Poszukiwacze marzeń - Shaw Patrycia
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Poszukiwacze marzeń - Shaw Patrycia |
Rozszerzenie: |
Poszukiwacze marzeń - Shaw Patrycia PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Poszukiwacze marzeń - Shaw Patrycia pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Poszukiwacze marzeń - Shaw Patrycia Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Poszukiwacze marzeń - Shaw Patrycia Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Patricia Shaw
Poszukiwacze marzeń
Przełożył z angielskiego Krzysztof Sokołowski
Wydawnictwo „ Książnica "
Skan i korekta Roman Walisiak
Tytuł oryginału The Dream Seekers
Opracowanie graficzne Marek J. Piwko
Copyright © 2001 Patricia Shaw
First published in English by Headline Publishing Group Limited
Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy
żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani
przesyłany
za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.
Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie
oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.
Niniejsza powieść stanowi wytwór wyobraźni, a wszelkie podobieństwo
do osób żyjących lub zmarłych, wydarzeń i miejsc jest całkowicie
przypadkowe.
Opis z okładki.
POSZUKIWACZE MARZEŃ.
Strona 2
Pod przywództwem charyzmatycznego pastora, ojca Beitza,
grupa pionierów wyrusza do dalekiej Australii, by tam
stworzyć idealną wspólnotę. Niestety, okazuje się, że nowa kraina
to nieprzebyty busz, gdzie na przybyszów czekają
liczne niebezpieczeństwa. Pastor Beitz nie przyjmuje
do wiadomości tego faktu i zdaje się tracić
kontakt z rzeczywistością. Wraz z najwierniejszymi
członkami grupy próbuje okiełznać dziką, złowrogą przyrodę.
Czy w zrozumieniu nieprzyjaznego świata
pomoże im stary czarownik - Aborygen?
Dla Johna i Wendy Daniher,
Margaret i Lorraine,
pamięci Julii.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Hamburg, listopad 1874.
- Morderstwo!
W atmosferze nocy czuło się grozę. Drżący z chłodu urzędnik pozostał w
budce nocnego strażnika, słuchając tupotu butów na mokrych deskach.
Obok niego przez mgłę biegli mężczyźni; zdziwieni, zaniepokojeni,
krzyczący w podnieceniu, zmierzali w stronę tłumu zgromadzonego w
ciemnej anonimowej uliczce. Zachowywali się tak, jakby spodziewali się,
Strona 3
że gdzieś przed nimi jest jakaś szczelina, w którą mogliby wpaść, gdyby
nie wołali do siebie, nie pokrzykiwali, nie badali w ten sposób drogi przed
sobą, nikt im bowiem nie odpowiadał. Niech przybędą na miejsce, niech
się sami przekonają, o co chodzi, tam w tłumie nikt nie podnosił głosu, w
szarym mroku rozlegały się tylko szepty, jakby nikt nie chciał przebudzić
zmarłego, urazić go. Mężczyźni, ciekawscy mężczyźni w czapkach nisko
nasuniętych na czoła, rozglądający się na boki niespokojnie i podejrzliwie,
zbierali się w grupki, rozchodzili, gromadzili w kolejne, przesuwali z
miejsca na miejsce, spluwali, czekali, palili fajki, chuchali w zmarznięte
dłonie.
Jedni przychodzili, drudzy odchodzili, bo nic nowego nie miało się tu
zdarzyć, ale pytania pozostawały te same.
- Ciało! Znaleźli ciało! Morderstwo... i to tu, w tej uliczce, tylko nieco
dalej. W starym silosie zbożowym!
- Czyje ciało? Co mu się stało? Kim jest... kim był ten człowiek?
- Załatwili go. Brutalnie pobili i jeszcze poderżnęli gardło.
7
- A skąd! Kumpel go widział. Nikt mu nie poderżnął gardła. Dostał parę
razy w łeb, to wystarczyło. Po pysku też, i to dobrze.
- Biedny głupek, pewnie nawet nie wiedział, co się dzieje. Ty dokąd?
- Popatrzeć, a co?
- Nic nie zobaczysz. Inspektor kazał trzymać się od tego z daleka.
- Kim był ten... no... trup?
- Nie wiem. Nietutejszy. Pewnie marynarz.
- Skąd! Słyszałem, że aktor.
- Kto ci to powiedział? Aktor, też mi coś! A jak nie aktor, to kto?
Strona 4
- Prawdę mówię! Słyszałem rozmowę strażników. - Złapali mordercę?
- Gdzie tam! Pewnie nie był stąd. Więcej tu bandytów niż miejscowych.
- Kto znalazł ciało?
- Parę dziwek szukało przytulnego kącika. Wezwały strażnika, strażnik
wezwał inspektora, a zaraz potem pojawił się pastor.
- Tak od razu?
- Gdyby tylko modlitwy za zmarłych działały! Ten pastor, on znał ofiarę.
Zidentyfikował zwłoki.
- To musiało nim wstrząsnąć.
- Nie pastorem. Kto jak kto, ale oni przyzwyczajeni są do widoku trupów.
Prawie jak żołnierze.
- A gdyby poszli na wojnę, widzieliby ich nawet więcej.
- Zamknij się, Bert. Wracaj do domu.
- Ma gadane ten nasz Bert. A w ogóle to co pastor miał do roboty w
dokach, w dodatku o tej godzinie?
- Wsiadał na statek. „Clovis". Wypływa dzisiaj. Zresztą sam go zapytaj.
Poszedł o tam, do tej ruiny.
Tego oczywiście nie dałoby się zrobić. Żółta latarnia nad gospodą świeciła
słabo po drugiej stronie.
Usłyszeli klekot lekkiego powozu dobiegający od krańca uliczki, powozu
z kostnicy, tak przypuszczali. A więc zabawa się skończyła.
Potężnie zbudowani, ciepło ubrani mężczyźni rozproszyli się już i znikli
we mgle, kiedy z alejki wyszedł inspektor Backhaus
8
wraz z dwoma nocnymi strażnikami. Inspektor cieszył się, że cały ten cyrk
wreszcie się skończył. Zdąży do domu przed dziewiątą, zje gorącą kolację
Strona 5
z rodziną, póki piec będzie jeszcze ciepły. Drewno się skończyło.
Dostawcy odmówili mu usług, póki nie zapłaci zaległych rachunków.
Prychnął gniewnie; idący po jego obu bokach mężczyźni natychmiast
wyrównali krok, pragnąc zadowolić go we wszystkim, żeby nie obciążył
ich winą za kolejne przestępstwo w swoim rewirze. Tylko... co oni mogli
zrobić? Nawet sam inspektor, przeniesiony z wojska do Sektora Ochrony
Obywateli i Pasażerów Statków na Terenie Doków, pod którą to nazwą
znany był ich oddział, przyznał, że zbrodni dokonano gdzie indziej.
Przeszukanie przy latarni nie ujawniło ani kropli krwi na gnijących
deskach, za to na ziemi pozostały ślady świadczące o tym, że ktoś ciągnął
ciało.
Wszyscy stali wówczas i gapili się na wąskie, ciemne ponure uliczki, na
ciążące nad nimi królicze klatki domów, niektóre nawet czteropiętrowe,
schroniska skazańców, bandytów i przemytników. A także nędzarzy i
degeneratów; wszyscy oni byli śmiertelnym zagrożeniem dla
przyzwoitych obywateli, w tym mieszkańców gospód i pensjonatów,
czekających nerwowo na wezwanie na pokład statku. Było zupełnie tak,
jakby tu, w miejscu bez wyjścia, przy głębokiej fali portu gromadziły się
szumowiny ludzkości i po prostu tonęły. Ratowało się zaledwie kilku.
- Ktoś musiał go tu przyciągnąć - warknął Backhaus. - Gdybyście mieli
oczy otwarte, zobaczylibyście kogoś zachowującego się podejrzanie. A
może wleczenie trupa nie jest dla was podejrzanym zachowaniem?
Strażnicy wiedzieli, że nie warto tłumaczyć mu, jakim labiryntem są
brukowane uliczki i podziemne przejścia prowadzące na nabrzeże. Nawet
w dzień było tu mrocznie. Nie byli w stanie patrolować ich wszystkich
przez cały czas. Strażnik Fritz powiedział to panu inspektorowi przed
Strona 6
miesiącem i z miejsca stracił pracę. Backhaus był twardy. Kiedy uliczni
bandyci napadli biednego Brunona Fischera i ukradli mu latarnię, też nie
usłyszał miłego słowa. Inspektor rozmawiał z nim tak, że nieszczęśnik
zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem nie on popełnił przestępstwo.
- Jak stracisz latarnię - powiedział - to zupełnie tak, jakby żołnierz stracił
karabin.
9
Strażnicy nie mieli pojęcia, jak rozumieć te słowa. Dyskutowali o tym
między sobą zdumieni. Kiedy żołnierz straci swój muszkiet... czy to
przestępstwo? Nie mieli pojęcia, ale jeśli tak, wspólnie uznali, że to
cholernie niesprawiedliwe. Każdy może stracić karabin, zgubi go, a może
mu ukradną, zwłaszcza w okolicznościach, które wyobrażali sobie jako
wojenny chaos. Ale żeby latarnia miała coś wspólnego z karabinem? No,
zawsze można walnąć nią kogoś w łeb. To była ich jedyna broń.
Bez wątpienia ten inspektor był odrobinę szalony. I miał temperament.
Lepiej go nie denerwować. Omal nie zachichotali, kiedy poślizgnął się na
mokrych krzywych deskach; nie padł jednak na zadek, uratował się w
sposób godny akrobaty, podparł lewą ręką, odzyskał równowagę. Prawą
nie mógłby sobie pomóc. Zwisała bezwładna, praktycznie bezużyteczna.
Wskutek cięć od szabli, ran, jak słyszeli, sięgających nie tylko ciała. Ran,
które zakończyły jego karierę wojskową, rzuciły go na nabrzeże,
rozczarowanego zgorzkniałego człowieka.
Nigdy nie mieli się dowiedzieć, że ich szef dostał promocję oficerską na
polu bitwy zaledwie kilka dni przedtem, nim został ranny, lecz informacja
o awansie nie znalazła się w jego papierach, gdy zwalniano go z armii.
Protestował głośno, udowadniając, że nie jest już podoficerem, lecz
Strona 7
młodszym oficerem uprawnionym do renty, na próżno jednak. Była to
przegrana sprawa.
Sam Backhaus nienawidził swej nowej pracy, lecz nie miał odwagi jej
rzucić, bo co by wówczas począł? Z nędznej pensyjki nie był w stanie
utrzymać rodziny, szybko odkrył, że płacono mu znacznie mniej, niż
obiecywał urzędnik w zarządzie portu. Tak naprawdę miał tylko uroczysty
tytuł nie pasujący do funkcji szefa portowych strażników i długi.
Odgrywał się więc na swoich ludziach, gnębił ich i fałszował papiery.
Kristiana Backhausa nie obchodziło, ilu ludzi zostanie obrabowanych,
zamordowanych, siłą zmuszonych do odbywania służby na okręcie
wojennym. Z papierów miało wynikać, że pod jego rządami przestępczość
maleje. Na papierze rzeczywiście malała i to w nader zadowalającym
tempie, wystarczającym, by zauważyli to przełożeni i - być może -
awansowali go na wyższe stanowisko.
Zatrzymał się, zapalił cygaro.
- Gdzie jest ten gość?
10
- Pastor, proszę pana? Jest tam, w tej ruinie. Chce już iść. Zaokrętować się
na statek.
- Odejdzie, kiedy mu powiem, że może już odejść. Przyprowadźcie go do
mojego gabinetu.
Gabinetu, burknął do siebie. To raczej cela więzienna niż gabinet.
Urzędował w zimnym wilgotnym pokoiku z tyłu Urzędu Celnego,
wystarczająco dużym, żeby zmieściło się w nim biurko, kilka krzeseł
przed biurkiem, przy drzwiach i labirynt regałów na akta za biurkiem;
regałów pełnych planów rewiru, niektóre były tak stare, że pamiętały
Strona 8
czasy sprzed wielkiego pożaru. Śmierdziały stęchlizną tak strasznie, że
niekiedy korciło go, by zorganizować tu własny „przypadkowy" pożar.
Prawie przebiegł przez drogę, popędził kamiennymi schodami i zasiadł za
biurkiem, nim doprowadzono interesanta.
Pastor. Wtrącający się w nie swoje sprawy głupiec wezwany do magazynu
ziarna przez wrzeszczące prostytutki, które znalazły ciało, a on potem je
zidentyfikował. Cholerny pech. Mnóstwo papierkowej roboty. Gdyby się
nie wtrącił, ciało trafiłoby do kostnicy z numerem, jednym z wielu, i
zostałoby natychmiast zapomniane. Nie miałoby nic wspólnego z jego
rewirem. Ale teraz sprawy się skomplikowały. Ten trup, przywleczony Bóg
wie skąd, nie powinien w ogóle znaleźć się w papierach. Można go było
przeoczyć, trzeba go było przeoczyć...
Bawił się gęsim piórem i kałamarzem, kiedy w jego pokoiku pojawił się
pastor, wlokąc za sobą wypchaną walizkę. Czepiał się jej, jakby była
kotwicą utrzymującą go na miejscu, pozwalającą zachować równowagę.
- Proszę pana, przecież powiedziałem już wszystko, co jest mi wiadome.
Śmierć tego biednego dżentelmena bardzo mnie zasmuca, ale mam swoje
sprawy do załatwienia.
Backhaus gestem kazał strażnikowi wyjść i całą uwagę skupił na
obywatelu. Był to mężczyzna wysoki, w wieku około dwudziestu pięciu
lat. Dłonie miał białe, jak przystało jego powołaniu, rysy twarzy delikatne,
z wyjątkiem ostrego nosa. Kasztanowate włosy i wąsy domagały się
przycięcia. Tego mężczyznę, myślał inspektor, można by nawet nazwać
przystojnym, gdyby nie to, że jego zachowanie i głęboki, w jakiś sposób
żałosny głos i wbite w podłogę oczy zdradzały poważną słabość. Pewnie
to kolejne świadectwo kapłańskiego powołania, tak jak opuszczona głowa
Strona 9
11
i kolana same uginające się niczym w modlitwie. Ale... czego można się
było po nim spodziewać? Silni mężczyźni idą do wojska, słabi do
Kościoła.
W każdym razie pastor był czysto, porządnie ubrany, miał zwyczajowy
czarny kapelusz i sutannę oraz przyzwoite buty na sprzączki, o numer, a
może nawet dwa, za duże. Prawdopodobnie z drugiej ręki.
- Nazwisko! -warknął nagle inspektor.
- Pastor Friedrich Ritter.
- Może pan usiąść. Zawód?
- Jak pan zapewne zauważył, jestem duchownym.
- Wyznanie?
- Luterańskie. Niedawno ukończyłem studia tu w Hamburgu, w
Seminarium Świętego Jana, i zostałem wyświęcony.
- Tak, oczywiście. Nazwisko ofiary? - Backhaus notował zeznania na
kartce położonej na stronicach otwartej księgi dziennika urzędowego.
Niestety wkrótce będzie je musiał wpisać do dziennika.
- Otto Haupt.
- Zawód?
- O ile wiem, był człowiekiem sceny.
- Kim? Mimem? Żonglerem?
- Sądzę, że aktorem. Nie znałem go zbyt dobrze. - Pastor rozejrzał się
dookoła z rozpaczą w oczach, jakby oczekiwał, że ktoś przyjdzie mu na
pomoc. Backhaus kontynuował przesłuchanie.
- Wydaje mi się dziwne, że pan w ogóle go znał. W jakich
okolicznościach skrzyżowały się wasze drogi?
Strona 10
Ritter westchnął.
- Mieszkam w pensjonacie na Canal Street. To bardzo niemiłe miejsce, ale
niestety na lepsze mnie nie stać. Chciałem pozostać blisko nabrzeża,
ponieważ mój statek miał odpłynąć lada chwila. Niestety rejs się opóźniał,
z powodów zapewne najlepiej znanych kapitanowi, nie mających dla tej
sprawy najmniejszego znaczenia. Posiłki jadałem w tawernie nieco dalej
na Canal i tam właśnie poznałem pana Haupta. Wydawał się człekiem
lepszym od większości bywalców, ucieszyłem się więc z jego
towarzystwa... choćby ze względów bezpieczeństwa. Boże drogi, myślę
tylko o sobie, a biedny pan Haupt...
- Chciał mi pan coś powiedzieć?
12
- Rozmawialiśmy przy kolacji, ale kiedy podano nam rachunek, okazało
się, że pan Haupt nie ma pieniędzy.
Tym razem westchnął inspektor.
- Więc musiałem zapłacić za nas obu - ciągnął Ritter. - Okazało się, że na
pana Haupta przyszły ciężkie czasy. Miał nadzieję, że zapracuje na miejsce
na pokładzie statku do Londynu, gdzie jak twierdził, przed ludźmi sceny
otwierają się wielkie możliwości.
- Pochodził stąd?
- Nie. Nie stąd. Tego jestem pewien. Niech pan zrozumie, proszę, że
jestem bardzo zdenerwowany tym strasznym morderstwem i
koniecznością dostania się na statek. Może nawet powiedział mi, skąd
pochodzi, ale doprawdy nie pamiętam.
- Gdzie mieszkał?
- Nie miał stałego mieszkania. Poprosił mnie o pieniądze, ale nie byłem w
Strona 11
stanie mu pomóc. Nazajutrz znowu się spotkaliśmy. Użaliłem się nad nim,
zaprosiłem do pokoju na chleb, kiełbasę i rozgrzewającą szklaneczkę
wina. Smutnym obrazem naszych czasów jest to, że Otto Haupt
odwdzięczył mi się kradnąc mój płaszcz. To był mocny płaszcz z
doskonałego materiału, pożegnalny prezent od...
- Prawdopodobnie przez ten płaszcz zginął. - Inspektor wzruszył
ramionami. - A więc pański pan Haupt okazał się zwykłym złodziejem.
Przypuszczalnie nawet nie był aktorem. Złoczyńca wykorzystał pańską
naiwność, pastorze. Na przyszłość proszę być ostrożniejszym.
Łatwowierność nie popłaca.
- Błagam o wybaczenie, ale naprawdę muszę już iść. Mój statek odpływa
do Australii. Opłata za rejs jest bardzo wysoka. Muszę znaleźć się na
pokładzie, inaczej nigdy...
- Co pan powiedział? Dokąd pan płynie?
- Do Australii, proszę pana. Na „Clovis"... to piękny, dobry statek,
trójmasztowiec.
Cienkie wąsiki inspektora zadrżały, jakby mucha usiadła mu pod nosem.
Na jego surowej twarzy pojawił się ciepły uśmiech.
- Australia? Ależ pastorze, dlaczego od razu mi pan nie powiedział?
Przecież nie możemy pozwolić, żeby spóźnił się pan na swój statek. Dobry
Boże, tylko nie to. Płynie pan na drugi koniec świata!
13
Skoczył na równe nogi, wybiegł zza biurka, odprowadził łagodnego
pastora do drzwi. Pociągnął sznur wiszącego za nim mosiężnego dzwonu:
dzyń, dzyń, dzyń. Strażnik przybiegł w jednej chwili.
- Hej! - krzyknął Backhaus. - Odprowadzicie ojca na jego statek.
Strona 12
Dopilnujecie, by bezpiecznie znalazł się na pokładzie. Weźcie jego
walizkę! Bardzo przepraszam, wielebny, że pana zatrzymałem. Życzę
bezpiecznej przyjemnej podróży. Żegnam.
Tęgi strażnik wyprowadził duchownego z gmachu ceł na ciemną uliczkę.
Inspektor stojący w kręgu światła lampy czekał cierpliwie, by upewnić się,
że Ritter rzeczywiście rozpoczął swą podróż na antypody, nie wiedząc lub
nie pamiętając, że świadkowie przestępstwa powinni podpisać protokół
przesłuchania. Usatysfakcjonowany wrócił do gabinetu. Jeśli o niego
chodzi, w jego rewirze nie popełniono żadnego przestępstwa, tylko
podrzucono zwłoki, a tego incydentu nie musiał wpisywać do dziennika.
Martwy był pospolitym złodziejaszkiem bez adresu, zidentyfikowanym
przez faceta udającego się właśnie na antypody. Najprościej zapomnieć o
nich obu.
Zdjął z wieszaka swój wojskowy płaszcz. Ciekawe, pomyślał, co skłania
ludzi, by zdawać się na łaskę oceanu w drodze do dalekich miejsc, takich
jak ta Australia. Zresztą to bez różnicy. Ich problem. Tu na miejscu
kłopotów było wystarczająco wiele i bez przekraczania granic cywilizacji.
Backhaus podarł kartkę, na której spisał zeznania pastora. Czas wrócić do
domu.
ROZDZIAŁ DRUGI.
Wpatrzone w niego oczy odbite w małym lusterku były szarozielone ze
złotymi plamkami, obramowane czernią, spokojne. Nie były oczami
słabego człowieka, patrzyły na świat chłodno, z wielką pewnością siebie.
Nawet teraz błyszczał w nich odblask kpiącego uśmiechu.
Zachwiał się przy przechyle statku, zrobił kilka kroków przez małą kajutę i
zawiesił lusterko na gwoździu. Teraz musiał pochylać się, żeby w nie
Strona 13
zajrzeć, ale to mu nie przeszkadzało. Przemówił do patrzącej na niego
twarzy.
- No, pastorze Ritter, wreszcie jesteśmy na miejscu. Kabina kiepska,
nawet bez bulaja, ale przynajmniej mamy ją dla siebie. Tylko popatrz,
druga klasa, a Kościoły mają przecież więcej pieniędzy niż królowie!
Najmniejsze co mogłyby zrobić, to słać swych apostołów w komfortową
podróż. No ale zapewne wygody są dla biskupów, a ty jesteś zaledwie
płotką. Sługą zbyt zauroczonym przez ich świętość, żeby narobić hałasu.
Dziwne, że nie zgodziłeś się na biczowanie. A może tak? - zawiesił głos. -
W każdym razie weszliśmy na pokład. Bez problemu. Nic łatwiejszego.
Więc równie dobrze możemy się teraz rozpakować.
Rzucił walizkę na wąską koję, rozpiął rzemienie, otworzył ją i podniósł
leżący na wierzchu płaszcz.
- Było cholernie zimno, ale nie mogłem go włożyć - roześmiał się - a
zostawić też szkoda. Rzeczywiście płaszcz jak marzenie. Powiedziałeś, że
był darem. I że ukradł ci go ten bandyta, Haupt. Straszny człowiek, z
pewnością rozpaczliwie potrzebujący miłosierdzia Bożego. Ale nie musisz
się martwić,
15
Friedrich. Przecież próbowałeś. Nakarmiłeś go. Modliłeś się z nim.
Zrobiłeś co mogłeś. Tylko nie powinieneś odwracać się do niego plecami.
Groźny błąd. Nie dorosłeś do wyzwania, choć studiowałeś lata. To tak
przygotowywałeś się na spotkanie ze światem.
Odwrócił się, spojrzał w lusterko.
- Słuchasz mnie, Freddy? Chyba nie masz nic przeciwko temu, żebym
nazywał cię Freddy? „Pastorze" brzmi nieco zbyt uroczyście, biorąc pod
Strona 14
uwagę okoliczności. Bo wiesz, tak naprawdę nie masz żadnego
doświadczenia w świecie. Bóg jeden wie, jak poradziłbyś sobie na
antypodach. Pewnie tygrys pożarłby cię w pierwszym tygodniu. Albo jakiś
inny Otto Haupt wrzuciłby cię do morza. Doprawdy okazałeś się
człowiekiem zbyt ufnym. I zbyt entuzjastycznym jako nowo wyświęcony,
opłacany duchowny luterański. Pękałeś pod ciśnieniem tego swojego
wewnętrznego dobra i światła, wierzyłeś we wszystko, co ci powiedziano.
- Pokiwał głową. - I nagle wpadłeś na Ottona. Będziemy go tak nazywać,
chociaż nie jest to jego prawdziwe imię ani nawet pseudonim sceniczny.
Szperał w walizce, rzucając wyjęte rzeczy na koję.
- Otto nie we wszystkim kłamał. Rzeczywiście był człowiekiem sceny, był
aktorem, cholernie dobrym aktorem, tylko ci głupcy dyrektorzy nie umieją
odróżnić dobrego od złego. I rzeczywiście przyszły na niego ciężkie czasy.
Pływał w mętnych, groźnych wodach. Groźnych, bo uciekł z tego waszego
obrzydliwego hamburskiego więzienia... drobiazg, rabunek z bronią w
ręku... no, ale w tej chwili nie jest to dla nas ważne. Zamierzał zwiać do
Anglii, ale tyle mu opowiadałeś o wspaniałym nowym świecie, gdzie się
wybierasz, gdzie emigruje tylu naszych, że aż skłoniłeś go, żeby też
spróbował. Naprawdę udało ci się. Opisywałeś tę Australię, jakby to były
rajskie ogrody.
Odrzucił kapcie z wciśniętymi w nie skarpetami, porządnie zwinięte
krawaty, koszule i bieliznę, wyjął książki i na dnie walizki znalazł spory
płócienny woreczek.
- Ach! Co my tu mamy? - Rozsupływał sznurki, którymi związany był
woreczek, kontynuując monolog. - Więc Otto pomyślał sobie: „Dlaczego
nie wynieść się stąd w cholerę?" Przepraszam, że wyrażam się tak
Strona 15
nieparlamentarnie. Na to będziemy musieli zwrócić szczególną uwagę.
Ale... biedny Otto nawet nie miał jak się wyżywić, nie mówiąc już o
pieniądzach na bilet
16
na drugi koniec świata, ten wspaniały, dziewiczy, o którym tyle
opowiadałeś. Im więcej o tym myślał, tym bardziej był pewny, że to
właśnie jest jego przeznaczeniem. Potrafisz go zrozumieć, prawda,
Friedrich? Szczerze mówiąc to ty wskazałeś mu drogę. Wiodłeś go na
pokuszenie. I tuż przed twoimi drzwiami w tej ciemnej alejce stała taczka
handlarza ryb, czekająca tam na wczesny poranek, doskonale nadająca się
do szybkiego transportu do magazynu zboża. Otto przesypiał tam noce, bo
nie miał czym zapłacić za miejsce pod dachem.
W woreczku znajdowały się dwa tanie skórzane portfele. W jednym były
tylko papiery, w drugim listy i dokumenty. Na samym dnie domacał się
sakiewki.
- Hej, a co to? Sądząc po ciężarze, trafiliśmy na żyłę złota. O, tak... -
Policzył monety na gołym sienniku. - Mamy tu sześćdziesiąt marek,
Freddy, a ty twierdziłeś, że jesteś ubogim człowiekiem. Zaledwie
nakarmiłeś biednego Ottona. Wstydź się, wstydź. Teraz jednak pojawia się
nowe pytanie: gdzie u diabła... to znaczy gdzie na Bożej ziemi jest to coś,
o czym rozmawiamy? Gdzieś za oceanem, oczywiście, ale jakim
oceanem? I jak długo ma trwać ta podróż do wymarzonej ziemi?
Rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy je otworzył, zobaczył dwóch
marynarzy dźwigających drewniany kufer.
- To pańskie, pastorze Ritter? - spytał jeden z nich.
- Tak, oczywiście. Przecież jest na nim wypisane nazwisko, chyba
Strona 16
widzicie. Wepchnijcie go tutaj, proszę - uśmiechnął się szeroko. Ćwiczył
uroczy uśmiech, aż oczy zaszły mu łzami. - Dziękuję wam, panowie,
dziękuję za uprzejmość. A przy okazji... Australia. W którym porcie
lądujemy?
- W miasteczku Maryborough, ojcze.
- Ile czasu zajmie nam podróż?
Starszy marynarz wziął na siebie rolę rzecznika.
- Chwileczkę, pomyślmy... „Clovis" jest szybkim statkiem. Więc jeśli
wszystko pójdzie dobrze, to powiedzmy, trzy miesiące. Plus minus tydzień
czy coś. Tak, mniej więcej trzy miesiące. Na miejscu będziemy w lutym,
ojcze.
Za marynarzami zamknęły się drzwi.
- Słyszałeś, co powiedzieli? - syknął. - Rozum im odjęło? Żegluję na
statku głupców? Mam pokonywać morza tej ziemi przez miesiące? Nie,
niemożliwe. A w tym kufrze... co tu mamy? Kapłan i cała skrzynia
ciuchów?
17
Ale w kufrze niewiele było ubrań, tyle co nocna koszula i szlafmyce.
Resztę zajmowały książki, Biblie, tomy poświęcone przewodnictwu
duchowemu, luterańskie modlitewniki, księgi hymnów, rozprawy
teologiczne przemieszane z najzwyklejszymi sprzętami domowymi: lnianą
pościelą, sztućcami, zastawą stołową, półmiskami, małymi lampkami,
patelniami; nie zabrakło nawet dekorowanego porcelanowego nocnika.
Uśmiechnął się i odstawił go na podłogę.
- Podróżujesz w stylu panny młodej, Freddy, ale przynajmniej niektóre z
tych twoich gratów mogą okazać się przydatne. Powiedzmy, pościel. Od
Strona 17
wieków nie spałem w czystej pościeli.
Nadal grzebał w kufrze. Znalazł przepięknie haftowane szaty liturgiczne
odpowiadające jego pozycji.
- Będę je musiał kiedyś założyć. Białe najbardziej mi odpowiadają. Ale to
może poczekać. Chyba warto odłożyć je na miejsce, ostrożnie, ostrożnie...
zawsze trzeba się troszczyć o kostiumy. Jezu, Freddy, dlaczego nie dali ci
choć butelki mszalnego wina?
Zamknął kufer. Zostawił go przy burcie, gdzie mógł służyć jako stół. I
kopnął z rozmachem.
- Chryste! Kilka miesięcy w tym chwiejnym pudle! Pośrodku oceanu! W
tej sytuacji porządny człowiek ma wszelkie prawo oszaleć! Klipery to
podobno najszybsze ze statków. To zwykły pech, że znaleźliśmy się na
najwolniejszym z załogą szaleńców chwalących go za to, że jest taki
szybki.
Usłyszał stłumiony ryk rogu mgłowego i w odpowiedzi bicie okrętowych
dzwonów. Padł na koję, jęknął.
- Ciągle płyniemy rzeką! Jeśli mierzyć to czasem podróży, nie
posunęliśmy się nawet o centymetr! Miesiące! Może powinniśmy opuścić
statek w pierwszym porcie? Powinienem wyjść na pokład, sprawdzić, co
się naprawdę dzieje. Tak, to właśnie zrobię.
Ubrał się starannie, po królewsku owinął płaszczem, poszperał w strojach,
znalazł okrągły welurowy kapelusz, oczywiście czarny, oznakę swej
duchownej profesji, po czym stanął w drzwiach jak - można powiedzieć -
przed wejściem na scenę, przygotowując się do odegrania roli. Pochylił
głowę, splótł dłonie, ugiął nogi w kolanach, stopy odwrócił palcami do
wewnątrz, jakby chodził nieco koślawo. Głos obniżył, uczynił
Strona 18
aksamitnym, poprawił akcent, zmienił tonację na bardziej melodyjną,
jakby wygłaszał kazanie z ambony.
18
- Dobry wieczór, panie, panowie. Jak się czujecie? Ach, oczywiście,
szanowny panie. Rzeczywiście piękna pogoda. I pomyślne wiatry, nie
uważa pan?
Powtarzał te kilka słów raz za razem, aż był całkowicie z siebie
zadowolony, następnie założył czarny kapelusz, naciągając go aż na oczy,
by nadać sobie poważny, wręcz świętoszkowaty wyraz, i wyszedł z kajuty
- nieśmiały pokorny pastor, pilnie potrzebujący rad doświadczonych
podróżników.
Do kabiny wrócił w stanie najwyższego zdenerwowania.
- Nigdzie się nie zatrzymujemy - mówił do siebie. - Dopiero na Wyspach
Kanaryjskich. A wiesz, gdzie są Wyspy Kanaryjskie? Gdzieś u brzegów
Afryki! Afryka? Cóż to za szalona ekspedycja! Po drodze miniemy z tuzin
portów! Francuskich, hiszpańskich... w każdym mógłbym wyślizgnąć się
na brzeg i zniknąć w tłumie. Ale ludzie twierdzą, że nie zawijamy do
żadnego z nich. Nawet po to, by uzupełnić zapasy żywności. Mnóstwo
ludzi płynie tym statkiem, widziałem to na własne oczy, i mam tylko
nadzieję, że nie zabraknie nam jedzenia.
Wzburzenie odebrało mu głos, po chwili wszakże podjął monolog.
- Wyszedłem w sam czas na obiad, który podają w jednym długim
pomieszczeniu. Każdy sam się obsługuje, dzieciaki ganiają wszędzie jak
szalone, ojcowie wyszarpują co najlepsze dla siebie, a kobiety robią
wszystko, żeby jakoś opanować ten bałagan. Nie powiem, szalenie
elegancki bankiet. Ale... jedną chwileczkę! Wiesz, kto dostał najlepsze
Strona 19
miejsce? Ja. Twój sługa! Bo widzisz, Bóg rzeczywiście kocha pokornych.
Oczywiście protestowałem, jak wypada słudze Bożemu. Z drugiej strony
względy zawdzięczam przecież mojemu strojowi - zauważył trzeźwo. -
Pastorowi niczego nie może zabraknąć. A jak się wokół mnie krzątali! Nie
przeżyłem tak miłego dnia, od kiedy mój stary spadł z konia, ześlizgnął się
z brzegu, wpadł do rzeki i utonął. Opłacało się być sierotą... przez jakiś
czas. Niedługi niestety, wkrótce wszyscy o mnie zapomnieli i w wieku
dziesięciu lat znalazłem się na ulicy, skazany na walkę o byt. Ale posłuchaj
mnie, Friedrichu. Jestem cholernie pewny, że będą dla mnie mili przez
cały czas. Wielu pasażerów jest śmiertelnie przerażonych podróżą. Nie
narażą się duchownemu, komuś, kto może przemówić w ich imieniu
wprost do Boga.
19
Roześmiał się chrapliwie.
- Oczywiście wykorzystałem okazję i kiedy poprosili mnie o odmówienie
modlitwy przed posiłkiem, wygłosiłem prawdziwe kazanie, nie szczędząc
słów o potężnych wichrach i głębi oceanu, rozbitych statkach, tonących
ludziach... Jedna dama nawet zemdlała. Wspomniałem też o tym, że
uratować ich może tylko ufność pokładana w Bogu. Aż śmiech brał, kiedy
się na nich patrzyło. Ale zaraz zaczęli zachowywać się porządnie. Po
modlitwie zrobiły się z nich potulne myszki. Kelnerzy, których tu
nazywają stewardami, nareszcie mogli wziąć się do pracy. Byli mi bardzo
wdzięczni. Więc tak... dostałem zupę, szynkę, ozorki, razowy chleb, piwo.
Kolacja jest o dziewiątej, kawa i kanapki. Będę punktualnie, bo nie płaci
się za to ani grosza. Życie na statku okazuje się całkiem miłe. A do kolacji
chyba się zdrzemnę.
Strona 20
Nazajutrz przyszła kolej na zwiedzanie statku. Zatłoczony pokład dla
najuboższych przywoływał wspomnienia najgorszych śmierdzących i
brudnych slumsów, w których żył przez lata. Uciekł stamtąd ile sił w
nogach. Zdumiał go widok kurników pełnych żywych kur, owiec i krów w
niewielkich boksach, spiżarnianych półek uginających się pod ciężarem
warzyw i suszonego mięsa, kadzi wypchanych żywnością.
- To jakaś cholerna arka - mruknął do siebie. Wspiął się po trapie,
ignorując tabliczki z napisem „Wstęp
wzbroniony". Znalazł się w pierwszej klasie. Kroczył przewiewnym
pokładem z modlitewnikiem w ręku i spod opuszczonych skromnie
powiek przyglądał się z podziwem mijającym go wszystkim tym pięknym
ludziom, doceniając elegancję krzeseł i stołów, nad którymi rozpostarto
płócienny dach. Podziw zmienił się w zazdrość, kiedy zszedł po krótkich
schodach i obejrzał prawdziwie luksusowe bary i salony, które
uprzyjemniały rejs tym ludziom. Zaglądał do kabin, bezczelnie otwierał
drzwi, przepraszał, jeśli okazywało się to konieczne, udawał, że zabłądził.
Zawędrował do salonu, w którym stał fortepian na wysoki połysk, obejrzał
zgromadzony na statku księgozbiór. Wzbierała w nim wściekłość.
Na jednym ze stołów znalazł zapomniane przez obsługę menu obiadu
poprzedniego dnia. Stanął jak wrośnięty w ziemię. Sześć dań, możliwość
wyboru, wina, sery, coś takiego spotykało
20
POSZUKIWACZE MARZEŃ
się wyłącznie w najlepszych restauracjach w mieście. Żeby pasażerowie
statku mogli do woli tarzać się w takich zbytkach? Dzień po dniu?
Obejrzał jadalnię, no i oczywiście stoły nakryte były do eleganckiego