Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo

Szczegóły
Tytuł Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Podolska Hanna - Jeden dzień w Tokjo - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Hanka Podolska JEDEN DZIEŃ W TOKIO Tokio w lecie jest gorące i wilgotne wcale nie mniej niż południowe Illinois. O ile jednak w Illinois w upalny, letni dzień na dworze pozostają tylko ci, którzy mają baseny lub jeziorka, a reszta ukrywa się w lodówkach pozwalających przechować ludzkie powłoki do chłodniejszych czasów, o tyle Tokio wydaje się być zamieszkane wyłącznie przez zmarzluchów, którzy wylegają na ulice by w zbitej masie szybko poruszających się ciał, utrzymać możliwie najwyższą temperaturę. Może dlatego, że mali — małe istoty są zwykle cieplejsze i ruchliwsze. Wachlując się zakupionym właśnie magazynem i ocierając co chwilę cieknący po twarzy pot przewieszonym w tym celu wokół szyji ręcznikiem, usiłowałam dożyć do najbliższej stacji kolejki miejskiej. Jakiś Arab próbował sprzedać mi nielegalną kartę telefoniczną. W Chicago uciekłabym przestraszona, ale tu w Tokio nikt nie budzi podejrzeń ani lęku. Dla przeciętnego przechodnia nie ma miejsc niebezpiecznych. Wystarczył mój niechętny gest ręką i facet oddalił się przepraszając. Byłam poirytowana — to ten upał. Jeszcze tylko kawałek przez Ueno Park i będę na miejscu. W parku chłodniej, zawsze można przeskakiwać z cienia w cień. Trawniki zasiedlali bezdomni. Obok małych namiotów zbudowanych ze szmat, tektury i plastikowych pałatek, rozwieszone na sznurkach miedzy drzewami suszyly się uprane majtki, skarpety, podkoszulki. Bezdomni przygotowywali sobie jedzenie, czytali, niektórzy grali na instrumentach i śpiewali. Jakaś starsza kobieta tańczyła. Żyli swoim życiem na tych parkowych trawnikach i ławkach, pośród tłumu i zgiełku, tuż obok ogrodu zoologicznego, tuż obok Narodowego Muzeum Nauki, obok Muzeum Sztuki, tuż za budynkiem tokijskiej filharmonii i teatru, ale ich przestrzeń nie pokrywała się z naszą. Nawet ich spojrzenia przechodziły obok, albo przez, ale nigdy nie zatrzymywały się w naszym świecie. Japończycy nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. W soboty i niedziele, kiedy tokijskim kloszardom nie wolno było koczować na trawnikach i kiedy zwykle siedzieli na ławkach z całym dobytkiem spakowanym na stojącym obok wózku lub w kilku pudłach, zacne japońskie rodziny, matki, dziatki, babcie i ojcowie, przysiadali obok nie zauważając ich obecności. Oficjalnie w Japonii nie ma bezdomnych. Ten dalszy kawałek ławki jest oficjalnie pusty. Zagapiłam się na nie dostrzegającego mnie, zagłębionego w książkę faceta, który oddzielił się od reszty świata kawałkiem pudła, na ziemi, w załomie muru. Stosik ośmiu, może dziesięciu książek, to wszystko co leżało obok. — Nareszcie zaczynam rozumieć!— Aż zapomniałam z wrażenia, że upał, i że do pracy. — My, na Zachodzie, potrzebujemy przestrzeni fizycznej. To ona zapewnia nam komfort. Ich przestrzeń ma wymiar… Pozafizyczny! Snując dalsze rozważania przyśpieszyłam kroku. Nie żebym miała się spóźnić, na moją kolejkę nie można się spóźnić — pojawia się co trzy minuty, tak jakby jeździła w kółko z elektrowozem połączonym z ostatnim wagonem, ale za to bez kilku środkowych. Kiedy zbiegałam po schodach na swój peron, zobaczyłam automatycznie zatrzaskujące się drzwi ostatniego wagonu. Spacerem ruszyłam w kierunku peronowej budki przypominającej tę w dzieciństwie ulubioną, w której sprzedawali bułki z szynką i oranżadę na wrocławskim Głównym. Póżniej, kiedy już nie było szynki do bułek, przerobili ją na siedzibę dowodzących dworcem. Ta japońska w Ueno przyciągała moją uwagę nie tylko dlatego, że przywoływała nastrój wakacyjnych wojaży z dziecięcych lat. Na jej frontowej ścianie wisiała nieduża, czarna tablica, na której białą kredą wyrysowane były japońskie znaki. Obserwowałam ją już od kilku dni. Codziennie coś się tam zmieniało. Starałam się zapamiętać co było napisane, a raczej narysowane, by następnego dnia zgadnąć co się zmieniło i czy się zmieniło. Na próbę skopiowania — żeby porównać — byłam nie tylko za leniwa, ale też i kolejka przyjeżdzała tak szybko, że często nie zdążałam nawet policzyć czy dziś tyle samo zapisanych linijek co wczoraj. Zupełnie nie znałam japońskiego pisma, ale zauważyłam, że nigdy nie było tych znaczków więcej niz cztery grupy w jednej linijce. Jakoś tak automatycznie założyłam, że każda grupa to jeden wyraz. Dzisiaj zapisana była tylko jedna linijka - dwa słowa jeśli moje przypuszczenia były słuszne. Ale czy był to fragment tego co wczoraj? Nim jednak zdążyłam zauważyć coś więcej, już musiałam wsiadać do tylko na moment zatrzymującego się pociągu. Na szczęście nie było tłoczno, udało mi się usiąść i to stosunkowo blisko nawiewu zimnego powietrza. Wysiadłam na niedużej stacji, blisko Instytutu, w którym pracowałam od kilku dni. Było mniej więcej godzinę po porannym szczycie, więc zarówno stacja jak i sąsiadujące z nią uliczki nie były specjalnie zatłoczone. Idąc musiałam uważać żeby nie wdepnć w wyschnięte już "pawie" — pozostałości z piątkowej nocy. Był poniedziałek, a od piątku nie padało. Tradycyjnie już w każdy piątek po pracy, Japończycy — głównie mężczyźni — spotykają się w barach i piją. Znikają wówczas różnice w hierarchii, statusie społecznym, zamożności. Podwładny może spokojnie klepać szefa po plecach, a nawet prosto z mostu wywalić mu wszystkie żale i pretensje nie obawiając się negatywnych tego następstw. * * * Patrząc teraz na pozostawione na podinstytutowym chodniku ślady po japońskich słabych głowach i wrażliwych żołądkach, przypominałam sobie fragmenty piątkowego wieczoru. — Zapraszamy panią dziś, zaraz po pracy, do baru — powiedział Profesor. — Musi pani poznać bardzo ważny japoński zwyczaj. Bar malutki, przytulny, z właścicielką ubraną w kolorowe kimono obsługującą gości osobiście, bardzo mi się spodobał. Profesor przedyskutował zamówienie z Doktorem. Ja nie wiedząc za bardzo o czym mówią, na wszelki wypadek wtrąciłam się zamawiając dla siebie zimną sake. — Ależ gorąca sake jest znacznie smaczniejsza — oburzył się Profesor. — Proszę spojrzeć, wszyscy piją gorącą. — Gorąca upija zbyt szybko — odrzekłam. — Skądże, to tylko wy, Amerykanie tak myślicie — zapewniał Doktor — proszę posłuchać Profesora. Dla Japończyków każdy biały to Amerykanin. — Nie jestem Amerykanką. Poza tym, obaj znakomicie wiecie, że ciepły alkohol natychmiast się wchłania... Profesor pił gorącą sake i przysuwał się do mnie coraz bardziej i coraz częściej wspominał coś na temat gładkości mojej skóry i koloru moich oczu. Powoli sączyłam sake, bardzo, bardzo lodowatą. — Co piszą na tej czarnej tablicy na stacji w Ueno? Wydaje mi się zresztą, że na niektórych innych stacjach też takie tablice widywałam — powiedziałam i spojrzałam pytająco na Doktora. — Nie wiem o czym mówisz — odparł zdziwiony. — No wiesz, na peronie jest budka dla zawiadowcy stacji, a na budce jest tablica, a na tej tablicy coś ciągle pisze kredą. - Chyba nie byłam zbyt trzeźwa — piłam już drugą miseczkę. — Naprawdę nie wiem — odrzekł. Przeniosłam wzrok na zagapionego w swój talerz Profesora. — Ale ty wiesz, panie Profesorze, o czym mówię? Byłam pewna, że wiedział. Spojrzał na Doktora i zaczął coś szybko mówić po japońsku, na co Doktor również po japońsku odpowiedział. Obaj patrząc mi w oczy rozłożyli ręce. — Likier śliwkowy dla Amerykanki — zawołał Profesor do przechodzącej kelnerki, po jakichś dodatkowych szeptach z Doktorem. — Nagacka nie może pić, ma słabą głowę — rzucił tłumacząc dlaczego nie zamówił również dla siedzącej naprzeciw mnie Akiko, dziewczyny, która formalnie opiekowała się mną w Instytucie. Podano mi zielony, gęsty trunek z równie zieloną renklodą w środku. Coś mnie tknęło. — Nie powinnam..? — Spytałam Akiko spojrzeniem. Dyskretnie pokręciła głową i rzuciła, — Zjedz śliwkę. Panowie byli niepocieszeni widząc, że nawet nie próbuję pić, a tylko obgryzam wielką, nasączoną alkoholem renklodę. — Trudno, stary — szepnął Doktor w profesorskie ucho — będziesz spał dzisiaj sam — i poklepał go współczująco po ramieniu. Od razu też zaczął mnie zabawiać. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że użył angielskiego… Piliśmy i zagryzaliśmy dziesiątkami egzotycznych smakołyków przynoszonych w określonej kolejności na maleńkich miseczkach. A to plasterek marynowanego korzenia łopianu, a to krążek smażonej mątwy, płatki wybarwionego na różowo imbiru, kawałeczek sashimi (surowy tuńczyk lub makrela). Nabrałam na widelec chrzanu. — Stop! Nie jedz! — wykrzyknęła na raz cała trójka. — Dlaczego? Przecież to chrzan — zdziwiłam się. — Nie jedz, to wasabi (czyt. łasabi)! — Nie potrafili wytłumaczyć w zdenewowaniu o co im chodzi, a ja już unosiłam widelec do ust. — Nie wytrzymasz, za ostre! — wyartykułował wreszcie Doktor. — My to jemy w Polsce — wsunęłam widelec do buzi. Zamarli patrząc na mnie wytrzeszczonymi oczami. Oczekiwali, że padnę i już nie wstanę. Przełknęłam i powiedziałam — — My to jemy w Polsce. Patrzyli zdumieni. Dla nich ciągle byłam Amerykanką. Dopiłam swoją zimną sake, a Profesor swoją gorącą. Odprowadzili mnie na dworzec i dosłownie wepchnęli w pijany tłum w kolejce do stacji Ueno, po czym pomaszerowali do następnego baru. Spojrzałam za nimi przez niedomknięte drzwi pociągu i zobaczyłam grupę ludzi powoli odsuwających się od przyzwoicie wyglądającego faceta, który najspokojniej w świecie zaczął uwalniać na peron całodzienny posiłek — plasterki łopianu i marynowany imbir, krążki mątwy, macki ośmiornicy, glona morskiego w occie i nawet coś co wyglądało jak zwykłe, włoskie spagetti. W Japonii jedzenie jest czynnością dość intymną, ale uwalnianie jego nadmiaru, szczególnie skąpanego w alkoholu, nie wydaje się być ani wstydliwe, ani źle widziane, nawet w bardzo publicznych miejscach. Stanęłam tyłem do drzwi i odetchnęłam przesyconym alkoholem powietrzem. Za dwadzieścia minut będę u siebie w Ueno. Za miesiąc wrócę do Illinois. Kiedyś może do Wrocławia. * * * Nasz lab w Instytucie był już otwarty. Obowiązekiem Akiko było przyjechać codziennie przed dziewiątą i wszystko przygotować. Nawet nie wiem co, poza czajnikiem i miseczkami na zieloną herbatę. W Japonii nie da się żyć bez zielonej herbaty, bez sake i bez meishi czyli wizytówki, którą zawsze i wszędzie należy mieć przy sobie. Chcąc wykazać się grzecznością zaproponowałam Akiko, że zrobię herbaty. I tak było to niemożliwe, bo skąd ja mogę umieć, ja Amerykanka. To tak jakby ona chciała ugotować mi bigosu. Akiko przygotowała herbatę i przysiadłyśmy z nadzieją, że Profesor nagle się tu nie pojawi. — Dziękuję za ostrzeżenie przed śliwkowym likierem — powiedziałam. — To damski likier — odrzekła. Nie zrozumiałam czy kobiety lubią go pić, czy też meżczyżni lubią by kobiety go piły. Japońskie wyjaśnienia często były dla mnie zbyt enigmatyczne. — Wiesz co Akiko, znów zwróciłam uwagę na tę czarną tablicę na budce zawiadowcy na stacji Ueno. Wiesz, o której mówię? — Nieee — pokręciła głową. — Rzadko bywam w Ueno. — Ale na innych stacjach też ją widywałam. Niemożliwe żebyś nigdy... — Naprawdę nie— przerwała mi. —Udaje – pomyślałam i zdecydowałam, że wracając dziś do domu zapytam jednego z facetów siedzących w budce i w końcu się dowiem i to z pierwszej ręki! Podziękowałam za herbatę i odetchnąwszy z ulgą, że nie zostałyśmy złapane na pogaduchach w czasie pracy, poszłam do swojego pokoju. Robota nudna i monotonna, bezmyślnie mierzyłam szkielet za szkieletem. W taki upał i przy tej wilgotności nic nie było w stanie mnie zaciekawić, nawet liczące sobie 10 tysięcy lat szczątki domniemanych przodków Japończyków, Jomonów. Chyba wolałabym oglądać robioną przez nich ceramikę, piękne, niemal nowoczesne w formie naczynia i przedziwne — od maleńkich po metrowe — figurki ludzkie, wyglądające raczej jak kosmici niż ludzie. Kupiłam sobie taką miniaturkę w sklepiku z antykami w Akicie. Niestety, nigdy nie upewniłam się czy to oryginał czy falsyfikat. Cena wydaje się świadczyć o podróbce — zapłaciłam tylko 10 dolarów. Z drugiej jednak strony, w Japonii nie szanuje się starych czy używanych rzeczy. Raczej wyrzuca się je niż sprzedaje, bo kto by kupił coś czym kto inny wzgardził. Dotyczy to nawet samochodów, nawet antyków. To dlatego niektóre polskie muzea zapchane wręcz są wspaniałościami sztuki japońskiej — w początkach wieku kiedy japońszczyzna była bardzo modna, kupowano tam antyki i dzieła sztuki za bezcen. Tak więc mój mały Jomon czy też podobizna kogoś kto odwiedzil wyspy Japońskie kilka tysięcy lat temu, może być autentykiem, kto wie... Dwunasta. Wreszcie pora lunchu i można odłożyć te starożytne kości na bok i wyciągnąć kupioną w maleńkim sklepiku po drodze do Instytutu, kanapkę. Zbiegłam na dół do labu gdzie spotykaliśmy się wszyscy w południe. Akiko zdążyła już przygotować zieloną herbatę i rozstawić na stole miseczki. Nikt nie jadł. Wszyscy czekali na Profesora. Wkroczył po chwili i postawił na stole swoje o-bento, tradycyjne japońskie pudełeczko z drugim śniadaniem. Zawinięte było w czerwoną szmatkę, może chusteczkę do nosa, tak, że wyglądało jak maleńki tobołek przygotowany do zawieszenia na kijku przed wymarszem w daleki świat. Ile razy patrzyłam jak Profesor rozpoczynał rytuał rozpakowywania go, tyle razy przypominałam sobie przygody Koziołka Matołka. Początkowo myślałam, że Profesor samotny, to i nie umie śniadania zapakować — nigdy nie wspominał rodziny. Później dowiedziałam się, że Japończyk z zasady nie mówi o rodzinie. Pracowałam z Profesorem przez miesiąc, nigdy ani od niego ani od jego współpracowników nie dowiedziałam się czy był żonaty. Natomiast to, że Akiko była samotna nie stanowiło tajemnicy. O niej można było mówić — była kobietą, miała gorszy status w pracy, no i była samotna... Nic gorszego w Japonii niż niezamężna i bezdzietna kobieta. No, może tylko bezdomny w Ueno Park. Wyjęłam swoją kanapkę z kawałka plastikowej folii. Doktor spojrzał z rozbawieniem i podał mi pałeczki. Spróbowałam ich użyć — bezskutecznie, i w końcu tak jak to w przypadku kanapki odpowiednie, wzięłam ją w rękę. — Czy wy tam w Ameryce zawsze jecie rękami, czy to polski obyczaj? — Spytał Profesor. — Hej, to jednak pamiętasz, że jestem z Polski? W całym świecie zachodnim kanapki je się rękami! Wszyscy zaczęli się śmiać. Okazało się, że mój lunch był czymś w rodzaju składanki z ryżu i glonów morskich — jedzenie palcami niedopuszczalne. Nawet nie próbowałam tłumaczyć się. Zmieniłam temat pytając czy ktoś mógłby mi powiedzieć jak dostać się do Shinjuku - umówiłam się tam z Masako, Japonką, którą poznałam w kolejce z Narity, tokijskiego międzynarodowego lotniska. Pomogła mi dostać się stamtąd do Instytutu kiedy przyjechałam do Tokio i musiałam od razu wprost z samolotu biec do pracy. Akiko powiedziała coś po japońsku do Profesora, który odpowiedziawszy jej również po japońsku, zwrócił się do mnie po angielsku. — Nagacka cię zawiezie, jest to najbardziej tłoczna i największa stacja w Tokio, mogłabyś mieć problemy ze znalezieniem właściwego wyjścia. Ucieszyłam się, podziemne Tokio wciąż jeszcze trochę mnie przerażało. — Bardzo dziękuję, Akiko, naprawdę jestem ci wdzięczna za pomoc. I znów powiedziała coś po japońsku do Profesora. — Nagacka mówi, że naprawdę nie musisz dziękować, jedzie i tak w tamtą stronę i chętnie pokaże ci stację w Shinjuku. Akiko uśmiechnęła się do mnie potwierdzająco. Przyzwyczaiłam się już do tego, że w obecności Profesora, prawie nigdy nie odzywała się bez zezwolenia i nigdy po angielsku. Wychowywała się w Niemczech Zachodnich i tam chodziła do amerykańskiej szkoły, więc jej angielski był bez zarzutu, jednak przy Profesorze mówiła do mnie po japońsku, a on usiłował tłumaczyć to na angielski. Ktoś rzucił coś na temat pracowitości Japończyków przeciwstawiając ich Amerykanom. W odpowiedzi na to spytałam o przyczyny samobójstw i ataków serca wśród mężczyzn w średnim wieku, w Japonii. Atmosfera zrobiła się zawiesista. Nie żebym chciała komuś dokuczyć, ale uważałam, że Amerykanie pracują znacznie ciężej od Japończyków — czego na pewno nie mogłam powiedzieć głośno, a definitywnie musiałam powiedzieć coś, po czym nie czuli by się tacy wspaniali. * * * Wyszłyśmy z pracy koło piątej, w godzinie szczytu. Tłok na wąskich chodnikach, jezdnie pełne szybko jadących samochodów. Żaden kierowca nawet nie zamierza zatrzymać się na czerwonym świetle. Przychodzi moment kiedy wreszcie chodnik na skrzyżowaniu nie mieści już setek czekających na przejście przez jezdnię ludzi. Wielka, zbita, prawie jednorodna masa blokuje drogę. Samochody zmuszone są żeby się zatrzymać. Szczęśliwie wyrzuciło nas na skraj tłumu — mogłyśmy iść o własnych siłach. Tuż koło nas powoli próbował zejść na jezdnię staruszeczek — malutki, chudziutki, pomarszczony jak bibułka. Mógł mieć z dziewięćdziesiąt lat, a może i więcej. W momencie kiedy już zrobił pierwszy niepewny krok na jezdni, stojący obok samochód ruszył, mimo wciąż zielonego dla pieszych światła i potrącił dziadunia, który upadł upuszczając laseczkę i zakupy. Kierowca otworzył drzwi i... zaczął wygrażać staruszkowi pięścią i wykrzykiwać z wykrzywioną jak u wściekłego buhaja twarzą. Wyskoczyłam przed dziadka, któremu bliżej stojąca Akiko pomagała się podnieść. — Ty chamie, jeszcze śmiesz krzyczeć na staruszka, którego omal nie przejechałeś?! Jest nasze zielone światło, gdzie się pakujesz ty ... synu! Zaraz wezwę policję! — Wrzeszczałam po angielsku. Nie wiem czy facet cokolwiek rozumiał, ale po słowie "policja" zatrzasnął drzwi i uciekł. Aż się we mnie gotowało. Nie wyobrażam sobie żeby coś takiego zdarzyło się w Ameryce. Rozejrzałam się wokół. Prócz Akiko i kłaniającego się i skonfundowanego staruszka nie było nikogo. — Jezusku! W Polsce stałby rozdyskutowany tłum, kierowca musiałby wysłuchać uwag, pouczeń i obelg, a staruszek mógłby nawet nie przeżyć tych wszystkich prób natychmiastowej pomocy od wychowanków kultury, w której starszych należy szanować — pomyślałam znów zaskoczona zachowaniem Japończyków. Nie powiedziałam do Akiko ani słowa na temat incydentu, ona do mnie też nic. Wyraźnie wstydziła się za mój brak opanowania. Szłyśmy obok siebie przygotowując się w milczeniu na gorsze, które miało za chwilę nastąpić. Nie zauważyłam kiedy tłum wepchnął nas do pociągu, na szczęście jak się póniej okazało właściwego — Akiko w przeciwieństwie do mnie miała wszystko pod kontrolą. Stanąwszy blisko wentylatora, starałam się nie przesunąć ani o milimetr. Za nic w świecie nie chciałam stracić możliwości wciągania w płuca czystego, chłodnego powietrza. Popychali, szarpali, kopali — i to niezgodnie z moimi wyobrażeniami i oczekiwaniami — bez przeprosin, bez cienia zażenowanego uśmiechu, bez choćby tego przepraszającego uniesienia ramion — a ja zaparta w podłogę powtarzałam w bezkierunku, do nie wiem kogo — "sumimasen, sumimasen" (przepraszam, przepraszam). Na jednej ze stacji jakaś kobieta w średnim wieku wpadła do wagonu jako pierwsza, roztrąciła wszystkich i opadła na właśnie zwalniające się miejsce, omal nie uniemożliwiając poprzedniemu użytkownikowi opuszczenie go. — Strasznie musi być zmęczona — pomyślałam. — Panie Yamaguchi, tutaj, tutaj! — Zaczęła nagle wołać w kierunku grubawego mężczyzny koło czterdziestki. Przepchnął się i usiadł, a ona wyraźnie szczęśliwa stanęła obok niego. Jechałam już około dwudziestu minut, przeżyłam kilka przystanków, a sumimasen nie usłyszałam ani razu. I nagle na jednej ze stacji ktoś głośno i wyraźnie powiedział excuse me z polskim, a może z rosyjskim akcentem. Odwróciłam się i zobaczyłam przepychającego się do wyjścia mężczyznę — taka zaróżowiona, swojska twarz. Było to jedyne "przepraszam", jakie w ciagu miesięcznego pobytu w Tokio usłyszałam w kolejce miejskiej. * * * Masako czekała na mnie w umówionym miejscu. Była z wujkiem, u którego zatrzymała się na czas konferencji, na którą przyjechała z Nagasaki. Wujek bardzo miły, nauczyciel angielskiego, zabrał nas na obiad do koszmarnie drogiej, hotelowej restauracji w podziemiach Shinjuku. Na wstępie już wyjaśnił, że jego siostrzenica ma dopiero 26 lat, jest mężatką i nie powinna bez męża spotykać się z nieznajomymi. — Wujku, przecież mówiłam ci, wierzę że ona przyniesie mi szczęście, poczułam to w momencie kiedy ją spotkałam — szepnęła do niego, ale na tyle głośno, że zrozumiałam. Nie miałam pojęcia o co chodzi. Póżniej w trakcie rozmowy okazało się, że od dawna bezskutecznie próbuje zajść w ciążę. Zdaje się, że miałam robić za boginię płodności. Wujek zabawiał nas opowieściami o swoich podróżach, o Japonii, wypytywał o Amerykę i Polskę. Niestety nie dopuścił do jakiejkolwiek nawet próby rozmowy między mną i siostrzenicą. - Masako, nie możnaby tego wujka gdzieś, no wiesz, żebyśmy wreszcie mogły pogadać? To przecież myśmy się zaprzyjaźniły - spytałam cichutko gdy brałyśmy dokładkę przy bufecie. — Nie — powiedziała — on jest starszy, jest mężczyzną i jest moim, tu w Tokio, opiekunem. Więcej już się z nią nie widziałam. Wujek nie miał czasu. Ale… Okazało się, że jednak coś tam siedzi we mnie nadprzyrodzonego — spełniłam pokładane we mnie nadzieje. Rok po naszym spotkaniu, kiedy już prawie zapomniałam o jej istnieniu, Masako przysłała mi zdjęcie właśnie urodzonej córeczki. * * * W pewnym sensie z ulgą przyjęłam koniec tego obiadu. Wujek zapłacił. — Jest bardzo bogaty — skomentowała siostrzenica kiedy odprowadzali mnie na dworzec. Wyprężył pierś i pokiwał głową potwierdzająco. Pierwszy raz byłam na tej stacji. Rozejrzałam się. Tuż przede mną stała... budka. A na budce tablica! Kilku umundurowanych mężczyzn siedziało w środku. Zapukałam. Widząc przez okienko białą kobietę, wszyscy zerwali się z krzeseł i podbiegli do drzwi. — Konnichiwa — pozdrowiłam ich — czy mogłabym się dowiedzieć co to jest ta tablica — wskazałam ręką w jej kierunku — to znaczy po co ona tu jest? I co jest na niej napisane? — Pytałam po angielsku. Chyba nie bardzo zrozumieli moje pytania. Spróbowałam raz jeszcze. Coś tam dyskutowali między sobą. W końcu wszyscy trzej rozłożyli ręce — nie rozumieli angielskiego. Odeszłam rozczarowana. Byłam w centrum miasta, godzina wczesna jeszcze, zdecydowałam się więc zadzwonić do Doroty. Przyjechała tu sześć lat temu po skończeniu japonistyki w Warszawie. Wyszła za mąż za Japończyka i została w Tokio. Nie znosiła Japonii, ale mąż nie chciał do Polski. Pracowała w dużym domu towarowym jako kulturalno-oświatowa. Czasem organizowała wyjście do teatru, do kina, a czasem po prostu rozcinała wielkie plansze z biletami, czy umiejętnie kryła się z faktem, że nie ma nic do roboty. Propagowała polską kulturę, która w Tokio przyjmowana była entuzjastycznie. Istniał nawet kurs polskich tańców ludowych prowadzony przez Amerykankę z Nowego Jorku. Szczególnie popularna jest tam muzyka polska — i to nie tylko Chopin. Kiedy pierwszego dnia po przyjedzie do Akity poszłam na spacer na tereny sportowe, "przeniosło" mnie nagle z powrotem do domu, na polskie imieniny. "Szła dzieweczka do laseczka" rozbrzmiewało z głośników pomagając japońskiej młodzieży kopać piłkę. Dorota siedziała w pracy, umówiłyśmy się więc, że zaraz do niej przyjadę. Tylko dwa przystanki zupełnie luźnym już o tej porze metrem. Nie znosiłam metra, było ciemne i ponure, zawsze dostawałam w nim ataku paniki. Czekała na mnie na dole przy wejściu, żebym się sama w tym molochu nie zgubiła. Pracowała na jakimś okropnie wysokim piętrze, więc wsiadłyśmy do windy. — Mam nadzieję, że mnie nie złapią — zaśmiała się jakby jazda windą stanowiła jakąś prowokację, bądź łamanie prawa. Na pierwszym piętrze wsiadł facet — garnitur, krawat, wszystko trochę przyciasne i przykrótkie, bardzo typowy osobnik męski na stanowisku. Zobaczywszy Dorotę zaczął na nią krzyczeć. Odpłaciła tym samym. — Co się stało? — spytałam chwilę po wygaśnięciu kłótni. — Nic specjalnego — odparła. — Pracownikom domu towarowego nie wolno używać wind ponieważ są one przeznaczone dla klientów. Raz już była o to awantura. — To co on w niej robił? — On jest facet i w dodatku mój przełożony. Właśnie mnie poinformował, że jak mnie jeszcze raz złapie, to przeniesie mnie do sprzedaży butów lub do sprzątania. — Co? Jakim cudem, przecież jesteś KO? — A takim, że w większości instytucji w Japonii nie masz kontraktu na stanowisko, po prostu pracujesz dla firmy i twój szef decyduje o tym co będziesz robić. Dziś możesz być dyrektorem a jutro dozorcą. — A co ludzie na to? Godzą się? — O nie, wielu się nie godzi. Przeważnie tego samego dnia wracając z pracy skaczą pod pociąg. Czasem dostają ataku serca. Właśnie wczoraj jeden z moich kolegów dowiedział się, że będzie portierem. Dzisiaj nie przyszedł, i nigdy już nie przyjdzie… Tu się nie wyrzuca ludzi z pracy, tu nie ma bezrobotnych — kontynuowała. — Firma zawsze może zapewnić "inne" stanowisko. Nie ma ludzi niepotrzebnych. Rozumiesz? Już chciałam skomentować, kiedy nagle dotarło do mnie, że ludzie w średnim wieku, pracujący, mający rodziny, plany na przyszłość i z grubsza zbalansowani hormonalnie, nie popełniają samobójstw ot tak sobie. Nie odezwałam się więc. — Wielu obcokrajowców żyjących tu — ciągnęła Dorota — uważa, że nie nam oceniać, że nie rozumiemy tej kultury — Japończycy są przyzwyczajeni do samobójstw i ataków serca, a Japonki lubią być traktowane jak niedorozwinięte dzieci. Jednym słowem wycofują się w swoich opiniach w bezpieczną sferę różnic międzykulturowych - to co dla nas w Polsce, USA czy Francji jest oburzajce, w Japonii jest po prostu egzotyczne — rozpalała się coraz bardziej. Nagle zamilkła i łzy pociekły jej po policzkach. — A co ja tyle pieprzę, lepiej chodźmy gdzieś na kawę, i tak im życia nie wrócę. Tuż obok domu towarowego, po przeciwnej stronie ulicy można było dostać kawę i ciastka. Po ohydnej, najgorszej chyba na świecie lurze amerykańskiej, kawa japońska wydawała mi się wspaniała. A ciastka jak z najlepszej polskiej cukierni, żeby jeszcze były choć trochę tańsze. Przy stoliku niedaleko nas siedział starszy pan z dziewczynką w mundurku szkolnym, białych skarpetkach, z kokardkami na związanych w kitki włosach. — Nie gap się tak — mruknęła Dorota. — To nie jest tatuś z córką. Panienka dorabia na kosmetyki i kino, bo rodzice dają jej za niskie kieszonkowe, a facet, jak większość Japończyków gustuje w uczennicach. To też taka japońska egzotyka — rzuciła sarkastycznie. * * * Musiałam wracać metrem. I znów podziemie, i te zupełnie obce, nieruchome twarze wokół. Białemu trudno tu automatycznie ocenić co kto myśli, kim kto jest, jakie ma zamiary, lubi, nie lubi. Nic nie wyczytasz z ich twarzy — brak mimiki i gruba skóra nie pozwalają dostrzec tych subtelnych zmian w ukrwieniu i napięciu mięśni, które u białej rasy tak łatwo zdradzają co dzieje się w naszych półkulach. Nagle usłyszałam znajomy odgłos — coś w rodzaju czkania. Spojrzałam - to facet koło mnie. W tym samym momencie, tuż za nim, kątem oka zarejestrowałam jakiś nagły ruch. — Wiewiórka? — przemknęło mi przez głowę. Usłyszałam krzyk — Stop!!! Don't!!! Sir, don't do it! Noooo!!! Trzech kolejarzy biegło krzycząc wzdłuż peronu, sygnalizując jednocześnie do pędem wjeżdżającego pociągu by się zatrzymał. Próbował. Zatrzymał się parę metrów za miejscem gdzie stałam. Nikt się nawet nie poruszył. Tylko kolejarze biegali między budką a pociągiem, zaglądali pod wagony, krzyczeli, telefonowali. Zbierało się ich więcej i więcej. Pociąg drgnął jakby miał zamiar się cofać i jednak pozostał w miejscu. Wewnątrz, pasażerowie przyklejali nosy do szyb nie rozumiejąc czemu zostali uwięzieni. Dopiero kilkanaście minut później wypuszczono ich na wolność. Teraz nasza kolej. Nie wiedziałam co robić. Za nic w świecie nie chciałam wejść do wagonu, który za chwilę ruszy. Pozostać? Przeraziłam się. Nie mogłam zostać! Nie mogłam być przy "tym", a innego połączenia nie miałam. Wsiadłam. Pociąg ruszył, a ja próbowałam wyobrazić sobie, że frunę... W domu siadłam przed telewizorem tępo patrząc w ekran. Wciąż próbowałam przekonać siebie samą, że nie jechałam tym pociągiem, że moje stopy… że ich tam nie było. Na ścianie za telewizorem pojawiły się dwa ogromne karaluchy. Nigdy takich dużych nie widziałam. Rzuciłam w nie kapciem, ale były szybsze. Po chwili pokazały się znowu. — Muszę zdjąć kapeć nie patrząc na nie, trzymać go w ręku i rzucić znienacka — planowałam. Kiedy podniosłam oczy już ich nie było. Ale oczywiście po dwóch czy trzech minutach pojawiły się znowu. — Rzucam — pomyślałam. Zniknęły. Powtórzyło się to kilka razy. Poczułam się idiotycznie. Wygrywały. * * * Rano rozpoczęło się od upału i wilgoci. Ciągnęłam się na stację jak zawsze przyglądając się bezdomnym. —To ci silniejsi, ci którzy przetrwali — myślałam. — To ci poza kulturą i egzotyką… Zatrzymałam się na moment, żeby przetrzeć twarz. Jakiś facet z teczką szedł wprost na mnie. Potrącił mnie mimo, że aleja była szeroka — jako kobieta powinnam była ustąpić mu z drogi. — Ty kutasie! — Wrzasnęłam wściekła na japońskie obyczaje. Odwrócił się i prychnął ze złością, mamrocząc coś tam po swojemu. Weszłam na peron a ponieważ nie było jeszcze pociągu, jak zawsze podeszłam do mojej budki. Na tablicy japońskie znaki zajmowały dwie linijki. W trzeciej napisane było: John Smith. KONIEC KSIĄŻKI