Prescott R - Boogie Street

Szczegóły
Tytuł Prescott R - Boogie Street
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Prescott R - Boogie Street PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Prescott R - Boogie Street PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Prescott R - Boogie Street - podejrzyj 20 pierwszych stron:

R.I.Prescott Boogie Street Nazywam się... To chyba już nieważne. Kiedyś byłam stateczną żoną u boku szanowanego, robiącego karierę męża i pewnie tak spędziłabym życie, w poczuciu obowiązku, niezmienności rzeczy i obojętności. Tak zostałam wychowana. Na żonę. Matkę. Panią domu. Męża wybrano mi odpowiedniego. Obie rodziny robiły świetny interes na naszym małżeństwie. Ja miałam sprawiać dobre wrażenie u jego boku. Wiedzieć, kiedy się uśmiechać, nie mówić za dużo, ale inteligentnie, dbać, żeby wizerunek rodziny był nienaganny. Mąż miał zostać politykiem. Zresztą został. Nienajgorszym politykiem, jeżeli polityków można rozpatrywać w kategoriach dobra i zła. Myślę, że dla nich należałoby przewidzieć osobną kategorię. A mój mąż był niewątpliwie utalentowany. W moim nowym domu najbardziej kochałam bibliotekę. W domu rodzinnym nie było w dobrym tonie, żeby kobieta czytała za dużo, więc nigdy nie miałam wstępu do biblioteki ojca, gdzie były książki, które naprawdę mnie interesowały. Ale tutaj, o dziwo, pozwolono mi korzystać z zasobów literatury bez ograniczeń. Pewnie i tak uważano, że nie przeczytam nic ponad "Małe kobietki". Nigdy nie czytałam tej książki. Może powinnam? Zresztą nieważne. Nie o książki chodzi. Kobieta nie powinna wiedzieć za dużo, więc mój cichy układ z biblioteką pozostał tajemnicą. Niestety, nie tylko moją. Problem się pojawił, kiedy nie zaszłam w ciążę. Zawiodłam. Oczywiście, że to była moja wina, innej możliwości nigdy by nie przyjęto. Teściowa dokuczała mi na każdym kroku. Matka patrzyła z wyrzutem. Najwięcej zrozumienia okazał mi mąż. Był dobrym mężem, pewnie lepszym od wielu mężów znanych mi kobiet. A ja byłam idealną żoną. No prawie. Nie mogłam urodzić dziecka. Po pięciu latach małżeństwa zaczęło się to stawać problemem. Nieustanne naciski, wyrzuty zaczynały mi ciążyć. Troskliwe dopytywania się "życzliwych". Jedynym moim schronieniem była biblioteka. A jednocześnie musiałam wciąż z uśmiechem na twarzy grać rolę doskonałej pani domu. W końcu mój mąż, w odruchu współczucia zapewne, wysłał mnie do pewnego kurortu. Dla podreperowania zdrowia. Każdy pretekst jest dobry. I tak to się wszystko zaczęło. *** Pobyt w kurorcie nie przynosił oczekiwanego skutku. Źle sypiałam. Budziłam się bardzo wcześnie i przewracałam na łóżku. Potem zmęczona usypiałam i potrafiłam tak przespać do południa. Wstawałam z bólem głowy, byłam zła i rozdrażniona. Może też zaczęłam powoli coś rozumieć. W końcu nagle przestałam spełniać pokładane we mnie nadzieję, nie byłam już idealna. Zaczynałam być kimś, o kim najlepiej nie wspominać. "Wie paniusia, to ta pani X, nie może mieć dzieci biedulka. Ten jej mąż to święty człowiek. Inny by się już dawno rozwiódł." Istotnie, mój mąż wydawał się wzorem cnót i ideałów. "Jak ten pan X musi bardzo kochać biedną panią X". Kochać... Puste słowo. W końcu postanowiłam wykorzystać bezsenny czas. Zaczęłam chodzić na spacery. Obserwowałam wschody słońca, te pierwsze nieśmiałe błyski, potem coraz odważniejsze, aż zalewające w końcu świat posoką jasnego światła. Każdy wschód słońca był inny, będąc jednocześnie takim samym. Miałam swoją ulubioną ławkę na molo, gdzie siadałam i budziłam się wraz ze słońcem do życia. Trochę czytałam z rana, czasem pisałam listy - nawet tutaj nie wolno mi było zaniedbywać podstawowych obowiązków - i dużo rozmyślałam. Myślenie było czymś nowym dla mnie, samodzielne myślenie. Nie żebym nie próbowała wcześniej, ale wszelkie moje próby były likwidowane z żelazną konsekwencją. "Pamiętaj kochanie, ty nie jesteś od myślenia." W końcu było mi obojętne, od czego jestem, a od czego nie. Robiłam za to naprawdę dobre wrażenie. I chyba takie wrażenie zrobiłam na nim. Kiedyś się pojawił na molo i obserwował wschód słońca. W bezpiecznej odległości ode mnie, nie zwracając na mnie uwagi i jednocześnie drażniąc moją uwagę. Było czym drażnić uwagę... Wysoki, barczysty, niebieskooki. Typowy bohater romansów dla młodych panienek. Powinien być jeszcze szlachetny, mądry, silny i wspaniały. Może nawet powinien posiadać białego konia i zbroję. Koniecznie miecz. Rozśmieszyły mnie własne myśli na jego temat, ale jednocześnie wywołały niepokój. Nigdy nie myślałam o romansach, traktowałam pogardliwie ten rodzaj literatury czy sportu uprawianego przez żony innych mężów. To dziwne pomyśleć, że przez pięć lat małżeństwa z rozsądku nie kusiło mnie, żeby sprawdzić, jak to jest, jak to może być. Byłam dobrze zaprogramowaną maszynką, której wpojono, że najważniejsze wartości to mąż, rodzina, dom, kościół. Mój spowiednik musiał usypiać z nudów słysząc wciąż tę samą, nudną listę grzechów. Byłam taka bezbarwna, pozbawiona kolorów... Kolory odkryłam dopiero tam, w kurorcie, o wschodach słońca, kiedy byłam sama ze sobą, kiedy zaczęłam poznawać sama siebie. Kiedy zaczęłam poznawać siebie poprzez niego. Mój rycerz miał niebieskie oczy i kapelusz. Pamiętam dzień, kiedy podszedł. Czytałam "Niebezpieczne Związki". Pochylił się, bezczelnie wziął książkę do ręki, spojrzał na okładkę i zaśmiał się: - Pewnie współczuje pani biednej de Tourvel i nieszczęsnemu panu Valmont? Odebrałam książkę; nie wyrwałam, po prostu stanowczo wyjęłam mu ją z rąk. - Myli się pan. Powróciłam do czytania. Doskonale wiedziałam, że oto rozpoczęliśmy grę. On również. Przyglądał mi się w milczeniu z uśmiechem, a ja w milczeniu usiłowałam go ignorować. Skupiłam się na kolejnym liście markizy de Merteuil. *** Towarzyszyła temu bolesna świadomość popełnianego błędu, świadomość utraty rozumu. Nie żałuję. *** Pierwsze spotkania były nieśmiałe i według wszelkich kanonów uprzejmości, nazwałabym je "proceduralnymi". Rozmawialiśmy sporo i w pewnym momencie te nasze rozmowy przerodziły się w gorące dyskusje bez żadnych zasad. Potrafiliśmy naprawdę porządnie na siebie krzyczeć, usiłując przekonać drugie do swoich racji. Chyba nigdy dotąd tak nie walczyłam w obronie swojego zdania. Nigdy nie walczyłam w obronie swojego zdania. Nie miałam prawa mieć zdania. Z czasem zaczęliśmy siebie dotykać, zbliżać się do siebie. Przypadkowe spotkanie dłoni, muśnięcie palców, przejścia, które nagle okazywały się zbyt wąskie. Ukradkowe spojrzenia. Pierwsze nieśmiałe pocałunki. A potem nagle ogień pożądania zapłonął w nas jasno i gwałtownie. Spotykaliśmy się w takim opuszczonym domku, zbudowanym z dala od zabudowań kurortu, pozostawionym własnemu losowi na nadmorskiej skarpie obrośniętej drzewami. Szaleństwo zmysłów, niewypowiedziana rozkosz, nieustające zdziwienie, że moje własne ciało potrafi tak mocno odczuwać, tak głęboko, tak intensywnie, że prawie na granicy wręcz bólu. Nic nie trwa wiecznie. *** Zaszłam w ciążę. Wszyscy twierdzili, że to morskie powietrze i spokój zacisznego kurortu zrobiły swoje. Wszyscy wiedzieli, że pan X troskliwie odwiedzał panią X co tydzień. No i Bóg spojrzał na nich przychylnie. Po 9 miesiącach urodziłam ładnego zdrowego chłopca. Znowu byłam dobrą żoną i matką. Podtrzymałam ród. W zasadzie spełniłam swoje zadanie. Rodzina była tak zachwycona, że stał się cud, iż nawet natrętnie nie domagała się kolejnego. Tacy umiarkowanie narzucający się. Nikt nie znał prawdy. Może i dobrze? Nikt. Poza mną, moim mężem i nim. Strzeż się rycerzy o niebieskich oczach i w kapeluszach. Został opłacony, żeby wypełnić swoją misję. Mój mąż wiedział, że nigdy nie będzie miał dzieci. Przebyta w dzieciństwie świnka, powikłania. A ja byłam niedomyślna, nie postarałam się o dziedzica sama. Więc zaaranżował mi romans. Wiedział, jak mnie podejść. Biblioteka... Wybrał idealnie. Mój mąż nie darmo był politykiem, znał się na ludziach. Znał mnie. Dużo lepiej, niż ja jego. Wiedział, jak mną manipulować. Wiedział, jak mnie kontrolować. I wiedział, jak sprawić, żebym wróciła do domu, do niego. Okazał mi wtedy wszystko, czego potrzebowałam - współczucie, troskę, pomocną dłoń, wsparcie, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, wybaczenie. Byłam prawie szczęśliwa. Wróciłam na swoje miejsce, byłam znowu dobrą panią domu, żoną, matką. A on świetnym politykiem, pnącym się wzwyż po szczeblach kariery, dobrym ojcem, doskonałym mężem. Sielanka. *** Nawet wtedy, kiedy poznałam prawdę, nikt nie był już w stanie odebrać mi magii tamtych chwil i wiedzy, jaką zdobyłam. Wiedziałam, że nikt już mnie nie zmieni. Nikt nie odbierze mi siebie. Ale bardzo głęboko ukryłam samą siebie w sobie i potulnie grałam narzuconą mi rolę. Poza tym zyskałam kogoś, kto stał się ważniejszy ode mnie. Mojego syna. Mojego. *** Mój bohater w kapeluszu odnalazł mnie po paru latach. Nie wiem, jak udało mu się zmusić mnie do spotkania. Źle wyglądał, zmizerniał, wychudł, zbladł. Nawet jego oczy straciły ten kiedyś tak cudowny, a teraz tak bolesny, niebieski kolor. Siedział naprzeciwko mnie i milczał. Patrzył na mnie. Nie sposób opisać tego spojrzenia. Tego, co się w nim kryło. Bólu, udręczenia, ale też miłości. Uzmysłowiłam to sobie z przerażającą jasnością, że człowiek, który kiedyś zadał mi cios, wciąż mnie kochał. Albo może, że po prostu mnie kochał. Potem zaczął mówić. Nie tłumaczył się, nie prosił o wybaczenie. Nie pytał. Po prostu opowiedział mi swoją historię. Potem wyszedł. Zostawił mnie samą z prawdą. Prawdą, której musiałam spojrzeć w twarz. Prawdą o mnie samej. O moim życiu, o moim mężu. *** To była krótka rozmowa. Parę fotografii. Parę gorzkich słów. Szantaż za szantaż. Kara za grzechy. Bardzo starannie sobie wszystko zaplanowałam. Tym razem to ja odrobiłam doskonale swoją lekcję. W końcu byłam idealną żoną polityka. Do końca zachował klasę. Mogłabym powiedzieć, że prawie go podziwiam. Mogłabym być nawet z nim szczęśliwa tym rodzajem szczęścia, które nie wymaga za dużo myślenia. Niestety, jak to ktoś powiedział, gorsze od utraty rozumu może być tylko znalezienie go ponownie. *** Pani X zginęła z synkiem w wypadku samochodowym. Szofer stracił panowanie nad kierownicą, samochód spadł do morza. Zupełnie się roztrzaskał. Wybuch silnika. Pożar w oceanie. Ciał nigdy nie odnaleziono. Zresztą, czego można by szukać? Pan X był pogrążony w rozpaczy. Wszyscy ogromnie mu współczuli, wiadome było, jak bardzo kochał panią X i ich synka. Pan X jednak był twardym i silnym mężczyzną. Odnalazł się w swojej pracy. Jako zasłużony polityk, zasiadający w rządzie, zrobił wiele dla swojego kraju. Po paru latach ożenił się ponownie. Nowa pani X była równie idealna. Pan X został nawet odznaczony przez prezydenta. Idealne życie idealnego człowieka. *** W małym miasteczku na pewnej zielonej wyspie, w małym przytulnym domku, mieszkała miła rodzina. On codziennie wychodził do pracy w swoim śmiesznym kontynentalnym kapeluszu. Ich syn z innymi chłopcami biegł do szkoły, psocąc po drodze, kopiąc piłkę i udając, że jest dzielnym wojownikiem. Ona zajmowała się ogrodem i domem. Często też można było ją zobaczyć, jak siedziała na fotelu na werandzie owinięta ciepłym kocem i czytała książki. Okulary na jej nosie mówiły, jak bardzo lubiła czytać. Gdyby ktoś zapytał, jaką wydawali się być rodziną, każdy powiedziałby, że przeciętną. Żyli spokojnie, nie awanturowali się, chodzili do kościoła. Mieli swoje lepsze i gorsze dni. Zwykła, normalna rodzina. Coś na kształt "I żyli potem długo i szczęśliwie". Miejmy nadzieję.