Poker Jim - Zdzich szuka ojca
Szczegóły |
Tytuł |
Poker Jim - Zdzich szuka ojca |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Poker Jim - Zdzich szuka ojca PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Poker Jim - Zdzich szuka ojca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Poker Jim - Zdzich szuka ojca - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Jim Poker
ZDZICH SZUKA OJCA
Powieść morska dla młodzieży
Rysunki: F. Ciechomski
Strona 2
Strona 3
I ZBIEG Z TAMTEJ STRONY
Tsz! Czcz!...
Krótki, bo tylko z lokomotywy i trzech wagonów złożony pociąg zajechał przed biały,
czerwonym dachem nakryty budynek dworca i stanął posłusznie przed peronem, sapiąc i
wyrzucając w górę białe wykrzykniki pary.
Tsz! Czcz! Tsz! Czcz!
- Stołpce! - zawołał konduktor. - Wysiadać do rewizji!
Tylko kilka osób wysiadło z pociągu, co przyszedł od strony Mińska - miasta dawniej
polskiego, a leżącego dziś po stronie Rosji Sowieckiej. Do pustych wagonów podeszli polscy
kolejarze, aby, jak zwykle, sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Właśnie taki nieco usmolony kolejarz, w granatowej czapce ze srebrnym orzełkiem,
nachylił się nad kołami ostatniego wagonu i począł stukać w nie młotkiem, kiedy naraz wydał
okrzyk zdziwienia.
Pod wagonem na łańcuchach leżał jakiś mały kłębek. A z kłębka tego patrzyła ku
kolejarzowi para wystraszonych oczu.
- Czary, czy co u licha? - pomyślał kolejarz.
Ale, że był chłop odważny, więc schylił się bardziej jeszcze i sięgnął ręką po ów
Strona 4
kłębek.
A ten wydał właśnie cienki pisk, jakby kto kurę przydusił, po czym nagle zsunął się na
ziemię, wypełzł spod wagonu i przed kolejarzem stanął mały chłopiec, tak brudny i
umorusany, że raczej do zwierzątka jakiegoś, niż do człowieka podobny. Skulił się też zaraz z
powrotem, trochę zawstydzony swoim wyglądem.
Kolejarz spojrzał podejrzliwie: - Znowu jakieś licho od bolszewików przyniosło!
Coś ty za jeden smoluchu?
A na to chłopiec, usłyszawszy dźwięk polskiej mowy, jak nie skoczy do kolejarza, jak
się nie przytuli, ocierając swoje łachmany o jego buty, jak nie zawoła: - Panie! To ja już w
Polsce! To Bóg mnie wyratował! Tylko już tam do nich nie odsyłajcie!
- Hm - mruknął kolejarz. - Kto cię tam wie, kto ty jesteś? Nie takich tu nasyłali, co
potem tylko złodziejami czy szpiegami byli. Jak ci na imię?
- Zdzich. U nich mówili Zulia. Tak jakoś po ichniemu. Ale ja uciekłem.
- No, chodź, chłopcze, ze mną na posterunek.
Tam już poznają się, coś ty za jeden.
***
Zdzich idzie posłusznie za kolejarzem, rozglądając się wokoło. Od chwili kiedy wie,
że jest w Polsce, nic już się nie boi. To przecież niemożliwe, żeby tu byli źli ludzie, bo
przecież swoi.
Na posterunku policyjnym przodownik, w granatowym płaszczu ze srebrnym
lampasem na kołnierzu, spojrzał ku wchodzącym: - A cóż to za kominiarczyka prowadzicie,
panie Kutrzeba? - spytał.
- Nie kominiarczyk to, tylko chłopak, co pod wagonem z Rosji przyjechał, panie
przodowniku. Z oczu patrzy mu dobrze, ale diabeł go tam wie. Różni już bywali.
Więc pan przodownik zaraz się nastroszył, minę zrobił surową i pyta:
- Jak się nazywasz?
- Zdzich Krzywicki, proszę pana - mówi chłopiec grzecznie, ale śmiało.
- Ile masz lat?
- Dziesięć.
- Skądeś się tu wziął?
Zdzich nabiera powietrza w piersi i zaczyna opowiadać swą smutną historię. A gdy
opowiada, zdaje mu się, że widzi raz jeszcze wszystko to, co było, i aż malutkie łezki
zaczynają kręcić mu się w oczach.
Przodownik i kolejarz słuchają ciekawie.
Strona 5
- Byłem jeszcze malutki - opowiada Zdzich - kiedy tatuś i mamusia wyjechali z
Warszawy nad morze. Mieli tam coś wielkiego budować, już nie pamiętam dobrze co. Tatuś
mówił, że port taki, gdzie okręty do Polski przychodzić będą. Tatuś to był inżynier i miał w
tej Gdyni budować jakieś domy czy fabryki. Ale robota szła powoli i wszyscy, co tam byli, to
mówili, że Polska tego portu i tych domów, i fabryk to nigdy nie zbuduje. To by trzeba było,
żeby port budowali Anglicy albo Francuzi, bo oni na rzeczach morskich się znają. A Polacy to
nic nie umieją. Więc tatuś trochę się zniechęcił, a i mamusia bardzo się martwiła, że to nie ma
gdzie mieszkać i życie drogie, i o robotę trudno.
Aż tu jednego dnia przyszedł do tatusia taki pan z czarną brodą, w okularach i coś
bardzo długo rozmawiał. Ja nie wiedziałem co, bo mamusia zawsze mi mówiła, że
podsłuchiwać to nieładnie. Ale słyszałem przez drzwi, że mówili, a ja nic prawie zrozumieć
nie mogłem. Dopiero potem mamusia powiedziała, że ten pan to jest z Rosji i mówi po
rosyjsku.
Więc przychodził ten pan kilka razy, a po jego wyjściu tatuś zawsze coś długo
rozmawiał z mamusią. I mamusia miała potem czerwone oczy, a tatuś zły był bardzo. A ten
czarny z brodą przychodził coraz częściej i miał coraz weselszą minę i raz nawet przyniósł mi
cukierków, ale ja ich jeść nie chciałem, bo mu źle z oczu patrzyło.
Strona 6
I dopiero potem okazało się, że ten czarny to namawiał tatusia, żeby całą tę robotę w
Gdyni rzucił, bo z tego nic nie będzie i tu z głodu umrze. A za to, żeby tatuś z nim pojechał
do Rosji, gdzie teraz roboty dla mądrych i uczonych ludzi bardzo dużo, i płacą dobrze, i życie
tanie. To tatuś długo nie chciał i mamusia też nie.
Ale w końcu się zdecydowali. Tak już tamten ich namówił. A ja, choć nie chciałem
jechać i bardzo płakałem, to przecież na mnie nikt nie zważał, bo byłem jeszcze malutki. No i
tatuś powiedział, że dzieci i ryby nie mają głosu.
- A ileś ty miał lat wtedy, chłopcze? - pyta przodownik.
- Pięć lat miałem, proszę pana. I sam dobrze wszystkiego nie pamiętam. Ale potem,
jak były złe czasy, takie złe naprawdę, tośmy z mamusią Gdynię wspominali. I dlatego wiem.
Więc pojechaliśmy wszyscy do Rosji i tatuś dostał zaraz posadę inżyniera w takiej
wielkiej fabryce, gdzie robią różne lekarstwa. Miał tam budować nowy pawilon. A w tym
pawilonie to miała być fabryka gazów, takich co to na wojnie trują nimi żołnierzy. Więc tatuś
się zbuntował i chciał wracać do Polski.
Dopiero tamci mówią, że nie można, że umowa jest na pięć lat. Tatuś zaczął chodzić
do polskiego konsulatu, radzić się. Mamusia płakała i co kto zadzwonił, to aż drżała ze
strachu. Którejś nocy przyszło ich czterech w takich płaszczach z rewolwerami. Przewrócili
całe mieszkanie do góry nogami. Tatusia zabrali do więzienia, choć mamusia strasznie
płakała i prosiła ich. Zabrali też wszystkie papiery.
A potem to tatuś musiał dalej budować tę fabrykę, ale już z musu. Bez żadnych
pieniędzy, bo oni już nic nie płacili.
Zbudował im tatuś przez dwa lata za darmo i ten pawilon i jeszcze dwa inne, bo się
bał, żeby mamusi i mnie krzywdy jakiej nie zrobili. Ale i tak bieda była wielka, bośmy na
tydzień dostawali na kartki trzy bochenki chleba, dwa funty mięsa, worek ziemniaków i
szczyptę herbaty. Cukru i ani soli nie dawali.
Mamusia co miała, to posprzedawała handlarzom, żeby się trochę ratować. I zaraz
zachorowała bardzo ciężko. Doktor, co przyszedł, mówił, że to tyfus.
Zabrali gdzieś mamusię do szpitala i więcej jej nie widziałem.
Tatuś był wtedy bardzo mizerny i bardzo smutny.
Raz, pamiętam, przytulił mnie bardzo mocno, wycałował i rozpłakał się. A ja się
zdziwiłem, że taki duży mężczyzna płacze. Przecież dotąd, jak mamusia płakała, to tatuś
zawsze mówił, że jest beksa i że płakać to babska rzecz.
Więc i ja popłakałem się trochę, a tatuś powiedział: - Synku mój drogi! Mały jeszcze
jesteś, ale musisz się starać być takim, jak dorosły mężczyzna. Ta budowa skończona i
Strona 7
wysyłają mnie na nową, bardzo daleko. Mama chora w szpitalu. Musisz tu zostać i opiekować
się nią, pilnować jej. Kto to zrobi, jeśli nie ty, Zdzichu? Niech ci Pan Bóg dopomoże.
Dowidzenia.
I tatuś poszedł, a ja zostałem sam.
***
Było mi trochę straszno, bo w tym domku, gdzieśmy mieszkali, to żyła tylko stara
Katierina - niby to stróżka czy kucharka. Ona się mną miała zaopiekować, ale to była pijaczka
i zła kobieta.
Zupełnie tak jak i ta Baba Jaga z bajki. Dokuczała mi bardzo i zaraz jak tylko tatuś
odjechał, zaczęła bić.
Więc ja uciekłem i zacząłem szukać tego szpitala, gdzie mamusia. Inne dzieci, a
czasem i dorośli, dali mi trochę jeść. Ale mamusi nie znalazłem, bo podobno wywieźli ją
gdzieś daleko. A potem złapali mnie i powiedzieli, że jestem bradiaga, to niby włóczęga, i
zabrali do takiej ich szkoły. W szkole tej było mi bardzo smutno, bo wszystko obce. Był tam
jeszcze drugi chłopczyk polski - Staś Michalski - tośmy się razem trzymali.
Ale ja ciągle chciałem szukać mamusi, więc znów uciekłem. Z włóczęgami dostałem
się do takiego miasta, co nazywało się Mińsk, aż już niedaleko było od granicy polskiej. To
dopiero przyszło mi do głowy, że gdybym tak uciekł do Polski, to tam by mi pomogli
odszukać tatusia i mamusię.
Więc zacząłem chodzić codziennie na kolej i szukać okazji. Sprzedawałem wtedy
gazety, więc to było łatwo. Ale pilnowali dobrze. Raz już wlazłem pod wagon, to mnie
wyciągnęli i dali takie baty, że no... - Tu Zdzich spojrzał się po obecnych pół wesoło, pół
smutno i tak jakoś niechcący potarł siedzenie. - Potem byli lepsi, dawali sprzedawać gazety,
karmili czasem. Latem sypiałem w towarowych wagonach na dworcu, a zimą, gdzie
przytulili.
Ale wciąż pamiętałem, że muszę odszukać rodziców. Więc znów szukałem okazji. I
właśnie dziś rano się trafiła. Deszcz padał, sałdaty były śpiące, konduktor nie uważał. Więc
wlazłem pod wagon pociągu, co odchodzi do Polski.
Z początku było dobrze, ale jak pociąg ruszył, zrobiło mi się straszno. Chciałem już
krzyczeć o ratunek, bo bałem się, że spadnę. Ale i tak by mnie nikt nie usłyszał.
Okropnie tam pod wagonem. I huczy tak strasznie, i takie iskry lecą, i te kamienie na
szynach, to już nie są kamienie, tylko takie szare pasemka, od których mąci się w głowie. Już
myślałem, że chyba umrę, kiedy nagle pociąg zwolnił i stanął. Wtedy poprawiłem się jako
tako i przywiązałem paskiem do jakiejś sztaby.
Strona 8
Długo bym tak nie wytrzymał. Dobrze, że pociąg jechał wolno i często stawał. A jak
stanął tutaj, to bałem się wyjść.
- Nie słyszałeś wołania, że to Stołpce - granica polska?
- Nie, proszę pana. Bom od tego huku pod wagonem zupełnie ogłuchł.
- A co ty myślisz teraz robić?
- Teraz to ja muszę zarobić trochę pieniędzy i pojechać szukać mamusi i tatusia. I
postarać się ich zabrać stamtąd do Polski.
- A jak ich nie puszczą?
Zdzich na chwilę robi się smutny. Rzeczywiście. O tym wcale nie pomyślał. Jak
rodziców nie puszczą? Ale wnet chłopiec podnosi oczy i hardo wstrząsa czupryną.
- Niech spróbują nie puścić! Przecież mi kto pomoże, to ich stamtąd wykradniemy i
już!
- Zuch chłopak - myśli pan przodownik. Ale nie mówi tego, tylko dalej pyta surowo: -
A masz ty tu jakich krewnych, rodzinę, czy co?...
- Dawniej to miałem. Ale już nie pamiętam, bo kiedy wyjechaliśmy, byłem malutki.
Była babcia, mamusia o niej często wspominała. I ciotka Krysia. I wuj...
- A gdzie mieszkają?
- Czy ja mogę wiedzieć? Mieszkali w Warszawie, tak jak my pewno. A teraz nie
wiem.
Pan przodownik trochę myśli, a potem zwraca się do kolejarza i mówi półgłosem: -
Widzi mi się, że ten chłopak mówi prawdę. Nie wygląda na bolszewickiego włóczęgę. Może
byś się pan nim zaopiekował, a ja tymczasem wyślę raport do Warszawy. Niech szukają
krewnych Zdzisława Krzywickiego.
- Dobrze - powiada kolejarz. - Chodź, synku, ze mną. Bo pewno i głodny jesteś i
bardzo zmęczony.
Zdzich teraz dopiero czuje, że nogi uginają się pod nim. Przedtem był przejęty tym, co
się stało i podniecony. A teraz, kiedy jest już na polskiej ziemi, między swoimi, kiedy wie, że
mu się żadna krzywda nie stanie, słabnie naraz.
Kolejarz ma wiele trudu z doprowadzeniem go do swego mieszkania, bo Zdzich słania
się i omal nie zasypia w drodze.
- A co to za przybłędę prowadzisz? - pyta dość gniewnie pani Kutrzebina. - Jeszcze co
ukradnie.
- Nie bój się, matko. To chłopak nasz, polski, co z Bolszewi uciekł. Ojca i matkę mu
odebrali i gdziesik zesłali. Dobrze mu z oczy patrzy, to też w policji kazali mi go przytulić,
Strona 9
póki mu rodziny nie znajdą.
- A, jeśli tak, to co innego - mówi żona. - Chodźże tu, synku, i obmyj się. Łachy te też
zdejmij, bo pewnie w nich robactwo siedzi. Gdzieżeś ty się tak usmolił nieludzko?
- Pod wagonem przyjechałem, proszę pani.
- Chryste Panie! Chodźże do kuchni, obmyjesz się w gorącej wodzie. Balię nastawię.
Potem wyszukam ci jakiś przyodziewek. A tymczasem napij się herbaty krzynę. Jak będziesz
czysty, dostaniesz kolację.
W godzinę potem Zdzich, już wymyty, ubrany w czystą koszulkę i majteczki (pani
Kutrzebina dała mu ubranko swego syna, co był trochę starszy od Zdzicha), siedzi przy stole z
rodziną kolejarza. Wprawdzie ubranko trochę za małe, bo Zdzich to wielkolud, a Bolek
kolejarza, choć starszy, to mniejszy - aleć zawsze przyjemnie być czysto ubranym.
- Jak zarobię, to kupię sobie nowe ubranie - myśli chłopiec - a to oddam Bolkowi.
Ale mimo, iż cała rodzina Kutrzebów przejęta jest małym gościem, a dzieci -: Bolek i
młodsza o rok Stacha - są zasłuchane i zapatrzone w Zdzicha, że nic nie jedzą, to jednak
bohaterowi naszemu chce się okrutnie spać. Raz i drugi płowe loki, co to je Kutrzebina umyła
i własnym grzebieniem, rozczesała, zaglądają do talerza. Raz i drugi zamykają się powieki, a
główka chyli to na jedno, to na drugie ramię.
- Chodź spać, chłopcze - mówi Kutrzeba. - Widzę, że ci się oczy kleją.
Za chwilę Zdzich już przeciąga się na kanapce w jadalni, gdzie mu gospodyni posłała.
Jest mu dobrze, tak dobrze, że aż nie wiedzieć czego, płakać się chce.
Już dawno tak dobrze nie było. Przecież ten kolejarz i jego żona, i te dzieci, to obcy, a
jednak jacyś tacy bliscy i dobrzy, i kochani. Jak rodzony ojciec i matka.
Czy wszyscy ludzie w Polsce tacy dobrzy?
Ojciec i matka! Gdzie ich odnaleźć? Teraz właśnie, kiedy Zdzichowi dobrze, myśli
tym bardziej o rodzicach. Musi ich odnaleźć, wyratować! Musi! musi!
Od tego jest chłopcem. Przecież dwa lata temu, przy rozstaniu, ojciec powiedział mu,
że jest już mężczyzną.
Co dopiero teraz?
Dobrze, strasznie dobrze jest Zdzichowi, ciepło, przytulnie. Tylko tęsknota za
tatusiem i mamusią właśnie dla czegoś większa, jeszcze większa! I naraz chłopiec zaczyna
płakać.
Pani Kutrzebina, co właśnie sprzątała ze stołu, słysząc cichutkie łkanie, rozgląda się i
widzi, że łzy jak groch płyną po Zdzichowej poduszce.
- Ejże, ty synku, czego płaczesz? - mówi. - Takiś zuch, tyleś wytrzymał, takeś się
Strona 10
dzielnie spisał, a naraz beksa z ciebie.
- To... z ra... dości... że mi... tak do... brze - pochlipuje Zdziś. - Tak dobrze, jak już
dawno... daw... no nie bywało. Chyba jak by... łem ma... leńki.
Ale też mi tęsk... no za mamą i ta... tusiem.
- Nie martw się, synku. Znajdziemy tatusia i mamusię. Znajdą się ludzie, co ci szukać
pomogą. My to jesteśmy prawie biedni. Niewiele możemy. Ale tu w Polsce jest porządek i
prawo takie, żeby jeden drugiemu pomagał. Więc i tobie pomogą. Bóg ci pomoże, boś
chłopiec poczciwy, a ludzie też pomogą, bo taka będzie wola boska.
- A ja nawet paciorka nie zmówiłem - zrywa się nagle Zdzich. I prędko otarłszy łzy
zaczyna: - Kto się w opiekę...
Ale oczy mu się kleją, więc tylko dodaje: - Dziękuję Ci, Panie Boże, żeś mnie do
Polski szczęśliwie przyprowadził. I pozwól mi odszukać rodziców...
Po czym pada na poduszkę, i za chwilę śpi już jak karpacki susełek.
II DROGA NAD MORZE
Tyk-tyk, tyk-tyk, tyk-y-tyk, stukają koła wagonu, a Zdzich, przylepiony noskiem do
szyby okiennej, przygląda się ciekawie wszystkiemu.
Mijają w pędzie domki dróżników; stacyjki schludne, białe z czerwonymi dachami;
miasteczka i wsie, spośród których wyglądają wieże kościołów i wysokie kominy fabryczne.
Pociąg leci, jakby mu śpieszno było odwieźć Zdzicha do ciotki.
Strona 11
Bo Zdzich po tygodniu pobytu u dobrego kolejarza dostał depeszę z Gdyni, a potem list i
pieniądze.
Pieniędzy było bardzo dużo: coś ze sto złotych. Z tego ciotka Krysia przeznaczyła połowę na
zwrot kosztów mieszkania i wyżywienia, a resztę na podróż.
Ale pan Kutrzeba nie chciał tych pieniędzy, mówiąc, że to święty obowiązek każdego
człowieka przygarnąć opuszczone dziecko. I że, co nie daj Boże, jego Bolkowi czy Staszce
miałoby się coś podobnego przytrafić, to i im by chyba dobrzy ludzie pomogli. Więc Zdzich
(że to chłopiec był już nad wiek rozwinięty) poleciał na bazar i tam wytargował dla pani
Kutrzebiny piękną, wzorzystą chustę, dla Bolka nakręcaną lokomotywę, a dla Staszki małą
laleczkę. Z tą ostatnią było nawet trochę kłopotu, bo, wiadomo, chłopiec się na lalkach nie
znał, boć to babska rzecz. Wybrał w końcu jakąś krakowiankę, ale Stacha jak spojrzy na nią,
jak nie wybuchnie srebrnym śmiechem. Aż się Zdzich rozgniewał. A Staszka na to: - Cóżeś ty
mi za czupiradło przyniósł. Ja jestem duża panna i lalkami się nie bawię.
Potem cała rodzina Kutrzebów odprowadziła Zdzicha na pociąg. Kolejarz sam kupił bilet i
wprowadził chłopca do wagonu. Zdzich aż oniemiał z podziwu, kiedy zobaczył czyściutki,
błyszczący od lakieru, wagon Polskich Kolei Państwowych. A zdziwił się jeszcze więcej,
kiedy mu Kutrzeba powiedział, że to wagon trzeciej klasy, a wagony drugiej i pierwszej są
jeszcze ładniejsze. Że wszystkie te wagony wyrabiane są w Polsce przez polskich inżynierów
i robotników, że mają elektryczne oświetlenie, które prawie nic nie kosztuje, bo wagon, jadąc,
sam wytwarza potrzebny dla światła prąd. Że wagony te są całe z żelaza, co w razie wypadku
chroni podróżujących od zgniecenia, i że w Polsce pociągi chodzą teraz bardzo prędko. Za
Strona 12
osiem godzin będzie w Warszawie. A za szesnaście w Gdyni.
Potem naczelnik w czerwonej czapce podniósł w górę chorągiewkę i pociąg cichutko ruszył.
Zdzich przyzwyczajony do dzwonków, gwizdów i hałasów ani się obejrzał, jak peron dworca
począł się leciutko przesuwać w przeciwną stronę. Potem przesunął się budynek i zanim
chłopiec pojął, że już jedzie, Kutrzebowie byli daleko i tylko Staszka czerwoną chusteczką
machała za pociągiem.
- Do widzenia! - wrzasnął Zdzich, ile tylko miał sił. - Do widzenia! Dziękuję!
Odpowiedziała mu chórem cała rodzina.
Najgłośniej piszczała Staszka, powiewając wciąż chusteczką. Ale pociąg nabrał rozpędu,
zastukał po zwrotnicach, chlasnął o długi rząd towarowych wagonów... i naraz stacja zniknęła
z oczu Zdzicha.
- Nie wychylaj się, chłopcze, z okna! - mówił jakiś starszy pan. - Jeszcze ci głowę urwie.
Zdzich posłusznie chowa główkę, w którą już wiatr począł bić nie na żarty. Potem wciska się
w kąt wagonu i ciekawie spogląda przez okno.
Pociąg biegnie szybko, zatrzymuje się bardzo rzadko. Mijają w pędzie słupy telegraficzne,
rozciągnięte druty kłaniają się Zdzichowi. Mijają rzeki, lasy, miasta. Oto Baranowicze, o
których coś tam Zdzich słyszał, że były tu wielkie walki za czasów światowej wojny. Ale
pociąg stoi tylko dwie minuty, więc Zdzich nie ma czasu nawet się rozejrzeć.
***
Zdzich jest troszkę zmęczony. Monotonny pomruk kół usypia go. Budzi się w Białymstoku,
bo tu ruch ogromny. Kilkunastu chłopców pcha się do wagonu.
Na peronie widać całe bele sukna, płótna, różnych towarów. Harmider okrutny. Ruch taki,
jakiego Zdzich już dawno nie widział.
- Czy to wielkie miasto ten Białystok? - pyta siedzącego obok pana.
- Nie bardzo, dwanaście razy mniejsze od Warszawy. Ale tu bardzo wiele jest różnych fabryk,
głównie tkalni i przędzalni. Stąd idą materiały na ubrania do całej wschodniej Polski.
Pociąg stał tylko osiem minut, więc też niebawem Białystok i jego harmider pozostają w dali,
Zdzichowi się teraz troszeczkę chce jeść, więc zagląda do zawiniątka, co mu je dali
Kutrzebowie na drogę. Ale ów pan powiada:
- Zostaw sobie na potem to jedzenie, chłopcze, bo wieczorem może będziesz głodny. A
tymczasem chodź ze mną do restauracyjnego wagonu na obiad.
Zdzich wie dobrze, że należy być grzecznym dla wszystkich, ale też nie trzeba zbytnio ufać
obcym ludziom, a tym bardziej przyjmować od nich czegokolwiek. Mówi więc grzecznie, ale
stanowczo: - Dziękuję panu. Pożywię się tym, co mam.
Ale ciekawość go gnębi. Pan poszedł właśnie do tego restauracyjnego wagonu. Jak by to
zobaczyć, co się tam robi? Zdzich jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział.
Więc bardzo grzecznie zatrzymuje przechodzącego konduktora i mówi:
- Panie konduktorze, czy można popatrzeć na ten wagon re... restau... no ten wagon, gdzie
jedzą?
- Wagon restauracyjny - uśmiecha się konduktor. - Chodź chłopcze, to ci pokażę.
I prowadzi Zdzicha przez długi rząd wagonów.
Idzie Zdzich za konduktorem i aż usta otwiera z podziwu. Bo oto między wagonami są takie
wielkie harmonijki, że z jednego do drugiego można przejść swobodnie i bez obawy, że się
spadnie na szyny.
Przechodzi się taką harmonijką jak korytarzykiem i ani się człowiek spostrzeże, jak już jest w
drugim wagonie.
Konduktor i Zdzich mijają w ten sposób, idąc korytarzami, dwa wagony pierwszej i drugiej
klasy.
Jakie tam wspaniałości: dywany, lustra, obicia, obrazki.
A wszystko aż lśni i błyszczy. Wreszcie jeszcze jedna harmonijka i Zdzich aż przysiada z
Strona 13
radości. Naprzeciw niego szczerzy zęby mały Murzynek w białym fartuchu i czapce.
- Czego się tu włóczysz, smyku! - ofukuje go konduktor.
Okazuje się, że Murzynek, to wcale nie Murzynek, tylko kuchcik, który z gorącej kuchni
wyszedł na chwilę na korytarz. Chłopak znika prędko w małych drzwiczkach. Przez uchylone
te drzwiczki Zdzich spostrzega tęgiego, wysokiego, biało ubranego kucharza, który smaży coś
na patelni. Musi to być coś dobrego, bo miły zapach aż łaskocze gardło.
Teraz konduktor uchyla drzwi szklane, wiodące do środka wagonu i przez chwilę Zdzich
widzi długą, dwoma rzędami stolików zastawioną salę z szerokim przejściem pośrodku.
Pasażerowie siedzą pod oknami przy stolikach, jedzą i piją. W przejściu uwija się pan w
zielonym mundurze ze złotymi galonami. Zdzich z początku myśli, że to oficer. Dopiero,
kiedy pan ten stawia na stole tacę z potrawami, Zdzich domyśla się, że to musi być kelner.
A ten tymczasem zwraca się do Zdzicha z zapytaniem:
- Czego szukasz, chłopczyku?
Chciałem tylko zobaczyć, jak taki wagon wygląda?
- mówi Zdzich grzecznie, ale śmiało. - Przepraszam...
- A daj pan tam co zjeść dzieciakowi - odzywa się konduktor do pana w zielonym mundurze.
- Uciekł przecież z Rosji. A teraz szuka rodziców - dodaje, bo mu przed wyjazdem ze
Stołpców Kutrzeba wszystko opowiedział.
Wnet też sadzają Zdzicha za takim stolikiem, nakrytym czystym białym obrusem, a przed nim
stawiają filiżankę kakao i kawałek babki. A choć chłopiec już zapomniał, jak smakuje kakao,
to jednak najwięcej bawi go, że taka jadalnia na kółkach pędzi i pędzi, a tu można sobie
spokojnie siedzieć przy oknie i jeść.
Ot i teraz. Pociąg w biegu mija jakąś stację.
Sssiach! - przelatuje budynek stacyjny i Zdzich ledwo ma czas dostrzec granatową postać
zawiadowcy w czerwonej czapce i jakiegoś chłopca, uwijającego się po peronie. Zdzich
ogląda się za chłopcem, a jednocześnie kładzie do ust kawałek babki. Tamten chłopiec też
pewnie z ciekawością patrzy na Zdzicha.
Ale tylko jedną malutką chwilkę.
Bo oto stacyjka zostaje wdali, a za to ukazują się trzy piękne krowy pasące się spokojnie w
kolejowym rowie, jakby je nic a nic nie obchodził pędzący kurier.
A potem z oddali nadbiega las i staje szpalerem po obu stronach toru.
Jeszcze jeden postój w Małkini. Parowóz chciwie pije wodę, żeby nabrać sił do ostatniego
biegu. Bo stąd już bez zatrzymania popędzi do samej Warszawy.
Ściemnia się dobrze, kiedy w oddali ukazuje się jakaś szara masa. Ni to dymy, ni góry, ni
budynki. Tu i ówdzie poczynają błyskać światła. Jest ich coraz więcej. Z okien mało co
widać, bo szyny nagle rozbiegają się i na sąsiednich torach stoją długie rzędy towarowych
wagonów, między którymi kurier przelatuje z hukiem. Wreszcie cały pociąg wjeżdża na długi
i bardzo wysoki most, Zdzich widzi wiele, wiele latarni odbijających się w płynącej pod tym
mostem rzece.
- To Wisła. Zaraz będziemy w Warszawie - mówią podróżni.
Zdzich przygląda się Wiśle, mało oczu nie wypatrzy. Przecież to Polska rzeka największa. Do
niej to rzuciła się kiedyś, strasznie, strasznie dawno, piękna królewna Wanda, co za
niemieckiego księcia wyjść nie chciała. Po niej to płyną berlinki z węglem i tratwy drzewne
do Gdańska. Nad tą Wisłą leżą przecież obie stolice Polski: stara - Kraków i teraźniejsza -
Warszawa. To ta Wisła bogactwa polskiego kraju do morza spławia.
Ale Wisła dziś nie jest wcale szara, tylko jakaś granatowa i błyskotliwa, bo odbija się w niej
księżyc i tysiączne światła lamp i latarń wielkiego miasta. Zresztą most się kończy, pociąg
zwalnia i zatrzymuje się na wielkim dworcu kolejowym. Warszawa!
Ten sam dobry konduktor bierze Zdzicha za rękę i prowadzi między szynami na inny peron.
Dobrze, że go prowadzi. bo Zdzich, choć duży chłopiec, nie mógłby się tu pomiarkować. Tyle
Strona 14
tu ludzi, maszyn, wagonów, taki gwałt i ruch okropny I Przecież przed chwilą chłopiec omal
nie wpadł pod jakiś dziwny wózek, jadący po peronie z głośnym dzwonieniem, a ciągnący za
sobą trzy inne.
- To elektryczny traktor, co ciągnie wózki z pocztą - objaśnił go konduktor.
Pociąg do Gdyni stał na drugim torze, sapiąc już ciężko. Przez oświetlone okna Zdzich
dojrzał, jak podróżni w pierwszej i drugiej klasie podnosili ławki, aby położyć się do spania:
jeden na dole, drugi na górze. Konduktor polecił prędko chłopca swemu koledze, a sam
poklepał go po ramieniu, mówiąc: - Miał rację Kutrzeba, żeś zuch chłopak. Życzę ci, żebyś
prędko mógł odnaleźć rodziców.
***
Jak tylko pociąg ruszył z Warszawy, Zdzich, zmęczony podróżą, zasnął twardo i spał całe
siedem godzin, Gdy się zbudził, dzień już był wielki i pociąg biegł dolinką między zielonymi
wzgórzami. Ranne słońce świeciło wesoło.
Zdzich przetarł oczy i spytał siedzącego obok pasażera:
- Czy daleko jeszcze do Gdyni, proszę pana?
- A nie - odparł tamten jakimś dziwnym językiem. - Rychtyg za ćwierć godziny będziemy
jeden z drugim.
- A Gdańsk już minęliśmy?
- Jo - odpowiedział tamten i zapalił fajkę, taką jakąś wielką, z porcelanowym cybuchem.
Tymczasem Zdzich pobiegł prędko do umywalni, żeby zrobić się czystym i ładnym. Po całym
dniu i nocy spędzonej w wagonie był bardzo brudny. A być brudnym, to rzecz i nieładna i
niezdrowa. Co by ciotka Krysia powiedziała, jeśliby z wagonu wysiadł taki smoluch jak
wtedy w Stołpcach? Tylko, że tam to był mus, ucieczka, a tu zupełnie co innego.
Więc też Zdzich, spuściwszy koszulkę, szoruje, ile wlezie, szyję, ręce, twarz i piersi. W
umywalni jest bardzo zabawna szklana kula, napełniona płynnym mydłem. Jak się ją nachyli,
to mydło samo kapie na ręce, a potem wystarczy polać wodą, żeby się rozmydliło. Zdzich z
początku nie wiedział, jak to robić, ale taka starsza kobieta w białym fartuchu, co sprząta
wagon, pokazała mu, a nawet dała czysty ręczniczek.
- Jak to teraz będzie? - Zdzich, jak daleko może, sięga myślą w dawne czasy. - Przyjedziemy
do Gdyni na taką małą stacyjkę, a stamtąd będzie błotnista i wyboista droga do wioski
rybackiej. A w tej wsi kilka domków i baraki dla robotników. Pamięta obok domków dużą
Strona 15
nadmorską łąkę, na której bawił się z innymi chłopcami, co paśli kozy i owce. Ciekawym, czy
ciotka Krysia też mieszka w baraku? I czy ten czarny kupiec mówił wtenczas prawdę, że
Polacy nic tu nie zbudują, bo nie potrafią?
Pociąg zwalnia. Zdzich pośpiesznie składa swoje zawiniątko i podchodzi do okna.
- Boże drogi! A to co takiego?
Między torem kolejowym, a błękitną taflą wody, w której Zdzich poznaje dawno niewidziane
morze, jak okiem sięgnąć, ciągną się domy, fabryki, wile, pałace, składy. Drugie niby-morze
budynków, ponad którymi sterczy las wysokich tyczek. Cóż to za takie drzewa bez liści?
Pociąg podjeżdża bliżej i Zdzich wie już, że to nie żadne drzewa, tylko maszty okrętowe.
Teraz już widać wyraźnie i kominy stojących w porcie statków. A tu, na ziemi, ileż torów
kolejowych, ileż wagonów, wekslujących w jedną i w drugą stronę!
To chyba cud! Zdzich pamięta dobrze, bo chłopiec jest rozgarnięty. Tu przecież nie było nic.
Tylko piaski i łąki. A teraz na tym miejscu, gdzie dawniej Zdzich hasał z kozami, jest woda, a
na tej wodzie stoi wielki okręt i dymi z obydwóch kominów. A tam, gdzie były baraki, wznosi
się jakaś wysoka wieża, a obok całe miasto wielkich, kilkupiętrowych kamienic.
Nie, to chyba nie Gdynia i tamten pan omylił się.
To pewnie Gdańsk, o którym Zdzich słyszał, że to wielki port i bardzo duże miasto.
Ale nie, bo oto pociąg staje, wprawdzie nie na małej stacyjce, tylko na dużej, pięknej stacji. I
konduktor woła:
- Gdynia! Port polski!
Zdzich wita się z ciotką Krysią grzecznie, ale jest bardzo roztargniony i przejęty tym, co
zobaczył i co jeszcze widzi. Nie zwraca nawet uwagi na śliczną siedmioletnią dziewczynkę z
długimi lokami. Dopiero gdy ciotka mówi: - Zdzichu, przywitajże się z twoją kuzynką. Boże,
jak to zaraz widać, że to dziecko przyjechało z Rosji! - chłopiec na chwilę odrywa oczy od
otaczających go cudowności i zwraca je na dziewczynkę.
Ta dyga grzecznie i mówi: - Ja jestem Lorynka. Dzień dobry.
- A ja Zdzich - potwierdza nasz bohater, ale na tym rozmowa się urywa, bo teraz przejeżdża
akurat taka piękna lokomotywa, a za nią cały sznur naładowanych węglem wagonów. I
wszystko to w stronę portu.
Nie tu jednak koniec cudów. Przez tunel pod szynami, jakiego Zdzich jeszcze nigdy nie
widział, nawet w Warszawie, ciotka prowadzi go do obszernej, wysokiej hali dworca, a
stamtąd na ulicę. Po chwili siadają wszyscy troje do samochodu i pędzą. Pewnie do baraków.
Ba! Ale baraków ani śladu, tak samo jak tych wybojów, łączek czy biot, które Zdzich tak
dobrze pamięta! Samochód mknie po równej, szerokiej i błyszczącej jak szkło ulicy. Po obu
Strona 16
jej stronach wielkie domy, banki, sklepy, hotele.
- Ciociu - pyta oszołomiony Zdzich - tego wszystkiego przecież nie było? Kto to tak prędko
zrobił?
- Zrobili, mój synu, polscy inżynierowie, polscy rzemieślnicy i robotnicy. Wszystko własnymi
siłami.
Aleś jeszcze najgłówniejszego nie widział. Jutro pójdziemy do portu, to dopiero zobaczysz.
Ale dziś to jesteś pewnie zmęczony, no i chciałabym z tobą porozmawiać.
Zdziś wprawdzie wcale nie czuje się zmęczony i mógłby do portu biec choćby zaraz, ale
rozumie, że ciotka chce pewnie porozmawiać o rodzicach, albo ma mu coś ważnego do
powiedzenia. Więc tylko wzdycha i rozgląda się po tym wielkim mieście.
- To chyba cud.
- Tak, synku, prawdziwy cud. Zwiemy go wszyscy cudem pracy.
III CUD PRACY
Idzie Zdzich za rękę z Lorynką, idzie i dziwi się. Co chwila przystaje i buzię otwiera,
aż ciotka Krysia, idąca z tyłu, a zmęczona ciągłym przystawaniem, musi go poganiać:
- No, idźcie, dzieci, dalej.
Niewiele brakuje, a Zdzich włożyłby palec w buzię, jak to czasem jeszcze robi
Lorynka. Ale mu wstyd, bo jest przecież dużym chłopcem, sam sobie już w niejednej ciężkiej
chwili dawał radę i stoi przed nim jeszcze najważniejsze zadanie: odnalezienie tatusia i
mamusi.
Więc tylko okrzykami wyraża swój podziw i swoją radość na widok każdego nowego
cuda. Jakże to ten czarny skłamał, kiedy opowiadał, że Polacy to nic zbudować nie potrafią!
Bo oto na kamiennym nabrzeżu stoi takie wielkie, może czteropiętrowe, może wyższe
nawet, żelazne rusztowanie, a w górze tego rusztowania jest budka, a w budce człowieczek -
maleńki, maleńki, kiedy się tak na niego z dołu patrzy.
Podjeżdża lokomotywa i pod to rusztowanie podstawia wielki wagon z węglem.
Człowieczek na górze patrzy na to spokojnie, aż naraz naciska jakiś drążek. I oto cały wagon,
podniesiony potężnymi łańcuchami, jedzie w górę razem z kołami, buforami i z węglem.
Mało tego. Dojechawszy na wysokość drugiego piętra, wagon obraca się bokiem i
posłuszny rozkazom człowieczka, zaczyna jechać, wciąż w powietrzu, aż nad wodę. A tam
stoi wielki parowiec, co polski węgiel wozi do Afryki, gdzie na nim gotują Murzyni swoje
obiady. Kiedy wagon jest już nad okrętem, człowieczek znów naciska drążek, boczna ściana
wagonu otwiera się i cały ładunek sypie do ładowni okrętu.
Rrruuumm, rruumm! - dudni węgiel, uderzając o dno parowca. A za chwilę pusty
wagon jedzie z powrotem tą samą drogą aż na szyny, skąd go zabiera parowóz.
Strona 17
- To jest wywrotnica elektryczna - objaśnia Zdzicha Lorynka, która cały port zna na
pamięć. - Co trzy minuty ładuje taki jeden wagon na okręt, czyli załaduje dwadzieścia
wagonów na godzinę - mówi dziewczynka dumna, że potrafi to już obliczyć.
- A jeżeli na okręt wchodzi sto wagonów, to jak długo będą go ładowali? - pyta
sprytnie ciotka Krysia.
Lorynka i Zdzich myślą chwilą i prawie razem wołają:
- Pięć godzin!
- Tak. Macie rację, dzieci. Ale naprawdę, to pewno trochę dłużej, bo trafiają się różne
przeszkody.
W każdym razie są takie dnie, kiedy przechodzi przez ten port dwa tysiące wagonów z
węglem, cementem, cukrem, naftą, solą, jajami, masłem, szynką, zbożem i innymi
bogactwami Polski, które wywozimy za granicę.
W zamian zaś otrzymujemy rudę żelazną, nawozy sztuczne, niektóre maszyny, no i
przede wszystkim dużo pieniędzy... Ale chodźmy już stąd, bo tu straszny kurz od tego węgla.
Strona 18
Jeszcze trochę, a będziecie wyglądali jak Murzyniątka.
- Ciociu, a gdyby Murzyn schował się na węgiel, to by go nie było znać? - pyta
Zdzich.
- Pewnie - uśmiecha się ciocia Krysia.
Zdzichowi w tej chwili przychodzi do głowy pewna myśl, ale nie mówi nic, tylko
dalej ogląda pilnie inne wywrotnice, żurawie, śmigające w powietrzu pełnymi ładunków
skrzyniami, gwiżdżące lokomotywy i wjeżdżające do portu statki.
Oto właśnie wchodzi wielki dwukominowy okręt, cały upstrzony chorągiewkami
rozwieszonymi od dziobu poprzez maszty aż do rufy. Ciągnie go na linie mały holownik, bo
taki wielki okręt w ciasnym kanale portowym, to jak słoń w sklepie z porcelaną: trudno mu
się obrócić i, choć niechcący, może co rozbić. Więc takie małe parowe stateczki, holowniki,
ciągną go, obracają i w końcu dostawiają olbrzyma do nabrzeża.
Padają trapy - takie deski z poręczami łączące okręt z lądem - i zaczynają wysiadać
ludzie. Ci ludzie, jakby wcale niestrudzeni daleką podróżą, śpiewają ochoczo.
- A czego oni tak śpiewają? - pyta Zdzich.
- To Polacy, emigranci, z Ameryki. Wielu z nich lata całe nie widziało polskiej ziemi,
bo wyjechali jeszcze za młodu, kiedy Polska była w niewoli i ludziom bardzo źle tu było. A
teraz cieszą się, że do wolnej ojczyzny wracają.
Ale Zdzich już patrzy na co innego. Oto w innym kanale spostrzega parowiec mały
wprawdzie, ale cały szarobłękitny z piękną, banderą Białego Orła na tylnym maszcie.
Wszystko na okręcie tym świeci i błyszczy od czystości. Kominów ma aż trzy, choć nic a nic
nie dymi.
Z tyłu zaś i z przodu sterczą na nim jakieś długie, dziwne drążki.
- Co to jest? - pyta Zdzich.
- To okręt wojenny - objaśnia Lorynka.
- Nasz kontrtorpedowiec Wicher. Tak go nazywają, bo jak wicher może pędzić.
- A te drążki tam?...
- To armaty - odpowiada tym razem ciotka.
Zdzich chciałby bardzo dostać się na pokład Wichra i zobaczyć, jak te armaty z bliska
wyglądają.
Ale Wicher przepływa szybko i miejsce jego zajmuje wielka draga-kopaczka, kopiąca
z dna ziemię w kanale portowym.
Strona 19
- A dlaczego ten Wicher nie dymi? - pyta wszystkiego ciekawy Zdzich.
Tym razem nawet Lorynka nie wie. I ciotka jest zakłopotana. Rzeczywiście. Tamte parowce
jak płyną, to wyrzucają z kominów takie wielkie kłęby dymu, tymczasem Wicher płynie
znacznie szybciej, a dymu ani śladu.
- Bo okręty wojenne teraz, zamiast węglem, opalane są ropą naftową - powiada jakiś stojący
obok pan w granatowym ubraniu ze złotymi guzikami i galonami na rękawach.
- Dziękuję, panie poruczniku - odpowiada zaraz, dygając i uśmiechając się, Lorynka, dumna z
tego, że umie rozpoznawać stopnie oficerskie w marynarce.
Zdzichowi w tej chwili przychodzi coś na myśl.
Podchodzi do oficera i mówi grzecznie: - Panie poruczniku, ja bym tak bardzo chciał
zobaczyć, jak wygląda wojenny statek.
- Mówi się wojenny okręt, synku - odpowiada marynarz. - A no, jeżeli ci pani pozwoli, to
przyjdź kiedy do portu wojennego i zapytaj się o porucznika Jankowskiego z
kontrtorpedowca Wicher - ot, tego właśnie okrętu, co tam popłynął - to ci pokażę...
- Panie poruczniku, a jak ten Wicher mógł bez pana popłynąć? - dziwi się Lorynka.
- Tam oprócz mnie jest jeszcze dowódca, sześciu oficerów i przeszło stu marynarzy. To jakoś
dadzą sobie radę. A ja mam teraz urlop i mogę odprowadzić was do miasta, jeżeli pani
pozwoli.
***
Już trzy miesiące bawi Zdzich w Gdyni. Chodzi do szkoły i uczy się pilnie, bo wie, że musi
dużo umieć, jeśli chce zostać marynarzem. Zdzich właśnie tak sobie ułożył, że jak odnajdzie
tatusia i mamusię, to wstąpi do marynarki. Z początku jako chłopiec okrętowy, a potem zda
egzamin do Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej, skąd wychodzą tacy oficerowie, jak
pan porucznik Jankowski.
Bo między oficerem a Zdzichem zawarta została wielka przyjaźń. Pan porucznik nie tylko
pokazał chłopcu okręt wojenny, ale też obiecał coś pomóc w sprawie rodziców.
Ale co się z nimi dzieje? Gdzie są? Ile razy Zdzich zapytywał ciotkę Krysię, czy czego o
Strona 20
tatusiu lub mamusi nie wie, ta odpowiadała tylko ciężkim westchnieniem. Aż w końcu, gdy
wciąż pytał i pytał Lorynki, ta się wreszcie wygadała: że podobno ojciec jest gdzieś w Rosji,
na jakiejś wyspie, gdzie strasznie zimno i ponuro, a mama to znów w jednym takim mieście w
szpitalu jest pielęgniarką i tym na życie zarabia. Ciotka, mówiąc to do jednej pani, podobno
bardzo płakała i mówiła, że robi się jakieś starania, żeby mamę sprowadzić do Polski, ale co
do tatusia, to nie ma mowy, bo tam na tej wyspie jest więzienie... I ciocia nie pozwoliła tego
Zdzichowi mówić, bo po co ma się martwić, kiedy i tak nic nie poradzi.
Chłopak, gdy się tego od Lorynki dowiedział, poleciał do porucznika Jankowskiego i
opowiedział mu całe zmartwienie. A porucznik obiecał coś pomóc.
Więc jak taki oficer polski, co ma na swoje zawołanie okręt i armaty, obiecywał, to już na
pewno z tego musi się coś zrobić!
Akurat tego dnia, kiedy Zdzich przyniósł ze szkoły dobrą cenzurę, pan porucznik zaprowadził
go na Wichra i przedstawił komandorowi-dowódcy. Stary komandor dobrotliwie ujął chłopca
pod brodę i rzekł: - Dobrze temu chłopakowi z oczu patrzy, mógłby z niego być marynarz
całą gębą. Ale musisz się, synu, wpierw dużo i pilnie uczyć. Bo my tu leniów, nieuków,
łobuzów czy tchórzów nie potrzebujemy. Marynarz to musi być wzór samych cnót rycerskich.
- Ja się postaram, panie komandorze - odpowiedział Zdzich. - Tylko, że jeszcze jestem mały.
A mam już bardzo dużo do roboty.
- To nic, synu. Cierpliwością i pracą dużo zrobić można. A nie zapomnij się też nauczyć po
angielsku, bo to język w zawodzie marynarskim bardzo potrzebny.
Więc też Zdzich pracuje z zapałem i kiedy wieczorem przychodzi do Lorynki taka chuda miss
angielska z zębami jak u konia, to zaraz przybiega ze swoim kajecikiem. Aż się ciotka dziwi,
skąd w chłopcu tyle zapału do pracy, bo po miesiącu to już przegonił Lorynkę, która przecież
brała lekcje od pół roku. A chuda miss aż wywraca oczy ku niebu i mówi: - Szloto nie
chlopak. Ona w jedno dzień więcej zrobić niż druga w trzy piętnaście.
Zdzich śmieje się z polskiej mowy miss, ale angielskiego uczy się coraz gorliwiej, a i geografi
też.
IV PLAN ZDZICHA
Aż nadeszła taka niedziela, która w życiu Zdzicha odegrała dużą rolę. Dnia tego,
wróciwszy z kościoła, ciotka była czegoś bardzo smutna i kiedy patrzała na chłopca, to jej się
łzy w oczach kręciły. Zdzich nie mógł zgadnąć, dlaczego? Grzeczny był przecież cały dzień i
uczył się dobrze. Więc też siedział markotny.
Kiedy obiad się skończył, chłopiec udał się do swego pokoju i choć to była niedziela,
wziął się do angielskiego. Miał jakieś przeczucie, że prędko język ten mu się przyda. I nie
omylił się. Bo tegoż wieczora ciotka, we łzach, powiedziała mu, że wszelkie starania o
uwolnienie ojca zawiodły, że mamusię to może uda się do Gdyni sprowadzić, bo zajmie się
tym jedna bardzo dobra pani Amerykanka, ale tatusia puścić z więzienia nie chcą.
- A gdzie to więzienie jest? - spytał Zdzich na pozór spokojnie, choć mu się bardzo
chciało płakać.
- To bardzo daleko, Zdzisiu. Aż na Morzu Białym, gdzie lato trwa tylko dwa miesiące,
a resztę czasu panuje zima okrutna.