spękanej ziemi
Ameryki. Byli przerażeni. Spodziewali się dotrzeć do krainy
pełnej złota, bogactw i kwiatów. Zastali pustynię bez śladu
życia. Wypalone słońcem piaski, kamieniste plaże,
niezmierzone równiny pokryte szczątkową roślinnością.
Pojawili się Obcy. Podejrzewam, że właśnie wtedy powstał
niesamowity plan mistyfikacji. Obcy dogadali się z Kolumbem
i częścią załogi. Tych, co uważali ich za wysłanników
szatana bądź nawet za diabłów we własnej osobie, Obcy umieścili w
pierwszym powstałym na kontynencie hangarze. Do Europy
wrócił tylko jeden statek obładowany złotem, z
wiadomościami, że odkryto ziemię obiecaną. Wygląda na to, że
Kolumb wynegocjował całkiem niezłe warunki za utrzymanie
tajemnicy. I tak plan Obcych zmienił się diametralnie. Nie
było już czasu na planowaną odbudowę kontynentu. Zaczęto
stawiać hangary, instalować maszyny do tworzenia snów. Odtąd
każdy człowiek, który przybywał do Ameryki, zostawał uśpiony
i poddany zahipnotyzowaniu przez olbrzymią maszynę. Kolumb i
jego załoga byli jedynymi ludźmi, którzy powrócili z
podróży do Ameryki bez ingerencji w ich mózgi. Z tego, co
znalazłem w papierach, cała załoga "Santa Anny" umarła w
pierwszych trzech miesiącach od chwili powrotu. Kolumb
natomiast żył dalej i starał się rozwinąć swój interes.
Podczas trzeciej podróży postawił jednak Obcym warunki nie
do przyjęcia nawet dla nich - żądał wielu ton złota, części
ziem Ameryki i udziału w posiedzeniach America Incorporation
z prawem weta. Skończył w więzieniu jako szaleniec.
Od tej pory olbrzymie oszustwo Obcych rozrastało się w
niespotykanym tempie. W ciągu stuleci budowano dziesiątki
hangarów, udoskonalano maszyny snów, powstały specjalne
wydziały pisania listów, odpowiadania na telefony, malowania
obrazów, tworzenia filmów, produkowania maszyn, budowania
statków. Planowanie tak gigantycznego przedsięwzięcia
przerastało nawet możliwości mentalne Obcych. Dlatego
całością zajmowała się olbrzymia maszyna sterująca
wszystkimi wydziałami. Ponieważ Obcym potrzebni byli też
zwykli robotnicy, rekrutowano ich spośród ludzi, którzy z
różnych względów nie poddawali się uśpieniu lub budzili się
w trakcie hipnozy. Według madame Veriten, w America Inc.
pracowało ponad dwadzieścia tysięcy takich osób. Głównie
przy obsłudze hangarów i konserwacji urządzeń. Mieli lekką
pracę, dwumiesięczny urlop w jednym z kilku ośrodkow
wypoczynkowych i żadnych możliwości ucieczki. Resztą
zajmowały się maszyny Obcych. Ponieważ musiały tworzyć tylko
zewnętrzny wizerunek Ameryki, budowały tylko te statki, które
zawijały do światowych portów, malowały tylko te obrazy,
które musiały być wywiezione poza kontynent, pisały artykuły
do gazet, które czytał cały świat. Wewnątrz była iluzja
tworzona w umysłach śpiących w hangarach. Przyjeżdżali do
Ameryki i wyjeżdżali z niej nawet nie przypuszczając, że
cały czas spali na plastykowych półkach a do ich głów
poprzez dziwne przewody wnikały zaprogramowane złudzenia,
sztuczne uczucia, widmowe obrazy i zdarzenia, które nigdy
nie miały miejsca. Wracali do rzeczywistego świata i
opowiadali o Ameryce, cudownym kraju wolności i swobody.
Nauka języka Obcych szła mi z wielkimi oporami. Sądziłem, że
do poznania języka wystarczy poznać odpowiednią liczbę słów
i zasady gramatyczne tworzenia zdań. Tymczasem napotkałem
barierę, której nie potrafiłem przeskoczyć. Kulturę Obcych.
Madame Veriten tłumaczyła mi z uśmiechem:
- Wyobraź sobie, Gaetano, że jest gdzieś monopłciowa
cywilizacja, która odżywia się za pomocą fotosyntezy, nie ma
naturalnych wrogów, klimat planety jest łagodny, tak że
niepotrzebne jest schronienie przed zimnem czy deszczem.
Cywilizacja ta nie wytworzy zapewne języka, gdyż nie ma
takiej potrzeby. Wszystko podano jej na talerzu, nie ma powodu
do walk między osobnikami, do tworzenia sojuszy przeciwko
antagonistom. Każdy żyje dla siebie. Taka zbiorowość nie
wytworzy pojęcia pieniądza, wartości materialnej. Z kolei
wyobraź sobie język stworzony przez cywilizację, której
przedstawiciele nie posiadają narządu wzroku. Ich słownictwo
będzie zawierało nieskończenie wiele określeń dotykowych,
subtelności dotyczących zapachu czy smaku. Niezrozumiałe
byłyby dla nich nasze pojęcia koloru, perspektywy, odcieni,
prawdopodobnie także ruchu i cykliczności. Nie wiem czy
porozumienie między nami a taką cywilizacją byłoby możliwe.
Na szczęście z Obcymi jest inaczej. Są podobni do nas,
chociaż znacznie bardziej zaawansowani technicznie. Ich
macierzysta planeta była nieprzyjazna, pełna kataklizmów i
rozszalałych żywiołów. To spowodowało ich techniczną
ekspansję. Niestety w dziedzinie sztuki, filozofii i kultury
są bardzo zacofani. Może wiąże się to z ich sferą seksualną.
- Spojrzała na mnie niepewnie. - Rozmnażają się przez
podział. Fizjologicznie obce jest im więc pojęcie śmierci.
To czyni rozmowy z nimi bardzo trudne. Uczę się ich języka
ponad 60 lat i nadal wiele słów jest dla mnie pustym
dżwiękiem.
Pracowałem jednak pilnie i pani Veriten była ze mnie
zadowolona. Dlaczego akurat mnie przypadł zaszczyt uczenia
się języka Obcych? Po pierwsze, madame Veriten była już stara
i należało postarać się o nowego tłumacza. Po drugie, wśród
obudzonych rzadko zdarzały się osoby z talentami
lingwistycznymi. Dyrektor już zastanawiał się nad obudzeniem
jakiegoś młodego językoznawcy gdy okazało się, że ja
posiadam zdolności w tym kierunku. Postanowiono sprawdzić,
czy dam radę.
Po roku władałem językiem Obcych tak dobrze jak madame
Veriten. I wciąż się uczyłem, rozszyfrowując pisma Obcych,
ich książki i listy. Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z
Obcym. Nie przebywali stale na Ziemi, przylatywali
zwykle dwa razy w roku, aby sprawdzić, jak funkcjonuje ich
system i zabrać materiały do badań. Wtedy też odbywali
krótkie konferencje z dyrektorem, który odbierał od nich
szczegółowe instrukcje, dotyczące dalszych przedsięwzięć. On
z kolei informował ich o potrzebach America Inc., takich jak
planowane położenie kabla telefonicznego między Europą a
Ameryką i przewidywanym w związku z tym wzroście liczby
rozmów międzykontynentalnych czy rozwoju połączeń
lotniczych i konieczności budowy nowego terminalu lotniska.
Pierwsze spotkanie, w jakim brałem udział, dotyczyło
wybuchu wojny między Niemcami i Austrią a Włochami i
Francją. Do gabinetu dyrektora wjechał stalowy wózek, na
którym siedziała podłużna masa zielonego mięsa z dwojgiem
olbrzymich oczu na samym czubku. Chociaż przedtem widziałem
fotografie Obcych, widok żywego osobnika sprawiał niesamowite
wrażenie. Szybko się otrząsnąłem i wypowiedziałem formułę
powitania. Tygodnie słuchania głosu Obcych ze specjalnej
maszyny odtwarzającej nie poszły na marne. Rozumiałem
prawie wszystko, co mówiła zielona, bezkształtna istota. Obcy
przekazywał dyrektorowi wiadomości dotyczące wzmożonej
aktywności przemysłu America Inc. związanej z wojną.
Informował, które hangary zawierają ludzi dawno uważanych za
umarłych, a więc nadających się, po przeprogramowaniu przez
centralną maszynę snów, do użycia jako żołnierze w
spodziewanym konflikcie. Spotkanie zakończyło się po
godzinie i Obcy wyjechał z pokoju. Dyrektor był ze mnie
zadowolony. Madame Veriten, obecna przy spotkaniu ani razu
nie musiała mi pomagać.
Stałem się oficjalnym tłumaczem America Inc. Początkowo
z pomocą madame Veriten, a potem samodzielnie, przez następne
pięćdziesiąt pięć lat pośredniczyłem w kontaktach między
dyrektorem a Obcymi i uczyłem kilku ludzi języka Obcych.
Byłem świadkiem olbrzymiego postępu technologicznego
ludzkości w dużej mierze inspirowanego przez Obcych.
Powstania rakiet, komputerów, bomby atomowej, samolotów
odrzutowych, telewizji i tysięcy drobnych wynalazków
ułatwiających życie. Poznałem wszystkie ośrodki wypoczynkowe
korporacji, łowiłem ryby w Pacyfiku, zdobywałem niedostępne
szczyty gór. Byłem dwa razy żonaty, miałem syna, który
pracował teraz w jednym z ośrodków informatycznych,
zajmujących się opracowywaniem raportów statystycznych.
Widziałem niesamowity rozrost gigantycznego oszustwa, jakim
była America Inc. Tysiące hangarów ciągnęło się po
horyzont, codziennie przybywało do Ameryki ponad 200 tys.
osób i tyle samo odjeżdżało. Centralny komputer, tworzący
sny dla nich sny, a także dla około 30 milionów ludzi
śpiących w hangarach, musiał być w ciągu ostatnich 40 lat
dwukrotnie przebudowywany, aby sprostać zadaniu.
Wydawaliśmy dziennie dziesiątki gazet , fałszowaliśmy ponad
milion rozmów telefonicznych i ponad trzy razy tyle listów.
Komputery produkowały dziesięć filmów na tydzień, pisały
dwadzieścia książek, budowały jeden statek tygodniowo, jeden
samolot co trzy tygodnie, tworzyły tysiące zdjęć
nie istniejących budynków, osób, ogrodów zoologiczych,
samochodów, festynów, wystaw i katastrof. Sporządzano
sprawozdania telewizyjne z konferencji, meczów sportowych,
które nigdy nie miały miejsca. Przygotowywano mające się
nigdy nie odbyć wybory, organizowano zagraniczne wizyty
zahipnotyzowanych oficjeli, przyjmowano polityków z całego
świata, którzy śnili swoje misje w specjalnym hangarze dla
VIP-ów. To niesamowite, że nikt na świecie nie spostrzegł,
że Ameryka jest gigantycznym oszustwem.
Dlaczego nikt dotychczas nie przejrzał tej gry, nie
zaczął się czegoś domyślać, nie trafił na ślad? Przez lata
pracy powoli zacząłem odnajdywać odpowiedż. Oszustwo było
doskonałe! W systemie nie było luk, żadnych sprzeczności,
niedociągnięć. Rozwój America Inc. przebiegał harmonijnie i
proporcjonalnie do potrzeb. Komputery kierujące korporacją
były nieomylne, niezawodne i gotowe do spełnienia każdego
polecenia programu sterującego. Każdego człowieka, który
poznawał prawdę, pozbawiano możliwości opuszczenia
kontynentu, więc automatycznie przestawał być zagrożeniem, a
nawet wykonywał użyteczną pracę na rzecz korporacji.
Stawałem się coraz ważniejszym trybem w tej olbrzymiej
maszynie. Funkcja tłumacza okazywała się z czasem bardzo
istotna. Dyrektor zaczął się mnie radzić w różnych sprawach,
z biegiem czasu w coraz bardziej poważnych. Był osobą
samotną, izolującą się od innych i ta samotna
odpowiedzialność ciążyła mu ogromnie. Dzięki niemu poznałem
wiele tajemnic korporacji. Dowiedziałem się, że ośrodki
wypoczynkowe istniały tylko w głowach ludzi i w pamięci
komputerów. Pobyt w nich był jedynie złudzeniem, senną marą,
którą śniliśmy leżąc w hangarach. Pamiętam, że wtedy naszły
mnie pierwsze wątpliwości co do dalszego uczestnictwa w
pracy na rzecz korporacji. Skoro prawie wszystko było
oszustwem, iluzją, jaki sens miało działanie? Pamiętam
długie spory z dyrektorem. Twierdził, że nie ma różnicy
między urojonym wspomnieniem a przeżyciem rzeczywistym.
- Czy możesz rozróżnić te dwie rzeczy bez mojej pomocy?
Czy potrafisz oddzielić w swojej pamięci prawdę od prawdy
pozornej? Prawdziwe wspomnienia dotyczą zdarzeń i rzeczy
istniejących, a te wszczepione nie. Lecz co z tymi
wspomnieniami, które powstały w samotności, gdzieś daleko, w
miejscu, którego już nigdy nie odwiedzisz? Jak rozpoznasz
ich status, jeżeli jedynym weryfikatorem jest twoja pamięć?
A inne wspomnienia, jak je rozróżnisz, jeżeli można także
fałszować pamięć tych, którzy według ciebie byli świadkami
minionych zdarzeń? Nawet w umysłach nieskażonych hipnozą
wspomnienia z biegiem czasu zacierają się i deformują.
Niektóre fakty znikają z naszej pamięci bezpowrotnie, inne
zmieniają znaczenie. Kolory stają się inne, ulatują zapachy,
ostre kontury przysłania mgła lat. W labiryntach wspomnień
słowo prawda jako coś bezwzględnego, coś podlegającego
absolutnej weryfikacji, zatraca rację bytu. Pamięć zawiera
tysiące wydarzeń nie dających się potwierdzić w sensowny
sposób. Czy to oznacza, że prawda o nich nie istnieje? Jak
wybrniesz z tych meandrów logiki, Gaetano? Gdzie odnajdziesz
tę "prawdę", o którą walczysz?
W takich chwilach czułem się bezradny wobec
rzeczywistości. Uciekałem w krainę książek, szukając
zapomnienia pośród kartek wypełnionych tysiącami historii,
dramatów i chwil szczęścia. Oddalałem się od świata, brnąc
w wymyślone fabuły i przygody, z których wiele rozgrywało
się tu, w Ameryce. Z czasem jednak powróciłem do wycieczek
na wybrzeże bądź w góry, choć świadomość ich nierealności
psuła mi przyjemność.
Wiele razy korciło mnie, aby zniszczyć wspaniały
mechanizm Obcych. Rano, gdy nie musiałem wcześnie
wstawać, leżąc z zamkniętymi oczami wymyślałem sposoby na
ujawnienie światu prawdy o Ameryce. Powstawały plany, od
zupełnie poronionych i nielogicznych aż po całkiem
przebiegłe, kalkulacje, mające moim zdaniem, szanse
powodzenia. Najprostszym wyjściem byłoby uszkodzenie
centralnego komputera. Miał on wiele systemów zabezpieczeń,
awaryjne zasilanie, zdublowane kanały łączności, wymyśliłem
jednak sposób, jak zmylić czujne straże i spowodować błędy w
działaniu supermaszyny. Ponieważ program aktualizował się
na podstawie żródeł zewnętrznej informacji, należało
zafałszować ten kanał. O ile system zbierania danych był
niesłychanie rozbudowany, to jego wrażliwość na zakłócenia
była spora. Co kilkanaście minut do centrali informacyjnej
przychodziły aktualne dane z teleksów, telefonów, gazet,
telewizji, radia i korespondencji listownej. Większość z
nich pochodziła ze światowych agencji informacyjnych jak
Reuter czy AFP, ale America Inc. posiadała także własną
sieć, złożoną z korespondentów zagranicznych. Nie mieli oni
pojęcia o istnieniu korporacji i pracowali jak uczciwi
dziennikarze we wszystkich rejonach kuli ziemskiej,
przesyłając informacje do pozornych gazet i nie istniejących
agencji, takich jak CNN czy ABC (nie mówiąc już o CIA czy
NSA). Gdybym uderzył w to miejsce, miałbym szanse
powodzenia. Zacząłem częściej o tym myśleć i
pewnego razu zredagowałem korespondencję o nie istniejącym
klubie hokejowym Pistols Rangers. Wprowadziłem ją do kanału
informacyjnego i następnego dnia w jednym z działów
sportowych nowojorskiej gazety znalazłem sprawozdanie z
meczu Dragon's L.A. z... Pistols Rangers. Dokładnie w takiej
formie, jaką przekazałem centralnemu komputerowi. Niewinna
zabawa stawała się poważną grą. Po tygodniu ponowiłem próbę,
tym razem z wymyśloną królową Czech. Siedziałem właśnie nad
stosem depesz agencyjnych, starając się odnależć sfałszowaną
wiadomość, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Dyrektor wpadł
tylko na chwilę, aby zobaczyć, czy nie mam trochę wolnego
czasu na partię szachów. Spojrzał na rozłożone na biurku
papiery i nagle uśmiechnął się.
- Wiele lat temu próbowałem bawić się w ten sam sposób.
Tylko, że ja zająłem się radiem. Dzięki władzy, jaką już
wtedy posiadałem, wyemitowałem audycję o najeździe Obcych na
nasz świat. Źaden system nie jest doskonały, są tylko takie,
w których nikt nie odkrył luki. Wydawało mi się, że
znalazłem jedną z możliwości oszukania komputera. I wówczas,
gdy byłem o krok od sukcesu, zdałem sobie sprawę z dwóch
rzeczy. Po pierwsze, Ameryka istnieje. Może nie ma Empire
State Building, Golden Gate czy Hollywood, ale ten kraj
znalazł miejsce w umysłach i sercach miliardów ludzi. Wierzą
w naszą magię, kuglarskie sztuczki, zwodnicze czary. Widmowy
przemysł zintegrował się nierozerwalnie z ekonomiką
światową, nasze siły zbrojne są podstawą ładu politycznego,
złudne istnienie Ameryki nadaje sens milionom ludzkich
poczynań. Czy mógłbyć powiedzieć żołnierzowi, który stał się
inwalidą walcząc o wolność Ameryki, że walczył o miraż, o
senną ułudę? Czy byłbyś w stanie spojrzeć w oczy milionom
obudzonych i oświadczyć, że cały ich dotychczasowy świat to
tylko sny? Źe ich troski i radości to impulsy elektryczne?
Źe ból, który musieli znosić, że miłosne uniesienia to
bzdura, oszustwo i mistyfikacja? Dopóki śpią nieświadomi w
naszych hangarach wszystko jest w porządku. Śnią, czując i
przeżywając to wszystko, co niesie prawdziwe życie. Gdy się
obudzą, czeka ich tragedia. Czy tego chcesz?
A więc wiedział. Spuściłem wzrok. Każde jego słowo
niszczyło moje pojęcia uczciwości i prawdy. Definicje
zagubiły się pośród gąszczu motywów, skutków, wyjaśnień i
kłamstw. Skierował się do wyjścia, ale przed drzwiami
obrócił się i powiedział cicho:
- Wiesz co stało się jeszcze tego wieczora ? W chwili, gdy
byłem o krok od zdemaskowania Ameryki, gdy miałem ujawnić
wszystkim gigantyczne oszustwo, nagle mój mikrofon przestał
działać. Wtedy usłyszałem swój własny głos oznajmiający światu,
że audycja była tylko żartem, śmiesznym wybrykiem reportera
radiowego. Wówczas pojąłem drugą prawdę o Ameryce. Tego systemu
nie można wywieść w pole, oszukać, zniewolić. Od początku
kontrolował moje poczynania, od pierwszej chwili czuwał nade mną.
Dopuścił mnie do samego finału i tam zadał decydujący cios.
Upokorzył mnie celowo, aby zniszczyć we mnie resztki oporu, abym
nigdy już nie spróbował. I tak się stało.
Zamknął drzwi, a ja nieruchomo siedziałem w fotelu. Dawno
już zapadł zmrok, dym z cygar dyrektora bez śladu rozpłynął
się wśród ciemności, gdy wstałem i zgarnąłem z biurka stos
gazet. Wrzuciłem je do kosza na śmieci, razem ze swoją
głupotą. To wszystko.
Wiele lat służyłem jeszcze korporacji jako tłumacz.
Widziałem loty kosmiczne, budowę pierwszej bazy na Księżycu,
ekspedycję na Marsa. Byłem świadkiem niesłychanej ekspansji
technicznej człowieka. Przodował w tym wciąż jeden kraj -
Ameryka. Byliśmy w pierwszym szeregu. Zawsze najsilniejsi,
najodważniejsi, najbardziej nowatorscy. Myślę, że to Ameryka
była motorem zmian, jakich zakosztowała ludzkość podczas
ostatnich 200 lat. Historia starożytnych cywilizacjii uczy,
że zawsze po okresie rozkwitu następowała stagnacja i
regres. Mam nadzieję, że korporacja będzie tym czynnikiem,
który powstrzyma upadek współczesnej kultury. Źe zapas
wiedzy Obcych starczy na dalsze napędzanie maszyny, której
na imię nauka.
Wreszcie i na mnie przyszedł czas. Byłem już stary.
Zastępował mnie młody chłopak, kilkunastoletni Duńczyk.
Byłem dla niego tym, kim była kiedyś dla mnie madame Veriten.
Uczyłem go języka Obcych, ich dziwacznego sposobu widzenia
świata, pojmowania ludzkiej egzystencji, śmierci,
wieczności. Był pojętnym uczniem, czułem jak narasta w nim
pewność tego, co robi. Za to rzadziej i coraz mniej chętnie
brałem udział w konferencjach z Obcymi. Nowy dyrektor (mój
przyjaciel umarł kilka lat temu) patrzył na mnie jak na
przeżytek starej epoki. Wreszcie sam poprosiłem o emeryturę
motywując to stanem zdrowia i chęcią odpoczynku. Jorgen, mój
młody uczeń, znakomicie dawał sobie radę, wiedziałem, że
niczego nie potrafię go już nauczyć.
Pragnąłem odpoczynku, samotności. Chciałem być poza wirem
wydarzeń, poza karuzelą życia. Ostatnie chwile zamierzałem
spędzić w absolutnym odosobnieniu, pośród martwych skał,
gdzie mógłbym sam na sam zmierzyć się z pamięcią, ze
wspomnieniami, podsumować swoje długie życie i odejść w
uporządkowany sposób, Bez pośpiechu, ale i bez ociągania. Z
całą świadomością odsunąć się od egzystencji w mrok
wiecznego zapomnienia.
Teraz przemierzam kosmiczną pustkę kierując się w stronę
Sette - małej planetoidy mającej stanowić moje dożywotnie
dobrowolne wygnanie. Mijam tysiące mil sześciennych nicości,
dziesiątki bladych księżyców, czających się pośród czerni.
Czuję molekuły przeszywające mnie w swoim ślepym pędzie
znikąd ku niczemu. Patrzę na miliony gwiazd zatopionych w
oceanie aksamitu, na odległe światy planet, błyszczące
spokojnym blaskiem, na delikatne smugi mgławic rozciągnięte
w próżni i zastanawiam się, czy jest możliwe, by i to było
jedynie złudzeniem?