Podlejski Zygmunt - Z Mżawki Małej do nieba
Szczegóły |
Tytuł |
Podlejski Zygmunt - Z Mżawki Małej do nieba |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Podlejski Zygmunt - Z Mżawki Małej do nieba PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Podlejski Zygmunt - Z Mżawki Małej do nieba PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Podlejski Zygmunt - Z Mżawki Małej do nieba - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zygmunt Podlejski
Z Mżawki Małej do nieba
Wstęp Opowiadanie pt. "Z Mżawki Małej do nieba" napisał ksiądz Zygmunt
Podlejski - długoletni duszpasterz na Górnym Śląsku. Obecnie - proboszcz w
podwie- deńskiej parafii St. Johann w Austrii. Autor nawiązuje do swoich
polskich doświadczeń, tworząc literacki obraz miejscowości, której nie
znajdziemy na żadnej mapie świata a jednocześnie możliwej do zaistnienia
wszędzie. Na pewno - poza fikcyjnością nazwisk - Czytelnik tego uroczego
opowiada- nia będzie miał okazję do zetknięcia się z prawdą o najgłębszych
pokładach natury ludzkiej; przy czym opis ten jest daleki od różnego rodzaju
upięk- szeń i kosmetycznych upudrowań. Niewątpliwym ubarwieniem toku
opowiadania jest specyficzny, śląski regio- nalizm oraz typowe dla tej części
kraju poczucie humoru. To wszystko sprawia, że w połączeniu z równie dowcipnymi
ilustracjami Ja- na Plachy - mojego syna, który w ten sposób daje zewnętrzny
wyraz wielopo- koleniowej już przyjaźni z Autorem - książkę ks. Zygmunta
Podlejskiego czy- ta się lekko i przyjemnie. Nie przeszkadza to jednocześnie
poważnej zadumie nad codziennym trudem kapłana, uwikłanego w złożone sprawy
swoich wiernych, z którymi razem usiłuje znaleźć swoją oryginalną drogę do
nieba. Józef Placha Laski - 1997 I Ksiądz proboszcz Adam Bochenek
stał w welurowej piżamie przed oświetlonym lustrem, patrząc na swoje odbicie z
wyraźną dezaprobatą. Nie podobały mu się pryszcze na czole i jeszcze coś w
okolicy nosa, bo badawczo wodził pal- cem po twarzy. Przybliżył czoło do samego
lustra, dobierając się wskazują- cymi palcami do pryszczy. Wodą kolońską z
Gliwic zwilżył malutkie kratery po krostach, skrzywił się z bólu, wyciągnął
gwałtownie ręce do góry, zacis- kając pięści; przysiadł powoli i dotykając nosem
krawędzi fajansowego zlewu mruczał pod nosem sobie i muzom. Po chwili
wyprostował się i nieco łagod- niej potraktował swoje oblicze podwojone w
lustrze. Woda nieznacznie bulgo- tała, przelewając się przez rury; z pokoju
księdza wikarego dochodziły fale rozwydrzonych dźwięków. Ksiądz Bochenek
wiedział, że jego wikary źle znosi ciszę. Gdy z rana pojawia się na korytarzu
cienka smużka światła z drzwi wikarego, zaraz potem odzywa się radio i to tak
potężnie, że nawet w kance- larii trzeba zatykać uszy. Każdy w końcu ma prawo
witać nowy dzień po swo- jemu - myślał ksiądz Bochenek - wkładając nową żyletkę
do aparatu. Wola ka- żdego człowieka jest jego królestwem Bożym. Wikary też
człowiek! Ksiądz Bochenek uwielbiał ciszę o poranku. Lubił te pół godziny przed
lu- strem, kochał szmery domu budzącego się ze snu i dyskretne tykanie budzika,
tudzież charakterystyczny zgrzyt drzwi, którymi gospodyni z samego rana za-
wzięcie szarpała, wyładowując na nich wszystkie swoje uzasadnione i urojone
pretensje. Łaziła potem po podwórzu i gderała. Pogadywała do białego owcza- rka,
którego proboszcz nabył w przypływie litości. Owczarek był wtedy mały jak
kłębek wełny i strasznie trząsł się z zimna. Miał ksiądz Bochenek od dawna
ustaloną kolejność zajęć, której nie zmie- niał nawet podczas wakacji. Był
wrogiem improwizacji i stanu tymczasowego. Najpierw marudził kilka minut, potem
gimnastykował się dowolnie, następnie siadał na krawędzi wanny i czyścił buty;
wreszcie dobierał się do zębów; na samym końcu celebrował golenie. Podczas
golenia rozmyślał nad swoim stosun- kiem do Boga,żałował za popełnione grzechy i
błędy, konstruował wielkie i małe plany dotyczące remontu kościoła i odnowy
parafii, często przeskakiwał myślami w przeszłość. Bywało, że na gębie pokrytej
pianą mydlaną, pojawiał się ni stąd, ni zowąd uśmiech. Gdy ciśnienie
atmosferyczne było sprzyjające proboszczom, ksiądz Bochenek podśpiewywał w
łazience i stroił grymasy do lustra. Dobrze, że ich nie mogli widzieć
parafianie. Na pewno pomyśleliby sobie różne rzeczy o proboszczu i kiwaliby
głowami pełnymi nieładnych pomy- słów, choć sami najprawdopodobniej też stroili
grymasy i podśpiewywali. Szkoda natomiast, że nie mogli swojego proboszcza
oglądać na przykład w pi- żamie. Ksiądz Bochenek w piżamie wydawał się o wiele
bardziej ludzki, przy- stępny i bezpośredni. Trudno jednak w piżamie prowadzić
parafian z Mżawki Małej do Ojca Niebieskiego. Wrzaski i piski rozsadzały
drzwi z pokoju księdza wikarego, ale ksiądz Bochenek zdążył się już
przyzwyczaić. Doszedł nawet do takiej perfekcji, że spokojnie rozmyślał,
pogwizdywał albo modlił się przy akompaniamencie cze- goś, co niektórzy mają
odwagę nazywać muzyką. Właśnie naciągał podbródek, żeby wygolić solidnie jedno
z najtrudniejszych miejsc, kiedy myśl błyskawi- cznie uciekła do samych
początków jego proboszczowania. Wakacje spędził w Wiedniu. Kiedy pewnego
sierpniowego dnia wrócił, pro- boszcz z nieudawaną radością potrząsnął jego
prawicą, gratulując awansu. Proboszcz Brzesiński był duchową mieszanką
Natanaela i Filipa Nereusza. - Będzie ksiądz proboszczem - mówił z ożywieniem -
zobaczy ksiądz jak to jest. Odpowiedzialność panie tego i same kłopoty! Ksiądz
Bochenek przyjął wiadomość z uczuciami rzetelnie mieszanymi. Otwo- rzył
niebieską kopertę, dowiadując się urzędowo, że od pierwszego września ma objąć
parafię: Mżawkę Małą. Nie znał tego miejsca zupełnie. Kilka lat przedtem głosił
tam kazania dla młodzieży, ale niewiele zapamiętał, bo był listopad i wieczór
zaczynał się tuż po obiedzie. Nazajutrz pojechał do księdza biskupa. W
poczekalni wypełnionej nabożną, tudzież napiętą ciszą, spotkał starszego
księdza, który natarczywie mu się przyglądał. Ksiądz Bochenek przeczuwał, o
czym tamten rozmyślał. Dziwił się zapewne, że ta- kiemu Bochenkowi dali Mżawkę
Małą. Toć to niepoważny facet! Ksiądz Bochenek podziękował kurtuazyjnie za
życzenia, które nie zdołały wedrzeć się do serca. Zawisły i zwiędły na
marynarce. Biskup jowialnie witał księdza Bochenka, napominał po ojcowsku,
zachęcał do wytężonej pracy, wyliczał kilku poprzedników - proboszczów Mżawki
Małej, mówiąc o nich jako o wzorach niedoścignionych i świętych
niekanonizowanych. Sami święci, a tu nagle ksiądz Bochenek ze swymi pryszczami
na ciele i du- szy, i strachem przed odpowiedzialnością. Miał ksiądz Adam
wrażenie, że bi- skup myśli przez cały czas o czym innym, ale nie miał o to
żalu. Biskup ma poza piuską tyle ważkich spraw na głowie, że ksiądz Bochenek i
Mżawka Mała ledwo się tam mieszczą. Biskup przystawał momentami, patrząc bystro
na twarz nowego proboszcza, potem wracał do przerwanego monologu o obowiąz-
kach, zadaniach i godności proboszcza w ogóle i proboszcza Mżawki Małej w
szczególe. Ksiądz Adam słuchał z roztargnieniem i niejaką tremens
reverentialis. Ksiądz biskup kochał ten rodzaj tremy u swoich kapłanów i
wiernych. Była jego zdaniem oznaką pokory, ta zaś stanowiła fundament życia
religijnego i cnoty posłuszeństwa. Bez posłuszeństwa nie można w ogóle mówić o
uporządko- wanych stosunkach między władzą a personelem wykonawczym. Ksiądz
Bochenek pomyślał pokornie, że zawsze to zaszczyt pobyć u biskupa, pospacerować
po jego gabinecie, czuć się owianym jego troską. Odetchnął jednak swobodniej,
gdy opuszczał świątobliwe mury. Pogoda była wspaniała. Nazajutrz wsiadł do
czerwonego autobusu i pojechał do swojej parafii. Na samej granicy prosił Pana
Boga z głębi serca o łaskę wytrwania, o siły po- trzebne do realizowania
proboszczowskiego rzemiosła. Błagał Boga po cichu lecz intensywnie o to, żeby
nikt w Mżawce Małej nie stał się przez niego gorszy. To już uchodzi za sukces.
Modlił się nowy proboszcz za swoich przy- szłych parafian, a oni o tym pojęcia
nie mieli. Niektórzy siedzieli wygod- nie w dusznym ikarusie, kołysali się
przepisowo, o najrozmaitszych dobrych i niedobrych sprawach przemyśliwali, a
proboszcz za nich się modlił. Żal zrobiło się księdzu Bochenkowi mizernej
konduktorki. Była blada jak kreda, na twarzy rysowało się zmartwienie.
Uśmiechnął się do dziewczyny i natych- miast prosił Boga, aby na nią raczył
zwrócić szczególną uwagę. Dziewczyna z wdzięczności za dobry uśmiech
powiedziała mu, kiedy powinien wysiąść. Opuś- cił autobus przed imponującym
kościołem, prawdziwym gigantem jak na Mżawkę Małą i przed barem, otoczonym
szczelnie klasą robotniczą i inteligencją pracującą z kuflami złocistego piwa w
rękach. Poszedł do kościoła, usiadł w ostatniej ławce i zameldował Panu Bogu o
swoim przybyciu. Potem wspomniał o owieczkach spod baru, których krzyki i
zawodzenia docierały mimo zamknię- tych drzwi do kościoła. Być może w ten sposób
podświadomie przypominali Pa- nu Bogu o swym istnieniu i prosili o interwencję.
Skazani wyłącznie na sie- bie, nigdy nie wyzwolą się z atmosfery wycia, bełkotu,
krzyków i zapachu piwa pomieszanego z ostrym zapachem moczu. Ksiądz Adam
zaczął rozglądać się po kościele. Wnet zrobiło się żal księ- dzu Bochenkowi
samego siebie. Kościół był w tak beznadziejnym stanie, że nikt oprócz Pana
Jezusa nie miałby odwagi w nim zamieszkać. Ksiądz proboszcz przerwał swoje
reminiscencje, bo zaciął się do krwi w okolicy krtani, tam gdzie zawsze. Z
wieży kościelnej odezwały się dzwony. Towarzyszył im przeciągłym wyciem pies
Figaro, przywiązany do budy jak pro- boszcz do swojej parafii. II Ksiądz
Adam podszedł do okna i podziwiał bujne kształty wiekowego kaszta- nowca, który
sterczał miedzy kościołem a plebanią. Poprzez liście kołysane lekkim wiatrem
przebijały się migotliwie pierwsze promienie słońca. Istna feeria świateł i
cieni! Wśród drzew i liści kotłowało się od ptasich zalo- tów i intryg. Figaro
wyciągał przednie łapy i ziewał bezwstydnie, potem za- czął dygotać, wreszcie
uspokoił się i patrzył służalczo, tudzież miłościwie na swego pana, który stał
ciągle w oknie i gapił się na Boży świat. Był ksiądz Bochenek wrażliwy na
piękno przyrody i często zaczynał dzień od kró- tkiej jej lustracji i
kontemplacji. Bywało, że pogwizdywał pod nosem, zwła- szcza wtedy, gdy poprzez
kasztanowiec przebijało się słońce, co było zapo- wiedzią pięknej pogody,
chociaż z pogodą nigdy nie wiadomo, jak mawiał świętej pamięci dziadek. Tak
samo wyrażał się o kobietach i urzędzie finan- sowym. Jeśli filozof jest
entuzjastą prawdy, to dziadek księdza Bochenka był jednym z największych
filozofów naszej półkuli. Ksiądz Adam uśmiechnął się niewinnie i
bezinteresownie. Niewykluczone, że pomyślał o dziadku. Czę- sto o nim myślał i
coraz bardziej go podziwiał. Rozmowy z dziadkiem Hugonem stanowiły dlań
niewyczerpane źródło dociekań i zaskakujących wniosków. Babcia natomiast była
jego pierwszą katechetką. Miała ogromną Biblię, wy- daną u Karola Miarki w
Mikołowie z ilustracjami, które przyciągały jak mag- nes, niektóre z nich jeżyły
włosy na głowie. Siadała zwykle pod piecem, brała biblię na kolana, mały Adaś
siadał na podłodze i słuchał komentarza babci. A umiała babcia tak opowiadać,
że wszyscy inni, którzy się potem do tego zabierali, prezentowali się blado i
anemicznie. Razu pewnego babcia zagalopowała się. Zaczęła opowiadać o Zuzannie,
co kąpała się w potoku, w związku z czym pozbyła się chwilowo wszystkich szat i
sterczała w charakte- rze jędrnej pokusy wśród srebrzystych fal. Dwaj
podtatusiali erotomani za- częli się czaić i mieli tak zwane nieczyste myśli.
Babcia przerwała opowia- danie w najbardziej interesującym momencie, bo
przypomniała sobie o wnuku skulonym u jej stóp i mocno podekscytowanym.
Zamknęła Biblię i powiedziała kategorycznie, że kiedy indziej znowu sobie
poczytają, na razie trzeba od- nieść książkę do pokoju i zająć się obiadem. Adaś
zabrał książkę i poszedł do pokoju, gdzie zaczął gorączkowo szukać historii
Zuzanny, ale nie zna- lazł, bo się za bardzo denerwował. Przeczuwał, że to
historia nieprzyzwoita i postanowił się nią koniecznie zająć, gdy babcia będzie
w kościele lub na zakupach. Uśmiechnął się ksiądz Bochenek do kasztanowca,
do owczarka, do mleczów rozsianych wśród gęstej zieleni i po trochu do siebie.
Potem opadł lekko na zgrabnym klęczniku i próbował modlić się. Wtulił twarz w
dłonie, co miało pomóc w skupieniu, ale nie pomagało. Skupienie, to coś
bardziej wewnętrzne- go i nie da się go sprowokować chowaniem głowy lub
zamykaniem oczu. Na ścianie wisiał Pan Jezus wyrzeźbiony w drzewie w pozycji
przejmującej. Pró- bował ksiądz Adam formułować pobożne zdania, ale czuł, że
jakakolwiek dek- lamacja nawet najbardziej pobożna i kwiecista nie może nawet o
milimetr podnieść duszy ku Bogu. Milczał więc dłuższą chwilę, na koniec
poprosił Pa- na Jezusa, żeby zajął się łaskawie dzisiejszym dniem i pozwolił,
żeby ksiądz Bochenek uniknął rażących głupstw. Ksiądz Adam wiedział, o co
prosi. Znał się już kilkadziesiąt dobrych lat i miał powody, żeby sobie zbytnio
nie ufać. Miał już nieco doświadczenia. Wiedział, że prawie wszystko zależy od
Pana Boga. Ilekroć liczył na siebie, to przeliczył się. Powiedział wre- szcie
kilka słów o swoich najbliższych i przeżegnał się, startując w nowy dzień.
Krawiec, który szył ostatnią sutannę proboszczowi z Mżawki Małej, nie ża- łował
guzików. Dokładnie trzydzieści trzy. I one miały przypominać Mistrza, który w
wieku lat trzydziestu trzech umarł na krzyżu. Miał więc ksiądz Adam co zapinać.
Wystarczyło na całą drogę do kościoła. Wychodząc z plebanii za- trzymał się przy
schodkach i patrzył ucieszony na Figara, który wesoło ma- chał ogonem i robił to
szczerze. W ogóle było w nim coś takiego, czego na ogół nie było w ludziach.
Jakaś uczciwość, czystość i prostota. Coś takie- go, co w gatunku homo sapiens
spaskudził grzech pierworodny. Z okna księdza wikarego wyrywały się kaskady
chaotycznych dźwięków. Roz- nosiły się stereofonicznie po okolicy, zakłócając
Boży poranek i wieczny odpoczynek zmarłych parafian, spoczywających tuż za
probostwem. Zderzenie przyrody z cywilizacją daje coś takiego jak ślizg łopaty
po stłuczonej bu- telce. Liście kasztanowca drżały z przerażenia. Pod parkanem
świeży narcyz chwalił Pana. Ksiądz Bochenek zapinał kolejne guziki i patrzył
z troską na wieżę koś- cioła, z której odpadały cale płaty tynku. Kombinował,
jak najtaniej i naj- lepiej rzecz połatać. Łatać najtaniej i najlepiej pachnie
absurdem. Wie- dział, że przedtem trzeba połatać wiele innych spraw, aliści
uszczerbek ty- nku mocno rzucał się w oczy i robił proboszczowi fatalną reklamę.
Pomyślał ksiądz Bochenek, że dusze są ważne, ale wizytatorzy na ogół nie
zajmują się duszami. Nie spotkał jeszcze wizytatora, który byłby zatroskany o
dusze. Zajmują się skwapliwie budynkami, tynkami, parkanami, finansami,
binacjami, trinacjami, salkami, księgami, tudzież sprawozdaniami. I statystyką.
O du- szach mówią podejrzanie mało. Duszami powinien zajmować się proboszcz, jak
mu jeszcze trochę czasu zostanie i sił. Zapiął już ksiądz Bochenek ostatnie
guziki, myśląc raczej o nadgorliwości krawca niż o wieku Pana Jezusa. Przed
bramą kościoła stały kobiety pochylo- ne ku sobie. Deklamowały równocześnie. Nie
chodzi o to, żeby słuchać, cho- dzi o to, żeby mówić - pomyślał złośliwie ksiądz
proboszcz i dodał głośno: - Na wieki wieków! Kobiety spłoszyły się wyraźnie i
ruszyły do przedsionka, gdzie utkwiły pod gablotą parafialną, kontynuując
przerwany na chwilę duet. Ksiądz Boche- nek zwarł usta, bo jedna z żarówek w
gablocie wysiadła. Trzeba będzie po- wiedzieć kościelnemu, żeby wymienił, albo
najlepiej samemu wymienić. Zanim kościelny się ruszy, wysiądą trzy następne
żarówki. Spojrzał ksiądz Adam na potężnego Pana Jezusa, co wisiał na przeciwnej
ścianie i zawstydził się swoich myśli. O bliźnich trzeba zawsze ładnie i
ciepło. Z takim optymisty- cznym akcentem pchnął proboszcz wahadłowe drzwi i
usiadł w ostatniej ławce, żeby jeszcze raz pokłonić się Panu Jezusowi osobiście
obecnemu na ołtarzu. Czerwona lampa pulsowała jak serce. Z przedsionka
dochodził przytłumiony głos niewiast. Życie jest właściwie fajne, pomyślał
proboszcz Mżawki Małej, po czym ruszył w kierunku konfesjonału, gdzie miał
zamiar porozmyślać, cze- kając na penitentów. Zakładając fioletową stułę
pomyślał o miłosierdziu Bożym dokonującym się przez ludzi takich jak on.
Pomyślał o wielu świątobliwych duszach, którym nie dorósł do pięt. Pomyślał o
cudach, dokonujących się w ciszy, ciemności, przy pomocy szeptu i milczenia.
Pomyślał, że żadne ucho psychoanalityka ani żaden tapczan psychoterapeuty nie
zastąpią konfensjonału. Czuł się niegod- ny, często zażenowany, kiedy indziej
tak bardzo podniesiony na duchu, że spontanicznie dziękował Mistrzowi za łaskę
kapłaństwa. Święta Teresa z Avila miała ponoć powiedzieć, że lepszy
spowiednik rozsą- dny choć niekoniecznie święty, niż święty a głupi. Spowiednik
rozsądny to na pewno taki, który wie Kogo reprezentuje i wie kim sam jest!
Ksiądz Bo- chenek z miłością myślał o Jezusie, który mu pozwolił reprezentować
Boże miłosierdzie, jeszcze częściej o swoich klęskach, które czyniły go
pokornym i wyrozumiałym. Myślenie księdza Bochenka w zacisznym konfesjonale
zamie- niało się przeważnie w żarliwą modlitwę za siebie samego i tych, którzy
przez jego kapłańską posługę doznali lub doznają miłosierdzia Bożego. III
Ksiądz Bochenek lubił wyraźnie tę wczesną godzinę, kiedy w kościele pano- wał
jeszcze półmrok, w ławce zaś siedziała sędziwa Jonderkowa, która nie mogła spać
i pierwsza szturmowała bramy kościoła parafialnego, patrząc z wyraźną
dezaprobatą na kościelnego, przychodzącego na ogół punktualnie otwierać
kościół. Dla Jonderkowej przychodził zawsze za późno. Gdyby mogła,
przychodziłaby o północy i szeptała swój różaniec, ocierając od czasu do czasu
łzawiące oczy. Przy ołtarzu krzątał się już kościelny. Pan Wigor! Zachowywał
się dokład- nie tak, jak się nazywał. Było w jego ruchach i poczynaniach wiele
dynamitu i wyraźnie zarysowanej godności. Można było od pierwszego rzutu oka
zauwa- żyć, że kościelny, to nie byle chłop od kapusty lub ktoś, kto spodnie
nosi przypadkowo. Poprzez wąskie i zbyt małe okna wsączał się nowy dzień, zaró-
żowiony wesoło od strony wschodniej. Ksiądz Bochenek otwierał swój psał- terz,
żegnał się skromnie i zanurzał w modlitwę jak meloman w świat dźwię- ków pana
Mozarta. Kiedy profesor Starego Testamentu zachwycał się pięknem psalmów,
ksiądz Adam udawał, że też zachwyca się; nie rozumiał jednak nic a nic z tego
wszystkiego i nie dostrzegał żadnego powodu do zachwytu. Ot, takie sobie
pobożne zawodzenie ni to prozą ni to wierszem, momentami nieco szorstkie i
chropowate, kiedy indziej bardziej gładkie. W sumie nic szczególnego. Nie był
król Dawid tęgim poetą, choć na kobiety był łasy. Tak myślał kiedyś kleryk
Bochenek, bo był teologicznym embrionem, a i potem długo jeszcze nie
xyzdorastał do sensownego przeżywania psalmów. Dopiero, gdy życie mocno go po-
tarmosiło, gdy zetknął się z ludzkim cierpieniem, z umieraniem, z głupotą i
heroizmem; gdy zaczynał trochę rozumieć milczącego w tabernakulum Chrystusa i
szerzej spojrzał na spektakl zwany pospolicie życiem, zaczynał odkrywać całą
wielkość, całe piękno, całą głębię tej poezji. Odtąd czekał na każde spotkanie
z królem Dawidem jak zakochany chłopak na swoją dziewczynę. Po- chylony nad
psałterzem, uśmiechał się czasem z powodu nader trafnego okreś- lenia jakiego
użył autor, czasem cmokał z podziwu. Bywało, że wzruszony za- mykał książeczkę i
patrząc przed siebie wnikał w siebie, konstatując, że jest nędznikiem, malutkim
kombinatorem, który nie powinien głowy podnosić w kierunku nieba, chyba, że
załzawioną i rozczochraną od autentycznego żalu. Przeżywał w takich chwilach
znikomość ludzkiej egzystencji tak mocno, że ukradkiem ocierał łzy z oczu. Jak
sędziwa Jonderkowa! Czuł wtedy, jak mi- łość włazi weń wszystkimi porami, jak
staje się lepszy i szerszy. Kiedy in- dziej kiwał z aprobatą głową, bo słowa,
które czytał tak trafnie oddawały różne aspekty rzeczywistości, że jakiekolwiek
inne, choćby najbardziej kun- sztowne i poetyckie, traciły swoją moc i sens.
Do psalmów trzeba długo dojrzewać. Trzeba wiele przeżyć, przemyśleć, bar- dzo
kochać i mieć na sumieniu ciężar grzechu, żeby móc włączyć się w modli- twę
Dawida i uczynić ją swoją modlitwą. Ksiądz Bochenek wiedział o tym i próbował
przekazać swoją wiedzę innym. Widział jednak w ich oczach często tę samą
pustkę, z jaką przytakiwał ongiś swojemu profesorowi Starego Testa- mentu. Miał
jednak nadzieję, że jego słowa coś tam poruszą. Reszta należy do życia, którego
naczelnym reżyserem jest Pan Bóg. Takimi torami posuwała się myśl i modlitwa
proboszcza z Mżawki Małej. Drzwi wahadłowe drgnęły, potem rozchyliły się na
tyle, że pozwoliły prze- mknąć młodej kobiecie, która nieomal biegiem dobrnęła
do ostatniej ławki i poprawiając rozwichrzone włosy, próbowała Panu Bogu coś na
"dzień dobry" powiedzieć. Była to Zocha. Ksiądz Bochenek patrzył przez moment
na klęczącą kobietę, potem próbował wrócić do psalmów, ale jego myśl
poszybowała w zu- pełnie innym kierunku. Był niedługo w Mżawce Małej, kiedy
gospodyni, robiąc zdziwioną minę, po- wiedziała, że w kancelarii czekają młodzi
ludzie. Dziewczyna była rzeczywi- ście smarkata, ale wyjątkowo ładna. Miała na
policzku pieprzyk, który wa- bił. Chłopak był długi jak symfonia i miał
odstające uszy, które skrzętnie przykrywał długimi włosami. Chytrusek, pomyślał
proboszcz Bochenek i uśmie- chnął się ciepło wabiony pieprzykiem. Kiedy usiadł
za biurkiem, zamienił się w słuch. Młodzi milczeli dosyć długo, tak, że cisza
zaległa w kancela- rii zapraszała do drzemki. Wreszcie odezwał się chłopak: -
Chcemy się, proszę księdza proboszcza, pobrać! Proboszcz ocknął się i
powiedział, że zasadniczo Pan Bóg po to stworzył mężczyznę i niewiastę. Nie
widzi więc istotnej przeszkody, chyba że w szczegółach rzecz wygląda
podejrzanie lub fatalnie. Chłopak powiedział, że rzecz wygląda normalnie, tylko
są trochę młodzi i ojciec narzeczonej nie zgadza się na razie na ślub.
Twierdzi, że trzeba po- czekać aż nieco podrosną, wtedy ewentualnie się zobaczy.
Chłopak zaczął się wyraźnie denerwować. Pracował palcami, jakby robił na
drutach szalik lub pończochę. Wreszcie powiedział zdesperowany: - Jak się
ojciec nie zgodzi, to my, proszę księdza będziemy i tak żyć ze sobą. Bo my się
okrutnie kochamy, tak okrutnie, że nie możemy już dłużej czekać. Jak nam każą
czekać, to może być tragicznie! Ostatnie słowa powiedział tak jakoś, że
księdzu Bochenkowi zrobiło się wesoło. Zdusił jednak kpiący uśmiech i próbując
zachować powagę kapłańską, licującą z sytuacją i perspektywą tragedii, zapytał,
czego wobec tego od niego oczekują? Chłopak prosił, żeby ksiądz proboszcz
poszedł do ojca dziewczyny. Ojciec bardzo lubi kazania księdza proboszcza i w
ogóle ma o księdzu dobre mniema- nie. Autorytet - dodała cicho dziewczyna. Tak,
autorytet - przytaknął chło- pak. Więc niech ksiądz proboszcz idzie do rodziców
i wyklaruje im, żeby się zgodzili, a nie unieszczęśliwiali własne dziecko.
Zapomnieli, co to miłość, wykrzyknął chłopak z emfazą. Jedno ucho wylazło mu
spod włosów jak perys- kop. Ksiądz Bochenek wybrał się nazajutrz do ojca
tyrana i wyłuszczył od razu z czym przyszedł. Ojciec okazał się mądrym i
roztropnym człowiekiem. Wyło- żył swoje racje, z którymi proboszcz musiał się
bez zastrzeżeń zgodzić. Po- nieważ jednak obiecał młodym, że się za nimi wstawi,
uczynił to i osiągnął tyle, że rodzice dziewczyny byli skłonni pójść na
kompromis. Wszystko więc skończyło się jak w komediach pana Fredry. Teraz
była Zocha zagonioną mężatką, wstępującą przed pracą do kościoła i Pan Bóg
tylko wie, o czym z Nim deliberowała. Żyła ze swoim chłopakiem nie najlepiej.
Ojciec nigdy nie miał pretensji do proboszcza, że namówił go do przyspieszenia
ślubu córki, choć czasem wydawało się proboszczowi, że pan Zemanek smutno nań
spoziera. Smutek pana Zemanka był wyrazem doświadczenia i rozsądku. Wiedział
tak samo dobrze jak proboszcz, iż rzeczowe i logiczne argumenty dla zakochanych
smarkaczy nic nie znaczą. Rodzice i Kościół są właściwie bezradni wobec
niedojrzałych życiowo adeptów do małżeństwa. Rzu- cają przeważnie groch o
ścianę. Widzą jak na dłoni dalszy, niejako zapro- gramowany, smutny ciąg, ale
nigdy nie mogą być pewni, bo ostatecznie Pan Bóg kule nosi. Pocieszają się
więc, żywią nadzieję, modlą się i drżą. Bar- dzo często próbują potem ratować
tonący statek małżeński swoich dzieci, usuwać szkody i montować znośną
przyszłość. Bywa, że młodzi mają rację i potrafią to z biegiem lat
zademonstrować. Wtedy rodzice borykają się z niedobrym sumieniem i nieba
przychylają delik- wentom, czego ci na ogół nie pożądają. Każde małżeństwo jest
przygodą, ry- zykiem, szansą, zmaganiem się i nadzieją. Patrzył proboszcz na
kobietę z pieprzykiem i doszedł do wniosku, że w tej materii nie powinien nigdy
ingerować. Duet dwóch zakochanych jest ostatecz- nie tajemnicą i Bożym darem.
Westchnął do Pana Boga w intencji chłopca z wystającymi uszami i jego ładnej
Zochy. Pomyślał też o ich dziecku, które wnet po ślubie przyszło na świat i
rzuciło nieco świeżego światła na poś- piech, z jakim młodzi wskakiwali na
ślubny kobierzec. Niech im Pan Bóg bło- gosławi i niech nie roztrwonią kapitału
zakładowego, jaki w postaci młodo- ści od Pana otrzymali. Zocha poszła do
pracy. Drzwi wahały się teraz niemal bez przerwy. Przy- chodziła zwykła porcja
parafianek na ranną Mszę świętą. Ksiądz Bochenek po- pchnął drzwiczki
konfensjonału i ruszył sprężystym krokiem ku zakrystii. IV Zakrystia
urządzona była pierwszorzędnie. Całe umeblowanie dębowe, par- kiet lśniący,
pokryty kilka razy chemolakiem, łukowaty sufit, z którego zwisała modna lampa,
lustro dla personelu i inne drobiazgi, składające się na schludną i estetyczną
całość. Ksiądz Bochenek był wyraźnie dumny ze swej zakrystii, choć wiedział, że
głównym majstrem był doskonały stolarz, który wspólnie z proboszczem
zaprojektował a potem już bez proboszcza wykonał ca- łość. Proboszcz chodził z
koszyczkiem od ławki do ławki i w różnych intona- cjach wymyślał odpowiednie
podziękowanie. Nie, nie było ono zależne od ilo- ści sypanego do koszyczka
bilonu lub jego jakości. Nie podnosił też specja- lnie głosu, gdy na dnie
koszyczka miękko jak szybowiec lądował banknot Na- rodowego Banku Polskiego. Był
w pewnym stopniu estetą i nie lubił się po- wtarzać. Mówił więc: Bóg zapłać,
dziękuję, dziękuję ślicznie, dziękuję ład- nie, dziękuję bardzo, strasznie
dziękuję, niech Pan Bóg wam wynagrodzi, Bóg wam zapłać, Bóg ci zapłać dobry
człowieku, dziękuję za pamięć. Czasem uśmiechał się tylko wdzięcznie, co
parafianie przyjmowali zgodnie z przeznaczeniem. To był skromny wkład
proboszcza w powstanie nowej zakrys- tii. Tak więc majster, proboszcz i baza
materialna w postaci złotówek ofia- rnych parafian i tak zwanych wdowich groszy,
złożył się na piękną całość, z której najbardziej dumny był pan Wigor. Czuł się
pierwszym gospodarzem, za- rządcą i kimś w rodzaju zawiadowcy ruchu tutejszego
kościoła. W kącie szeptali dwaj ministranci. Gdy ksiądz ukazał się w
drzwiach, za- skandowali twardo: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Pan
Wigor przerwał na moment krzątaninę i pilnie słuchał recytacji chłopców. Potem
skinął z zadowoleniem głową. Tak powinno być! Wydał im jeszcze kilka pole- ceń,
pomagając sobie wskazującym palcem, po czym zajął się księdzem Bochen- kiem,
który podszedł tymczasem do kredensu i zaczął nakładać humerał, wpy- chając go
za kołnierz. Podobnie robi fryzjer, gdy zakłada klientom ochronną płachtę.
Pan Wigor był człowiekiem pedantycznym i prawie majestatycznie poruszał się;
robił to jednak ze względu na święte miejsce. Poza kościołem był bar- dziej
swobodny. Był zawsze nienagannie ubrany, koszula czyściutka, krawat bezbłędnie
utwierdzony, marynarka wyszczotkowana, buty lśniące jak lustro. Pan Wigor
chadzał krokiem, którym byłby zachwycony mistrz ceremonii z cza- sów studenckich
księdza Bochenka. Tamten łaził jak ktoś, kto kij bilardowy połknął i w
spodniach miał dodatkowy ciężar o konsystencji dżemu truskawko- wego. Miał pan
Wigor licznych synów i córki, co świadczy o tym, że jego na- zwisko było nomen
omen! Własne dzieci wychowywał surowo, kochając je jednak jak prawdziwy
patriarcha. Był pan Wigor świadom, że w tych zawiłych spra- wach zastępuje Ojca
Niebieskiego i dawał to wyraźnie do zrozumienia. Dzieci niekoniecznie
przyjmowały to do wiadomości. Poznawały wtedy gorzki smak ró- zgi i musiały
wysłuchiwać tasiemcowych napomnień, które bardziej nękały niż wspomniana
dyscyplina. Pan Wigor należał do tych kościelnych, którzy autentycznie i
głęboko wie- rzą w Pana Boga, stąd jego szacunek do miejsca i poczynań
związanych z przygotowaniem nabożeństw. Należał też do wyjątkowych rodaków,
którzy zega- rek noszą nie tylko po to, żeby od czasu do czasu stwierdzić, ile
się spóź- nili. No i uczciwy był tak dokumentnie, że można było na nim
bezwzględnie polegać, co jak wiadomo jest dzisiaj fenomenem na skalę
europejską. Ksiądz Bochenek zapytał pana Wigora o zdrowie! Usłyszał, że owszem,
lecz żona nie- co postękuje, ale miejmy nadzieję, że to tylko przeziębienie.
Poprzednikiem pana Wigora był niejaki Marek Wacławski, człowiek młody je- szcze,
przystojny, lecz stanowczo bardziej swobodny, traktujący Pana Boga jak kogoś,
kto winien się cieszyć, że Wacławski chce się z Nim zadawać. Miał trzech synów:
Mirosława, Bolesława i Leszka. Miał też własny domek i potrójne dochody: pełną
rentę powypadkową, pensję kościelnego, poza tym dłubał w drewnie. Tak więc
prosperował nieźle. Żonę miał tęgawą i chorobli- wą, choć pełną życia i wesołą.
Pewnego dnia żona Wacławskiego złapała bakcyla wyjazdu do Niemiec. Konie- cznie
zachodnich! Potem zaraził się Wacławski. Poczuli się nagle Niemcami. Wmawiali
Mirkowi, Bolkowi i Leszkowi, że w ich żyłach płynie krew Ottonów, Heinrichów i
Teutonów. Zaczęli nawoływać się dziwnym językiem i ustawiali konserwy z
niemieckim piwem na kredensie, jako jaskółki oczekiwanego dobro- bytu. I
samochód sobie kupią passat, i on nie będzie musiał pracować. Ona zaraz pójdzie
do takiego lazaretu, że wymienią co trzeba i będzie jak nowo- narodzona.
Wacławski powiedział kiedyś księdzu Bochenkowi, że złożył na komendzie papiery
na wyjazd stały do swojej ojczyzny. - Przecież pan się tutaj urodził, w Mżawce
Małej! I pana ojciec też. Dziadek również! Poza tym nazywa się pan Wacławski!
- Ale moi przodkowie byli Niemcami! - Jeśli się weźmie pod uwagę, że Adam był
ojcem wszystkich ludzi a Ewa ich matką, wtedy trudno nie dostrzec pokrewieństwa
wszystkich ludzi. Mógłby pan jednak na tej podstawie tak samo dobrze poczuć się
Portugalczykiem lub Norwegiem. Tak się złożyło, że poczuł się pan Niemcem.
Miłość jest irracjo- nalna, szalona i nieobliczalna! Wtedy Wacławski
opowiedział proboszczowi pewną historię, która zdarzyła się przed wojną na
przejściu granicznym, tam gdzie teraz jest jeszcze ten zabity deskami bunkier.
Tuż za polami Mżawki Małej sterczał po jednej stro- nie polski żołnierz po
drugiej niemiecki. Obserwowali się dłuższy czas, w końcu poczęstowali
papierosem i wyciągnęli do siebie ręce. Przedstawili się. Chłopak z Opola
powiedział: - Ich bin Horst Kowalsky. Na co chłopak z Siemianowic odparł: -
Tadeusz Schmidt jestem. Tak to już jest na Śląsku, proszę księdza proboszcza.
Nazwisko o narodo- wości nie świadczy. Ważne jest to, co człowiek ma w sercu.
Ksiądz Bochenek zadumał się wtedy. Pomyślał, że Górnoślązak to ktoś taki jak
Bask, Südtirolczyk, Alzadczyk, Lotaryngczyk czy mieszkaniec Rijeki, czyli
Fiume. Rzecz w tym, że politycy z grubsza dzielą teren Europy, nie wchodząc w
lokalne niuanse. Tak jest ze Śląskiem! Musisz być albo Polakiem albo Niemcem. A
ty akurat nie chcesz być ani jednym ani drugim. Chcesz być karlusem, pieronie!
Jest jeszcze tak, że w gruncie rzeczy jedni i drudzy odrębność Ślązaków uznają,
bo jedni i drudzy z ogromną nieufnością, rezerwą i koniecznie próbują z nich
zrobić Niemców lub Polaków. Dla jednych i dru- gich był Ślązak elementem
niepewnym, podejrzanym i nieprzylegającym. A ze strony Ślązaka? Ksiądz Bochenek
wyrósł na samym pograniczu, w żywiole śląs- kim. Przejął wiele z niemieckiego i
polskiego kręgu kulturowego. Powstał w ten sposób Ślązak dwujęzyczny, tkwiący
jedną nogą w Goethem, drugą w Mic- kiewiczu, który chyba podobne problemy
miewał, bo stał się polskim piewcą narodowym, ale swój poemat życia zaczął od
słów: "Litwo, ojczyzno moja...!" Gdyby to było możliwe, poprosiłby ksiądz
Bochenek, żeby mu Niemcy i Polacy dali święty spokój; żeby mu pozwolili być
Ślązakiem! A to brzmi dumnie! Strasznie szkoda, że ta nacja ginie. Ci, co
wybrali Bundesrepublikę robią ze swoich dzieci i wnuków Niemców, ci co
pozostali, zaczynają się rozwad- niać w żywiole polskim. Też zatracają swoją
śląską tożsamość. Młodzież i dzieci już nie "godają", co jest symptomem zaniku
pewnej ciekawej, dziel- nej, twórczej, pracowitej i specyficznej, wesołej
narodowości. Ksiądz Adam Bochenek dumny był z twórców śląskich, niezależnie od
tego, w jakim języku się produkowali. Lubił Szewczyka z Czuhowa i Bieńka z
Gliwic. Jeden pisał po polsku, drugi po niemiecku. Obaj jednak przeżywali te
same rozterki, problemy i obaj na pewno kochali ten skrawek świata między Nysą
a Mysłowicami. On też! Jest to bowiem ziemia jego ojców. Wzruszał się tak sa-
mo na dworcu w Duisburgu, gdy nagle usłyszał nerwowy głos kolejarza: - trzymaj
pieronie ten wagon, bo rozpieprzy reszta, jak wtedy gdy jego matka mówiła do
panienki na poczcie: - a wy mi tu nie róbcie żodnych vorschrieftów frelko!*
Na ścianach śląskich domów wisiały powiększone fotografie synów. W mundu- rach
pruskich. Bywało, że ozdobione medalami. Bo Ślązak dzielny był w boju, choć
często nie wiedział za co i kogo bije. Podczas pierwszej wojny świato- wej na
przykład bił Francuzów za to, że jakiś Serb zastrzelił arcyksięcia
austriackiego. Bywało, że ten sam syn ozdabiał izbę polskim i niemieckim
mundurem. Przed drugą wojną służył bowiem w polskiej piechocie w Szczakowej,
potem wdział mundur Wehrmachtu i był doskonałym Funkrem w Luftwaffe. Jak go
złapali Ame- rykanie, przywdział mundur Andersa, wrócił do domu z Włoszką, potem
wyje- chał do Bundesrepubliki, bo w domu nastały porządki nie do zniesienia. Nie
był ani Niemcem ani Polakiem. Był Ślązakiem, mielonym kołami historii, któ- ra
na ziemi śląskiej mieliła bez miłosierdzia i głupio. Można wyjechać na
kraniec świata. Pozostaje się tym, kim się jest: dziec- kiem familoków, haźlów
na dworze, napisów na ścianach, że Alois zolyci z Hildom**, sieni pachnących
kwaśną kapustą i karminadlami***, nieba zasnute- go dymem kominów, tramwajów
cudem trzymających się szyn, zaszczurzonych placów z chlewikami i spodnioków
dyndających na wietrze jak flaga, przeżar- tych moczem w kroku. I kościołów
rozśpiewanych, i Pon Bocek jakby bardziej przychylny i bliższy. Ziemio czarna,
zasmrodzona, przeryta, brzydka, ale moja - pomyślał ksiądz Bochenek i pociągnął
podejrzanie nosem. Robił tak zawsze, gdy się wzruszył. Jednym wprawnym
ruchem wrzucił na siebie ornat, potem wiązał w zamyśleniu wstążki w okolicy
żołądka. Pan Wigor ustawiał ministrantów, demonstrując łopatologicznie poprawne
składanie rąk. Przypomniał też, że przy ołtarzu się nie gada. Ksiądz Bochenek
patrzył pobłażliwie na poczynania kościelne- go, choć z wdzięcznością. Z
własnego doświadczenia wiedział, że zakrystia może i powinna być miejscem,
gdzie między innymi wychowuje się. Ślad minis- tranckiej służby pozostaje na
całe życie. Sam był ministrantem i wiele za- wdzięczał kościelnemu swojej
rodzinnej parafii. Wspominał go nieraz z głę- boką wdzięcznością. Teraz zaś
postanowił o nim pamiętać podczas Najświęt- szej Ofiary. V Pan Sprytny z
rodzimej parafii księdza Bochenka był wybitnym fachowcem i serce miał na
właściwym miejscu. Był dla proboszcza Pietruszki i wikarych żywą encyklopedią
rubryk kościelnych, nieodzowną pomocą w nagłych liturgi- cznych wypadkach i
potrafił zwłaszcza neoprezbiterów napoić odwagą i wiarą w siebie. Ministrantów
traktował jak rodzony ojciec, dzieląc się często śniadaniem i osobistymi
zmartwieniami. Dwa lub trzy razy w roku wypijał nieco więcej etanolu niż to
konieczne. Przychodził potem skruszony wielce do zakrystii i pytał co bardziej
wtajemniczonych ministrantów, czy pro- boszcz Pietruszka cokolwiek zauważył?!
Proboszcz był doświadczonym duszpasterzem, bo nigdy niczego nie zauważył. Znał
swojego kościelnego jak własną kieszeń i cenił go wielce, patrząc przez palce
na jego drobne ekscesy. Zdarzyło się księdzu Adamowi zawitać do rodzimej
parafii po świadectwo chrztu dla kogoś z rodziny. Sekretarka, pani Cofalikowa,
powiedziała mu wtedy, że pan Sprytny jest śmiertelnie chory. Ksiądz Bochenek
udał się pro- sto z kancelarii do domu pana Sprytnego. Pani Sprytna otworzyła
drzwi i skinęła głową w kierunku sypialni. Leżał biedak spocony i majaczył.
Przez chwilę poznał swojego byłego mini- stranta, który nigdy nie przypominał
Dominika Savio, i uśmiechnął się swoim dawnym, serdecznym, ojcowskim uśmiechem.
Dobrze Adam, żeś zawitał! Potem znowu zaczął majaczyć. Powiedział do księdza
Bochenka, żeby przygotował zielony ornat, stułę i manipularz, bo ksiądz emeryt
zaraz przyjdzie. Pój- dziesz z nim do ołtarza świętej Katarzyny. To ta z
połamanym kołem i książ- ką w ręku! Ksiądz Bochenek wycofał się po cichu,
tłumiąc łzy. Wiele panu Sprytnemu zawdzięczał. Tak wiele, że nigdy nie zdoła
się odwdzięczyć. Przypomniał so- bie o tak zwanej teorii spotkań, która
sugeruje, że życie człowieka to suma kontaktów. Istotną treścią życia, to
właśnie wszystko to, co po owych spot- kaniach zostało w nas. Są spotkania dobre
i złe! Pierwsze to kontakt dziec- ka z matką i ojcem. Na pewno z matką! Jeśli
kobieta, która jest naszą matką jest dobrym człowiekiem, to pierwsze nasze
spotkanie zaowocuje dobrem. Po- tem nastąpi cała litania spotkań, które będą nas
kształtować, my ze swojej strony będziemy współtworzyć innych. Gdy brakuje
spotkań, życie wewnętrzne zamiera, człowiek zieje pustką. Spotkanie z
człowiekiem może też nastąpić pośrednio, przy pomocy filmu, książki, obserwacji
czy listu. Najważniejsze i konieczne jest spotkanie człowieka z Bogiem, ową
przera- żającą tajemnicą, głębią nieskończoną, która jest źródłem dobra, prawdy
i piękna. Bez tego odnośnika, człowiek jest jak okręt bez kotwicy. Ksiądz
Bochenek ocknął się i podszedł do pani Sprytnej, długo przytrzymy- wał jej
kościste dłonie, potem poszedł do starego kościoła i załkał. Był to krzyk
modlitewny, w którym wymieszane były żal, wdzięczność, niemoc i opor- na zgoda z
wolą Bożą. To było tak dawno! Spojrzał teraz ksiądz Bochenek na zegarek jak
generał przed atakiem, od- czekał chwilę, potem dokładnie z biciem ściennego
zegara skinął na minis- trantów. Znali już ten charakterystyczny ruch ręki swego
proboszcza i bez- błędnie ruszyli przed siebie jak para doskonale zgranych koni
dorożkars- kich. Jeden z tych zatrzymał się w samych drzwiach, szarpnął z całej
siły linkę potrójnego dzwonka, który jak kiść dojrzałych winogron wisiał tuż
obok wejścia do zakrystii. Rozległ się krótki, metaliczny dźwięk, który to-
warzyszył księdzu Bochenkowi od wielu lat i od wielu też lat budził z bło- giej
drzemki siostrę zakonną, która siedziała skulona w pierwszej ławce i próbowała
zrazu rozmyślać o sprawach Bożych, potem jednak mdłe ciało brało górę i głowa
zacnej zakonnicy opadała w dół jak zwiędły tulipan. Na dźwięk dzwonka, głowa
staruszki wracała na swoje miejsce i znowu podejmowała obró- bkę spraw Bożych.
Ksiądz Bochenek zgiął kolana przed Panem Jezusem chwilowo w prowizorycz- nym
tabernakulum, przypominającym mały domek campingowy w stylu podhalańs- kim.
Prowizorka niektórym parafianom tak się podobała, że nie myśleli o czymś
okazalszym. Ksiądz Bochenek natomiast miał w tym miejscu zazwyczaj krótkie lecz
dotkliwe wyrzuty sumienia. Mieszkał sobie w końcu wcale przy- zwoicie w dwóch
obszernych pokojach, nie wspominając przedpokoju i łazien- ki, w której założył
nowe kafelki. Meble kupił nowoczesne, takie, co to le- piej nie ruszać i dywany
wzorzyste. W oknach wisiały firanki w lekki rzucik i zasłony w stylu
picassowskim. I lampy wisiały na suficie ręcznie klepane w miedzi. W sumie
siedziba wcale imponująca, chociaż nieporównywalna z sie- dzibą księdza biskupa.
Tam dopiero lśniło wszystko, błyszczało i radowało oko. Kiedyś wyraził się
ksiądz Bochenek z uznaniem o willi biskupa przed osobistym kapelanem
ekscelencji. Ten bacznie patrzył na wiejskiego proboszcza i nie wyczuwając w
jego uznaniu ironii, pouczył, że nie chodzi tutaj o przywiązanie do dóbr
materialnych, lecz o prestiż urzędu biskupiego, jego godność. Ksiądz Boche- nek
kiwał skwapliwie głową, że zrozumiał, ale tak naprawdę to nie zrozu- miał!
Przypomniał sobie miejsce urodzenia Pana Jezusa i Jego mieszkanie w Nazarecie,
potem kompletny brak stałego zameldowania. A prestiż miał jak nikt, o godności
nie wspominając. Zawsze, gdy przyklękał przed prowizorycznym tabernakulum w
swoim koście- le, myśli takie go nachodziły i postanawiał w najbliższym czasie
zbudować dla Pana Jezusa takie tabernakulum, że nawet siedziba księdza biskupa
wyda się przy nim mizerna jak przedwojenne familoki. Odwrócił się ksiądz pro-
boszcz ruchem nieco gwałtownym od Pana Jezusa i pochylił, żeby pocałować
ołtarz, wysunięty mocno ku wiernym. Sobór Watykański II zalecił walenie ba- rier
wyrosłych na przestrzeni wieków między ludem Bożym a ołtarzem. Spojrzał na
kościół i jednym wprawnym rzutem oka skonstatował, że wszyscy są na swoim
miejscu z wyjątkiem starej Bombikowej, którą ponoć pogotowie odwiozło
przedwczoraj do szpitala dla nerwowo chorych. Stara Bombikowa była tam już
wiele razy i zawsze wracała pełna werwy, aż do następnego razu, bo znowu głośno
psioczyła na komunistów. Kiedyś spotka- ła w szpitalu Noconiową z ulicy
Wyspiańskiego. Gdy wróciła, chwaliła się, że ona i Noconiowa leżały na tej
samej sali, ale ona, Bombikowa, była tam z powodów politycznych. Trzeba będzie
pomodlić się za Bombikową, pomyślał proboszcz. Nie miała wprawdzie wszystkich w
domu, ale miała w gruncie rzeczy dobre serce i w do- mu Bożym zachowywała się
bez zarzutu. Pomyślał ksiądz Bochenek, że Bombiko- wa będzie miała na pewno
mniej komplikacji z osiągnięciem królestwa niebie- skiego niż on, proboszcz
Mżawki Małej, człowiek wybrany i sterczący na świeczniku jak Szymon Słupnik na
swoim słupie. Kto nigdy nie sterczał na świeczniku nie ma pojęcia, ile to
kosztuje i jaki strach takiego ogarnia z powodu odpowiedzialności. Człowiek na
świeczniku musi palić się jasnym pło- mieniem i porywać za sobą innych.
Tymczasem kopci często i niewielu porywa. Ba, sam drepcze w miejscu jak muł
przy kieracie. Stanął ksiądz Bochenek na ambonce, patrzył przez chwilę na
swoich parafian i poczuł się taki mały i niegodny, że miał ochotę uciec. Jan
Vianney uciekał kilka razy z Ars. Za- wsze wracał. Dezercja w sprawach Bożych
jest chyba czymś najgorszym, co ka- płana może spotkać! W imię Ojca i Syna i
Ducha świętego, rozpoczął proboszcz nabożeństwo. Z ławek doszło go słabe: Amen.
Ksiądz Bochenek zapewnił zgromadzonych para- fian, że Pan jest z nami. Przyjęli
jego zapewnienie bez szczególnego zdzi- wienia. Wreszcie zajrzał do porządku
nabożeństw i przeczytał intencję msza- lną. Msza święta za świętej pamięci
Antoniego Grzybka w pierwszą rocznicę śmierci. To już rok, pomyślał
proboszcz i podrapał się wskazującym palcem po poty- licy. Jego twarz wyrażała
zaskoczenie i odrobinę paniki. Znał Grzybka do- skonale. Antek pomagał wydatnie
przy remoncie kościoła, choć pod koniec ra- czej symbolicznie, bo niedomagał.
Reumatyzm wichrował go straszliwie. Przedtem był zawsze, gdy trzeba było
zaskoczyć, a to u Pana Boga ma kolosa- lne znaczenie. U proboszcza również!
Siedzi sobie teraz Antek Grzybek u Ojca Niebieskiego i patrzy na zebra- nych z
okazji jego rocznicy śmierci, albo też nie. Jest może tak zaabsorbo- wany
szczęściem wiecznym, że poczynania jego rodziny przestały go zupełnie
interesować. Według tego, co Antek robił przy kościele, powinien zażywać
szczęśliwości wiecznej. Aliści, nie wiadomo dokładnie, co Antek robił poza
kościołem. Może cierpi w czyśćcu męki niewysłowione i z wdzięcznością ogro- mną
spoziera w stronę zgromadzonych na Mszy świętej, która wreszcie pozwoli zamknąć
jego rachunki z Bogiem i pozwoli jego skołatanej duszy odpocząć na rajskich
pastwiskach. Nie wiadomo! Pan Bóg tylko zna dokładnie dzieje Antka Grzybka i
tylko On jest kompetentnym sędzią. Przypomniał sobie nagle proboszcz syna
zmarłego, który był jednym z naj- tęższych moczymordów w parafii, choć serce
odziedziczył po Antku. Alojzy Grzybek był znakomitym fachowcem w kamieniu, zbyt
często jednak spłukiwał pył, jaki mu się gromadził w gardle i robił to zbyt
gruntownie. Gryzło coś mistrza Alojzego, bo jak solidnie spłukał pył, wtedy
szedł nieomylnie pod krzyż Pana Jezusa, co stał przed wejściem na stary
cmentarz. Śpiewał tam i wykłócał się z Bogiem. Bywało, że groził Panu Jezusowi,
zaraz potem jednak padał na kolana i rzewnie płakał. Po takim oczyszczeniu
wracał do domu, spał dobrych kilka godzin, wreszcie zabierał się do uczciwej
roboty. Wsty- dził się swego upadku, dlatego milczał ponuro i przemyśliwał. Za
kilka dni scenariusz powtarzał się. Pan Jezus jednak nie tracił cierpliwości.
Spoglą- dał ze swego krzyża miłosiernie na biednego pijaczynę i kochał go w
dalszym ciągu, czego niektórzy zacni parafianie zrozumieć nie mogli. Proboszcz
pró- bował nie potępiać Alojzego Grzybka, skoro Mistrz tego nie robił, czasem
jednak przychodziła ochota, żeby grzmotnąć zapijaczonego Grzybka w zapija- czoną
gębę! Stał teraz Alojzy pod chórem w samym kącie jak ewangeliczny celnik i
oczu nie śmiał wznieść ku niebu. Na pewno czuł na sobie wzrok swego o