Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo
Szczegóły |
Tytuł |
Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Hanka Podolska
JEDEN DZIEŃ W TOKIO
Tokio w lecie jest gorące i wilgotne wcale nie mniej niż południowe Illinois. O
ile jednak
w Illinois w upalny, letni dzień na dworze pozostają tylko ci, którzy mają
baseny lub jeziorka, a
reszta ukrywa się w lodówkach pozwalających przechować ludzkie powłoki do
chłodniejszych
czasów, o tyle Tokio wydaje się być zamieszkane wyłącznie przez zmarzluchów,
którzy wylegają
na ulice by w zbitej masie szybko poruszających się ciał, utrzymać możliwie
najwyższą
temperaturę. Może dlatego, że mali — małe istoty są zwykle cieplejsze i
ruchliwsze.
Wachlując się zakupionym właśnie magazynem i ocierając co chwilę cieknący po
twarzy
pot przewieszonym w tym celu wokół szyji ręcznikiem, usiłowałam dożyć do
najbliższej stacji
kolejki miejskiej. Jakiś Arab próbował sprzedać mi nielegalną kartę
telefoniczną. W Chicago
uciekłabym przestraszona, ale tu w Tokio nikt nie budzi podejrzeń ani lęku. Dla
przeciętnego
przechodnia nie ma miejsc niebezpiecznych. Wystarczył mój niechętny gest ręką i
facet oddalił
się przepraszając. Byłam poirytowana — to ten upał. Jeszcze tylko kawałek przez
Ueno Park i
będę na miejscu. W parku chłodniej, zawsze można przeskakiwać z cienia w cień.
Trawniki zasiedlali bezdomni. Obok małych namiotów zbudowanych ze szmat, tektury
i
plastikowych pałatek, rozwieszone na sznurkach miedzy drzewami suszyly się
uprane majtki,
skarpety, podkoszulki. Bezdomni przygotowywali sobie jedzenie, czytali,
niektórzy grali na
instrumentach i śpiewali. Jakaś starsza kobieta tańczyła. Żyli swoim życiem na
tych parkowych
trawnikach i ławkach, pośród tłumu i zgiełku, tuż obok ogrodu zoologicznego, tuż
obok
Narodowego Muzeum Nauki, obok Muzeum Sztuki, tuż za budynkiem tokijskiej
filharmonii i
teatru, ale ich przestrzeń nie pokrywała się z naszą. Nawet ich spojrzenia
przechodziły obok, albo
przez, ale nigdy nie zatrzymywały się w naszym świecie. Japończycy nie zwracali
na nich
najmniejszej uwagi. W soboty i niedziele, kiedy tokijskim kloszardom nie wolno
było koczować
na trawnikach i kiedy zwykle siedzieli na ławkach z całym dobytkiem spakowanym
na stojącym
obok wózku lub w kilku pudłach, zacne japońskie rodziny, matki, dziatki, babcie
i ojcowie,
przysiadali obok nie zauważając ich obecności. Oficjalnie w Japonii nie ma
bezdomnych. Ten
dalszy kawałek ławki jest oficjalnie pusty.
Zagapiłam się na nie dostrzegającego mnie, zagłębionego w książkę faceta, który
oddzielił się od reszty świata kawałkiem pudła, na ziemi, w załomie muru. Stosik
ośmiu, może
dziesięciu książek, to wszystko co leżało obok.
— Nareszcie zaczynam rozumieć!— Aż zapomniałam z wrażenia, że upał, i że do
pracy. — My,
na Zachodzie, potrzebujemy przestrzeni fizycznej. To ona zapewnia nam komfort.
Ich przestrzeń
ma wymiar… Pozafizyczny!
Snując dalsze rozważania przyśpieszyłam kroku. Nie żebym miała się spóźnić, na
moją kolejkę
nie można się spóźnić — pojawia się co trzy minuty, tak jakby jeździła w kółko z
elektrowozem
połączonym z ostatnim wagonem, ale za to bez kilku środkowych.
Kiedy zbiegałam po schodach na swój peron, zobaczyłam automatycznie
zatrzaskujące
się drzwi ostatniego wagonu. Spacerem ruszyłam w kierunku peronowej budki
przypominającej
tę w dzieciństwie ulubioną, w której sprzedawali bułki z szynką i oranżadę na
wrocławskim
Głównym. Póżniej, kiedy już nie było szynki do bułek, przerobili ją na siedzibę
dowodzących
dworcem.
Ta japońska w Ueno przyciągała moją uwagę nie tylko dlatego, że przywoływała
nastrój
wakacyjnych wojaży z dziecięcych lat. Na jej frontowej ścianie wisiała nieduża,
czarna tablica,
na której białą kredą wyrysowane były japońskie znaki. Obserwowałam ją już od
kilku dni.
Codziennie coś się tam zmieniało. Starałam się zapamiętać co było napisane, a
raczej
narysowane, by następnego dnia zgadnąć co się zmieniło i czy się zmieniło. Na
próbę
skopiowania — żeby porównać — byłam nie tylko za leniwa, ale też i kolejka
przyjeżdzała tak
szybko, że często nie zdążałam nawet policzyć czy dziś tyle samo zapisanych
linijek co wczoraj.
Zupełnie nie znałam japońskiego pisma, ale zauważyłam, że nigdy nie było tych
znaczków
więcej niz cztery grupy w jednej linijce. Jakoś tak automatycznie założyłam, że
każda grupa to
jeden wyraz.
Dzisiaj zapisana była tylko jedna linijka - dwa słowa jeśli moje przypuszczenia
były
słuszne. Ale czy był to fragment tego co wczoraj? Nim jednak zdążyłam zauważyć
coś więcej,
już musiałam wsiadać do tylko na moment zatrzymującego się pociągu. Na szczęście
nie było
tłoczno, udało mi się usiąść i to stosunkowo blisko nawiewu zimnego powietrza.
Wysiadłam na niedużej stacji, blisko Instytutu, w którym pracowałam od kilku
dni.
Było mniej więcej godzinę po porannym szczycie, więc zarówno stacja jak i
sąsiadujące z nią
uliczki nie były specjalnie zatłoczone. Idąc musiałam uważać żeby nie wdepnć w
wyschnięte już
"pawie" — pozostałości z piątkowej nocy. Był poniedziałek, a od piątku nie
padało.
Tradycyjnie już w każdy piątek po pracy, Japończycy — głównie mężczyźni —
spotykają się w barach i piją. Znikają wówczas różnice w hierarchii, statusie
społecznym,
zamożności. Podwładny może spokojnie klepać szefa po plecach, a nawet prosto z
mostu
wywalić mu wszystkie żale i pretensje nie obawiając się negatywnych tego
następstw.
* * *
Patrząc teraz na pozostawione na podinstytutowym chodniku ślady po japońskich
słabych głowach i wrażliwych żołądkach, przypominałam sobie fragmenty
piątkowego wieczoru.
— Zapraszamy panią dziś, zaraz po pracy, do baru — powiedział Profesor. — Musi
pani poznać
bardzo ważny japoński zwyczaj.
Bar malutki, przytulny, z właścicielką ubraną w kolorowe kimono obsługującą
gości
osobiście, bardzo mi się spodobał. Profesor przedyskutował zamówienie z
Doktorem. Ja nie
wiedząc za bardzo o czym mówią, na wszelki wypadek wtrąciłam się zamawiając dla
siebie
zimną sake.
— Ależ gorąca sake jest znacznie smaczniejsza — oburzył się Profesor. — Proszę
spojrzeć,
wszyscy piją gorącą.
— Gorąca upija zbyt szybko — odrzekłam.
— Skądże, to tylko wy, Amerykanie tak myślicie — zapewniał Doktor — proszę
posłuchać
Profesora.
Dla Japończyków każdy biały to Amerykanin.
— Nie jestem Amerykanką. Poza tym, obaj znakomicie wiecie, że ciepły alkohol
natychmiast się
wchłania...
Profesor pił gorącą sake i przysuwał się do mnie coraz bardziej i coraz częściej
wspominał coś na temat gładkości mojej skóry i koloru moich oczu. Powoli
sączyłam sake,
bardzo, bardzo lodowatą.
— Co piszą na tej czarnej tablicy na stacji w Ueno? Wydaje mi się zresztą, że na
niektórych
innych stacjach też takie tablice widywałam — powiedziałam i spojrzałam pytająco
na Doktora.
— Nie wiem o czym mówisz — odparł zdziwiony.
— No wiesz, na peronie jest budka dla zawiadowcy stacji, a na budce jest
tablica, a na tej tablicy
coś ciągle pisze kredą. - Chyba nie byłam zbyt trzeźwa — piłam już drugą
miseczkę.
— Naprawdę nie wiem — odrzekł.
Przeniosłam wzrok na zagapionego w swój talerz Profesora.
— Ale ty wiesz, panie Profesorze, o czym mówię?
Byłam pewna, że wiedział. Spojrzał na Doktora i zaczął coś szybko mówić po
japońsku, na co
Doktor również po japońsku odpowiedział. Obaj patrząc mi w oczy rozłożyli ręce.
— Likier śliwkowy dla Amerykanki — zawołał Profesor do przechodzącej kelnerki,
po jakichś
dodatkowych szeptach z Doktorem. — Nagacka nie może pić, ma słabą głowę — rzucił
tłumacząc dlaczego nie zamówił również dla siedzącej naprzeciw mnie Akiko,
dziewczyny, która
formalnie opiekowała się mną w Instytucie.
Podano mi zielony, gęsty trunek z równie zieloną renklodą w środku. Coś mnie
tknęło.
— Nie powinnam..? — Spytałam Akiko spojrzeniem.
Dyskretnie pokręciła głową i rzuciła,
— Zjedz śliwkę.
Panowie byli niepocieszeni widząc, że nawet nie próbuję pić, a tylko obgryzam
wielką,
nasączoną alkoholem renklodę.
— Trudno, stary — szepnął Doktor w profesorskie ucho — będziesz spał dzisiaj sam
— i
poklepał go współczująco po ramieniu. Od razu też zaczął mnie zabawiać. Dopiero
po chwili
dotarło do mnie, że użył angielskiego…
Piliśmy i zagryzaliśmy dziesiątkami egzotycznych smakołyków przynoszonych w
określonej kolejności na maleńkich miseczkach. A to plasterek marynowanego
korzenia łopianu,
a to krążek smażonej mątwy, płatki wybarwionego na różowo imbiru, kawałeczek
sashimi
(surowy tuńczyk lub makrela). Nabrałam na widelec chrzanu.
— Stop! Nie jedz! — wykrzyknęła na raz cała trójka.
— Dlaczego? Przecież to chrzan — zdziwiłam się.
— Nie jedz, to wasabi (czyt. łasabi)! — Nie potrafili wytłumaczyć w zdenewowaniu
o co im
chodzi, a ja już unosiłam widelec do ust.
— Nie wytrzymasz, za ostre! — wyartykułował wreszcie Doktor.
— My to jemy w Polsce — wsunęłam widelec do buzi.
Zamarli patrząc na mnie wytrzeszczonymi oczami. Oczekiwali, że padnę i już nie
wstanę.
Przełknęłam i powiedziałam —
— My to jemy w Polsce.
Patrzyli zdumieni. Dla nich ciągle byłam Amerykanką.
Dopiłam swoją zimną sake, a Profesor swoją gorącą. Odprowadzili mnie na dworzec
i
dosłownie wepchnęli w pijany tłum w kolejce do stacji Ueno, po czym
pomaszerowali do
następnego baru. Spojrzałam za nimi przez niedomknięte drzwi pociągu i
zobaczyłam grupę ludzi
powoli odsuwających się od przyzwoicie wyglądającego faceta, który najspokojniej
w świecie
zaczął uwalniać na peron całodzienny posiłek — plasterki łopianu i marynowany
imbir, krążki
mątwy, macki ośmiornicy, glona morskiego w occie i nawet coś co wyglądało jak
zwykłe,
włoskie spagetti. W Japonii jedzenie jest czynnością dość intymną, ale
uwalnianie jego nadmiaru,
szczególnie skąpanego w alkoholu, nie wydaje się być ani wstydliwe, ani źle
widziane, nawet w
bardzo publicznych miejscach. Stanęłam tyłem do drzwi i odetchnęłam przesyconym
alkoholem
powietrzem. Za dwadzieścia minut będę u siebie w Ueno. Za miesiąc wrócę do
Illinois. Kiedyś
może do Wrocławia.
* * *
Nasz lab w Instytucie był już otwarty. Obowiązekiem Akiko było przyjechać
codziennie
przed dziewiątą i wszystko przygotować. Nawet nie wiem co, poza czajnikiem i
miseczkami na
zieloną herbatę. W Japonii nie da się żyć bez zielonej herbaty, bez sake i bez
meishi czyli
wizytówki, którą zawsze i wszędzie należy mieć przy sobie.
Chcąc wykazać się grzecznością zaproponowałam Akiko, że zrobię herbaty. I tak
było to
niemożliwe, bo skąd ja mogę umieć, ja Amerykanka. To tak jakby ona chciała
ugotować mi
bigosu. Akiko przygotowała herbatę i przysiadłyśmy z nadzieją, że Profesor nagle
się tu nie
pojawi.
— Dziękuję za ostrzeżenie przed śliwkowym likierem — powiedziałam.
— To damski likier — odrzekła.
Nie zrozumiałam czy kobiety lubią go pić, czy też meżczyżni lubią by kobiety go
piły. Japońskie
wyjaśnienia często były dla mnie zbyt enigmatyczne.
— Wiesz co Akiko, znów zwróciłam uwagę na tę czarną tablicę na budce zawiadowcy
na stacji
Ueno. Wiesz, o której mówię?
— Nieee — pokręciła głową. — Rzadko bywam w Ueno.
— Ale na innych stacjach też ją widywałam. Niemożliwe żebyś nigdy...
— Naprawdę nie— przerwała mi.
—Udaje – pomyślałam i zdecydowałam, że wracając dziś do domu zapytam jednego z
facetów
siedzących w budce i w końcu się dowiem i to z pierwszej ręki! Podziękowałam za
herbatę i
odetchnąwszy z ulgą, że nie zostałyśmy złapane na pogaduchach w czasie pracy,
poszłam do
swojego pokoju.
Robota nudna i monotonna, bezmyślnie mierzyłam szkielet za szkieletem. W taki
upał i
przy tej wilgotności nic nie było w stanie mnie zaciekawić, nawet liczące sobie
10 tysięcy lat
szczątki domniemanych przodków Japończyków, Jomonów. Chyba wolałabym oglądać
robioną
przez nich ceramikę, piękne, niemal nowoczesne w formie naczynia i przedziwne —
od
maleńkich po metrowe — figurki ludzkie, wyglądające raczej jak kosmici niż
ludzie. Kupiłam
sobie taką miniaturkę w sklepiku z antykami w Akicie. Niestety, nigdy nie
upewniłam się czy to
oryginał czy falsyfikat. Cena wydaje się świadczyć o podróbce — zapłaciłam tylko
10 dolarów. Z
drugiej jednak strony, w Japonii nie szanuje się starych czy używanych rzeczy.
Raczej wyrzuca
się je niż sprzedaje, bo kto by kupił coś czym kto inny wzgardził. Dotyczy to
nawet samochodów,
nawet antyków. To dlatego niektóre polskie muzea zapchane wręcz są
wspaniałościami sztuki
japońskiej — w początkach wieku kiedy japońszczyzna była bardzo modna, kupowano
tam
antyki i dzieła sztuki za bezcen. Tak więc mój mały Jomon czy też podobizna
kogoś kto
odwiedzil wyspy Japońskie kilka tysięcy lat temu, może być autentykiem, kto
wie...
Dwunasta. Wreszcie pora lunchu i można odłożyć te starożytne kości na bok i
wyciągnąć
kupioną w maleńkim sklepiku po drodze do Instytutu, kanapkę. Zbiegłam na dół do
labu gdzie
spotykaliśmy się wszyscy w południe. Akiko zdążyła już przygotować zieloną
herbatę i rozstawić
na stole miseczki. Nikt nie jadł. Wszyscy czekali na Profesora. Wkroczył po
chwili i postawił na
stole swoje o-bento, tradycyjne japońskie pudełeczko z drugim śniadaniem.
Zawinięte było w
czerwoną szmatkę, może chusteczkę do nosa, tak, że wyglądało jak maleńki tobołek
przygotowany do zawieszenia na kijku przed wymarszem w daleki świat. Ile razy
patrzyłam jak
Profesor rozpoczynał rytuał rozpakowywania go, tyle razy przypominałam sobie
przygody
Koziołka Matołka.
Początkowo myślałam, że Profesor samotny, to i nie umie śniadania zapakować —
nigdy
nie wspominał rodziny. Później dowiedziałam się, że Japończyk z zasady nie mówi
o rodzinie.
Pracowałam z Profesorem przez miesiąc, nigdy ani od niego ani od jego
współpracowników nie
dowiedziałam się czy był żonaty. Natomiast to, że Akiko była samotna nie
stanowiło tajemnicy.
O niej można było mówić — była kobietą, miała gorszy status w pracy, no i była
samotna... Nic
gorszego w Japonii niż niezamężna i bezdzietna kobieta. No, może tylko bezdomny
w Ueno Park.
Wyjęłam swoją kanapkę z kawałka plastikowej folii. Doktor spojrzał z
rozbawieniem i
podał mi pałeczki. Spróbowałam ich użyć — bezskutecznie, i w końcu tak jak to w
przypadku
kanapki odpowiednie, wzięłam ją w rękę.
— Czy wy tam w Ameryce zawsze jecie rękami, czy to polski obyczaj? — Spytał
Profesor.
— Hej, to jednak pamiętasz, że jestem z Polski? W całym świecie zachodnim
kanapki je się
rękami!
Wszyscy zaczęli się śmiać. Okazało się, że mój lunch był czymś w rodzaju
składanki z ryżu i
glonów morskich — jedzenie palcami niedopuszczalne.
Nawet nie próbowałam tłumaczyć się. Zmieniłam temat pytając czy ktoś mógłby mi
powiedzieć jak dostać się do Shinjuku - umówiłam się tam z Masako, Japonką,
którą poznałam w
kolejce z Narity, tokijskiego międzynarodowego lotniska. Pomogła mi dostać się
stamtąd do
Instytutu kiedy przyjechałam do Tokio i musiałam od razu wprost z samolotu biec
do pracy.
Akiko powiedziała coś po japońsku do Profesora, który odpowiedziawszy jej
również po
japońsku, zwrócił się do mnie po angielsku.
— Nagacka cię zawiezie, jest to najbardziej tłoczna i największa stacja w Tokio,
mogłabyś mieć
problemy ze znalezieniem właściwego wyjścia.
Ucieszyłam się, podziemne Tokio wciąż jeszcze trochę mnie przerażało.
— Bardzo dziękuję, Akiko, naprawdę jestem ci wdzięczna za pomoc.
I znów powiedziała coś po japońsku do Profesora.
— Nagacka mówi, że naprawdę nie musisz dziękować, jedzie i tak w tamtą stronę i
chętnie
pokaże ci stację w Shinjuku.
Akiko uśmiechnęła się do mnie potwierdzająco. Przyzwyczaiłam się już do tego, że
w obecności
Profesora, prawie nigdy nie odzywała się bez zezwolenia i nigdy po angielsku.
Wychowywała się
w Niemczech Zachodnich i tam chodziła do amerykańskiej szkoły, więc jej
angielski był bez
zarzutu, jednak przy Profesorze mówiła do mnie po japońsku, a on usiłował
tłumaczyć to na
angielski.
Ktoś rzucił coś na temat pracowitości Japończyków przeciwstawiając ich
Amerykanom.
W odpowiedzi na to spytałam o przyczyny samobójstw i ataków serca wśród mężczyzn
w
średnim wieku, w Japonii. Atmosfera zrobiła się zawiesista. Nie żebym chciała
komuś dokuczyć,
ale uważałam, że Amerykanie pracują znacznie ciężej od Japończyków — czego na
pewno nie
mogłam powiedzieć głośno, a definitywnie musiałam powiedzieć coś, po czym nie
czuli by się
tacy wspaniali.
* * *
Wyszłyśmy z pracy koło piątej, w godzinie szczytu. Tłok na wąskich chodnikach,
jezdnie
pełne szybko jadących samochodów. Żaden kierowca nawet nie zamierza zatrzymać
się na
czerwonym świetle. Przychodzi moment kiedy wreszcie chodnik na skrzyżowaniu nie
mieści już
setek czekających na przejście przez jezdnię ludzi. Wielka, zbita, prawie
jednorodna masa
blokuje drogę. Samochody zmuszone są żeby się zatrzymać. Szczęśliwie wyrzuciło
nas na skraj
tłumu — mogłyśmy iść o własnych siłach. Tuż koło nas powoli próbował zejść na
jezdnię
staruszeczek — malutki, chudziutki, pomarszczony jak bibułka. Mógł mieć z
dziewięćdziesiąt lat,
a może i więcej. W momencie kiedy już zrobił pierwszy niepewny krok na jezdni,
stojący obok
samochód ruszył, mimo wciąż zielonego dla pieszych światła i potrącił dziadunia,
który upadł
upuszczając laseczkę i zakupy. Kierowca otworzył drzwi i... zaczął wygrażać
staruszkowi pięścią
i wykrzykiwać z wykrzywioną jak u wściekłego buhaja twarzą. Wyskoczyłam przed
dziadka,
któremu bliżej stojąca Akiko pomagała się podnieść.
— Ty chamie, jeszcze śmiesz krzyczeć na staruszka, którego omal nie
przejechałeś?! Jest nasze
zielone światło, gdzie się pakujesz ty ... synu! Zaraz wezwę policję! —
Wrzeszczałam po
angielsku. Nie wiem czy facet cokolwiek rozumiał, ale po słowie "policja"
zatrzasnął drzwi i
uciekł. Aż się we mnie gotowało. Nie wyobrażam sobie żeby coś takiego zdarzyło
się w
Ameryce.
Rozejrzałam się wokół. Prócz Akiko i kłaniającego się i skonfundowanego
staruszka nie
było nikogo.
— Jezusku! W Polsce stałby rozdyskutowany tłum, kierowca musiałby wysłuchać
uwag,
pouczeń i obelg, a staruszek mógłby nawet nie przeżyć tych wszystkich prób
natychmiastowej
pomocy od wychowanków kultury, w której starszych należy szanować — pomyślałam
znów
zaskoczona zachowaniem Japończyków.
Nie powiedziałam do Akiko ani słowa na temat incydentu, ona do mnie też nic.
Wyraźnie
wstydziła się za mój brak opanowania. Szłyśmy obok siebie przygotowując się w
milczeniu na
gorsze, które miało za chwilę nastąpić.
Nie zauważyłam kiedy tłum wepchnął nas do pociągu, na szczęście jak się póniej
okazało
właściwego — Akiko w przeciwieństwie do mnie miała wszystko pod kontrolą.
Stanąwszy blisko
wentylatora, starałam się nie przesunąć ani o milimetr. Za nic w świecie nie
chciałam stracić
możliwości wciągania w płuca czystego, chłodnego powietrza. Popychali, szarpali,
kopali — i to
niezgodnie z moimi wyobrażeniami i oczekiwaniami — bez przeprosin, bez cienia
zażenowanego
uśmiechu, bez choćby tego przepraszającego uniesienia ramion — a ja zaparta w
podłogę
powtarzałam w bezkierunku, do nie wiem kogo — "sumimasen, sumimasen"
(przepraszam,
przepraszam).
Na jednej ze stacji jakaś kobieta w średnim wieku wpadła do wagonu jako
pierwsza,
roztrąciła wszystkich i opadła na właśnie zwalniające się miejsce, omal nie
uniemożliwiając
poprzedniemu użytkownikowi opuszczenie go.
— Strasznie musi być zmęczona — pomyślałam.
— Panie Yamaguchi, tutaj, tutaj! — Zaczęła nagle wołać w kierunku grubawego
mężczyzny koło
czterdziestki. Przepchnął się i usiadł, a ona wyraźnie szczęśliwa stanęła obok
niego.
Jechałam już około dwudziestu minut, przeżyłam kilka przystanków, a sumimasen
nie
usłyszałam ani razu. I nagle na jednej ze stacji ktoś głośno i wyraźnie
powiedział excuse me z
polskim, a może z rosyjskim akcentem. Odwróciłam się i zobaczyłam
przepychającego się do
wyjścia mężczyznę — taka zaróżowiona, swojska twarz. Było to jedyne
"przepraszam", jakie w
ciagu miesięcznego pobytu w Tokio usłyszałam w kolejce miejskiej.
* * *
Masako czekała na mnie w umówionym miejscu. Była z wujkiem, u którego zatrzymała
się na czas konferencji, na którą przyjechała z Nagasaki. Wujek bardzo miły,
nauczyciel
angielskiego, zabrał nas na obiad do koszmarnie drogiej, hotelowej restauracji w
podziemiach
Shinjuku. Na wstępie już wyjaśnił, że jego siostrzenica ma dopiero 26 lat, jest
mężatką i nie
powinna bez męża spotykać się z nieznajomymi.
— Wujku, przecież mówiłam ci, wierzę że ona przyniesie mi szczęście, poczułam to
w momencie
kiedy ją spotkałam — szepnęła do niego, ale na tyle głośno, że zrozumiałam.
Nie miałam pojęcia o co chodzi. Póżniej w trakcie rozmowy okazało się, że od
dawna
bezskutecznie próbuje zajść w ciążę. Zdaje się, że miałam robić za boginię
płodności.
Wujek zabawiał nas opowieściami o swoich podróżach, o Japonii, wypytywał o
Amerykę
i Polskę. Niestety nie dopuścił do jakiejkolwiek nawet próby rozmowy między mną
i siostrzenicą.
- Masako, nie możnaby tego wujka gdzieś, no wiesz, żebyśmy wreszcie mogły
pogadać? To
przecież myśmy się zaprzyjaźniły - spytałam cichutko gdy brałyśmy dokładkę przy
bufecie.
— Nie — powiedziała — on jest starszy, jest mężczyzną i jest moim, tu w Tokio,
opiekunem.
Więcej już się z nią nie widziałam. Wujek nie miał czasu. Ale…
Okazało się, że jednak coś tam siedzi we mnie nadprzyrodzonego — spełniłam
pokładane we mnie nadzieje. Rok po naszym spotkaniu, kiedy już prawie
zapomniałam o jej
istnieniu, Masako przysłała mi zdjęcie właśnie urodzonej córeczki.
* * *
W pewnym sensie z ulgą przyjęłam koniec tego obiadu. Wujek zapłacił.
— Jest bardzo bogaty — skomentowała siostrzenica kiedy odprowadzali mnie na
dworzec.
Wyprężył pierś i pokiwał głową potwierdzająco.
Pierwszy raz byłam na tej stacji. Rozejrzałam się. Tuż przede mną stała...
budka. A na
budce tablica! Kilku umundurowanych mężczyzn siedziało w środku. Zapukałam.
Widząc przez
okienko białą kobietę, wszyscy zerwali się z krzeseł i podbiegli do drzwi.
— Konnichiwa — pozdrowiłam ich — czy mogłabym się dowiedzieć co to jest ta
tablica —
wskazałam ręką w jej kierunku — to znaczy po co ona tu jest? I co jest na niej
napisane? —
Pytałam po angielsku.
Chyba nie bardzo zrozumieli moje pytania. Spróbowałam raz jeszcze. Coś tam
dyskutowali
między sobą. W końcu wszyscy trzej rozłożyli ręce — nie rozumieli angielskiego.
Odeszłam
rozczarowana.
Byłam w centrum miasta, godzina wczesna jeszcze, zdecydowałam się więc zadzwonić
do Doroty. Przyjechała tu sześć lat temu po skończeniu japonistyki w Warszawie.
Wyszła za mąż
za Japończyka i została w Tokio. Nie znosiła Japonii, ale mąż nie chciał do
Polski. Pracowała w
dużym domu towarowym jako kulturalno-oświatowa. Czasem organizowała wyjście do
teatru, do
kina, a czasem po prostu rozcinała wielkie plansze z biletami, czy umiejętnie
kryła się z faktem,
że nie ma nic do roboty. Propagowała polską kulturę, która w Tokio przyjmowana
była
entuzjastycznie. Istniał nawet kurs polskich tańców ludowych prowadzony przez
Amerykankę z
Nowego Jorku.
Szczególnie popularna jest tam muzyka polska — i to nie tylko Chopin. Kiedy
pierwszego dnia po przyjedzie do Akity poszłam na spacer na tereny sportowe,
"przeniosło" mnie
nagle z powrotem do domu, na polskie imieniny. "Szła dzieweczka do laseczka"
rozbrzmiewało z
głośników pomagając japońskiej młodzieży kopać piłkę.
Dorota siedziała w pracy, umówiłyśmy się więc, że zaraz do niej przyjadę. Tylko
dwa
przystanki zupełnie luźnym już o tej porze metrem. Nie znosiłam metra, było
ciemne i ponure,
zawsze dostawałam w nim ataku paniki.
Czekała na mnie na dole przy wejściu, żebym się sama w tym molochu nie zgubiła.
Pracowała na jakimś okropnie wysokim piętrze, więc wsiadłyśmy do windy.
— Mam nadzieję, że mnie nie złapią — zaśmiała się jakby jazda windą stanowiła
jakąś
prowokację, bądź łamanie prawa.
Na pierwszym piętrze wsiadł facet — garnitur, krawat, wszystko trochę przyciasne
i przykrótkie,
bardzo typowy osobnik męski na stanowisku. Zobaczywszy Dorotę zaczął na nią
krzyczeć.
Odpłaciła tym samym.
— Co się stało? — spytałam chwilę po wygaśnięciu kłótni.
— Nic specjalnego — odparła. — Pracownikom domu towarowego nie wolno używać wind
ponieważ są one przeznaczone dla klientów. Raz już była o to awantura.
— To co on w niej robił?
— On jest facet i w dodatku mój przełożony. Właśnie mnie poinformował, że jak
mnie jeszcze
raz złapie, to przeniesie mnie do sprzedaży butów lub do sprzątania.
— Co? Jakim cudem, przecież jesteś KO?
— A takim, że w większości instytucji w Japonii nie masz kontraktu na
stanowisko, po prostu
pracujesz dla firmy i twój szef decyduje o tym co będziesz robić. Dziś możesz
być dyrektorem a
jutro dozorcą.
— A co ludzie na to? Godzą się?
— O nie, wielu się nie godzi. Przeważnie tego samego dnia wracając z pracy
skaczą pod pociąg.
Czasem dostają ataku serca. Właśnie wczoraj jeden z moich kolegów dowiedział
się, że będzie
portierem. Dzisiaj nie przyszedł, i nigdy już nie przyjdzie… Tu się nie wyrzuca
ludzi z pracy, tu
nie ma bezrobotnych — kontynuowała. — Firma zawsze może zapewnić "inne"
stanowisko. Nie
ma ludzi niepotrzebnych. Rozumiesz?
Już chciałam skomentować, kiedy nagle dotarło do mnie, że ludzie w średnim
wieku, pracujący,
mający rodziny, plany na przyszłość i z grubsza zbalansowani hormonalnie, nie
popełniają
samobójstw ot tak sobie. Nie odezwałam się więc.
— Wielu obcokrajowców żyjących tu — ciągnęła Dorota — uważa, że nie nam oceniać,
że nie
rozumiemy tej kultury — Japończycy są przyzwyczajeni do samobójstw i ataków
serca, a Japonki
lubią być traktowane jak niedorozwinięte dzieci. Jednym słowem wycofują się w
swoich opiniach
w bezpieczną sferę różnic międzykulturowych - to co dla nas w Polsce, USA czy
Francji jest
oburzajce, w Japonii jest po prostu egzotyczne — rozpalała się coraz bardziej.
Nagle zamilkła i łzy pociekły jej po policzkach. — A co ja tyle pieprzę, lepiej
chodźmy gdzieś na
kawę, i tak im życia nie wrócę.
Tuż obok domu towarowego, po przeciwnej stronie ulicy można było dostać kawę i
ciastka. Po ohydnej, najgorszej chyba na świecie lurze amerykańskiej, kawa
japońska wydawała
mi się wspaniała. A ciastka jak z najlepszej polskiej cukierni, żeby jeszcze
były choć trochę
tańsze.
Przy stoliku niedaleko nas siedział starszy pan z dziewczynką w mundurku
szkolnym,
białych skarpetkach, z kokardkami na związanych w kitki włosach.
— Nie gap się tak — mruknęła Dorota. — To nie jest tatuś z córką. Panienka
dorabia na
kosmetyki i kino, bo rodzice dają jej za niskie kieszonkowe, a facet, jak
większość Japończyków
gustuje w uczennicach. To też taka japońska egzotyka — rzuciła sarkastycznie.
* * *
Musiałam wracać metrem. I znów podziemie, i te zupełnie obce, nieruchome twarze
wokół. Białemu trudno tu automatycznie ocenić co kto myśli, kim kto jest, jakie
ma zamiary,
lubi, nie lubi. Nic nie wyczytasz z ich twarzy — brak mimiki i gruba skóra nie
pozwalają
dostrzec tych subtelnych zmian w ukrwieniu i napięciu mięśni, które u białej
rasy tak łatwo
zdradzają co dzieje się w naszych półkulach.
Nagle usłyszałam znajomy odgłos — coś w rodzaju czkania. Spojrzałam - to facet
koło
mnie. W tym samym momencie, tuż za nim, kątem oka zarejestrowałam jakiś nagły
ruch.
— Wiewiórka? — przemknęło mi przez głowę. Usłyszałam krzyk
— Stop!!! Don't!!! Sir, don't do it! Noooo!!!
Trzech kolejarzy biegło krzycząc wzdłuż peronu, sygnalizując jednocześnie do
pędem
wjeżdżającego pociągu by się zatrzymał.
Próbował. Zatrzymał się parę metrów za miejscem gdzie stałam. Nikt się nawet nie
poruszył. Tylko kolejarze biegali między budką a pociągiem, zaglądali pod
wagony, krzyczeli,
telefonowali. Zbierało się ich więcej i więcej. Pociąg drgnął jakby miał zamiar
się cofać i jednak
pozostał w miejscu. Wewnątrz, pasażerowie przyklejali nosy do szyb nie
rozumiejąc czemu
zostali uwięzieni. Dopiero kilkanaście minut później wypuszczono ich na wolność.
Teraz nasza kolej. Nie wiedziałam co robić. Za nic w świecie nie chciałam wejść
do
wagonu, który za chwilę ruszy. Pozostać? Przeraziłam się. Nie mogłam zostać! Nie
mogłam być
przy "tym", a innego połączenia nie miałam. Wsiadłam. Pociąg ruszył, a ja
próbowałam
wyobrazić sobie, że frunę...
W domu siadłam przed telewizorem tępo patrząc w ekran. Wciąż próbowałam
przekonać
siebie samą, że nie jechałam tym pociągiem, że moje stopy… że ich tam nie było.
Na ścianie za
telewizorem pojawiły się dwa ogromne karaluchy. Nigdy takich dużych nie
widziałam. Rzuciłam
w nie kapciem, ale były szybsze. Po chwili pokazały się znowu.
— Muszę zdjąć kapeć nie patrząc na nie, trzymać go w ręku i rzucić znienacka —
planowałam.
Kiedy podniosłam oczy już ich nie było. Ale oczywiście po dwóch czy trzech
minutach pojawiły
się znowu.
— Rzucam — pomyślałam.
Zniknęły. Powtórzyło się to kilka razy. Poczułam się idiotycznie. Wygrywały.
* * *
Rano rozpoczęło się od upału i wilgoci. Ciągnęłam się na stację jak zawsze
przyglądając
się bezdomnym.
—To ci silniejsi, ci którzy przetrwali — myślałam. — To ci poza kulturą i
egzotyką…
Zatrzymałam się na moment, żeby przetrzeć twarz. Jakiś facet z teczką szedł
wprost na mnie.
Potrącił mnie mimo, że aleja była szeroka — jako kobieta powinnam była ustąpić
mu z drogi.
— Ty kutasie! — Wrzasnęłam wściekła na japońskie obyczaje. Odwrócił się i
prychnął ze
złością, mamrocząc coś tam po swojemu.
Weszłam na peron a ponieważ nie było jeszcze pociągu, jak zawsze podeszłam do
mojej budki.
Na tablicy japońskie znaki zajmowały dwie linijki. W trzeciej napisane było:
John Smith.
KONIEC KSIĄŻKI