Zygmunt Podlejski Z Mżawki Małej do nieba Wstęp Opowiadanie pt. "Z Mżawki Małej do nieba" napisał ksiądz Zygmunt Podlejski - długoletni duszpasterz na Górnym Śląsku. Obecnie - proboszcz w podwie- deńskiej parafii St. Johann w Austrii. Autor nawiązuje do swoich polskich doświadczeń, tworząc literacki obraz miejscowości, której nie znajdziemy na żadnej mapie świata a jednocześnie możliwej do zaistnienia wszędzie. Na pewno - poza fikcyjnością nazwisk - Czytelnik tego uroczego opowiada- nia będzie miał okazję do zetknięcia się z prawdą o najgłębszych pokładach natury ludzkiej; przy czym opis ten jest daleki od różnego rodzaju upięk- szeń i kosmetycznych upudrowań. Niewątpliwym ubarwieniem toku opowiadania jest specyficzny, śląski regio- nalizm oraz typowe dla tej części kraju poczucie humoru. To wszystko sprawia, że w połączeniu z równie dowcipnymi ilustracjami Ja- na Plachy - mojego syna, który w ten sposób daje zewnętrzny wyraz wielopo- koleniowej już przyjaźni z Autorem - książkę ks. Zygmunta Podlejskiego czy- ta się lekko i przyjemnie. Nie przeszkadza to jednocześnie poważnej zadumie nad codziennym trudem kapłana, uwikłanego w złożone sprawy swoich wiernych, z którymi razem usiłuje znaleźć swoją oryginalną drogę do nieba. Józef Placha Laski - 1997 I Ksiądz proboszcz Adam Bochenek stał w welurowej piżamie przed oświetlonym lustrem, patrząc na swoje odbicie z wyraźną dezaprobatą. Nie podobały mu się pryszcze na czole i jeszcze coś w okolicy nosa, bo badawczo wodził pal- cem po twarzy. Przybliżył czoło do samego lustra, dobierając się wskazują- cymi palcami do pryszczy. Wodą kolońską z Gliwic zwilżył malutkie kratery po krostach, skrzywił się z bólu, wyciągnął gwałtownie ręce do góry, zacis- kając pięści; przysiadł powoli i dotykając nosem krawędzi fajansowego zlewu mruczał pod nosem sobie i muzom. Po chwili wyprostował się i nieco łagod- niej potraktował swoje oblicze podwojone w lustrze. Woda nieznacznie bulgo- tała, przelewając się przez rury; z pokoju księdza wikarego dochodziły fale rozwydrzonych dźwięków. Ksiądz Bochenek wiedział, że jego wikary źle znosi ciszę. Gdy z rana pojawia się na korytarzu cienka smużka światła z drzwi wikarego, zaraz potem odzywa się radio i to tak potężnie, że nawet w kance- larii trzeba zatykać uszy. Każdy w końcu ma prawo witać nowy dzień po swo- jemu - myślał ksiądz Bochenek - wkładając nową żyletkę do aparatu. Wola ka- żdego człowieka jest jego królestwem Bożym. Wikary też człowiek! Ksiądz Bochenek uwielbiał ciszę o poranku. Lubił te pół godziny przed lu- strem, kochał szmery domu budzącego się ze snu i dyskretne tykanie budzika, tudzież charakterystyczny zgrzyt drzwi, którymi gospodyni z samego rana za- wzięcie szarpała, wyładowując na nich wszystkie swoje uzasadnione i urojone pretensje. Łaziła potem po podwórzu i gderała. Pogadywała do białego owcza- rka, którego proboszcz nabył w przypływie litości. Owczarek był wtedy mały jak kłębek wełny i strasznie trząsł się z zimna. Miał ksiądz Bochenek od dawna ustaloną kolejność zajęć, której nie zmie- niał nawet podczas wakacji. Był wrogiem improwizacji i stanu tymczasowego. Najpierw marudził kilka minut, potem gimnastykował się dowolnie, następnie siadał na krawędzi wanny i czyścił buty; wreszcie dobierał się do zębów; na samym końcu celebrował golenie. Podczas golenia rozmyślał nad swoim stosun- kiem do Boga,żałował za popełnione grzechy i błędy, konstruował wielkie i małe plany dotyczące remontu kościoła i odnowy parafii, często przeskakiwał myślami w przeszłość. Bywało, że na gębie pokrytej pianą mydlaną, pojawiał się ni stąd, ni zowąd uśmiech. Gdy ciśnienie atmosferyczne było sprzyjające proboszczom, ksiądz Bochenek podśpiewywał w łazience i stroił grymasy do lustra. Dobrze, że ich nie mogli widzieć parafianie. Na pewno pomyśleliby sobie różne rzeczy o proboszczu i kiwaliby głowami pełnymi nieładnych pomy- słów, choć sami najprawdopodobniej też stroili grymasy i podśpiewywali. Szkoda natomiast, że nie mogli swojego proboszcza oglądać na przykład w pi- żamie. Ksiądz Bochenek w piżamie wydawał się o wiele bardziej ludzki, przy- stępny i bezpośredni. Trudno jednak w piżamie prowadzić parafian z Mżawki Małej do Ojca Niebieskiego. Wrzaski i piski rozsadzały drzwi z pokoju księdza wikarego, ale ksiądz Bochenek zdążył się już przyzwyczaić. Doszedł nawet do takiej perfekcji, że spokojnie rozmyślał, pogwizdywał albo modlił się przy akompaniamencie cze- goś, co niektórzy mają odwagę nazywać muzyką. Właśnie naciągał podbródek, żeby wygolić solidnie jedno z najtrudniejszych miejsc, kiedy myśl błyskawi- cznie uciekła do samych początków jego proboszczowania. Wakacje spędził w Wiedniu. Kiedy pewnego sierpniowego dnia wrócił, pro- boszcz z nieudawaną radością potrząsnął jego prawicą, gratulując awansu. Proboszcz Brzesiński był duchową mieszanką Natanaela i Filipa Nereusza. - Będzie ksiądz proboszczem - mówił z ożywieniem - zobaczy ksiądz jak to jest. Odpowiedzialność panie tego i same kłopoty! Ksiądz Bochenek przyjął wiadomość z uczuciami rzetelnie mieszanymi. Otwo- rzył niebieską kopertę, dowiadując się urzędowo, że od pierwszego września ma objąć parafię: Mżawkę Małą. Nie znał tego miejsca zupełnie. Kilka lat przedtem głosił tam kazania dla młodzieży, ale niewiele zapamiętał, bo był listopad i wieczór zaczynał się tuż po obiedzie. Nazajutrz pojechał do księdza biskupa. W poczekalni wypełnionej nabożną, tudzież napiętą ciszą, spotkał starszego księdza, który natarczywie mu się przyglądał. Ksiądz Bochenek przeczuwał, o czym tamten rozmyślał. Dziwił się zapewne, że ta- kiemu Bochenkowi dali Mżawkę Małą. Toć to niepoważny facet! Ksiądz Bochenek podziękował kurtuazyjnie za życzenia, które nie zdołały wedrzeć się do serca. Zawisły i zwiędły na marynarce. Biskup jowialnie witał księdza Bochenka, napominał po ojcowsku, zachęcał do wytężonej pracy, wyliczał kilku poprzedników - proboszczów Mżawki Małej, mówiąc o nich jako o wzorach niedoścignionych i świętych niekanonizowanych. Sami święci, a tu nagle ksiądz Bochenek ze swymi pryszczami na ciele i du- szy, i strachem przed odpowiedzialnością. Miał ksiądz Adam wrażenie, że bi- skup myśli przez cały czas o czym innym, ale nie miał o to żalu. Biskup ma poza piuską tyle ważkich spraw na głowie, że ksiądz Bochenek i Mżawka Mała ledwo się tam mieszczą. Biskup przystawał momentami, patrząc bystro na twarz nowego proboszcza, potem wracał do przerwanego monologu o obowiąz- kach, zadaniach i godności proboszcza w ogóle i proboszcza Mżawki Małej w szczególe. Ksiądz Adam słuchał z roztargnieniem i niejaką tremens reverentialis. Ksiądz biskup kochał ten rodzaj tremy u swoich kapłanów i wiernych. Była jego zdaniem oznaką pokory, ta zaś stanowiła fundament życia religijnego i cnoty posłuszeństwa. Bez posłuszeństwa nie można w ogóle mówić o uporządko- wanych stosunkach między władzą a personelem wykonawczym. Ksiądz Bochenek pomyślał pokornie, że zawsze to zaszczyt pobyć u biskupa, pospacerować po jego gabinecie, czuć się owianym jego troską. Odetchnął jednak swobodniej, gdy opuszczał świątobliwe mury. Pogoda była wspaniała. Nazajutrz wsiadł do czerwonego autobusu i pojechał do swojej parafii. Na samej granicy prosił Pana Boga z głębi serca o łaskę wytrwania, o siły po- trzebne do realizowania proboszczowskiego rzemiosła. Błagał Boga po cichu lecz intensywnie o to, żeby nikt w Mżawce Małej nie stał się przez niego gorszy. To już uchodzi za sukces. Modlił się nowy proboszcz za swoich przy- szłych parafian, a oni o tym pojęcia nie mieli. Niektórzy siedzieli wygod- nie w dusznym ikarusie, kołysali się przepisowo, o najrozmaitszych dobrych i niedobrych sprawach przemyśliwali, a proboszcz za nich się modlił. Żal zrobiło się księdzu Bochenkowi mizernej konduktorki. Była blada jak kreda, na twarzy rysowało się zmartwienie. Uśmiechnął się do dziewczyny i natych- miast prosił Boga, aby na nią raczył zwrócić szczególną uwagę. Dziewczyna z wdzięczności za dobry uśmiech powiedziała mu, kiedy powinien wysiąść. Opuś- cił autobus przed imponującym kościołem, prawdziwym gigantem jak na Mżawkę Małą i przed barem, otoczonym szczelnie klasą robotniczą i inteligencją pracującą z kuflami złocistego piwa w rękach. Poszedł do kościoła, usiadł w ostatniej ławce i zameldował Panu Bogu o swoim przybyciu. Potem wspomniał o owieczkach spod baru, których krzyki i zawodzenia docierały mimo zamknię- tych drzwi do kościoła. Być może w ten sposób podświadomie przypominali Pa- nu Bogu o swym istnieniu i prosili o interwencję. Skazani wyłącznie na sie- bie, nigdy nie wyzwolą się z atmosfery wycia, bełkotu, krzyków i zapachu piwa pomieszanego z ostrym zapachem moczu. Ksiądz Adam zaczął rozglądać się po kościele. Wnet zrobiło się żal księ- dzu Bochenkowi samego siebie. Kościół był w tak beznadziejnym stanie, że nikt oprócz Pana Jezusa nie miałby odwagi w nim zamieszkać. Ksiądz proboszcz przerwał swoje reminiscencje, bo zaciął się do krwi w okolicy krtani, tam gdzie zawsze. Z wieży kościelnej odezwały się dzwony. Towarzyszył im przeciągłym wyciem pies Figaro, przywiązany do budy jak pro- boszcz do swojej parafii. II Ksiądz Adam podszedł do okna i podziwiał bujne kształty wiekowego kaszta- nowca, który sterczał miedzy kościołem a plebanią. Poprzez liście kołysane lekkim wiatrem przebijały się migotliwie pierwsze promienie słońca. Istna feeria świateł i cieni! Wśród drzew i liści kotłowało się od ptasich zalo- tów i intryg. Figaro wyciągał przednie łapy i ziewał bezwstydnie, potem za- czął dygotać, wreszcie uspokoił się i patrzył służalczo, tudzież miłościwie na swego pana, który stał ciągle w oknie i gapił się na Boży świat. Był ksiądz Bochenek wrażliwy na piękno przyrody i często zaczynał dzień od kró- tkiej jej lustracji i kontemplacji. Bywało, że pogwizdywał pod nosem, zwła- szcza wtedy, gdy poprzez kasztanowiec przebijało się słońce, co było zapo- wiedzią pięknej pogody, chociaż z pogodą nigdy nie wiadomo, jak mawiał świętej pamięci dziadek. Tak samo wyrażał się o kobietach i urzędzie finan- sowym. Jeśli filozof jest entuzjastą prawdy, to dziadek księdza Bochenka był jednym z największych filozofów naszej półkuli. Ksiądz Adam uśmiechnął się niewinnie i bezinteresownie. Niewykluczone, że pomyślał o dziadku. Czę- sto o nim myślał i coraz bardziej go podziwiał. Rozmowy z dziadkiem Hugonem stanowiły dlań niewyczerpane źródło dociekań i zaskakujących wniosków. Babcia natomiast była jego pierwszą katechetką. Miała ogromną Biblię, wy- daną u Karola Miarki w Mikołowie z ilustracjami, które przyciągały jak mag- nes, niektóre z nich jeżyły włosy na głowie. Siadała zwykle pod piecem, brała biblię na kolana, mały Adaś siadał na podłodze i słuchał komentarza babci. A umiała babcia tak opowiadać, że wszyscy inni, którzy się potem do tego zabierali, prezentowali się blado i anemicznie. Razu pewnego babcia zagalopowała się. Zaczęła opowiadać o Zuzannie, co kąpała się w potoku, w związku z czym pozbyła się chwilowo wszystkich szat i sterczała w charakte- rze jędrnej pokusy wśród srebrzystych fal. Dwaj podtatusiali erotomani za- częli się czaić i mieli tak zwane nieczyste myśli. Babcia przerwała opowia- danie w najbardziej interesującym momencie, bo przypomniała sobie o wnuku skulonym u jej stóp i mocno podekscytowanym. Zamknęła Biblię i powiedziała kategorycznie, że kiedy indziej znowu sobie poczytają, na razie trzeba od- nieść książkę do pokoju i zająć się obiadem. Adaś zabrał książkę i poszedł do pokoju, gdzie zaczął gorączkowo szukać historii Zuzanny, ale nie zna- lazł, bo się za bardzo denerwował. Przeczuwał, że to historia nieprzyzwoita i postanowił się nią koniecznie zająć, gdy babcia będzie w kościele lub na zakupach. Uśmiechnął się ksiądz Bochenek do kasztanowca, do owczarka, do mleczów rozsianych wśród gęstej zieleni i po trochu do siebie. Potem opadł lekko na zgrabnym klęczniku i próbował modlić się. Wtulił twarz w dłonie, co miało pomóc w skupieniu, ale nie pomagało. Skupienie, to coś bardziej wewnętrzne- go i nie da się go sprowokować chowaniem głowy lub zamykaniem oczu. Na ścianie wisiał Pan Jezus wyrzeźbiony w drzewie w pozycji przejmującej. Pró- bował ksiądz Adam formułować pobożne zdania, ale czuł, że jakakolwiek dek- lamacja nawet najbardziej pobożna i kwiecista nie może nawet o milimetr podnieść duszy ku Bogu. Milczał więc dłuższą chwilę, na koniec poprosił Pa- na Jezusa, żeby zajął się łaskawie dzisiejszym dniem i pozwolił, żeby ksiądz Bochenek uniknął rażących głupstw. Ksiądz Adam wiedział, o co prosi. Znał się już kilkadziesiąt dobrych lat i miał powody, żeby sobie zbytnio nie ufać. Miał już nieco doświadczenia. Wiedział, że prawie wszystko zależy od Pana Boga. Ilekroć liczył na siebie, to przeliczył się. Powiedział wre- szcie kilka słów o swoich najbliższych i przeżegnał się, startując w nowy dzień. Krawiec, który szył ostatnią sutannę proboszczowi z Mżawki Małej, nie ża- łował guzików. Dokładnie trzydzieści trzy. I one miały przypominać Mistrza, który w wieku lat trzydziestu trzech umarł na krzyżu. Miał więc ksiądz Adam co zapinać. Wystarczyło na całą drogę do kościoła. Wychodząc z plebanii za- trzymał się przy schodkach i patrzył ucieszony na Figara, który wesoło ma- chał ogonem i robił to szczerze. W ogóle było w nim coś takiego, czego na ogół nie było w ludziach. Jakaś uczciwość, czystość i prostota. Coś takie- go, co w gatunku homo sapiens spaskudził grzech pierworodny. Z okna księdza wikarego wyrywały się kaskady chaotycznych dźwięków. Roz- nosiły się stereofonicznie po okolicy, zakłócając Boży poranek i wieczny odpoczynek zmarłych parafian, spoczywających tuż za probostwem. Zderzenie przyrody z cywilizacją daje coś takiego jak ślizg łopaty po stłuczonej bu- telce. Liście kasztanowca drżały z przerażenia. Pod parkanem świeży narcyz chwalił Pana. Ksiądz Bochenek zapinał kolejne guziki i patrzył z troską na wieżę koś- cioła, z której odpadały cale płaty tynku. Kombinował, jak najtaniej i naj- lepiej rzecz połatać. Łatać najtaniej i najlepiej pachnie absurdem. Wie- dział, że przedtem trzeba połatać wiele innych spraw, aliści uszczerbek ty- nku mocno rzucał się w oczy i robił proboszczowi fatalną reklamę. Pomyślał ksiądz Bochenek, że dusze są ważne, ale wizytatorzy na ogół nie zajmują się duszami. Nie spotkał jeszcze wizytatora, który byłby zatroskany o dusze. Zajmują się skwapliwie budynkami, tynkami, parkanami, finansami, binacjami, trinacjami, salkami, księgami, tudzież sprawozdaniami. I statystyką. O du- szach mówią podejrzanie mało. Duszami powinien zajmować się proboszcz, jak mu jeszcze trochę czasu zostanie i sił. Zapiął już ksiądz Bochenek ostatnie guziki, myśląc raczej o nadgorliwości krawca niż o wieku Pana Jezusa. Przed bramą kościoła stały kobiety pochylo- ne ku sobie. Deklamowały równocześnie. Nie chodzi o to, żeby słuchać, cho- dzi o to, żeby mówić - pomyślał złośliwie ksiądz proboszcz i dodał głośno: - Na wieki wieków! Kobiety spłoszyły się wyraźnie i ruszyły do przedsionka, gdzie utkwiły pod gablotą parafialną, kontynuując przerwany na chwilę duet. Ksiądz Boche- nek zwarł usta, bo jedna z żarówek w gablocie wysiadła. Trzeba będzie po- wiedzieć kościelnemu, żeby wymienił, albo najlepiej samemu wymienić. Zanim kościelny się ruszy, wysiądą trzy następne żarówki. Spojrzał ksiądz Adam na potężnego Pana Jezusa, co wisiał na przeciwnej ścianie i zawstydził się swoich myśli. O bliźnich trzeba zawsze ładnie i ciepło. Z takim optymisty- cznym akcentem pchnął proboszcz wahadłowe drzwi i usiadł w ostatniej ławce, żeby jeszcze raz pokłonić się Panu Jezusowi osobiście obecnemu na ołtarzu. Czerwona lampa pulsowała jak serce. Z przedsionka dochodził przytłumiony głos niewiast. Życie jest właściwie fajne, pomyślał proboszcz Mżawki Małej, po czym ruszył w kierunku konfesjonału, gdzie miał zamiar porozmyślać, cze- kając na penitentów. Zakładając fioletową stułę pomyślał o miłosierdziu Bożym dokonującym się przez ludzi takich jak on. Pomyślał o wielu świątobliwych duszach, którym nie dorósł do pięt. Pomyślał o cudach, dokonujących się w ciszy, ciemności, przy pomocy szeptu i milczenia. Pomyślał, że żadne ucho psychoanalityka ani żaden tapczan psychoterapeuty nie zastąpią konfensjonału. Czuł się niegod- ny, często zażenowany, kiedy indziej tak bardzo podniesiony na duchu, że spontanicznie dziękował Mistrzowi za łaskę kapłaństwa. Święta Teresa z Avila miała ponoć powiedzieć, że lepszy spowiednik rozsą- dny choć niekoniecznie święty, niż święty a głupi. Spowiednik rozsądny to na pewno taki, który wie Kogo reprezentuje i wie kim sam jest! Ksiądz Bo- chenek z miłością myślał o Jezusie, który mu pozwolił reprezentować Boże miłosierdzie, jeszcze częściej o swoich klęskach, które czyniły go pokornym i wyrozumiałym. Myślenie księdza Bochenka w zacisznym konfesjonale zamie- niało się przeważnie w żarliwą modlitwę za siebie samego i tych, którzy przez jego kapłańską posługę doznali lub doznają miłosierdzia Bożego. III Ksiądz Bochenek lubił wyraźnie tę wczesną godzinę, kiedy w kościele pano- wał jeszcze półmrok, w ławce zaś siedziała sędziwa Jonderkowa, która nie mogła spać i pierwsza szturmowała bramy kościoła parafialnego, patrząc z wyraźną dezaprobatą na kościelnego, przychodzącego na ogół punktualnie otwierać kościół. Dla Jonderkowej przychodził zawsze za późno. Gdyby mogła, przychodziłaby o północy i szeptała swój różaniec, ocierając od czasu do czasu łzawiące oczy. Przy ołtarzu krzątał się już kościelny. Pan Wigor! Zachowywał się dokład- nie tak, jak się nazywał. Było w jego ruchach i poczynaniach wiele dynamitu i wyraźnie zarysowanej godności. Można było od pierwszego rzutu oka zauwa- żyć, że kościelny, to nie byle chłop od kapusty lub ktoś, kto spodnie nosi przypadkowo. Poprzez wąskie i zbyt małe okna wsączał się nowy dzień, zaró- żowiony wesoło od strony wschodniej. Ksiądz Bochenek otwierał swój psał- terz, żegnał się skromnie i zanurzał w modlitwę jak meloman w świat dźwię- ków pana Mozarta. Kiedy profesor Starego Testamentu zachwycał się pięknem psalmów, ksiądz Adam udawał, że też zachwyca się; nie rozumiał jednak nic a nic z tego wszystkiego i nie dostrzegał żadnego powodu do zachwytu. Ot, takie sobie pobożne zawodzenie ni to prozą ni to wierszem, momentami nieco szorstkie i chropowate, kiedy indziej bardziej gładkie. W sumie nic szczególnego. Nie był król Dawid tęgim poetą, choć na kobiety był łasy. Tak myślał kiedyś kleryk Bochenek, bo był teologicznym embrionem, a i potem długo jeszcze nie xyzdorastał do sensownego przeżywania psalmów. Dopiero, gdy życie mocno go po- tarmosiło, gdy zetknął się z ludzkim cierpieniem, z umieraniem, z głupotą i heroizmem; gdy zaczynał trochę rozumieć milczącego w tabernakulum Chrystusa i szerzej spojrzał na spektakl zwany pospolicie życiem, zaczynał odkrywać całą wielkość, całe piękno, całą głębię tej poezji. Odtąd czekał na każde spotkanie z królem Dawidem jak zakochany chłopak na swoją dziewczynę. Po- chylony nad psałterzem, uśmiechał się czasem z powodu nader trafnego okreś- lenia jakiego użył autor, czasem cmokał z podziwu. Bywało, że wzruszony za- mykał książeczkę i patrząc przed siebie wnikał w siebie, konstatując, że jest nędznikiem, malutkim kombinatorem, który nie powinien głowy podnosić w kierunku nieba, chyba, że załzawioną i rozczochraną od autentycznego żalu. Przeżywał w takich chwilach znikomość ludzkiej egzystencji tak mocno, że ukradkiem ocierał łzy z oczu. Jak sędziwa Jonderkowa! Czuł wtedy, jak mi- łość włazi weń wszystkimi porami, jak staje się lepszy i szerszy. Kiedy in- dziej kiwał z aprobatą głową, bo słowa, które czytał tak trafnie oddawały różne aspekty rzeczywistości, że jakiekolwiek inne, choćby najbardziej kun- sztowne i poetyckie, traciły swoją moc i sens. Do psalmów trzeba długo dojrzewać. Trzeba wiele przeżyć, przemyśleć, bar- dzo kochać i mieć na sumieniu ciężar grzechu, żeby móc włączyć się w modli- twę Dawida i uczynić ją swoją modlitwą. Ksiądz Bochenek wiedział o tym i próbował przekazać swoją wiedzę innym. Widział jednak w ich oczach często tę samą pustkę, z jaką przytakiwał ongiś swojemu profesorowi Starego Testa- mentu. Miał jednak nadzieję, że jego słowa coś tam poruszą. Reszta należy do życia, którego naczelnym reżyserem jest Pan Bóg. Takimi torami posuwała się myśl i modlitwa proboszcza z Mżawki Małej. Drzwi wahadłowe drgnęły, potem rozchyliły się na tyle, że pozwoliły prze- mknąć młodej kobiecie, która nieomal biegiem dobrnęła do ostatniej ławki i poprawiając rozwichrzone włosy, próbowała Panu Bogu coś na "dzień dobry" powiedzieć. Była to Zocha. Ksiądz Bochenek patrzył przez moment na klęczącą kobietę, potem próbował wrócić do psalmów, ale jego myśl poszybowała w zu- pełnie innym kierunku. Był niedługo w Mżawce Małej, kiedy gospodyni, robiąc zdziwioną minę, po- wiedziała, że w kancelarii czekają młodzi ludzie. Dziewczyna była rzeczywi- ście smarkata, ale wyjątkowo ładna. Miała na policzku pieprzyk, który wa- bił. Chłopak był długi jak symfonia i miał odstające uszy, które skrzętnie przykrywał długimi włosami. Chytrusek, pomyślał proboszcz Bochenek i uśmie- chnął się ciepło wabiony pieprzykiem. Kiedy usiadł za biurkiem, zamienił się w słuch. Młodzi milczeli dosyć długo, tak, że cisza zaległa w kancela- rii zapraszała do drzemki. Wreszcie odezwał się chłopak: - Chcemy się, proszę księdza proboszcza, pobrać! Proboszcz ocknął się i powiedział, że zasadniczo Pan Bóg po to stworzył mężczyznę i niewiastę. Nie widzi więc istotnej przeszkody, chyba że w szczegółach rzecz wygląda podejrzanie lub fatalnie. Chłopak powiedział, że rzecz wygląda normalnie, tylko są trochę młodzi i ojciec narzeczonej nie zgadza się na razie na ślub. Twierdzi, że trzeba po- czekać aż nieco podrosną, wtedy ewentualnie się zobaczy. Chłopak zaczął się wyraźnie denerwować. Pracował palcami, jakby robił na drutach szalik lub pończochę. Wreszcie powiedział zdesperowany: - Jak się ojciec nie zgodzi, to my, proszę księdza będziemy i tak żyć ze sobą. Bo my się okrutnie kochamy, tak okrutnie, że nie możemy już dłużej czekać. Jak nam każą czekać, to może być tragicznie! Ostatnie słowa powiedział tak jakoś, że księdzu Bochenkowi zrobiło się wesoło. Zdusił jednak kpiący uśmiech i próbując zachować powagę kapłańską, licującą z sytuacją i perspektywą tragedii, zapytał, czego wobec tego od niego oczekują? Chłopak prosił, żeby ksiądz proboszcz poszedł do ojca dziewczyny. Ojciec bardzo lubi kazania księdza proboszcza i w ogóle ma o księdzu dobre mniema- nie. Autorytet - dodała cicho dziewczyna. Tak, autorytet - przytaknął chło- pak. Więc niech ksiądz proboszcz idzie do rodziców i wyklaruje im, żeby się zgodzili, a nie unieszczęśliwiali własne dziecko. Zapomnieli, co to miłość, wykrzyknął chłopak z emfazą. Jedno ucho wylazło mu spod włosów jak perys- kop. Ksiądz Bochenek wybrał się nazajutrz do ojca tyrana i wyłuszczył od razu z czym przyszedł. Ojciec okazał się mądrym i roztropnym człowiekiem. Wyło- żył swoje racje, z którymi proboszcz musiał się bez zastrzeżeń zgodzić. Po- nieważ jednak obiecał młodym, że się za nimi wstawi, uczynił to i osiągnął tyle, że rodzice dziewczyny byli skłonni pójść na kompromis. Wszystko więc skończyło się jak w komediach pana Fredry. Teraz była Zocha zagonioną mężatką, wstępującą przed pracą do kościoła i Pan Bóg tylko wie, o czym z Nim deliberowała. Żyła ze swoim chłopakiem nie najlepiej. Ojciec nigdy nie miał pretensji do proboszcza, że namówił go do przyspieszenia ślubu córki, choć czasem wydawało się proboszczowi, że pan Zemanek smutno nań spoziera. Smutek pana Zemanka był wyrazem doświadczenia i rozsądku. Wiedział tak samo dobrze jak proboszcz, iż rzeczowe i logiczne argumenty dla zakochanych smarkaczy nic nie znaczą. Rodzice i Kościół są właściwie bezradni wobec niedojrzałych życiowo adeptów do małżeństwa. Rzu- cają przeważnie groch o ścianę. Widzą jak na dłoni dalszy, niejako zapro- gramowany, smutny ciąg, ale nigdy nie mogą być pewni, bo ostatecznie Pan Bóg kule nosi. Pocieszają się więc, żywią nadzieję, modlą się i drżą. Bar- dzo często próbują potem ratować tonący statek małżeński swoich dzieci, usuwać szkody i montować znośną przyszłość. Bywa, że młodzi mają rację i potrafią to z biegiem lat zademonstrować. Wtedy rodzice borykają się z niedobrym sumieniem i nieba przychylają delik- wentom, czego ci na ogół nie pożądają. Każde małżeństwo jest przygodą, ry- zykiem, szansą, zmaganiem się i nadzieją. Patrzył proboszcz na kobietę z pieprzykiem i doszedł do wniosku, że w tej materii nie powinien nigdy ingerować. Duet dwóch zakochanych jest ostatecz- nie tajemnicą i Bożym darem. Westchnął do Pana Boga w intencji chłopca z wystającymi uszami i jego ładnej Zochy. Pomyślał też o ich dziecku, które wnet po ślubie przyszło na świat i rzuciło nieco świeżego światła na poś- piech, z jakim młodzi wskakiwali na ślubny kobierzec. Niech im Pan Bóg bło- gosławi i niech nie roztrwonią kapitału zakładowego, jaki w postaci młodo- ści od Pana otrzymali. Zocha poszła do pracy. Drzwi wahały się teraz niemal bez przerwy. Przy- chodziła zwykła porcja parafianek na ranną Mszę świętą. Ksiądz Bochenek po- pchnął drzwiczki konfensjonału i ruszył sprężystym krokiem ku zakrystii. IV Zakrystia urządzona była pierwszorzędnie. Całe umeblowanie dębowe, par- kiet lśniący, pokryty kilka razy chemolakiem, łukowaty sufit, z którego zwisała modna lampa, lustro dla personelu i inne drobiazgi, składające się na schludną i estetyczną całość. Ksiądz Bochenek był wyraźnie dumny ze swej zakrystii, choć wiedział, że głównym majstrem był doskonały stolarz, który wspólnie z proboszczem zaprojektował a potem już bez proboszcza wykonał ca- łość. Proboszcz chodził z koszyczkiem od ławki do ławki i w różnych intona- cjach wymyślał odpowiednie podziękowanie. Nie, nie było ono zależne od ilo- ści sypanego do koszyczka bilonu lub jego jakości. Nie podnosił też specja- lnie głosu, gdy na dnie koszyczka miękko jak szybowiec lądował banknot Na- rodowego Banku Polskiego. Był w pewnym stopniu estetą i nie lubił się po- wtarzać. Mówił więc: Bóg zapłać, dziękuję, dziękuję ślicznie, dziękuję ład- nie, dziękuję bardzo, strasznie dziękuję, niech Pan Bóg wam wynagrodzi, Bóg wam zapłać, Bóg ci zapłać dobry człowieku, dziękuję za pamięć. Czasem uśmiechał się tylko wdzięcznie, co parafianie przyjmowali zgodnie z przeznaczeniem. To był skromny wkład proboszcza w powstanie nowej zakrys- tii. Tak więc majster, proboszcz i baza materialna w postaci złotówek ofia- rnych parafian i tak zwanych wdowich groszy, złożył się na piękną całość, z której najbardziej dumny był pan Wigor. Czuł się pierwszym gospodarzem, za- rządcą i kimś w rodzaju zawiadowcy ruchu tutejszego kościoła. W kącie szeptali dwaj ministranci. Gdy ksiądz ukazał się w drzwiach, za- skandowali twardo: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Pan Wigor przerwał na moment krzątaninę i pilnie słuchał recytacji chłopców. Potem skinął z zadowoleniem głową. Tak powinno być! Wydał im jeszcze kilka pole- ceń, pomagając sobie wskazującym palcem, po czym zajął się księdzem Bochen- kiem, który podszedł tymczasem do kredensu i zaczął nakładać humerał, wpy- chając go za kołnierz. Podobnie robi fryzjer, gdy zakłada klientom ochronną płachtę. Pan Wigor był człowiekiem pedantycznym i prawie majestatycznie poruszał się; robił to jednak ze względu na święte miejsce. Poza kościołem był bar- dziej swobodny. Był zawsze nienagannie ubrany, koszula czyściutka, krawat bezbłędnie utwierdzony, marynarka wyszczotkowana, buty lśniące jak lustro. Pan Wigor chadzał krokiem, którym byłby zachwycony mistrz ceremonii z cza- sów studenckich księdza Bochenka. Tamten łaził jak ktoś, kto kij bilardowy połknął i w spodniach miał dodatkowy ciężar o konsystencji dżemu truskawko- wego. Miał pan Wigor licznych synów i córki, co świadczy o tym, że jego na- zwisko było nomen omen! Własne dzieci wychowywał surowo, kochając je jednak jak prawdziwy patriarcha. Był pan Wigor świadom, że w tych zawiłych spra- wach zastępuje Ojca Niebieskiego i dawał to wyraźnie do zrozumienia. Dzieci niekoniecznie przyjmowały to do wiadomości. Poznawały wtedy gorzki smak ró- zgi i musiały wysłuchiwać tasiemcowych napomnień, które bardziej nękały niż wspomniana dyscyplina. Pan Wigor należał do tych kościelnych, którzy autentycznie i głęboko wie- rzą w Pana Boga, stąd jego szacunek do miejsca i poczynań związanych z przygotowaniem nabożeństw. Należał też do wyjątkowych rodaków, którzy zega- rek noszą nie tylko po to, żeby od czasu do czasu stwierdzić, ile się spóź- nili. No i uczciwy był tak dokumentnie, że można było na nim bezwzględnie polegać, co jak wiadomo jest dzisiaj fenomenem na skalę europejską. Ksiądz Bochenek zapytał pana Wigora o zdrowie! Usłyszał, że owszem, lecz żona nie- co postękuje, ale miejmy nadzieję, że to tylko przeziębienie. Poprzednikiem pana Wigora był niejaki Marek Wacławski, człowiek młody je- szcze, przystojny, lecz stanowczo bardziej swobodny, traktujący Pana Boga jak kogoś, kto winien się cieszyć, że Wacławski chce się z Nim zadawać. Miał trzech synów: Mirosława, Bolesława i Leszka. Miał też własny domek i potrójne dochody: pełną rentę powypadkową, pensję kościelnego, poza tym dłubał w drewnie. Tak więc prosperował nieźle. Żonę miał tęgawą i chorobli- wą, choć pełną życia i wesołą. Pewnego dnia żona Wacławskiego złapała bakcyla wyjazdu do Niemiec. Konie- cznie zachodnich! Potem zaraził się Wacławski. Poczuli się nagle Niemcami. Wmawiali Mirkowi, Bolkowi i Leszkowi, że w ich żyłach płynie krew Ottonów, Heinrichów i Teutonów. Zaczęli nawoływać się dziwnym językiem i ustawiali konserwy z niemieckim piwem na kredensie, jako jaskółki oczekiwanego dobro- bytu. I samochód sobie kupią passat, i on nie będzie musiał pracować. Ona zaraz pójdzie do takiego lazaretu, że wymienią co trzeba i będzie jak nowo- narodzona. Wacławski powiedział kiedyś księdzu Bochenkowi, że złożył na komendzie papiery na wyjazd stały do swojej ojczyzny. - Przecież pan się tutaj urodził, w Mżawce Małej! I pana ojciec też. Dziadek również! Poza tym nazywa się pan Wacławski! - Ale moi przodkowie byli Niemcami! - Jeśli się weźmie pod uwagę, że Adam był ojcem wszystkich ludzi a Ewa ich matką, wtedy trudno nie dostrzec pokrewieństwa wszystkich ludzi. Mógłby pan jednak na tej podstawie tak samo dobrze poczuć się Portugalczykiem lub Norwegiem. Tak się złożyło, że poczuł się pan Niemcem. Miłość jest irracjo- nalna, szalona i nieobliczalna! Wtedy Wacławski opowiedział proboszczowi pewną historię, która zdarzyła się przed wojną na przejściu granicznym, tam gdzie teraz jest jeszcze ten zabity deskami bunkier. Tuż za polami Mżawki Małej sterczał po jednej stro- nie polski żołnierz po drugiej niemiecki. Obserwowali się dłuższy czas, w końcu poczęstowali papierosem i wyciągnęli do siebie ręce. Przedstawili się. Chłopak z Opola powiedział: - Ich bin Horst Kowalsky. Na co chłopak z Siemianowic odparł: - Tadeusz Schmidt jestem. Tak to już jest na Śląsku, proszę księdza proboszcza. Nazwisko o narodo- wości nie świadczy. Ważne jest to, co człowiek ma w sercu. Ksiądz Bochenek zadumał się wtedy. Pomyślał, że Górnoślązak to ktoś taki jak Bask, Südtirolczyk, Alzadczyk, Lotaryngczyk czy mieszkaniec Rijeki, czyli Fiume. Rzecz w tym, że politycy z grubsza dzielą teren Europy, nie wchodząc w lokalne niuanse. Tak jest ze Śląskiem! Musisz być albo Polakiem albo Niemcem. A ty akurat nie chcesz być ani jednym ani drugim. Chcesz być karlusem, pieronie! Jest jeszcze tak, że w gruncie rzeczy jedni i drudzy odrębność Ślązaków uznają, bo jedni i drudzy z ogromną nieufnością, rezerwą i koniecznie próbują z nich zrobić Niemców lub Polaków. Dla jednych i dru- gich był Ślązak elementem niepewnym, podejrzanym i nieprzylegającym. A ze strony Ślązaka? Ksiądz Bochenek wyrósł na samym pograniczu, w żywiole śląs- kim. Przejął wiele z niemieckiego i polskiego kręgu kulturowego. Powstał w ten sposób Ślązak dwujęzyczny, tkwiący jedną nogą w Goethem, drugą w Mic- kiewiczu, który chyba podobne problemy miewał, bo stał się polskim piewcą narodowym, ale swój poemat życia zaczął od słów: "Litwo, ojczyzno moja...!" Gdyby to było możliwe, poprosiłby ksiądz Bochenek, żeby mu Niemcy i Polacy dali święty spokój; żeby mu pozwolili być Ślązakiem! A to brzmi dumnie! Strasznie szkoda, że ta nacja ginie. Ci, co wybrali Bundesrepublikę robią ze swoich dzieci i wnuków Niemców, ci co pozostali, zaczynają się rozwad- niać w żywiole polskim. Też zatracają swoją śląską tożsamość. Młodzież i dzieci już nie "godają", co jest symptomem zaniku pewnej ciekawej, dziel- nej, twórczej, pracowitej i specyficznej, wesołej narodowości. Ksiądz Adam Bochenek dumny był z twórców śląskich, niezależnie od tego, w jakim języku się produkowali. Lubił Szewczyka z Czuhowa i Bieńka z Gliwic. Jeden pisał po polsku, drugi po niemiecku. Obaj jednak przeżywali te same rozterki, problemy i obaj na pewno kochali ten skrawek świata między Nysą a Mysłowicami. On też! Jest to bowiem ziemia jego ojców. Wzruszał się tak sa- mo na dworcu w Duisburgu, gdy nagle usłyszał nerwowy głos kolejarza: - trzymaj pieronie ten wagon, bo rozpieprzy reszta, jak wtedy gdy jego matka mówiła do panienki na poczcie: - a wy mi tu nie róbcie żodnych vorschrieftów frelko!* Na ścianach śląskich domów wisiały powiększone fotografie synów. W mundu- rach pruskich. Bywało, że ozdobione medalami. Bo Ślązak dzielny był w boju, choć często nie wiedział za co i kogo bije. Podczas pierwszej wojny świato- wej na przykład bił Francuzów za to, że jakiś Serb zastrzelił arcyksięcia austriackiego. Bywało, że ten sam syn ozdabiał izbę polskim i niemieckim mundurem. Przed drugą wojną służył bowiem w polskiej piechocie w Szczakowej, potem wdział mundur Wehrmachtu i był doskonałym Funkrem w Luftwaffe. Jak go złapali Ame- rykanie, przywdział mundur Andersa, wrócił do domu z Włoszką, potem wyje- chał do Bundesrepubliki, bo w domu nastały porządki nie do zniesienia. Nie był ani Niemcem ani Polakiem. Był Ślązakiem, mielonym kołami historii, któ- ra na ziemi śląskiej mieliła bez miłosierdzia i głupio. Można wyjechać na kraniec świata. Pozostaje się tym, kim się jest: dziec- kiem familoków, haźlów na dworze, napisów na ścianach, że Alois zolyci z Hildom**, sieni pachnących kwaśną kapustą i karminadlami***, nieba zasnute- go dymem kominów, tramwajów cudem trzymających się szyn, zaszczurzonych placów z chlewikami i spodnioków dyndających na wietrze jak flaga, przeżar- tych moczem w kroku. I kościołów rozśpiewanych, i Pon Bocek jakby bardziej przychylny i bliższy. Ziemio czarna, zasmrodzona, przeryta, brzydka, ale moja - pomyślał ksiądz Bochenek i pociągnął podejrzanie nosem. Robił tak zawsze, gdy się wzruszył. Jednym wprawnym ruchem wrzucił na siebie ornat, potem wiązał w zamyśleniu wstążki w okolicy żołądka. Pan Wigor ustawiał ministrantów, demonstrując łopatologicznie poprawne składanie rąk. Przypomniał też, że przy ołtarzu się nie gada. Ksiądz Bochenek patrzył pobłażliwie na poczynania kościelne- go, choć z wdzięcznością. Z własnego doświadczenia wiedział, że zakrystia może i powinna być miejscem, gdzie między innymi wychowuje się. Ślad minis- tranckiej służby pozostaje na całe życie. Sam był ministrantem i wiele za- wdzięczał kościelnemu swojej rodzinnej parafii. Wspominał go nieraz z głę- boką wdzięcznością. Teraz zaś postanowił o nim pamiętać podczas Najświęt- szej Ofiary. V Pan Sprytny z rodzimej parafii księdza Bochenka był wybitnym fachowcem i serce miał na właściwym miejscu. Był dla proboszcza Pietruszki i wikarych żywą encyklopedią rubryk kościelnych, nieodzowną pomocą w nagłych liturgi- cznych wypadkach i potrafił zwłaszcza neoprezbiterów napoić odwagą i wiarą w siebie. Ministrantów traktował jak rodzony ojciec, dzieląc się często śniadaniem i osobistymi zmartwieniami. Dwa lub trzy razy w roku wypijał nieco więcej etanolu niż to konieczne. Przychodził potem skruszony wielce do zakrystii i pytał co bardziej wtajemniczonych ministrantów, czy pro- boszcz Pietruszka cokolwiek zauważył?! Proboszcz był doświadczonym duszpasterzem, bo nigdy niczego nie zauważył. Znał swojego kościelnego jak własną kieszeń i cenił go wielce, patrząc przez palce na jego drobne ekscesy. Zdarzyło się księdzu Adamowi zawitać do rodzimej parafii po świadectwo chrztu dla kogoś z rodziny. Sekretarka, pani Cofalikowa, powiedziała mu wtedy, że pan Sprytny jest śmiertelnie chory. Ksiądz Bochenek udał się pro- sto z kancelarii do domu pana Sprytnego. Pani Sprytna otworzyła drzwi i skinęła głową w kierunku sypialni. Leżał biedak spocony i majaczył. Przez chwilę poznał swojego byłego mini- stranta, który nigdy nie przypominał Dominika Savio, i uśmiechnął się swoim dawnym, serdecznym, ojcowskim uśmiechem. Dobrze Adam, żeś zawitał! Potem znowu zaczął majaczyć. Powiedział do księdza Bochenka, żeby przygotował zielony ornat, stułę i manipularz, bo ksiądz emeryt zaraz przyjdzie. Pój- dziesz z nim do ołtarza świętej Katarzyny. To ta z połamanym kołem i książ- ką w ręku! Ksiądz Bochenek wycofał się po cichu, tłumiąc łzy. Wiele panu Sprytnemu zawdzięczał. Tak wiele, że nigdy nie zdoła się odwdzięczyć. Przypomniał so- bie o tak zwanej teorii spotkań, która sugeruje, że życie człowieka to suma kontaktów. Istotną treścią życia, to właśnie wszystko to, co po owych spot- kaniach zostało w nas. Są spotkania dobre i złe! Pierwsze to kontakt dziec- ka z matką i ojcem. Na pewno z matką! Jeśli kobieta, która jest naszą matką jest dobrym człowiekiem, to pierwsze nasze spotkanie zaowocuje dobrem. Po- tem nastąpi cała litania spotkań, które będą nas kształtować, my ze swojej strony będziemy współtworzyć innych. Gdy brakuje spotkań, życie wewnętrzne zamiera, człowiek zieje pustką. Spotkanie z człowiekiem może też nastąpić pośrednio, przy pomocy filmu, książki, obserwacji czy listu. Najważniejsze i konieczne jest spotkanie człowieka z Bogiem, ową przera- żającą tajemnicą, głębią nieskończoną, która jest źródłem dobra, prawdy i piękna. Bez tego odnośnika, człowiek jest jak okręt bez kotwicy. Ksiądz Bochenek ocknął się i podszedł do pani Sprytnej, długo przytrzymy- wał jej kościste dłonie, potem poszedł do starego kościoła i załkał. Był to krzyk modlitewny, w którym wymieszane były żal, wdzięczność, niemoc i opor- na zgoda z wolą Bożą. To było tak dawno! Spojrzał teraz ksiądz Bochenek na zegarek jak generał przed atakiem, od- czekał chwilę, potem dokładnie z biciem ściennego zegara skinął na minis- trantów. Znali już ten charakterystyczny ruch ręki swego proboszcza i bez- błędnie ruszyli przed siebie jak para doskonale zgranych koni dorożkars- kich. Jeden z tych zatrzymał się w samych drzwiach, szarpnął z całej siły linkę potrójnego dzwonka, który jak kiść dojrzałych winogron wisiał tuż obok wejścia do zakrystii. Rozległ się krótki, metaliczny dźwięk, który to- warzyszył księdzu Bochenkowi od wielu lat i od wielu też lat budził z bło- giej drzemki siostrę zakonną, która siedziała skulona w pierwszej ławce i próbowała zrazu rozmyślać o sprawach Bożych, potem jednak mdłe ciało brało górę i głowa zacnej zakonnicy opadała w dół jak zwiędły tulipan. Na dźwięk dzwonka, głowa staruszki wracała na swoje miejsce i znowu podejmowała obró- bkę spraw Bożych. Ksiądz Bochenek zgiął kolana przed Panem Jezusem chwilowo w prowizorycz- nym tabernakulum, przypominającym mały domek campingowy w stylu podhalańs- kim. Prowizorka niektórym parafianom tak się podobała, że nie myśleli o czymś okazalszym. Ksiądz Bochenek natomiast miał w tym miejscu zazwyczaj krótkie lecz dotkliwe wyrzuty sumienia. Mieszkał sobie w końcu wcale przy- zwoicie w dwóch obszernych pokojach, nie wspominając przedpokoju i łazien- ki, w której założył nowe kafelki. Meble kupił nowoczesne, takie, co to le- piej nie ruszać i dywany wzorzyste. W oknach wisiały firanki w lekki rzucik i zasłony w stylu picassowskim. I lampy wisiały na suficie ręcznie klepane w miedzi. W sumie siedziba wcale imponująca, chociaż nieporównywalna z sie- dzibą księdza biskupa. Tam dopiero lśniło wszystko, błyszczało i radowało oko. Kiedyś wyraził się ksiądz Bochenek z uznaniem o willi biskupa przed osobistym kapelanem ekscelencji. Ten bacznie patrzył na wiejskiego proboszcza i nie wyczuwając w jego uznaniu ironii, pouczył, że nie chodzi tutaj o przywiązanie do dóbr materialnych, lecz o prestiż urzędu biskupiego, jego godność. Ksiądz Boche- nek kiwał skwapliwie głową, że zrozumiał, ale tak naprawdę to nie zrozu- miał! Przypomniał sobie miejsce urodzenia Pana Jezusa i Jego mieszkanie w Nazarecie, potem kompletny brak stałego zameldowania. A prestiż miał jak nikt, o godności nie wspominając. Zawsze, gdy przyklękał przed prowizorycznym tabernakulum w swoim koście- le, myśli takie go nachodziły i postanawiał w najbliższym czasie zbudować dla Pana Jezusa takie tabernakulum, że nawet siedziba księdza biskupa wyda się przy nim mizerna jak przedwojenne familoki. Odwrócił się ksiądz pro- boszcz ruchem nieco gwałtownym od Pana Jezusa i pochylił, żeby pocałować ołtarz, wysunięty mocno ku wiernym. Sobór Watykański II zalecił walenie ba- rier wyrosłych na przestrzeni wieków między ludem Bożym a ołtarzem. Spojrzał na kościół i jednym wprawnym rzutem oka skonstatował, że wszyscy są na swoim miejscu z wyjątkiem starej Bombikowej, którą ponoć pogotowie odwiozło przedwczoraj do szpitala dla nerwowo chorych. Stara Bombikowa była tam już wiele razy i zawsze wracała pełna werwy, aż do następnego razu, bo znowu głośno psioczyła na komunistów. Kiedyś spotka- ła w szpitalu Noconiową z ulicy Wyspiańskiego. Gdy wróciła, chwaliła się, że ona i Noconiowa leżały na tej samej sali, ale ona, Bombikowa, była tam z powodów politycznych. Trzeba będzie pomodlić się za Bombikową, pomyślał proboszcz. Nie miała wprawdzie wszystkich w domu, ale miała w gruncie rzeczy dobre serce i w do- mu Bożym zachowywała się bez zarzutu. Pomyślał ksiądz Bochenek, że Bombiko- wa będzie miała na pewno mniej komplikacji z osiągnięciem królestwa niebie- skiego niż on, proboszcz Mżawki Małej, człowiek wybrany i sterczący na świeczniku jak Szymon Słupnik na swoim słupie. Kto nigdy nie sterczał na świeczniku nie ma pojęcia, ile to kosztuje i jaki strach takiego ogarnia z powodu odpowiedzialności. Człowiek na świeczniku musi palić się jasnym pło- mieniem i porywać za sobą innych. Tymczasem kopci często i niewielu porywa. Ba, sam drepcze w miejscu jak muł przy kieracie. Stanął ksiądz Bochenek na ambonce, patrzył przez chwilę na swoich parafian i poczuł się taki mały i niegodny, że miał ochotę uciec. Jan Vianney uciekał kilka razy z Ars. Za- wsze wracał. Dezercja w sprawach Bożych jest chyba czymś najgorszym, co ka- płana może spotkać! W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, rozpoczął proboszcz nabożeństwo. Z ławek doszło go słabe: Amen. Ksiądz Bochenek zapewnił zgromadzonych para- fian, że Pan jest z nami. Przyjęli jego zapewnienie bez szczególnego zdzi- wienia. Wreszcie zajrzał do porządku nabożeństw i przeczytał intencję msza- lną. Msza święta za świętej pamięci Antoniego Grzybka w pierwszą rocznicę śmierci. To już rok, pomyślał proboszcz i podrapał się wskazującym palcem po poty- licy. Jego twarz wyrażała zaskoczenie i odrobinę paniki. Znał Grzybka do- skonale. Antek pomagał wydatnie przy remoncie kościoła, choć pod koniec ra- czej symbolicznie, bo niedomagał. Reumatyzm wichrował go straszliwie. Przedtem był zawsze, gdy trzeba było zaskoczyć, a to u Pana Boga ma kolosa- lne znaczenie. U proboszcza również! Siedzi sobie teraz Antek Grzybek u Ojca Niebieskiego i patrzy na zebra- nych z okazji jego rocznicy śmierci, albo też nie. Jest może tak zaabsorbo- wany szczęściem wiecznym, że poczynania jego rodziny przestały go zupełnie interesować. Według tego, co Antek robił przy kościele, powinien zażywać szczęśliwości wiecznej. Aliści, nie wiadomo dokładnie, co Antek robił poza kościołem. Może cierpi w czyśćcu męki niewysłowione i z wdzięcznością ogro- mną spoziera w stronę zgromadzonych na Mszy świętej, która wreszcie pozwoli zamknąć jego rachunki z Bogiem i pozwoli jego skołatanej duszy odpocząć na rajskich pastwiskach. Nie wiadomo! Pan Bóg tylko zna dokładnie dzieje Antka Grzybka i tylko On jest kompetentnym sędzią. Przypomniał sobie nagle proboszcz syna zmarłego, który był jednym z naj- tęższych moczymordów w parafii, choć serce odziedziczył po Antku. Alojzy Grzybek był znakomitym fachowcem w kamieniu, zbyt często jednak spłukiwał pył, jaki mu się gromadził w gardle i robił to zbyt gruntownie. Gryzło coś mistrza Alojzego, bo jak solidnie spłukał pył, wtedy szedł nieomylnie pod krzyż Pana Jezusa, co stał przed wejściem na stary cmentarz. Śpiewał tam i wykłócał się z Bogiem. Bywało, że groził Panu Jezusowi, zaraz potem jednak padał na kolana i rzewnie płakał. Po takim oczyszczeniu wracał do domu, spał dobrych kilka godzin, wreszcie zabierał się do uczciwej roboty. Wsty- dził się swego upadku, dlatego milczał ponuro i przemyśliwał. Za kilka dni scenariusz powtarzał się. Pan Jezus jednak nie tracił cierpliwości. Spoglą- dał ze swego krzyża miłosiernie na biednego pijaczynę i kochał go w dalszym ciągu, czego niektórzy zacni parafianie zrozumieć nie mogli. Proboszcz pró- bował nie potępiać Alojzego Grzybka, skoro Mistrz tego nie robił, czasem jednak przychodziła ochota, żeby grzmotnąć zapijaczonego Grzybka w zapija- czoną gębę! Stał teraz Alojzy pod chórem w samym kącie jak ewangeliczny celnik i oczu nie śmiał wznieść ku niebu. Na pewno czuł na sobie wzrok swego ojca Anto- niego, który go beształ i miażdżył. Słyszał jego wymówki, których za życia nigdy mu nie szczędził. Żal się zrobiło proboszczowi mistrza Alojzego. Postanowił jego sprawę szczególnie przedstawić Panu Bogu. Miał zresztą w swojej parafii wielu sro- motnych pijaczków. Nie wszyscy płakali pod krzyżem. Rozmazywali się przewa- żnie w barze naprzeciwko kościoła, zataczali po wszystkich ulicach i ścież- kach parafii, bełkotali do znudzenia te same bzdury, bili żony, potem, nie mogąc spokojnie patrzeć w lustro, wlewali w siebie kolejną porcję alkoholu, który na moment pomagał zapomnieć o własnym poniżeniu, nędzy i plajcie ży- ciowej. Patrzył proboszcz na swoich parafian, myślał o nieobecnych, zwłaszcza chorych i o tych, co odeszli od Pana Jezusa. Myślał też o swoich grzechach, które były jak szkarłat. Razem ze wszystkimi obecnymi przepraszał Jezusa za całe zło, jakiego dopuściła się Mżawka Mała z proboszczem na czele. Bijąc się w piersi, powtarzał z przekonaniem i żalem: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Potem zaintonował żałośnie: Panie zmiłuj się nad nami. Organista musiał akurat myśleć o niebieskich migdałach, bo złapał fałszywy ton i powstał dysonans. Ksiądz zapomniał momentalnie o żalu za grzechy. Spojrzał w stronę chóru tak, że organista powinien z niego zlecieć. Niektó- rzy parafianie uśmiechali się złośliwie, dodając do starych grzechów, nieco świeżych. Organista złapał wreszcie właściwy ton i tak huknął na cały koś- ciół na temat zmiłowania, że obudził siostrę emerytkę, która ładnie spała. Już dawno przeprosiła Pana Boga za wszystkie grzechy. Na nowe nie miała sił ani ochoty. VI Ksiądz Bochenek odśpiewał orację, wspominając w niej imiennie świętej pa- mięci Antoniego Grzybka, potem otworzył księgę czytań i równym, wyraźnym głosem przekazywał swoim parafianom prawdy Boże. Najpierw czytał lekcję z listu świętego Pawła do Filipian. Teologowie i inni fachowcy twierdzą, że święty Paweł jest znakomitym teologiem i jeszcze doskonalszym dziennika- rzem. Jest to publicysta pierwszej klasy. Taki starożytny Kisch! Miał ksiądz Bochenek na ten temat własne zdanie i odbiegało ono zasadniczo od wspomnianych opinii. Księdzu Bochenkowi św. Paweł wydawał się być pisarzem mało komunikatyw- nym, mało klarownym. Nie rozpowszechniał ksiądz Bochenek tej opinii, zwła- szcza wśród świątobliwych konfratrów. Nie chciał sobie utrudniać życia, które niezależnie od jakości pióra świętego Pawła i tak było niełatwe. Spo- tkał jednak kiedyś starszego księdza naukowo utytułowanego, który z zainte- resowaniem wysłuchał ostrożnych zresztą zdań księdza Bochenka, przytakiwał coraz żywiej, w końcu podał proboszczowi z Mżawki Małej dłoń i powiedział, że ma na ten temat dokładnie takie samo zdanie. Ksiądz Bochenek poczuł się jak żołnierz, którego cesarz poklepał po plecach. Święty Paweł Apostoł napawał księdza Bochenka - mimo wspaniałego hymnu o miłości, tudzież zachęcających strof o radości - nastrojem minorowym. Nie uwielbiał też "napoleonów" a Paweł takiego mu przypominał. Napoleon chrześ- cijaństwa, zawsze ruchliwy i przeważnie zwycięski. Mały wzrostem, ale wiel- ki duchem. Pan Bóg wiedział co robił, gdy go z konia wysadził i do pracy w Swojej Winnicy obstalował. Czytał teraz tasiemcowe zdania Apostoła Narodów i czuł jak narasta w nim zniecierpliwienie. Tłamsił je jednak dzielnie, bo był przecież tylko stacją przekaźnikową, tubą, przez którą święty Paweł przemawiał do Alojzego Grzyb- ka, do siostry, której powieki ciągle opadały i do kilkunastu innych zac- nych parafian, zgromadzonych wokół Pańskiego ołtarza. Próbował też ksiądz proboszcz Bochenek odnieść słowa świętego Pawła do siebie. Był bowiem jed- nym z uczestników nabożeństwa, a nie tylko kapłanem i menadżerem. Ze ściany przygłądał się proboszczowi święty Izydor. Miał minę, jakby dokładnie wie- dział, co dzieje się w duszy lektora. Trzymał w rękach uchwyty staromodnego pługa, którym orał, ale pola nie było widać. Święta Barbara z naprzeciwka patrzyła na księdza Adama i na świętego Izydora. Jej uśmiech zdawał się mó- wić: - No cóż! Każdy orze jak może! Ludzie wstali z niejakim szumem, bo ksiądz Bochenek zaczął czytać frag- ment Ewangelii według świętego Jana o kobiecie, którą uczeni w Piśmie i fa- ryzeusze zdybali na cudzołóstwie. Przyprowadzili ją do Pana Jezusa, żeby upiec dwa placki na jednym ogniu. Chcieli bowiem załatwić i kobietę i Pana Jezusa. Ksiądz Adam strasznie lubił ten fragment Janowej Ewangelii. Nie z powodu niejakiej sensacji erotycznej w niej zawartej, a z powodu jędrnego materiału do homilii. Można było bowiem szeroko rozwinąć skrzydła kazno- dziejskie i mówić z jednej strony o wredności pewnej kategorii ludzi, o ich zakłamaniu i bezwzględności, z drugiej zaś o Bożym miłosierdziu, Bożej dob- roci i jeszcze kilku innych Bożych przymiotach. Pan Jezus pisał wtedy palcem na piasku. Ponieważ nie wiemy o czym pisał, można w to miejsce wstawić wiele różnych domysłów, które bardziej będą świadczyć o kaznodziei niż o Panu Jezusie. Ksiądz Bochenek słyszał kiedyś, jak zacny skądinąd ojciec franciszkanin drobiazgowo informował, o czym Pan Jezus wtedy pisał. Chodziło mianowicie o grzechy tamtych tłustych facetów, którzy koniecznie chcieli kamienować niewiastę. Pan Jezus wpisywał rejestr ich grzechów, a oni zerkali na rękopis Pana Jezusa i po kolei odchodzili wielce zawstydzeni. Ksiądz Bochenek myślał wtedy, że musiałby Pan Jezus za- pisać teren równy wielkości dzisiejszej Kanady, gdyby rzeczywiście chciał wyszczególnić ich grzechy. Ludziska jednak słuchali słów ucznia świętego Franciszka z zapartym tchem, na niektórych zaś obliczach była wesoła ra- dość, że dobrze Pan Jezus postąpił, piętnując na piśmie zakłamanych tłuś- ciochów. Lubił ksiądz Bochenek głosić Słowo Boże, choć zdawał sobie sprawę z tego, że zabieg jest tajemniczy i wielce ryzykowny. A już zupełnie nie wiadomo, co z niego naprawdę wynika. Bywało, że przygotował się solidnie do wygło- szenia homilii, oczekiwał nawet z niejaką radością na moment jej wygłosze- nia, a tu ledwo otworzył usta i już jakiś berbeć zaczynał kwilić, potem za- wodzić, wreszcie wrzeszczeć tak intensywnie, że tylko solidny strzał armat- ni byłby w stanie zagłuszyć jego wrzaski. Kiedy indziej zaczynają ludzie uważnie słuchać, co dla każdego kaznodziei jest momentem wymarzonym, a tu ci jakaś spóźniona parafianka w wieku nadobnym na tak zwanych szpileczkach z metalowym podbiciem stuka sobie po kościele jak Fred Aster w najlepszych swoich latach. Jej stukot wali gdzieś pod samą czaszką, niwecząc doszczęt- nie z trudem skleconą logicznie całość. Siada wreszcie istota w szpilkach, podnosi radośnie głowę i zaczyna słuchać Słowa Bożego, które przypomina te- raz ptaka z podciętymi skrzydłami, opadającego żałośnie na ziemię, lub mo- tor z zapchanym gaźnikiem. Czasem ciśnienie atmosferyczne jest tak fatalne, że wszyscy zgromadzeni potężnie ziewają. Ich rozwarte usta przypominają samoloty, otwierające pa- szcze i pochłaniające samochody, amfibie a nawet czołgi. Gdyby wszyscy ra- zem ziewnęli a potem słuchali! Nie! Ziewają po kolei, paszcze otwierają się raz tu, raz tam. W miejscach nie do przewidzenia, bez żadnej reguły i bez najmniejszego porządku. Ksiądz Bochenek denerwuje się, patrzy na słuchaczy Słowa Bożego bez sympatii i wtedy Pan Bóg zazwyczaj go karze, zsyłając nań takie ziewnięcie, że już łagodniej spogląda na rozchylające się wargi i przymrużone oczka. Jest to zazwyczaj skuteczna lekcja pokory. Pan Bóg nawet poprzez zwykły niż barometryczny przypomina księdzu Adamowi, że nie wolno podskakiwać, nie on tu bowiem jest szefem. Zdarza się też, że dzieci zgromadzone na nabożeństwie niedzielnym dzierżą w swoich rączkach monety Narodowego Banku Polskiego otrzymane od rodziców na tak zwaną ofiarę. Rzecz w zasadzie dobra, bo mały chrześcijanin uczy się ofiarności, aliści monety te wypadają dzieciom permanentnie z rąk, dając w sumie wrażenie koncertu na sto dwadzieścia siedem triangli i takąż ilość dodatków do perkusji; takich tam różnych drutów, zwisających rur i poskrę- canych talerzy. Ksiądz Bochenek próbuje przekrzyczeć ów koncert, co w rezu- ltacie daje występ w stylu niejakiego Artura Ui, tyle tylko, że treść jest o wiele pobożniejsza i na ogół nie zapaskudza niewinnych duszyczek. Bywają też zakłócenia wyjątkowe, szczególne, zaskakujące. Wygłaszał kie- dyś ksiądz Bochenek egzortę żałobną w kaplicy cmentarnej. Na środku trumna pachnąca specyficznie i tak jakoś intensywnie, że żywi myślą wtedy zazwy- czaj eschatologicznie. W żalu nieutuleni uczestnicy pogrzebu siedzieli skromnie w ławkach, bojąc się oczy wznieść ku niebu. Jak jest trumna, wtedy łatwiej sobie przypomnieć grzechy. Ksiądz zaczął przemawiać. Powiedział, że wszyscy filozofowie i mędrkowie ograniczają się zazwyczaj do epizodu zwane- go życiem. Natomiast tylko jeden człowiek, który był równocześnie Synem Bo- żym zabrał głos na temat życia po życiu. Wtedy nagle ktoś z obecnych zapy- tał głośno: - Kto to był? Cisza zaległa tak zwana grobowa. Głos odezwał się znowu: - Ja się pytam, który to był? Wtedy zrobił się rumor. Dwóch zorientowanych w szczegółach gości żałob- nych złapało delikwenta dosyć fachowo pod pachy i wśród zgorszonych szeptów wyprowadzili pijaczka z kaplicy. Był to bowiem szwagier zmarłego, który za- czął pochówek w odwrotnej kolejności, od gęsto zakrapianej stypy. Ksiądz Bochenek próbował jeszcze ratować sytuację, ale nastrój zrobił się taki nieklarowny, że trzeba było szybko opuszczać nieboszczyka do grobu i umy- kać, żeby nie nabrać obrzydzenia do bliźnich. Kiedy indziej, gdy był wikarym w małej wiejskiej parafii i grzmiał z am- bony w najlepsze, zajęczała nagle a potem rozśpiewała się syrena straży po- żarnej. Co młodsi mężczyźni żegnali się pospiesznie z Panem Jezusem i spie- szyli wypełnić starażacki obowiązek. Na twarzach pozostałych rysowało się pytanie i strach. Kaznodzieja po małej przerwie wyraził nadzieję, że na pe- wno wszystko dobrze się skończy i zaproponował wspólną modlitwę za braci starażaków, którzy z narażeniem własnego życia ratują życie bliźnich i ich mienie. Prawdziwa miłość bliźniego jak siebie samego! Przypomniał sobie proboszcz Mżawki Małej tamte historie i uśmiechnął się niewyraźnie, kontynuując sprawę kobiety cudzołożnej, a raczej obłudnych me- nadżerów, którzy chcieli Pana Jezusa podle wrobić. Kiedy skończył, przebu- dziła się siostra zakonna, bo nie sprzyjały jej drzemce jakiekolwiek zmiany akustyczne, zwłaszcza jałowa cisza. Nie należało liczyć na siebie w kwestii przekazywania Słowa Bożego. Wszy- stko zależało od Pana Boga, który w sobie tylko wiadomy sposób drąży ludz- kie sumienia, serca i zwoje mózgowe, używając do tego narzędzi tak kruchych i zawodnych jak proboszcza Adama Bochenka. Wiedział o tym doskonale, bo był już wystarczająco długo sługą Słowa Bożego. Przystępował z coraz większą bojaźnią do głoszenia Bożej prawdy, co Słowu Bożemu wychodziło na dobre! VII Ministrant potrząsnął dzwonkiem zbyt mocno, co dało dźwięki niemiłe dla ucha. Potem rzucił dzwonek na marmurową posadzkę, co dało dźwięki jeszcze bardziej irytujące. Ksiądz Bochenek już wiele razy zwracał uwagę ministran- tom na potrzebę pewnej subtelności w służbie Bożej, jego słowa jednak nie docierały do adresatów, względnie docierały, lecz skutki grzechu pierworod- nego były u nich tak dotkliwe, że zagłuszały jakiekolwiek zbawienne uwagi. Postanowił proboszcz napuścić na ministrantów pana Wigora, przed którym mieli wyjątkowy respekt. Ksiądz Bochenek ujął patenę z hostią w obydwie dłonie, podniósł na wyso- kość swoich oczu i szeptał, że jest to owoc ziemi i ludzkiego trudu, który ofiarujemy Bogu, żeby przemienił go w chleb życia. Potem podniósł w podobny sposób kielich z winem szepcząc, że dzięki Bożej hojności otrzymaliśmy wi- no, owoc winnego krzewu i ludzkiej pracy. Chcemy je Bogu ofiarować, żeby stało się dla nas napojem duchowym. Pomyślał też o swoich trudach kapłańs- kich, kłopotach, słabościach i grzechach. Błagał Boga, by się zlitował nad nim i przemienił wszystkie te cienie w jasne i czyste promienie jarzące się ku chwale Boga i niejakiej satysfakcji księdza Bochenka. Miewał bowiem chwile, kiedy odczuwał straszliwie potrzebę bycia świętym. Jakaś boleść podchodziła mu pod samo gardło, łzy pojawiały się spontanicz- nie w oczach, serce zaś zalewał taki strumień miłości, że chciał krzyczeć, zrobić coś ważnego, liczącego się. Euforia szybko jednak mijała. Pozostawa- ła świadomość niemocy, mierności, letniości, która doprowadzała zacnego proboszcza Mżawki Małej do rozpaczy. Zdarzało się, że chciał uciekać, gdzie pieprz rośnie, czując się niegodnym Bożych tajemnic. Miewał chwile, kiedy zbyt mocno odczuwał dramat kapłaństwa, z którym nie umiał sobie poradzić. Próbował modlić się. Słowa jednak były tylko sieczką, rozsypującą się w zderzeniu z tajemniczą i przerażającą rzeczywistością Bożą. Dorzucił więc na patenę swoją nędzę i wszystkie swoje nadzieje. Potem schylił się i pro- sił Boga słowami Kościoła, żeby Pan przyjął stojących przed Nim w duchu po- kory i z sercem skruszonym, aby ta ofiara tak się dzisiaj dokonała przed Panem, aby Mu się spodobała. Podczas, gdy ksiądz Bochenek przedstawiał Ojcu Niebieskiemu sprawy Grzyb- ków, wszystkich innych parafian i swoje, wdowa po zmarłym Antonim ruszyła na tak zwaną ofiarę. Za nią szedł Alojzy, skruszony ogromnie i dotknięty Bożą łaską. Potem szła jego córka, uczennica technikum. Dziewczyna skromna, dobra i ładna. Widział kiedyś ksiądz Bochenek z okna swojej sypialni, jak odciągała swego pijanego ojca od krzyża cmentarnego, prosząc ze łzami w oczach, żeby poszedł do domu. Strasznie niedobrze - pomyślał wtedy pro- boszcz - gdy rodzice płaczą z powodu dzieci. Ale jeszcze gorzej, gdy dzieci muszą płakać z powodu głupoty rodziców. Kroczyła teraz nabożnie za swoimi rodzicami i łatwo się domyślać, o czym rozmawiała z Panem Bogiem. Potem szli krewni i stała załoga porannych nabo- żeństw. Podczas, gdy ksiądz Bochenek umywał ręce jak Piłat, bilon stukał znacząco o dno skarbony, która niepokoiła wiernych idących na ofiarę. Dla niektórych skarbona za ołtarzem była miejscem, gdzie próbowano Pana Boga udobruchać a nawet przekupić. Bywali tacy, co przychodzili do kościoła tylko po to, żeby zaakcentować swoją obecność. Szli więc na ofiarę, wrzucali do skarbony co trzeba i czmy- chali. Robili przyjemność rodzinie, Pana Boga natomiast nie brali pod uwa- gę. Ksiądz Bochenek nigdy nie lubił zebrań z listą obecności, tacy zaś uczestnicy przypominali mu jako żywo tych, co przychodzą na zebrania tylko z powodu rejestracji. Inna rzecz, że od pewnego czasu nie ma właściwie ze- brań bez listy obecności, co powinno ludziom dawać do myślenia, ale nie da- je. Miał ksiądz Bochenek trochę kapłańskiego serca i próbował tych, co od- fajkowali obecność usprawiedliwić. Spieszyli się do tramwaju, do pracy, do kolejki po białko zwierzęce lub do dziecka, które zostało samo w domu i mo- gło narobić kłopotu. Pan Bóg najlepiej znał ich zamiary i serca, niech się z nimi upora. Ministrant znowu grzmotnął dzwonkiem o posadzkę, co miało być znakiem, że zaczyna się druga część Mszy świętej. Ksiądz Bochenek chrząknął bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby i zaczął matowo-aksamitnym głosem śpiewać prefację. Nie był ksiądz Bochenek śpiewakiem na miarę Carusa, miał jednak miękki, przyjemny i bardzo komunikatywny głos. Wymawiał poza tym słowa bar- dzo wyraźnie, co dawało w sumie wykonanie gatunkowo niezłe, a może nawet dobre. Był też oszczędny w ekspresji, nadmiar zaś zapędów artystycznych re- alizował jak każdy mężczyzna w łazience, a ściślej mówiąc w wannie, gdzie już bez żadnych rygorów prezentował arię z Tosci lub Poławiaczy Pereł. Gos- podyni przerywała wtedy mieszanie zupy i nadsłuchiwała, konstatując dwa niezbite fakty: że proboszcz kąpie się i, że ma ładny głos. Jeden z konfra- trów, z którym ksiądz Bochenek współpracował, będąc jeszcze wikarym, śpie- wał w wannie tubalnym głosem godzinki. Ksiądz Bochenek uważał, że to mocna przesada i nigdy nie próbował tamtego konfratra naśladować. Nie wyobrażał sobie nawet, że mógłby godnie chwalić Pannę świętą w takich okolicznoś- ciach. Co to, to nie! Zdarzało się księdzu Bochenkowi kilka razy tak intensywnie zamyślać pod- czas wykonywania prefacji, że zgubił się w tekście, co dawniej, gdy śpiewa- ło się po łacinie, można było stosunkowo łatwo naprawić. Pan Bóg łacinę do- skonale znał, ale miał też wyjątkowe poczucie humoru. Teraz, gdy śpiewało się polski tekst, trzeba było zaiste mistrzowskiego opanowania, żeby wyko- leiwszy się, wrócić na łono prawidłowego tekstu bez większego uszczerbku dla ogólnego sensu. Raz czy dwa, rzecz udała się znakomicie, z czego ksiądz Bochenek był nawet dumny, zdarzyło mu się jednak kilka razy tak odskoczyć, że powrót okazał się żałosny i tak dyletancki, że boki zrywać. Niektórzy parafianie lepiej zorientowani w liturgii podsuwali dyskretnie dłonie pod nos, żeby zakryć zbyt szerokie uśmiechy. Trudno było skupić się na modlit- wie śpiewanej. O wiele więcej uwagi musiał ksiądz Bochenek poświęcić warsz- tatowi niż treści. Gdy zaś teksty śpiewane znał już na pamięć, wtedy myśl lubiła się odrywać od słów i hasać swobodnie po rejonach tak niespodziewa- nych, że ksiądz Adam zmiarkowawszy się, rumienił się nieraz nie bez powodu. Najmniej sprzyjało skupieniu zmęczenie psychiczne albo jakieś potężnie- jsze zmartwienie. Ponieważ człowiek współczesny prawie nigdy nie narzeka na brak jednego ani drugiego, ksiądz Bochenek miewał kłopoty ze skupieniem za- wsze. Jego oczy też lubiły odrywać się od mszału i penetrować swobodnie wnętrze kościoła. Bywało, że zatrzymały się na drzemiącej kobiecie i pilnie obserwowały, jak jej rytmicznie i coraz głębiej opada głowa. Było w tym ki- waniu coś swojskiego a nawet pięknego. Kiedy indziej patrzyły na dzieci, które grzebały w torebkach i podziwiały ich zawartość, wymieniając przy okazji to i owo. Zdarzało się też, że wzrok proboszcza zatrzymywał się na smukłej postaci młodej kobiety, jako że był ksiądz Adam estetą, Pan Bóg zaś wysilił się wyraźnie, gdy stwarzał Polki. Zwłaszcza młode! Gdy złapał się na takim penetrowaniu, karcił samego siebie, wracał skruszony do tekstu, spuszczał skromnie wzrok i próbował doskonale służyć Panu, co mu się przez następnych kilka chwil udawało. Potem wszystko zaczynało się od początku. I tak przez dwadzieścia pięć lat. Czas ucieka! Proboszcz Mżawki Małej wzdrygnął się i postanowił radykalnie zmienić swo- je życie. Kiedy pomyślał o swoim wieku, popadał w panikę i obiecywał Panu Bogu rychłą zmianę, popartą rzetelnym wysiłkiem i solidną pokutą za prze- szłe grzechy, które były liczne jak gwiazdy na niebie. Ksiądz Bochenek nie mógł sobie wiele z nich przypomnieć. Pan Bóg ma jednak pamięć taką, że naj- doskonalszy komputer to sklerotyk ostatni i dziurawiec. Całe szczęście, że jest Pan Bóg miłosierny. Inaczej nie miałby ksiądz Bochenek powodu do śmie- chu. Skruszony i ufający w Boże miłosierdzie, mówił z głębokim przekona- niem: "Święty, święty, święty, Pan Bóg Zastępów. Pełne są niebiosa i ziemia chwały Twojej. Hosanna na wysokości. Błogosławiony, który idzie w imię pań- skie. Hosanna na wysokości." VIII Zaczął ksiądz Bochenek nabożnie odmawiać modlitwy mające być przygotowa- niem do przemienienia chleba i wina w Ciało i Krew Pana Jezusa. Próbował maksymalnie skupić się, co nie zawsze się udawało, bo szatan i tu często wtykał swoje dwa grosze. Wiedział ksiądz Bochenek, że nikt nie jest godzien stać przy ołtarzu i przemieniać chleb i wino. Gdy człowiek uświadomi sobie całą wielkość Chrystusowej Ofiary - do czego ludzie są tylko względnie zdo- lni, gdy pomyślą na moment, kim jest Bóg a kim jest człowiek - wtedy każdy, włącznie z papieżem musiałby uciekać czym prędzej i zająć się najwyżej za- miataniem placu przed kościołem. Gdyby tak było, papież byłby w systuacji najgorszej, bo plac przed bazyliką świętego Piotra jest imponujący. Tak więc musi każdy stojący przed ołtarzem liczyć tylko na łaskawość Bożą i ro- bić, czego Kościół od niego żąda, nie analizując szczególnie swojej sytua- cji. Inaczej nikt, kto nie jest co najmniej aniołem, nie mógłby tego robić, a i aniołowie robiliby to z drżeniem ogromnym. Doszedł kiedyś ksiądz Bochenek do wniosku, że pewna rutyna jest tu konie- czna, żeby móc w ogóle wytrwać przy ołtarzu. Powiedział o tym swoim odkry- ciu jednemu z konfratrów. Tamten nie podzielał poglądu proboszcza z Mżawki Małej i o mało nie doszło do jeszcze jednej wojny religijnej w środkowej Europie. Ksiądz Bochenek argumentował, że nie mógłby w ogóle sprawować Naj- świętszej Ofiary, gdyby uzmysłowił sobie, co naprawdę robi. Tamten z miną zgorszoną wyraźnie twierdził, że nie mógłby sprawować Najświętszej Ofiary, gdyby nie próbował myśleć o tym, co sprawuje. Tak więc prawdopodobnie każdy kapłan innego używa sposobu, żeby nie zamienić sprawowania Najświętszej Ofiary na zamiatanie placu kościelnego. I chyba każdy sposób jest dobry, gdy wypływa z autentycznej bojaźni Bożej, respektu dla Pana Jezusa i świa- domości własnej nędzy. Zdarzyło się księdzu Bochenkowi widzieć przy ołtarzu Pańskim kapłanów, którzy robili wrażenie bonzów, wobec których Pan Jezus był taki mały, że ledwo zauważalny. Trzeba było mocnej wiary i bystrych oczu, żeby dostrzec w tym całym pompatycznym poczynaniu, o co naprawdę chodzi. Pan Jezus na pewno prosi za takich Ojca Swego Niebieskiego, żeby im przebaczył, bo nie wiedzą, co czynią! Tymczasem wziął ksiądz Bochenek chleb w swoje niegodne ręce i wymówił nad nim słowa konsekracji. Potem pokazał Ciało Pana Jezusa obecnym, sam zaś szepnął Panu Jezusowi, żeby zechciał się zlitować nad nim, bo jest człowie- kiem grzesznym i obrzydliwym. Poprzez okrągły witraż, co tkwił nad świętym Izydorem, przebił się jaskrawy promień wiosennego słońca i dotknął subtel- nie Ciała Pana Jezusa. Ksiądz Bochenek położył Ciało Boże na ołtarzu, przy- klęknął i pokornie schylił głowę. Potem zrobił to samo z winem, które przemienione w Krew Pana Jezusa, pod- niósł i pokazał wiernym. Promień słoneczny dotknął kielicha i rozbił się na tysiące małych promyków, uciekających błyskawicznie na różne strony, jakby miał świadomość, że jest niegodny dotknąć swego Boga. Tak sobie pomyślał przez moment ksiądz Bochenek, po czym znowu zgiął kolana i pochylił głowę. Potem zrobił się mały rumor, bo wierni wracali do pozycji siedzącej, minis- trant zaś po raz trzeci rąbnął dzwonkami o posadzkę. Straszliwie nerwowe pokolenie - pomyślał proboszcz i postanowił ministrantowi nagadać, a panu Wigorowi zlecić stanowczo naprawę niedobrej sytuacji. Po przemienieniu prosił ksiądz Bochenek najpierw Ducha świętego, aby ze- chciał zjednoczyć wszystkich, przyjmujących Ciało i Krew Chrystusa. Potem modlił się za Kościół święty, żeby wzrastał w miłości. Pomyślał ksiądz Bo- chenek o starej Bombikowej, o synu nieboszczyka Grzybka, o jego smukłej có- rce, o siostrze zakonnej, która znowu kiwała głową, o ministrancie, który rąbał dzwonkami, o panu Wigorze, jego dzieciach, o organiście, żeby się nie bał dentysty, o księdzu wikarym, który uwielbiał hałas, o pewnej parafian- ce, która po nocach sprzedawała wódkę niedopitym parafianom, o gronie sta- łych bywalców baru, którzy późnym wieczorem bełkotali pod probostwem, cza- sem zaś ryczeli jak jelenie, gdy przychodzi na nich wola Boża. O tych po- rządnych też pomyślał. O chorych, których odwiedzał, o wszystkich cierpią- cych, poniżanych, upokarzanych, zniewalanych, spracowanych, o tych, którzy stracili wiarę, nadzieję i miłość. O sobie pomyślał na koniec. Prosił dla wszystkich o miłość, bez której nie można być człowiekiem. Głośno wymienił papieża Jana Pawła, który był kiedyś profesorem księdza Adama. Wykładał ksiądz Karol Wojtyła etykę społeczną i robił to tak zasad- niczo, że trzeba było wiele wysiłku, żeby nadążyć za jego wywodami. Teraz taszczy na swoich polskich plecach cały Kościół Powszechny i radzi sobie wcale dobrze. Czasem wydawało się księdzu Bochenkowi, że nasz papież będzie musiał przeżyć swoją Golgotę, bo nie można inaczej iść za Chrystusem. Trud- no powiedzieć jak ona w szczegółach będzie wyglądać, ale na pewno nastąpi. Wszystko, co wielkie musi być poparte cierpieniem. Nie ma spraw autentycz- nie wielkich i dobrych bez owego tajemniczego zaplecza. Bał się czasem Ksiądz Bochenek o swojego byłego profesora i ten strach dyktował mu słowa troskliwej modlitwy za Jana Pawła II. Często o nim myślał i rozmawiał. To- warzyszył mu swoją modlitwą od początku, nie lubił jednak owej szowinisty- cznej euforii, w którą popadało wielu rodaków Karola Wojtyły. Dla księdza Bochenka był Jan Paweł II przede wszystkim następcą świętego Piotra i za- stępcą Pana Jezusa. Wymieniał też ksiądz Bochenek imię księdza biskupa ordynariusza, który dał proboszczowi w kość. Pozostał jednak ksiądz Bochenek lojalnym kapłanem diecezji i modlił się jak najlepiej potrafił za swego biskupa, którego na swój sposób rozumiał i lubił. Potrzebował ksiądz biskup modlitwy bardziej niż ktokolwiek inny. I za sufraganów, czyli tak zwanych biskupów pomocni- czych modlił się ksiądz Adam. Na pewno potrzebowali wiele sił, cierpliwości i odwagi, żeby unieść swój biskupi los. Większość z nich pozostanie zapewne do końca życia w drugiej obsadzie, co na pewno nie jest łatwe ani proste. Wreszcie prosił za siebie i za całe duchowieństwo. Bywało, że w tym momen- cie jakiś złośliwy szatanik przypomniał mu zdanie, które często powtarzał pierwszy proboszcz księdza Adama: Den grössten Tiergarten hat der Herr Gott in der Geistlichkeit!* Uśmiechnął się wtedy ksiądz Bochenek z podwójnego powodu: raz dlatego, że zdanie było pikantne; drugi raz dlatego, bo przypo- minał mu się jego pierwszy proboszcz, który był człowiekiem na miarę pana Jowialskiego. O takich nie można myśleć bez życzliwego uśmiechu. Wreszcie przyszła kolej na zmarłych, których przybywało z roku na rok. Było już ich tylu, że tylko niektórych wyszczególniał ksiądz Bochenek, całą resztę załatwiał gremialnie. Zawsze pamiętał jednak w tym miejscu o swojej matce i swoim ojcu. Matka księdza Bochenka była kobietą praktyczną, zapobiegliwą, mającą przede wszystkim dobro rodziny na oku. Pasowały do niej jak ulał słowa z Księgi Syracha na temat dobrej żony. Odznaczała się zdrową pobożnością i klarownym zmysłem moralnym. Umiała intuicyjnie i bezbłędnie odróżnić dobro od zła. Była kobietą nieustraszoną. W pierwszych dniach wyzwolenia potrafi- ła czerwonoarmistę, plądrującego sklep z instrumentami muzycznymi, tak za- sadniczo potraktować gitarą, że instrument zawisł na jego szyi jak kaga- niec. Żołnierz czmychał przed siebie jak rażony piorunem w kierunku Bugu. Matka krzyczała za nim, że niech sobie nie wyobraża, iż może robić co chce tylko dlatego, że przegnał "niemca". Tu jest Śląsk, tu musi panować porzą- dek! Była matka księdza Bochenka śląską patriotką i oddaną wielbicielką Woj- ciecha Korfantego. Podczas pogrzebu wybitnego syna ziemi śląskiej, podnosi- ła pięcioletniego Adasia ponad głowy uczestników, żeby zapamiętał. Uśmiech- nął się ksiądz Bochenek ciepło na myśl o matce. Ojciec księdza Bochenka był swego rodzaju filozofem, trudzącym się przez wiele lat nad znalezieniem nowych dowodów na istnienie Boga. Pan Bóg stał się pewnego rodzaju obsesją seniora Bochenka, do tego stopnia, że w nocy zrywał się i notował świeże przemyślenia, przykłady i hipotezy. Często przyjeżdżał do syna i przekonywał go, że Bóg jest. Syn zapewniał ojca, że w to nie wątpi. Ojciec potrzebował jednak słuchacza dla swoich teorii, nikt zaś z najbliższego otoczenia nie kwapił się zamieniać w słuch. Słuchał więc młody Bochenek starego Bochenka i obaj na tym dobrze wychodzili. Zgadywał też często stary Bochenek, jaka będzie wieczność. Miał jednak na ten temat przekonania niestabilne. Teraz już wie z całą pewnością jak tam jest, aliś- ci, nie może na ten temat porozmawiać z synem. Tak więc mówił wtedy, gdy nie wiedział, teraz gdy wie, musi milczeć. Czysta ironia losu! Ksiądz Bo- chenek też często myślał o wieczności. Najczęściej pesymistycznie, wziąwszy pod uwagę moc popełnionych grzechów i katechetów, którzy małego Adasia straszyli piekłem nieugaszonym i Bogiem tak groźnym, że nic groźniejszego nie mógł sobie wyobrazić. Teraz wiedział, że Bóg jest przede wszystkim mi- łością, ale była to warstwa późniejsza, spod której wyzierała minia dzie- cięcych przeżyć i doświadczeń. Złożył ksiądz Bochenek ręce i zachęcając wiernych do wspólnej modlitwy, zaintonował "Ojcze nasz", zamykając wszystkie swoje kłopoty, pragnienia, tęsknoty i obawy w słowach Pana Jezusa, które najpewniej docierały do Ojca Niebieskiego. IX Ksiądz Bochenek przyjął Ciało Pana Jezusa i trwał w niemej modlitwie, chyliwszy pokornie głowę. Po chwili spożył Krew Pańską i znów zastygł, chcąc oderwać się od wszystkich spraw doczesnych, nawet od celebrowania, które było grzecznością wobec Boga wymyśloną przez pobożnych estetów. Ten jeden moment należał wyłącznie do księdza Adama i Pana Boga. Nawet organis- ta milczał wtedy dyskretnie, dopiero potem, gdy ksiądz Bochenek zmierzał do tabernakulum, intonował pieśń eucharystyczną, którą podejmowali obecni. Uklęknął ksiądz Adam przed szałasem Pana Jezusa, przekręcił klucz i wy- ciągnął rękę w kierunku lśniącego kielicha. Przypomniał sobie, jak to przed wielu laty po raz pierwszy w swoim parafialnym kościele jako młodziutki diakon wyciągnął rękę w stronę kielicha. Ręka jakby zastygła, usta zaś sze- ptały słowa będące wyrazem miłości płomiennej i żalu. Wiedział przecież diakon Adam i wiedział Pan Bóg, czym zajmowała się ta ręka poprzednio przez dwadzieścia cztery lata. Oczywiście, że pisała, malowała, wieszała bombki na choince, zrywała kwiaty dla Maryjnego ołtarzyka, karmiła szpaki, tudzież wróbelki, wyodrębniała przedmioty z otaczającego świata, grała na akordeo- nie, poszczególnymi palcami dłubała w nosie i w duecie wzniesionym ku niebu chwaliła Boga. Gdyby na tych czynnościach poprzestała, nie wahałaby się te- raz dotknąć Ciała Pańskiego. Aliści, robiła też wiele innych rzeczy, które zostawiły na niej jakieś niedobre choć niewidoczne piętno. To ono właśnie nie pozwalało bez wahań i bez drżenia dotknąć Pana Jezusa. W dodatku poczuł się ksiądz diakon taki jakiś mały, że zabrakło odwagi. Gdyby umiał uświado- mić sobie rzeczywiste proporcje, runąłby plackiem. Człowiek na szczęście nie jest w stanie poznać proporcji, nie pada więc plackiem. Ba, często za- chowuje się wobec Jezusa Eucharystycznego jakby robił Panu Jezusowi łaskę. Uśmiechnął się ksiądz Bochenek na myśl, że kiedyś był diakonem. Gdyby umarł jako diakon, poszedłby na pewno do nieba. Teraz, po przeszło dwudziestu la- tach kapłaństwa, nie był tego pewien. Ściśle mówiąc, miał poważne wątpliwo- ści, czy się wyłga jakąś potężną porcją czyśćca. Trzymał Ciało Pana Jezusa nad kielichem i zbliżył się do balasek, przy których potulnie klęczały kobiety, które bez Pana Jezusa żyć nie mogły. I kilku takich, co to okazyjnie przyjmowali Ciało Pańskie, z powodu rocznicy ślubu, śmierci ojca lub ciężkiej choroby szwagra. Wszelkie rocznice obcho- dzono w kościele, dawały niezłe samopoczucie i dobre o sobie mniemanie. Bezbłędnie też funkcjonowała zasada: gdy trwoga, to do Boga! Wszyscy klęczeli i przyjmowali Ciało Pańskie doustnie. Ksiądz Bochenek bezpośrednio przed udzieleniem komunii świętej głośno recytował słowa: Cia- ło Chrystusa, żeby przyjmującym po raz ostatni uświadomić, w czym biorą udział. Wierni odpowiadali równie głośno: Amen. Proboszcz był zadowolony. Przypomniał sobie rozdzielanie komunii świętej w jednej z dużych parafii Nadrenii-Westfalii. Wierni tamtejsi przyjmowali Ciało Pańskie stojąc, co oczywiście grzechem nie jest. Smuciły go natomiast oczywiste objawy lekce- ważenia Chrystusa Eucharystycznego przez niektórych przyjmujących. Jakaś wyfiokowana dama wyciągnęła rękę odzianą w skórkową rękawiczkę; dzieci wy- ciągając ręce w kierunku Pana Jezusa, żuły intensywnie gumę, inne strugały takie błazeńskie miny, że smętek ogarniał księdza Bochenka ogromny i coś w rodzaju obrzydzenia. Skarcił się jednak natychmiast, przypominając sobie scenę z Ewangelii według świętego Marka, w której Jezus wyraźnie powie- dział: "Dopuśćcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im, do takich bowiem należy królestwo Boże!" Ciekawe, jak zareagowałby Pan Jezus, gdyby któryś z apostołów przyjął Jego Ciało w rękawiczkach lub z gumą do żucia w ustach? Ksiądz Bochenek próbował zdusić smutne wzburzenie, konstatując na własny użytek: co kraj, to obyczaj! Potem jednak przyznał, że ci w rękawiczkach i ci z gumami, byli w zdecydowanej mniejszości. Stanowili nieuświadomiony ma- rgines, który należało pouczyć. Postanowił wtedy porozmawiać z miejscowym proboszczem, potem jednak zaniechał tego z powodu miłości bliźniego. Pomod- lił się za margines, który nie wie, co robi! Oceniając zachowanie przyjmujących Ciało Pańskie, pomyślał nagle, że jego zachowanie na pewno też jest oceniane i komentowane. Spieszył się przecież często, co kończyło się czasem kraksą. Ile to razy pochylał się zapłoniony nad hostią, którą upuścił w pośpiechu lub na skutek zziębniętych rąk. Ile to razy obserwował raczej tych, którzy przystępowali do balasek, a nie to co właśnie robił. Bywało, że wodził wzrokiem za kimś, kogo nie znał, próbu- jąc odgadnąć skąd się tu znalazł. Bywało, że spozierał na młode kobiety, które ciągle robiły na proboszczu niejakie wrażenie, choćby próbował wma- wiać sobie i sublimować, że są to li tylko siostry w Chrystusie Panu. Bywa- ło, że obserwował dzieci. Uśmiechał się wtedy spontanicznie, bo je kochał, choć próbował udawać, że kocha je nie za bardzo. Różnie bywało, o czym ksiądz proboszcz wiedział doskonale i Pan Bóg też. Dlatego nie gniewał się w gruncie rzeczy zbyt mocno na tamtych, bo sam nie był bez winy i do ideału brakowało mu jeszcze kilkanaście kilometrów. Odchodził ksiądz Bochenek od balasek z niejaką satysfakcją i żalem. Saty- sfakcją, bo kończył się kawałek kapłańskiej roboty, z żalem, bo miał prze- konanie, że powinien przez całe kapłańskie życie nic innego nie robić, jak rozdzielać Ciało Pańskie. Ministrant podał mu tacę, którą zamyślony głęboko czyścił, wreszcie zamykając swego Pana w metalowej klatce, przepraszał Go za wszystkie niedociągnięcia teraźniejsze i przeszłe. Klękając, chylił gło- wę, co miało oznaczać, że osobiście żegna Pana Jezusa, żałując, że musi Go zostawić w więzieniu jakim zawsze wydawało mu się tabernakulum. Organista zaczynał zwykle w tym czasie drugą zwrotkę pieśni "Pobłogosław Jezu drogi". Pasowała do okoliczności, ale wyświechtała się z biegiem czasu na tyle, że postanowił przy najbliższej okazji zaproponować coś nowego. Czyścił kielich i spoglądał na przeciekający dach kościoła. Myślał o mamo- nie, która nie leży na ulicy lecz w kieszeniach jego parafian. Chyba zdąży nazbierać tyle, żeby do odpustu naprawić dziurawy dach, za ewentualną nad- wyżkę zamówić u rzeźbiarza nowe stacje Drogi Krzyżowej. Zawsze łudził się nadwyżkami, potem zaś zadłużał się i spłacał z opóźnieniem. Był jednak op- tymistą i nie przywiązywał do pieniędzy zasadniczej wagi. Znał takich, co to skrzętnie liczyli, namawiali, agitowali, narzekali i zawsze mieli mniej niż on. Organista zamilkł, ksiądz Bochenek chrząknął, co robił w tym miejscu pra- wie zawsze, wreszcie zaintonował modlitwę końcową. W pierwszej ławce tkwiła pani Kramarczykowa, która pod koniec Mszy świętej rzewnie jakoś i sentymen- talnie spoglądała na proboszcza. Zdawała się mówić wzrokiem pełnym słody- czy, że jutro się znowu spotkamy. Z powodu Pana Jezusa oczywiście. Była pa- ni Kramarczykowa samotna jak wieża Eiffla i dobra jak miód. Ksiądz Bochenek błogosławił obecnych, błogosławił szczególnie pani Kramarczykowej, znając jej położenie i chcąc ulżyć jej doli. Gdy klęknął przed ołtarzem, usłyszał strzelanie w kolanie, co mu przypom- niało, że po matce odziedziczył reumatyzm. Na razie jednak nie martwił się zbyt często pojawiającym się zgrzytaniem w kolanie. Miał kilka innych zmar- twień o większym ciężarze gatunkowym i pilniejszych. Ministranci stanęli pod piecem akumulacyjnym i wyrecytowali nierówno: "Bóg zapłać!" Ksiądz Bochenek podniósł dłoń jak mąż stanu z okresu ostat- niej wojny światowej. Powiedział z naciskiem: "Pan Bóg wam zapłać", po czym wszyscy zainteresowani zaczęli się skwapliwie rozbierać, jakby walczyli o pierwsze miejsce w tej konkurencji. Jeden z ministrantów zabierał politykę, szedł gasić świece. Ksiądz Bochenek zaś zlądował miękko na klęczniku, gdzie dawał dobry przykład. Zbyt wiele myśli tłoczyło się pod biretem proboszcza, żeby mógł się li tylko zająć modlitwą. Próbował jednak, o czym świadczyły sztuczne zmarszczki na jego czole i mina cierpiętnika, co to chce a niezu- pełnie może. W tym czasie pan Wigor półgłosem ochrzaniał ministrantów, że niechlujnie wieszają komeżki i robią bałagan w szafie. Istna panie Kołomyja! Gdy tylko ksiądz Bochenek opuścił zakrystię, zagrzmi na cały regulator, ale ministra- nci przyjmą to z filozoficznym spokojem. Stosunki pana Wigora z ministran- tami przypominają stosunki małżonków po srebrnym jubileuszu. Ksiądz Boche- nek zamykając drzwi zakrystii, pomyślał przez chwilę, że trzeba koniecznie naprawić zamek, bo zgrzyta, wnet jednak zobaczył świeżą zieleń krzewów i budzące się ze snu złociste kwiaty podbiału, co mu przypominało dobrego Pa- na Boga i jego niesamowitą hojność. Przed furtką czekała na proboszcza stara Gamzowa. Zaczęła się skarżyć na synową. Proboszcz znał repertuar starej Gamzowej. Wiedział, że jest raczej niezbyt rozwlekły, postanowił więc cierpliwie po raz osiemdziesiąty czwarty wysłuchać jednej z wielu historii świata tego i dodać kobiecie otuchy. Mó- wił zazwyczaj, że trzeba wytrzymać, bo każde inne wyjście z sytuacji byłoby bardziej kłopotliwe. Stara Gamzowa wiedziała o tym doskonale, ale lubiła, gdy proboszcz rzecz potwierdzał. Tak więc rozchodzili się obaj zadowoleni z życia, które nie było idealne, ale na tyle interesujące, że nie warto było- by je zamieniać na inne. Na placu przed plebanią pies szczerzył zęby i uszy. Patrzył na probosz- cza, jakby pytając: gdzie ty właściwie byłeś tak długo?! X Przed plebanią stał wiekowy kasztanowiec, który na wiosnę wypuszczał zra- zu nieśmiało, a potem gwałtownie, świeże pączki. Cud życia. W koronie drze- wa zaś świergotało, piszczało, klekotało, gwizdało i trzeszczało. Szedł proboszcz Mżawki Małej i kontemplował. Probostwo było ruderą, ale miało swój szyk. Trzeba wymienić w tym roku okna i drzwi. Przed plebanią zaś zro- bić trochę porządku i chodnik z prawdziwego zdarzenia. Po deszczu pojawiło się błoto, przez które trzeba było się gimnastykować. Myślał ksiądz Boche- nek mimochodem, zawodowo, w gruncie rzeczy zaś chłonął wiosnę wszystkimi porami, jako że kochał przyrodę i chętnie słuchał jej odwiecznej pieśni o Bogu. W kancelarii czekało kilka osób. Pozdrowił Pana Jezusa z uśmiechem, reli- ktem wiosennej reminiscencji, powiedział do pierwszej parafianki, że ma śliczne buty i nie omieszkał zapytać, gdzie je nabyła. Kobieta zarumieniła się jak cebula rzucona na gorącą patelnię, po czym powiedziała bez przeko- nania, że ma je już dawno. Cieszyła się, że proboszcz zwrócił na nie uwagę. Inne kobiety zaznaczyły, że proboszcz to wszystko widzi; że jest spostrze- gawczy, po czym z niejaką zazdrością spoglądały na buty. Proboszcz usiadł za biurkiem. Nad nim wisiał portret Papieża. Poprosił pierwszą z parafianek, żeby zajęła miejsce i mówiła z czym przyszła. Kobie- ta chciała zamówić Mszę świętą. - Na kiedy? - zapytał proboszcz. - Ano, może być w czerwcu. - Dokładnie kiedy? - Coś koło piętnastego, bo czternastego czerwca zmarł, pogrzeb zaś odbył się siedemnastego czerwca. Orkiestra była proszę księdza z takimi pióropu- szami na galowych czapkach i z pracy przyszła delegacja. Trochę od niej za- latywało piwem, ale zawsze! A śmierć miał lekką. Umarł rano. Jeszcze wie- czorem z nami rozmawiał, żartował, wnuczce pstrykał w nosek, potem jakoś dziwnie powiedział: "Z Panem Bogiem". Tak powiedział! Rano jak siostra po- szła go budzić, nie odpowiadał. To ona podeszła do niego i krzyknęła: - Oj- ciec, trzeba wstać, Czapala przyjechał z deskami! A on nie wstał. Ciągle leżał i leżał. Siostra zaczęła lamentować: - Ojciec, ojciec, a gdy on się nie poruszył, przybiegła do mnie i powiedziała, że ojcu coś się stało. To ja wytarłam ręce i poszłam na górę i od razu zobaczyłam co jest. Powiedzia- łam, żeby prędko lecieć po księdza. Ksiądz proboszcz pamięta, jak siostra czekała na księdza zaraz po Mszy świętej? Ksiądz przyszedł i powiedział, że już chyba za późno, ale na wszelki wypadek dał mu ksiądz ostatnie namasz- czenie. Było rzeczywiście ostatnie! Proboszcz Mżawki Małej miał minę, jakby sobie intensywnie przypominał ta- mto wydarzenie. Przytakiwał kobiecie, choć równocześnie szukał w zeszycie datę ewentualnej Mszy świętej. Zapytał po chwili: - Więc kiedy ma być ta Msza święta? Kobieta pomilczała trochę, po czym wróciła do swego wątku: - A myśmy się tego nie spodziewali. Był przecież zdrowy jak ryba i zawsze mówił, że pociągnie do setki. Nikomu nie można wierzyć. To przyszło tak na- gle. - Jak złodziej przychodzi śmierć - dodał nieśmiało ksiądz Bochenek. Kobieta przerwała na chwilę, po czym z rezygnacją powiedziała, że wszyscy muszą umrzeć. Proboszcz przytaknął z przekonaniem i raptem przypomniał so- bie, że ma już prawie pięćdziesiąt wiosen. Kilku kolegów z kursu już pomar- ło. Jeden nagle. W łóżku. Inny przewrócił się w zakrystii, jeszcze inny piął się na szczyt górski i tam wyzionął ducha. Kobieta terkotała dalej, proboszcz zaś poszybował myślami w nieznaną przyszłość. Kiedyś przewróci się na ambonie, przy ołtarzu lub będzie konał w łóżku. Będzie to widok ra- czej nieprzyjemny i męczący. Czy ktoś będzie przejmował się jego śmiercią? Czy ktoś zdąży mu do stygnącej ręki wepchnąć gromnicę? Może przewróci się na ulicy i ludzie będą mówić, że za dużo wypił! Nie będzie wtedy gromnicy ani modlitw. Nie będzie najbliższej rodziny, bo zgodził się na rodzinę pa- rafialną. Pomyślał jeszcze z sarkazmem: gdy się kocha wszystkich ludzi, nie kocha się nikogo! Umierający jest zresztą zawsze samotny. Ksiądz Bochenek przypomniał sobie śmierć swojego pierwszego proboszcza. Był wtedy klerykiem. Proboszcz był siwy jak przymrozek i kuśtykał o lasce. Pewnego dnia zmarł. Ksiądz wikary powiedział ze złośliwym uśmiechem, że ktoś rąbnął proboszczowi zegarek z ręki. Kleryk Bochenek nie mógł zrozu- mieć, że w obliczu śmierci, ktoś myślał o zegarku. Potem, jak trochę wydo- roślał, zrozumiał, że w obliczu śmierci można myśleć o wielu zaskakujących rzeczach. I o zegarku nieboszczyka! Przerywając sobie i kobiecie, zapytał: kiedy ma być Msza święta za zmar- łego ojca? Kobieta powiedziała rzeczowo, żeby koniecznie wieczorem. Wtedy wszyscy są do dyspozycji. Ksiądz Bochenek przerzucał strony swego notatni- ka, po czym ustalił termin. Kobieta zgodziła się i zapytała, czy trzeba za- raz uiszczać. Ksiądz Bochenek rozłożył ręce jak ktoś, komu jest wszystko jedno. Zaznaczył, że najlepiej będzie złożyć ofiarę potem, bo nie wiadomo czy dożyjemy! Kobieta rzekła, że na pewno. Dodała: - Z Panem Bogiem! - Z Bogiem - powiedział proboszcz i czekał cierpliwie na następną para- fiankę, szykując się na kolejną porcję zwierzeń, bez których ludziom jest trudno. Na foteliku siadła następna owieczka proboszcza Mżawki Małej. Zaznaczyła, że w sprawie miejsca w ławce kościelnej. Od razu zaczęła nacierać, że młode kobiety - jak na przykład Wanda od Poliwodów - siedzą, zaś stare muszą stać. Miażdżycę mam i reumatyzm! Ksiądz Bochenek sięgnął po księgę, gdzie były czarno na białym zaznaczone rezerwacje miejsc w ławkach, po czym po- wiedział, że miejsca wolnego nie ma. Parafianka obterkotała trzynaście in- nych parafianek, po czym zamilkła wyczerpana. Wreszcie powtórzyła żądanie. Ksiądz Bochenek zapytał, kogo w takim razie pozbawić miejsca, żeby ją usa- dowić? Powiedziała, że nie chce nikogo wyrzucać z ławki. Ksiądz powiedział, że bez wyrzucenia się nie obejdzie, chyba że dopisze jej nazwisko do ławki kompletnie zajętej, co może doprowadzić do lokalnego zamieszania w czasie niedzielnego nabożeństwa! Wtedy ona zaczęła znowu terkotać, że inne siedzą choć są młodsze i w ogóle siedzą tacy, co powinni stać. Poszła po chwili niezupełnie przekonana, proboszcz zaś podłubał w nosie i myślał, że trzeba w przyszłości dodać ze trzy ławki. A może zmieści się i czwarta z boku? Otarł pot z czoła, podumał chwilkę nad ludzkim kontekstem, ale nie doszedł do żadnego wniosku. Następnym interesantem był starszy pan, który wyłuszczał swoją kwestię dokumentnie i tak powoli, że można było w tym czasie zrobić parę pończoch na drutach. Ksiądz proboszcz słuchał cierpliwie, przypominając sobie, że święty Franciszek Salezy z powodu takiego słuchania został kanonizowany. Ponieważ chodziło o sporne miejsce grobowe, który starszy pan zarezerwował sobie kilka lat temu, zaś jakaś niedobra i pyskata parafianka zaanektowała je bezprawnie, zaproponował ksiądz Bochenek udanie się na cmentarz, celem dokonania wizji lokalnej. Starszy pan ożywił się wyraźnie i podreptał ocho- czo na cmentarz, na którym miał się za chwilę powtórnie spotkać ze swoim proboszczem. Ksiądz Bochenek zajrzał do kuchni, powiedział gospodyni, że na śniadanie spóźni się, po czym ruszył na cmentarz, który znajdował się tuż za kościo- łem. Ilekroć przychodził tam, miał lekkie wyrzuty sumienia z powodu ogro- dzenia. Obiecał dwom paniom z sanepidu przed dwoma laty, że naprawi parkan lub zrobi nowy, nie miał jednak dotychczas ani środków finansowych ani ma- teriału, nie mówiąc już o wykonawcy. Przymierzał się do tej roboty, równo- cześnie zwlekał taktycznie, bo bał się przedsięwzięcia i tych kilku niespo- kojnych miesięcy, jakie się z tym wiązały. Parkanu było blisko kilometr. Trzeba go było robić na betonowej podmurówce, z prętów żelaznych i rur. Stare zaś ogrodzenie było z dziurawki, miejscami gęsi swobodnie spacerowały po grobach, pretensje więc pań z sanepidu były uzasadnione. Rzecz w tym, że rozebranie starego parkanu i usunięcie gruzu było przedsięwzięciem kolosal- nym. Kilku robotników przez kilka tygodni miałoby co robić, nie wspominając o transporcie gruzu. Najbliższe śmietnisko było pod sąsiednią parafią. Przy parkanie stał wsparty o swoją łopatę pan Aniołek, emerytowany gór- nik, obecnie grabarz w Mżawce Małej. Pan Aniołek był człowiekiem dobrym i pogodnym, choć do aniołka brakowało mu jeszcze to i owo. Pozdrowił probosz- cza, zapytał o samopoczucie i począł narzekać na gliniasty grunt, w którym pracuje się fatalnie. - Na kopalni tak się nie narobiłem, jak tutaj, przekonywał pan Aniołek, po czym pokazał bryłę gliny w charakterze dokumentacji. Ksiądz proboszcz żartując powiedział, że w ogóle kopać dołki pod ludźmi to paskudna robota, kopać je jednak na cmentarzu to zajęcie szlachetne, po- trzebne i nikt tego tak dobrze nie robi na świecie i w okolicy, jak pan Aniołek Teofil. Grabarz rozjaśnił się nieco, bo lubił być klepany po ple- cach. Ksiądz proboszcz dodał, że wielu grabarzy, to dusze filozofujące, my- ślące, bo obcujące ze sprawami, o których przeciętny zjadacz chleba pojęcia nie ma i mieć nie chce. Nawet u Szekspira jest grabarz, który mógłby na uniwersytecie wykładać metafizykę, nie wspominając kilku innych. Pan Anio- łek słuchał uważnie, po czym zapytał: - A ksiądz proboszcz Szekspir jest w której parafii? Uśmiechnął się ksiądz Bochenek i powiedział, że Szekspir nie był probosz- czem, zaś jego grabarz jest trochę wymyślony, ale nie za bardzo. Nastąpiła przerwa, podczas której grabarz myślał nad słowami księdza. Nie wiedział, czy proboszcz sobie zakpił czy też potraktował poważnie. Po chwili wyciąg- nął z gliny lalkę, złapał za nóżkę i pokazał księdzu. - O, niech ksiądz proboszcz popatrzy. Trumny już nie ma,dziecka już nie ma, został tylko mały bucik i ta lalka. Zupełnie dobra. Jak się ją opłucze pod studnią, będzie można dać jakiemuś dziecku. - Niech pan tego nie robi, panie kochany Aniołek! Niech pan lalkę zwróci właścicielce, powiedział proboszcz jakoś dziwnie zamyślony, po czym zaczął rozglądać się za starszym panem, który sterczał już nad spornym miejscem i pomstował wzrokiem. Grabarz widząc, że ksiądz odchodzi, powiedział jeszcze półgłosem: - A za tamto, niech się ksiądz nie gniewa! Ksiądz machnął ręką i poszedł. Przypuszczał, że chodziło panu Aniołkowi o ostatnie spotkanie, które nie było zbyt budujące. Spacerował ksiądz pro- boszcz kilka dni temu wokół kościoła i próbował modlić się na różańcu. Przesuwał paciorki w kieszeni i lekko poruszając wargami odmawiał zdrowaś- ki. Wtedy właśnie bardzo chwiejnym krokiem, z baru, wyszedł pan Aniołek. Czerwony na twarzy jak sztandar rewolucji socjalistycznej szedł sobie, mam- rocząc pod nosem swój weltschmerz*, dyrygował palcem wskazującym niewidzia- lną orkiestrą lub przekonywał kogoś o swoim ciężkim losie. Wiecznie musiał kopać! Nadział się nagle na proboszcza. Pozbierał się w jednym momencie i głosem kaprala, tyle że jąkającego się, wykrzyknął: - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Patrzył chwilę na proboszcza, chwiejąc się jak dojrzały łan zboża na przejmującym wietrze. Wreszcie doszedł do wniosku, że powiedział wszystko, przyłożył palec do ust i zbyt uroczystym krokiem poszedł w kierunku domu. Ksiądz proboszcz włączył go w swoje zdrowaśki. Z niejaką sympatią spoglądał za pijaczkiem. Wypił, bo wypił - pomyślał - ale o Panu Bogu nie zmienił zdania. Aniołkiem to grabarz nie był, ale aniołkiem nikt nie był w Mżawce Małej. Nawet proboszcz nie był aniołkiem, choć wiele razy chciał. Przy alei przyozdobionej tujami, czekał starszy parafianin, układając i porządkując sobie apartament. Całe szczęście - pomyślał proboszcz - że nie ma drugiej strony, bo duet byłby znakomity i na pewno zakończyłby się tem- pem i nasileniem określanym w muzyce jako presto fortissimo. Ksiądz Boche- nek wysłuchał uważnie skarg i zażaleń, obejrzał dokładnie miejsce i doszedł do wniosku, że gdyby jedna i druga strona nie przesadzały, mogłyby spokoj- nie i zgodnie współżyć. Teraz i potem pod ziemią! Prestiż był dla bardzo wielu ludzi ważniejszy od faktów i prawdy. Nawet w sądzie mówi się o wygra- nym lub przegranym procesie, traktując rozprawę jako rodzaj meczu między oskarżycielem a obrońcą. Prawda mało kogo obchodzi. A przecież jedynie o prawdę powinno chodzić! Ludzie bardziej od prawdy lubią własne zwycięstwa i klęskę bliźniego. Ksiądz Bochenek obiecał, że niezwłocznie porozmawia z właścicielką sąsie- dniej mogiły, wyłuszczy co trzeba i spróbuje ją przekonać, że zgoda nawet na cmentarzu, a może przede wszystkim tutaj, jest nieodzowna. Pożegnał się ze starszym panem i poszedł przyśpieszonym krokiem na śniadanie. Cierpli- wość gospodyni miała swoje granice. Po drodze przystanął na chwilę przed mogiłą swego poprzednika, którego niesławnej pamięci freikorps zamęczył, bo był nie tylko księdzem, ale pa- triotą wybitnym i upartym. Znał swego poprzednika tylko ze słyszenia i czę- sto o nim myślał. Przechodząc obok jego grobu, nie omieszkał przystanąć i szepnąć Panu Bogu kilka słów, obejmując nimi zamordowanego proboszcza i wszystkie jego owieczki, spoczywające w najlepszej zgodzie tuż obok. Poszedł zamyślony na probostwo. Po drodze zobaczył dwa obskakujące się wróble. Ot, miłość w wydaniu wróbelków. Nie należałoby przeszkadzać, aliści zachciało im się akurat na samym środku wyasfaltowanej ścieżki. Przyhamował więc i podziwiał cud natury. Nagle zobaczył skradającego się kota. Był cza- rny jak nieszczęście, oczy mrużył, szykował się do skoku. Poderwał się pro- boszcz, żeby ratować życie dwojga wróblich kochanków i przegonić drapieżni- ka. Wróble poderwały się do lotu i półprzytomne osiadły na rynnie kościoła. Kot zaś odwrócił się tyłem do proboszcza i okazując mu ostentacyjnie swoje lekceważenie, poszedł poszukać innej ofiary. Tak to jakoś jest - pomyślał ksiądz Bochenek. Życie jest wspaniałe i okrutne. Miłość i śmierć nachodzą na siebie i walczą. Śmierć jest potężna, ale miłość jest potężniejsza. Wró- belki świergotały z uciechy, bo zrozumiały, że człowiek je uratował. Czło- wiek cieszył się, że udało mu się na chwilę ocalić miłość. Wróblą bo wrób- lą, ale zawsze! XI Gdy ksiądz Bochenek zjawił się w jadalni, ksiądz wikary już pałaszował. Siedzieli milcząc. Proboszcz próbował nawiązać kontakt słowny ze swoim kon- fratrem. Próbował tej sztuki od kilku miesięcy, jak dotąd ze skutkiem ra- czej miernym. Siedzieli więc i każdy przetrawił swoje wnętrze na swój włas- ny sposób. Od czasu do czasu wymieniali czcze informacje, dla zachowania pozorów, że rozmawiają. Sprawa gnębiła proboszcza szczerze. Próbował czasem omawiać sprawy dusz- pasterskie, czasem nawiązywał do filmu; bywało, że zaczął cmokać nad jakąś przeczytaną książką - wszystko trafiało w próżnię. Pozostały więc banalne informacje na temat pogody, zagrań pana Wigora, wybryków psa lub pospolite pogaduszki, które przyprawiały o mdłości, bo wypłowiałe były straszliwie i niestrawne. Ksiądz wikary też się chyba dusił, bo połykał szybko, machał niedbale znak krzyża i uciekał do swoich pokoi, gdzie wnet potem rozlegały się cha- łaśliwe dźwięki współczesnej muzyki lub czegoś, co niektórzy tak nazywają! Jak on wytrzymuje tyle hałasu? - myślał ksiądz Bochenek. Potem dochodził do wniosku, że jest starym prykiem, który nie rozumie młodzieży i jej obecnych zainteresowań. Kupił sobie nawet dla eksperymentu płytę z nagraniami typu mocne uderzenie, próbował na siłę wysłuchać tego hałasu kilka razy, żeby się oswoić i polubić, ale kończyło się zawsze ostrym bólem głowy i chęcią wypicia czegoś mocniejszego, żeby móc życie kontynuować. Czasem oglądał twórców mocnego uderzenia w telewizji. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ci wyjący młodzieńcy i panny, takie smutne gęby mają i tak strasz- liwie, konwulsyjnie krzyczą. Normalny człowiek ma normalny słuch. Dlaczego więc ten śmiercionośny krzyk, rozpaczliwy jakby i histeryczny? Może decybe- lami próbują ukryć brak talentu, wyczucia estetycznego, kultury ducha i je- go ubóstwo? Ksiądz Bochenek był w rozterce. Jego zdaniem wyjcy zupełnie niepotrzebnie miotali się. Gdyby trochę stonowali i niekoniecznie kładli się na podłodze wyjąc, mogliby przyczynić się do uzdrowienia tak zwanego środowiska naturalnego, które i tak straszliwie cierpi z powodu ogólnego hałasu. Ksiądz Adam sam był melomanem i często słuchał klasyków, romantyków; uwielbiał muzykę Pucciniego, arie z niektórych jego oper wyśpiewywał w ła- zience. Bywało, że przerywał twórczą zadumę podczas golenia i stawał się Rudolfem, który wyznaje swojej Mimi uczucia gorące, wzniosłe i takie, że można się ogrzać. Najbardziej jednak cenił ciszę. Potrzebował jej jak świe- żego powietrza. Nigdy nie umiał czytać lub pisać, słuchając równocześnie choćby najbardziej lubianej muzyki. W ogóle nie umiał robić dwóch rzeczy równocześnie. Często powtarzał sobie i innym, że robiąc dwie rzeczy równo- cześnie, obydwie robi się źle! Myślał też o kwestii pokoleń, o której tyle się mówi i pisze. Na pewno coś w tym jest. Ale chodzi tylko o kwestie trzeciorzędne. Moda szybko zmie- nia się, sposób mówienia czy bycia, ale natura ludzka nie zmienia się w tym samym tempie. Problemy, te najbardziej ludzkie i najważniejsze mieli praw- dopodobnie starożytni Rzymianie, przed nimi Sumerowie i chyba Neandertal- czycy. Oczywiście, że świat dzisiejszy zmienia się w tempie dotychczas nie- spotykanym, narosło też wiele sprzeczności, w związku z czym nasi następcy muszą być trochę dziwni, ale żeby aż tak? Obserwował ksiądz Bochenek pilnie młodzież i w ogóle ludzi. Doszedł do wniosku, że są nastawieni li tylko na odbiór. Młodzież na lekcjach religii jest nawet ułożona, grzeczna i zasłuchana, dopóki im się opowiada. Gdy na- tomiast żąda się od niej własnej opinii, przemyślenia czy sformułowania, wtedy gapi się, jakby nie rozumiała, o co chodzi. Młodzi ludzie wydają się zbyt potulni, zbyt bierni, zbyt nijacy! Przypomniał sobie ksiądz Bochenek swoje licealne lata i wypadało mu za- wsze na niekorzyść obecnej młodzieży. Młodzież z lat księdza Bochenka kłó- ciła się wiecznie z katechetą, zadawała podchwytliwe pytania, próbowała go wrobić, to samo zresztą było z profesorem biologii lub propedeutyki filozo- fii. Między sobą toczono tak zażarte spory ideologiczno-światopoglądowe, polityczno- ekonomiczne i psychologiczno-miłosne, że kończyły się nieraz bi- jatyką, na ogół nieszkodliwą. Dzisiejszemu człowiekowi mocno dała w kość telewizja. Tak go upupiła, że nie potrafi już często myśleć, rozmawiać czy podejmować cokolwiek. Zdolny jest tylko i wyłącznie do oglądania. Czegokolwiek! Z takim samym wyrazem twarzy gapi się na horror jak na reportaż o hodowli cieląt tucznych. Z tą samą obojętną miną odbiera obrazki przedstawiające zabijanie ludzi w Bośni, jak przedstawienie z moskiewskiego cyrku. Prognozę pogody śledzi tak naboż- nie jak zachętę ubezpieczenia mieszkania od włamania czy losowanie totolot- ka. W przypadkach krańcowych staje się kompletnie apatyczny. Przed kilku dniami usiadł ksiądz Bochenek za kierownicą swojego malucha i pojechał konfratrowi złożyć życzenia imieninowe. Wlazł akurat na obiad. W jadalni był solenizant i dwóch innych konfratrów, młodszych, należących już do pokolenia telewizyjnego. Ksiądz Bochenek złożył życzenia, nalał sobie zupy, którą mu podsunięto i konsumował milcząc. Za jego plecami był telewi- zor, w który gapili się namiętnie obaj siedzący naprzeciw Bochenka konfra- trzy. Gospodarz przeprosił, bo musiał coś pilnego załatwić. Przy stole nie padło ani jedno słowo. Ksiądz Bochenek miał idealną okazję obserwować twa- rze dwóch młodych kapłanów wpatrzonych w program banalny i niepotrzebny. Gdy przez kilka minut zapowiadano dosyć szczegółowo dalszy program, ich mi- ny były tak samo skupione i nieme. Pomyślał ksiądz Bochenek, że gdyby tym ludziom pokazano figę z makiem lub język, gapiliby się tak samo intensyw- nie, bo gapienie w ruchome obrazki stało się ich przyzwyczajeniem, może na- wet czymś więcej. Gdy skonsumował imieninowy obiad, wstał, przeżegnał się i poszedł. Tamci gapili się dalej. Prawdopodobnie nie zauważyli, że ktoś z nimi zasiadł do stołu. Nie zauważyli człowieka, bo oglądali imitację. Jest chyba coraz czę- ściej tak, że nie widzi się człowieka, czasem bardzo bliskiego, bo ogląda się obrazki. Straszne to wszystko! Trzeba się ratować, bo inaczej człowiek zamieni się w gapia, którego jedynym życiem wewnętrznym będzie soliter. Kiedyś zaproszono księdza Bochenka do gospody na obiad. Jeden pan, pięć pań i owczarek alzacki. Towarzystwo rozsiadło się wygodnie, zamówiło trunki i nie miało sobie nic do powiedzenia. Wszyscy zajmowali się psem. Przema- wiali do niego pieszczotliwie, głaskali go, chwalili, rozkazywali żeby siadł, potem znowu żeby wstał. I jeszcze, żeby nie szczekał. Gdy szczekał, komentowano, co chciał wyrazić. Gdy machnął ogonem, radość i ożywienie ma- lowały się na twarzach ludzi. Jedna z pań drapała bydlę namiętnie po gło- wie, co jej prawdopodobnie więcej satysfakcji sprawiało niż psu. Inna sma- kołyki wyławiała z gulaszu i ulubieńcowi pod mordę podtykała. Ulubieniec był znudzony hołdami i drapaniem. Księdza Bochenka ogarnęło obrzydzenie, ale dzielnie wytrzymywał w ramach umartwień wielkopostnych. Pies z nimi ta- ńcował - pomyślał! Inna sprawa to nagminna nieufność człowieka do człowieka. Ludzie chcą ko- niecznie coś ukryć przed innymi. Ci inni domyślają się, co tamci chcą ukryć. W związku z czym robi się harmider ogólny i zamęt. Trzeba koniecznie uważać przed kim co można powiedzieć, kto ci powiedział, czego nie masz po- wiedzieć przed kim i czego w ogóle nie masz mówić do czasu aż...! Nie proś- ciej to - pomyślał ksiądz Adam - mówić prawdę? Pan Jezus chciał to wprowa- dzić, ale ludzie wiedzą lepiej! Myślał ksiądz Bochenek, że porozumienie między ludźmi w ogóle jest trud- ne, a czasem i coraz częściej niemożliwe. Niezależnie od telewizji i dwu- dziestego wieku. Odległość od człowieka do człowieka jest tak wielka jak odległość między gwiazdami. Na dnie tkwi grzech pierworodny i biblijna wie- ża Babel. Grzech pierworodny i wieża Babel, to rzeczywistości jak najbar- dziej aktualne i bieżące. Stąd tyle nieporozumień, niemożności dogadania się, niepokojów, nieufności i niewiary w coś, co mogłoby wyglądać więcej normalnie, stabilnie i napawać nadzieją. Ksiądz Bochenek przeżegnał się po śniadaniu, po czym przechodząc obok ku- chni, powiedział "Bóg zapłać". Miał swoje kłopoty, gospodyni miała swoje. Jedne i drugie były jakościowo różne, lecz tak samo trudne i skomplikowane. Teraz o tym pomyślał i zawstydził się, że podczas śniadania myślał tylko o sobie, o swoim stosunku do wikarego, podczas gdy powinien myśleć o dobrym stosunku do wszystkich stworzeń dużych i małych. Czytał niedawno Jamesa Herriota, stąd takie sformułowanie. Potem oglądał rzecz w telewizji. Wersja telewizyjna nie była już pokrzepiającym rosołem. Była w najlepszym wypadku jałowym kisielem. XII Poszedł ksiądz Bochenek na kilka kwadransów do swojego wigwamu, gdzie czuł się doskonale. Za oknem falował wiekowy kasztanowiec, wróble świergo- tały nerwowo i nieustannie, owczarek mrużył oczy i machał od niechcenia ogonem. Spojrzał ksiądz Adam na przyrodę i poczuł się jeszcze lepiej. Tyle cudowności Pan Bóg rozsiał, jest tak straszliwie hojny, a nawet rozrzutny, że tylko gębę rozdziawiać i na kolana. Oderwał się ksiądz Adam od uroków wiosny, zajął zwykłą pozycję na wersal- ce i sięgnął po książkę, która od razu zepsuła mu dobry nastrój. Opisywała wybuch pierwszej bomby atomowej nad Hiroszimą i o tym, co czeka ludzkość, gdy się nie opamięta. Ksiądz Bochenek znał ludzkość na tyle, że wątpił w jej opamiętanie, stąd podły nastrój jaki go nagle ogarnął. Odłożył apokali- ptyczną lekturę, spojrzał na zegarek i postanowił zdrzemnąć się, zanim wy- leci w powietrze. Miał do drzemek wyraźną słabość. Wynikała ona ze zbyt in- tensywnego życia lub z jakiegoś innego defektu. Po krótkiej drzemce czuł się jak toreador. W seminarium, podczas rekreacji, trzeba było obowiązkowo opuszczać pokój i chodzić po podwórzu jak w Sing-Singu. Niektórzy grali w siatkówkę, kilku uzdolnionych muzycznie grzmociło gamy, intelektualiści grzebali w książkach i czasopismach, palacze skupiali się w małe gromady i kopcąc intensywnie, opowiadali sobie kawały, dykteryjki i przygody. Kleryk Bochenek miał pod- czas rekreacji popołudniowej pokusę pospać. Walczył ze sobą jak lew, dołą- czając się albo do palaczy albo do grzmocących "Das Wohltemerierte Kla- vier". Czasem jednak błagał któregoś z konfratrów, żeby uklepał nad nim pierzynę. Spał wtedy smacznie i śnił. Pierzyna poruszała się jak brzuch ko- były. Ryzyko wykrycia było początkowo minimalne. Z biegiem czasu jednak wi- cerektor tak się wycwanił, że jednym rzutem oka bezbłędnie nakrywał kleryka Adama i jak się okazało, kilku innych, którzy wcale nie robili wrażenia ta- kich, którym po obiedzie chce się spać. Przypomniał sobie ksiądz Bochenek tamte drzemki i czegoś mu było żal. Te- raz mógł odrobinę pospać, a jakoś nie mógł. Przewracał się z boku na bok, wreszcie doszedł do wniosku, że niż barometryczny nadciąga, stąd niepokój i przygnębienie. Polazł do okna, żeby zerknąć na niebo. Nad cmentarzem wisia- ły chmury. Nie takie, jak rubensowskie aniołki, a takie postrzępione, zło- wrogie. Deszcz będzie - powiedział do Figara - - ale ten tylko raz machnął ogonem, żeby pana mieć z głowy. Poszedł ksiądz Bochenek do kuchni , poprosił o mocną kawę i usiadł w pokoju tak zwanym telewizyjnym, delektując się na razie zapachem i ciszą. Nie delektował się długo. Dzwonek przeraźliwy wdarł się w zapach kawy i ciszę. Poderwał się. Za drzwiami stał człowiek w wieku średnim. Pozdrowił Pana Boga i zrobił to jakoś tak służalczo, że ksiądz Bochenek od razu wie- dział, iż będzie przewlekła dyskusja na temat gotówki. Facet powyciągał najpierw kilkanaście dokumentów, zaświadczeń i opinii biegłych, recept, tu- dzież rentgenowskich klisz, potem pokazał wcale okazałe blizny na ręce i chciał koniecznie opuścić spodnie, żeby zademonstrować coś osobliwego w okolicy podbrzusza. Ksiądz Bochenek nie był zbyt ciekawy i błagał faceta, żeby nie demonstrował. Potem zapytał o wiek, pracę i takie tam różne spra- wy, z których wynikało niezbicie, że trzeba gościowi niechybnie odpalić w ramach miłosierdzia chrześcijańskiego co najmniej milion starych złotówek i nie obarczać go żadną pracą, fizyczną tudzież umysłową, bo mógłby się roz- sypać i wtedy miałby ksiądz Bochenek wyrzuty sumienia do końca życia. Wygląda na zawodowca - pomyślał ksiądz proboszcz - ale trzeba mu coś dać, żeby sobie poszedł i nie powybijał witraży w kościele. Kiedyś, gdy proboszcz Bochenek był jeszcze wikariuszem, w dużej miejskiej parafii, przyszedł starszy człowiek i chciał pieniędzy. Gdy mówił, zalaty- wało barem. Proboszcz zagrzmiał na człowieka, wypominając mu ścisłe związki z budką od piwa, po czym pokazał palcem i powiedział: won! Człowiek po- szedł, a proboszcz musiał w Krakowie zamówić dwa nowe witraże. Ksiądz Bo- chenek uczył się wtedy miłosierdzia chrześcijańskiego na konkretnych przy- kładach. Teraz jako proboszcz nie był taki zasadniczy jak jego były patron. Pogrzebał w tylnej kieszeni spodni, w której miewał tak zwaną pierwszą pomoc w nagłych wypadkach, wydobył środek płatniczy Narodowego Banku Pol- skiego i wręczył facetowi z uśmiechem, który nie był przyjemny. Facet wpra- wnym rzutem oka zidentyfikował banknot, pozdrowił Pana Jezusa z mniejszym entuzjazmem niż na początku, widać jednak było, że szyb wybijać nie będzie. Może zrobi to krnąbrnemu sąsiadowi albo pastorowi pod wieczór. Na razie jest na dorobku. Dwa łyki kawy, która przestała dymić i dzwonek od strony podwórza przy akompaniamencie szczekania niezawodnego Figara. W drzwiach stanął pan Gi- bas. Prosił o posłuchanie. Pan Gibas przychodził codziennie na probostwo i na zasadzie pracy społe- cznej robił zawiasy do drzwi, wbijał gwoździe, czyścił rynny, wyrywał chwa- sty, karmił kury, wywoził śmiecie i zrywał owoce. Proboszcz przy każdej okazji podkreślał zasługi pana Gibasa, przy każdej drugiej okazji wręczał mu banknoty, papierosy, a przy okazji większych świąt składał życzenia wy- kwintne, poparte grubszym podarunkiem. Tacy, jak pan Gibas są bowiem nad Wisłą na wagę złota. Stał teraz w drzwiach pan Gibas kochany i żądał, żeby proboszcz poszedł za nim do ogrodu. - Panie Gibas kochany - jęczał proboszcz - kawa mi stygnie. Poza tym mam trochę czasu, żeby odsapnąć. Potem zaraz ślub rzymski tej panny, co pracuje w banku! Pan Gibas nie miał zamiaru ustępować. Ciągnął proboszcza do ogrodu, żeby mu pokazać, gdzie trzeba przybić gwóźdź. - Panie Gibas - na miłość Boską - przybij pan ten gwóźdź i daj mi spokój! Pan Gibas nie dosłyszał. Pokazał dokładnie, gdzie trzeba przybić gwóźdź i zaznaczył zwycięsko, że on to dzisiaj zrobi. - Dobrze - jęknął proboszcz - i usiadł obok swojej kawy, która zamieniła się w lurę. Drzwi od podwórza trzasnęły solidnie, słychać było lawinę kroków na scho- dach. W pierwszej chwili pomyślał ksiądz Bochenek, że to nadchodząca burza, potem jednak zmiarkował, że ksiądz wikary skończył lekcję z klasą siódmą i wyrusza na pogrzeb. Na razie odezwało się radio na pełnych obrotach. Jakaś panna o zdrowych płucach zawodziła na temat miłości, tęsknoty i takich tam różnych spraw. Ksiądz wikary wtórował jej głosem wcale nie gorszym, tyle że grubszym. I słowa znał bezbłędnie. Ot, co znaczy obcowanie z kulturą, pomy- ślał ksiądz Bochenek, i próbował sobie przypomnieć, kiedy zdarzyło mu się ostatnio być w filharmonii. Zabrał ksiądz Adam zimną kawę i poczłapał do swojego pokoju. Na biurku leżał skoroszyt z notatkami, które nanosił proboszcz sobie i muzom. Lubił klepać na maszynie, zwłaszcza wtedy, gdy miał coś do powiedzenia, a nie by- ło nikogo do słuchania. Otwarł skoroszyt i zaczął machinalnie czytać, co naklepał przed kilkoma dniami. Jego oczy rozszerzyły się. Lekki uśmiech do- wodził, że tekst mu się podobał. Oto, co napisał onegdaj: "Kapłańskie, niedzielne popołudnie! Oczekuję przyjaciela, który wczoraj zapowiedział się, ale nie jestem pewny, czy zjawi się. Nic bowiem nie jest pewne! Dlatego zajmuję się spokojnie swoimi sprawami, to jest lekturą ksią- żki Richarda Friedenthala, pt. "Goethe". Jego życie i czasy! Książka napi- sana lekko, ciekawie, zajmująco, choć objętością przypomina Biblię. Słońce pożegnalnymi promieniami rzuca snopy intensywnej żółci na ścianę książki; ostra żółć prześwieca przez szpary drzwi, prowadzące do sypialni, inna is- kra żółci i złota skupia się na ramie okiennej framugi. Za oknem cisza nie- dzielnego popołudnia. Nawet wiatr wstrzymał oddech. Nie chce zakłócać żad- nym, nawet lekkim podmuchem błogosławionej ciszy. Przyroda, a raczej jej nędzne resztki, ucinają sobie drzemkę. Poprzez siatkę firanki widzę wieżę kościoła, osnutą już lekką mgiełką. W podświadomości nurtuje mnie pytanie pod adresem słabo sprecyzowanym: dlaczego Goethe był tak bogato przez matkę naturę obdarzony, a ja muszę zbierać okruchy, które matce naturze spadają z obfitego stołu? Niektórzy powiadają, że w każdym człowieku drzemią nieskończone zasoby możliwości wszelkich. Należy je tylko rozbudzić i wykorzystać. Jest w tym trochę ra- cji, ale za mało, żeby się przejmować. Tak więc należę do proletariatu umy- słowego. Jestem stworzony według masowego kroju, na miarę przeciętną, ni- czego za dużo, niczego za mało! Ot, prawie tyle, żeby do cioci napisać list, zagrać dzieciom "Wlazł kotek", zauważyć zachód słońca, przeczytać "Przeminęło z wiatrem" i kaleczyć jeden lub dwa języki obce. Zza okna dochodzi stukot ludzkich kroków i strzępy rozmowy. Wszystko to płoszy dotychczasową ciszę i trochę pociesza. Ci za oknem, a jest ich wie- lu, są podobni do mnie. Jedzą, śpią, za żmudnie uciułane złotówki jadą do Australii lub Italii, w ustępach czytają stare numery czasopism, w niedzie- lne zaś popołudnie, pchają przed sobą wózek z kolejnym zjadaczem chleba, idą do rodziny w odwiedziny. Wieczorem wracają najczęściej skłóceni, często podchmieleni, a prawie zawsze znudzeni. Kładą się do łóżek, kochają się po- spiesznie, potem patrzą w sufit i wspólnie liczą złotówki potrzebne na na- stępne wczasy, na nowy telewizor, płaszcz zimowy lub lodówkę. Generalna drzemka. Ogólna niemożność! Z podwórza dolatuje piskliwy głos kogucika-lilipucika. Niewiele może, ale pokrzykuje! Wmawia sobie, że jest kimś!" Ksiądz Bochenek zamknął skoroszyt i patrzył uparcie w podłogę. Przyglądał mu się Pan Jezus frasobliwy, co siedział na klocku tuż obok kałamarza. XIII Słychać było najpierw pomruk zbliżającej się burzy, potem pomruk potęż- niał, wreszcie ustatkował się i rytmicznie przeszywał wiosenne powietrze. Na tym etapie wiadomo było, że to orkiestra dęta, która przygrywa niebosz- czykowi z okazji jego uroczystego pożegnania tego łez padołu. Słychać regu- larne, głuche dudnienie bębna. Wnet zapełnią przerwy między dudnieniem naj- pierw trąbki i klarnety, potem owe potężne tuby, do których wchodzi prawie cały muzykant. Ksiądz Bochenek podszedł do okna, żeby popatrzeć na żałobny kondukt. Zro- bił to machinalnie, jak wszyscy, gdy usłyszą muzykę żałobną, zbliżającą się zapowiedź sądu ostatecznego. Szedł najpierw ministrant. Niósł krzyż z rzeźbionym Panem Jezusem. Był w tym wieku, że pogrzeb wydawał mu się czymś w rodzaju pompatycznej rozrywki. Gapił się na wszystkie strony, manipulował krzyżem, czarny biret sterczał wesoło na jego dziecięcej czuprynie. Czuł się ważny, skoro pierwszy kroczył w takt smętnej muzyki. Za nim kuśtykał kaczym krokiem dyrygent, potem cała orkiestra. Szli muzykanci, jakby mieli dodatkowe ciężarki w spodniach, ko- łysząc się jak pluton disneyowskich kaczorów Donaldów. Policzki mieli wzdę- te i zezowate oczy, bo nuty utwierdzone były na czubkach instrumentów. Na końcu kroczył facet z bębnem potężnym. Ten miał rozstaw nóg jeszcze bar- dziej imponujący. Potem kroczył ksiądz wikary. Na oczach dymne okulary, w ręku książka z rytuałem pogrzebowym. Krok bardziej taneczny. Kołysał się raczej w pionie. Lubił podskakiwać. Raz zdarzyło mu się podskoczyć tak wysoko, że zdawało się, iż zawiśnie na orbicie. Wrócił jednak na swoje miejsce mocno poturbo- wany. Od tego czasu podskakiwał nie tak wysoko i nie tak często. Prawie ka- żdy człowiek przeżywa fazę podskakiwania. U jednych przechodzi, u innych staje się drugą naturą! Za księdzem wikarym sunął bezszelestnie żuk, wersja karawan. Wyglansowa- ny, choć ponury. Promień światła odbijał się od jego szyby i błyskawicznie uderzył księdza Bochenka w oko. Za karę, że kibicował. Po bokach karawanu szli tak zwani żałobni bagażowi, których parafianie Mżawki Małej nazywali napoleonami. Kiedyś bowiem nosili dumnie czapki ŕ la Napoleon i surduty ozdobne. Wyglądali faktycznie jak cesarz Francuzów w najlepszych swoich la- tach, tyle że w wersji żałobnej. Potem zmienili barokowe stroje w łatwiej dostępne i bardziej funkcjonalne. Teraz paradowali w uproszczonych mundu- rach górniczych,z pióropuszami na czapkach i złotymi guzikami na bluzach. Robili smętny wyraz twarzy, ale na odległość można było wyczuć zawodowców. Za karawanem szli chaotycznym krokiem w smutku nieutuleni krewni. Bliżsi i dalsi. Same amatory. Nieutulone w smutku były zazwyczaj dwa pierwsze sze- regi, dalsze były mniej smutne. Od połowy zaś wszyscy byli utuleni. Ten fragment żałobnego pochodu przypominał raczej piknik lub spotkanie z okazji dwudziestopięciolecia matury albo uroczyste zakończenie prawa jazdy na po- jazdy dwuśladowe. Gadało bractwo intensywnie, gestykulowało i sprzeczało się. Momentami było wręcz wesoło. Przypomniał sobie ksiądz Bochenek pewną historię z dawnych lat. Termino- wał wtedy w dużej, miejskiej parafii. Pogrzeb posuwał się wzdłuż przedszko- la. Na czele ministrant z krzyżem, za nim orkiestra, ksiądz z parasolem, nieboszczyk w rzeźbionej skrzyni, skrzynia w tarpanie na czarno, rodzina w smutku pogrążona i wreszcie ci, którym wypadało być. Przedszkolaki przylepione zrazu do ogrodzenia z siatki, gapiły się na niecodzienne widowisko, wreszcie zaczęły dokazywać. Jakiś brzdąc, wypinając brzuch i bijąc po nim piąstką, naśladował faceta z orkiestry, który tasz- czył między nogami potężny bęben i walił w niego niezupełnie bezinteresow- nie. Inny chłopak trąbił głośno, naśladując ruchy puzonisty. Jakaś dziew- czynka celowała palcem w księdza, wołając uradowana: - Popatrzcie, ksiądz pod parasolem. Wygląda jak muchomor! Dwaj inni chłopcy podrabiali załogę tarpana, kręcąc wyimaginowaną kierow- nicą karawanu. Reszta pokładała się ze śmiechu. Był to śmiech żywiołowy, zdrowy, zaraźliwy. Tak oto wyglądamy w oczach dzieci - pomyślał ksiądz wikary Bochenek. Głu- pio, śmiesznie, sztucznie, pompatycznie i groteskowo. Warto się od czasu do czasu w takim lustrze zobaczyć. Składając parasolkę pomyślał jeszcze, że przedszkolaki mają do pogrzebu najwłaściwszy stosunek. Uśmiechnął się ksiądz Bochenek do wspomnień i jeszcze raz ogarnął żałobny pochód roztargnionym wzrokiem. Ministrant prowadził już żałobników do kościoła. Orkiestra ustawiła się obok głównego wejścia i dęła zawzięcie, choć żałobnie. Połowa uczestników urwała się tuż przed bramą kościoła i luzem powędrowała do baru. Muzykanci wylewali wodę z instrumentów, chowali ustniki do kieszeni i ruszyli wnet za tamtymi, którzy przyszli na pogrzeb z przyzwoitości. W kościele wynajęty fotograf szukał elektrycznego gniazdka. Potem ukazy- wał się zazwyczaj ugrzeczniony w drzwiach zakrystii, prosząc uprzejmie o zgodę księdza na wykonanie kilku zdjęć. Ksiądz zgadzał się z reguły, przy- pominając, żeby trzaskanie zdjęć nie kolidowało z nabożeństwem. Jak ksiądz przemawia albo jest przemienienie, to fotograf powinien zaniechać działań. Fachowiec zgadzał się na wszystko, po czym zgięty w pół, instalował swoje przybory. W tym czasie żałobnicy poprawiali nieco włos i ogólny wygląd, że- by jak najlepiej utrwalić się na błonie. Mieli na ogół przepisowe miny, ża- łobne jak należało, w momencie jednak, gdy fotograf ustawiał się do pracy, prostowali się, uśmiechali blado, po czym następował błysk, fotograf odska- kiwał jak ktoś, kto napaskudził, goście żałobni zaś wracali do pozy zasad- niczej. I tak raz za razem, z różnych stron. Goście żałobni odpowiednio ze- rkali w stronę kamery, fotograf gimnastykował się, żeby zrobić fotki inte- resujące. Wydłużał się moment, kiedy indziej przyklękał, robił przysiady lub kładł się na podłogę. Był świetnym fachowcem. Pracował z poświęceniem ogromnym i miał zazwyczaj wyborową klientelę. Trumnę z nieboszczykiem ob- skakiwał obowiązkowo z każdej strony. Jak miał zlecenie utrwalić wieniec z szarfą od szwagra Olesia, wtedy robił zbliżenie. Takie dokumentne potrakto- wanie pogrzebu robi zawsze wrażenie i stanowi okazję do późniejszych smut- nych reminiscencji. Napoleony znały się na swojej robocie. Zawsze ustawiały wieńce tak, żeby było widać od kogo są. Niewykluczone, że były w zmowie z fotografem. Tak zgodnie bowiem jak Polacy współpracują podczas pogrzebu, nie pracują nig- dzie! Napoleony schyliwszy głowy przed Panem Jezusem, opuszczały kościół. Na czas Mszy świętej okupowały osobny stolik w gospodzie. Były jakby nie było na służbie. Nie wypadało więc spoufalać się z profanami. Z muzykantami owszem, przepijały. Ale tamci też byli fachowcami od uroczystego żegnania nieboszczyków. Napoleony piły przeważnie piwo. Bywało, że zamawiały butelkę bełtu, gdy spodziewały się dodatkowej premii. A liczyły na nią przeważnie wtedy, gdy nieboszczyk przekraczał dziewięćdziesiąt kilo martwej wagi, mie- szkał na trzecim piętrze lub wyżej, albo rodzinę miał ładowaną. Znały się też na takich sprawach bezbłędnie. Piły z powodu trudnego fachu lub z powo- du sytuacji ogólnej, która zawsze była taka, że nie zaszkodziło wypić! Ksiądz Bochenek siedział już w konfesjonale. Ksiądz wikary odprawiał ża- łobne nabożeństwo. Wszystko leciało zwyczajnie. Potem ksiądz rozbierał się w zakrystii, fotograf pakował manele, muzykanci ustawiali się obok głównego wyjścia, napoleony obciągały bluzy i ustawiały się obok trumny. Gdy organi- sta podejmował pieśń o aniołach, którzy mają zanieść do raju czcigodnego nieboszczyka, ministrant z krzyżem już zaczynał początek pochodu. Już zja- wiał się ksiądz wikary, napoleony na to tylko czekały. Łapią fachowo za trumnę, wrzucają na plecy i dalej kroczyć uroczyście na cmentarz. Orkiestra grzmi walnie, pokrzepiona okocimiem. Pełznie kondukt ku cmentarzowi. Profa- ni jak stado owiec wychodzą z knajpy, żeby doszlusować. Niektórzy już nie mają sił. Zostają na miejscu, zerkają przez okna i konsumują takie ilości piwa przetykane wódą, że zapominają kompletnie, po co przyszli. Bełkoczą wnet i podśpiewują sprośnie do późnego wieczora. Potem czekając, będą żonom tłumaczyć, że kolega z pracy zmarł na zawał. Trzeba było to oblać. Ksiądz Bochenek odmawiał psalmy z brewiarza, jego myśli jednak krążyły wokół misterium śmierci. Pomyślał o bezradności ludzi wobec tego misterium, o strachu przed nieznanym, o bólu pożegnania, o pokusie ugrzęźnięcia w tę- pej obojętności a nawet cyniźmie. Pomyślał o uzdrawiającej mocy wiary, nad- ziei i miłości, bez których nie można sensownie myśleć o misterium śmierci i zmartwychwstania. Gwoli zbliżenia się do tajemnicy śmierci, jej wypunkto- wania i zgłębienia wymyślili ludzie pewien rytuał, który, jak każdy rytuał, narażony jest na ześlizgnięcie się w rutynę, czczą teatralność i gesty po- zbawione głębi. W związku z czym mieszają się często podczas pogrzebu tra- gizm z sytuacyjnym humorem, bezradny smutek z dekoracyjnym banałem, auten- tyczny ból z bólem fasadowym, zwyczajowym, współczuciem pozbawionym uczuć i sloganami typu: - Przyjmij serdeczne kondolencje! Pan Jezus spotkał kiedyś kondukt pogrzebowy w Nain. Święty Łukasz zanoto- wał, że Jezus użalił się nad matką jedynego syna, która była wdową. Ksiądz Bochenek pomyślał, że Jezus użalił się nie tylko nad bolejącą wdową. Żal mu było tłumu z miasta, tych co nieśli mary, czyli ówczesnych napoleonów, naj- ętych płaczek i fletnistów. Żal mu było bezradnych i zagubionych wobec mis- terium śmierci braci i sióstr. Zdobył się na chwilowy protest wobec śmier- ci, wiedział jednak, że problemu przez to nie usunął. Pokona kiedyś śmierć przez własne zmartwychwstanie, co będzie dla wielu ludzi i pokoleń sensem i nadzieją. Spoza zwyczajowej oprawy, grzecznościowej żałoby i teatralnych gestów, przebić się musi głęboka i autentyczna wiara. Bez wiary w zmartwy- chwstanie Jezusa pozostaje tylko żałobna fasada pozbawiona treści i siły nośnej. Takie myśli snuł proboszcz Bochenek w związku z pogrzebem, który oddalał się głuchym dudnieniem w kierunku cmentarza. Sterczały tam srebrzyste topole, zwisające wierzby i pan Aniołek Teofil, który niebawem potraktuje nieboszczyka adekwatnie. XIV Ksiądz Bochenek ostatni opuścił kościół. Podczas Mszy świętej żałobnej czuwał w konfesjonale, odmawiając kapłański brewiarz. Teraz wyszedł, żeby trochę rozprostować kości i połazić wokół kościoła. Strasznie to lubił. Za pół godziny miał asystować przy tak zwanym ślubie rzymskim. Ojciec duchowny w seminarium wprawdzie mówił, że trzeba koniecznie colligere fragmenta - jak mawiali starożytni Rzymianie - ale ojcowie duchowni od tego są, żeby takie rzeczy gadali. Jak się uda księdzu jedną siódmą tego, co ojcowie du- chowni w seminarium zalecali wprowadzić w życie i zachować, wtedy ma się szansę zostać kimś na miarę świętego Augustyna. Z baru dochodziły krzyki przechodzące momentami w wycie. Z cmentarza do- latywały urywane fragmenty marsza żałobnego. Na niebie odrzutowiec rysował wymyślną pętlę. Wiosna wystrzeliła fajerwerkiem barw i dźwięków. Jabłonie i kasztanowce w szacie godowej, kąpane słońcem i kołysane lekkimi podmuchami wiatru. Wokół kościoła czarodziej maj złocił wszystkie skwerki dywanem z kwiatów mlecza, nad którymi krążyły pszczoły lub łaziły po nich, zachłystu- jąc się życiodajnym nektarem. Nuciły niezmordowanie pieśń o życiu i miłoś- ci. W kącie przy bramie prowadzącej na cmentarz, przykucnęły dwie dziewczy- nki. Pilnie zrywały kwiaty. Usiadły potem w wysokiej trawie i wiły wianki. Jedna drugiej wkładała żółte obręcze na główki. Wyglądały jak małe boginie. Wyspiański byłby zachwycony! Ksiądz Bochenek udawał, że je nie dostrzega. W gruncie rzeczy łapczywie obserwował dzieci i coś w rodzaju zachwytu odbija- ło się na jego kapłańskiej twarzy. Śliczne jest wszystko, co wiosenne i niewinne. A najpiękniejszy jest Bóg, architekt tych cudów. Ksiądz Bochenek posłał w kierunku nieba coś, co fachowcy nazywają aktem strzelistym. Okreś- lenie pachniało trochę wojskiem, stąd niechęć księdza Bochenka do tego po- jęcia. Uważał zresztą, że nie należy wszystkiego szufladkować, zaopatrywać w etykiety i analizować. Nie należy wchodzić w kaloszach w coś, co jest in- tymne, zwiewne, spod serca i takie własne, że lepiej tego nie opatrywać w wojenny szyfr. Dziewczynki nucąc głośno, poderwały się i jak nimfy trzymając się za rę- ce, lekkim i zwiewnym krokiem odpłynęły w kierunku cmentarza. Do księdza Bochenka zbliżył się nieśmiało facet w czarnym garniturze z wiązką zieleniny w klapie. Domyślił się ksiądz Adam, że to starosta weselny lub jego asystent. Przyszedł sprawdzić, czy nieboszczyk jest pogrzebany jak Pan Bóg przykazał. Krążyło bowiem w Mżawce Małej mniemanie, że nie można zawrzeć szczęśliwego związku małżeńskiego, gdy na cmentarzu nieboszczyk nie jest nakryty ziemią. Gdy bezpośrednio po pogrzebie odbywał się ślub, młodzi państwo zawsze posyłali któregoś ze starostów, żeby sprawdził, czy niebosz- czyk jest definitywnie pogrzebany. Pan Aniołek Teofil wiedział o wszystkich lokalnych niuansach. Zwlekał więc dyplomatycznie z przysypaniem umrzyka, gdy miał być ślub. Wiedział, że prędzej czy później zjawi się na cmentarzu delegat nowożeńców, który będzie popędzał grabarza, popierając swoje popędzanie butelką weselnego alkoholu lub szeleszczącym banknotem. Robił przy tym pan Aniołek minę, że nie trze- ba, ale brał i od razu raźniej zabierał się do roboty pogwizdując. Delegat czekał zwykle do końca, bo nie dowierzał grabarzowi mimo niebiańskiego na- zwiska, po czym urywał się, żeby donieść młodej parze, że nieboszczyk już nie jest groźny. Będą mogli spokojnie wyruszyć do kościoła, gdzie wystartu- ją w życie, które będzie jednym nieustannym pasmem szczęścia, tkliwości, pomyślności i szału. Będzie oczywiście zupełnie inaczej, ale młodzi lubią trochę pofruwać. Po dobrej chwili odezwały się dzwony. Pan Wigor ponaciskał odpowiednie guziki i wyszedł przed zakrystię, żeby zażyć trochę wiosny i nikotyny. Ksiądz Bochenek zrobił odwrotnie. Chciał przygotować się do ślubnej ceremo- nii. Wnet zjawili się świadkowie. Przystojny facet z wąsikiem i niewiasta roz- kwitła jak majowa łąka. Miała w dodatku złotą jedynkę. Pouczeni przez pro- boszcza, udali się na swoje miejsca. Potem rozległ się marsz weselny Mende- lsohna, kaleczony przez miejscowego maestra. Młodzi państwo kroczyli w takt marsza ku ołtarzowi, gdzie czekał na nich pan Wigor pachnący wiosną i niko- tyną. Coś tam szeptał młodej parze, instruował, pokazywał i uśmiechał się pobłażliwie. Miał to za sobą i swoje wiedział. Ksiądz Bochenek zerknął przez uchylone drzwi do kościoła i stwierdziwszy naocznie, że kandydaci do małżeństwa już klęczą, pociągnął energicznie za sznurek od dzwonka. Rozległ się ostry, klarowny dźwięk. Przyklęknął przed Panem Jezusem, ucałował ołtarz, co miało swoją głęboką wymowę, potem odwrócił się i bacznie lustrował nowożeńców. Organista grał "Pod Twoją obronę Ojcze na niebie". Spoglądał ksiądz proboszcz na młodą pa- nią i serce mu podchodziło pod gardło. Chucherko straszliwe ta Ewelina! Oczy podkrążone, lico blade, oczy wylęknione. Niedawno jeszcze uczęszczała na lekcje religii. Potem zdała maturę i podjęła pracę w banku. Siedziała w szklanej gablocie i wypisywała papierki. Potem stemplowała i podawała kie- rowniczce do sprawdzenia. Był ksiądz Bochenek w tym banku i wiele się nauczył. Podał panience ksią- żeczkę walutową, żeby zakupić trochę forintów. Chciał z kolegą zwiedzić Bu- dapeszt. Usiadł grzecznie, bo panienka kazała. Obok siedziało kilku innych petentów. Jakiś facet chodził nerwowo wzdłuż ściany. Od czasu do czasu spo- glądał na panienkę złowrogo i pogardliwie. Dyszał jak smok wawelski. Panie- nka nie zwracała żadnej uwagi na nerwowego klienta. Opowiadała wesoło kole- żance, co siedziała w drugiej gablocie, jak spędziła niedzielne popołudnie. Mówiła o chłopcu, który się do niej doczepiał, ale ona mu oznajmiła, żeby się czepiał tramwaju. Przystojny nawet był, ale pryszczaty jakiś i krawat miał z łabędziem. Koleżanka śmiała się spontanicznie, po czym opowiedziała o sąsiadce, co mieszka obok niej. Jak tylko mąż idzie do pracy, tamta lezie zaraz do innej sąsiadki, która jest rozwódką i piją obie, pokrzykują, cza- sem nawet wyją jak hieny. A słów używają takich, że dzieci trzeba pilnować! Panienki mówiły jeszcze o wielu innych fascynujących sprawach, prawie tak głośno jak tamte sąsiadki, gdy wypiją. Inne chodziły z tacą, na której dy- miła się świeżo zaparzona kawa. Z kwiatkami chodziły. Potem jedna niosła imponujący tort. Były wszystkie podekscytowane, szeptały sobie coś w poś- piechu i biegały na pięterko, gdzie się coś odbywało. Petenci czekali sobie cierpliwie, tylko ten jeden nie rozumiał, co to jest humanizacja pracy. Co- raz bardziej nerwowo ocierał się o ścianę. Zawsze się tacy znajdą, co nie mają wyrozumiałości dla cudzego wysiłku! Ksiądz Bochenek odszukał w kieszeni paciorki różańca i poruszając lekko wargami, modlił się za panienki w okienkach, za panienki biegające z kwiat- kami, kawą i tortem, za faceta, który mógł lada chwila wybuchnąć i popsuć doskonałe samopoczucie załogi banku, za pana kierownika, który, jak się po- tem okazało, miał imieniny i za petentów, żeby nie tracili nadziei. Sam miał nieprzepartą chęć pozgrzytać zębami, ale opanował się, bo bardzo chciał zobaczyć Budapeszt. Wiedział, do czego są zdolne takie panienki, gdy się je upomni. Jedną z dziewcząt była Ewelina, klęcząca teraz na klęczniku obok narze- czonego, którego poznała właśnie w banku. Też przyszedł po dewizy. Zamiast jednak denerwować się, ocenił walory estetyczne panienki, wyraził się o nich nader pochlebnie i tak się zaczęło. Sterczał teraz obok Eweliny i miał minę kogoś, kto zawsze dopina swego. W oczach dziewczyny była trwoga jakaś lekko uchwytna i dezorientacja. Uśmiechnął się ksiądz do nowożeńców ciepło, zaznaczając, że będzie razem z nimi modlił się o łaskę miłości, bez której godnie żyć nie można. W przemówieniu do nowożeńców wspomniał proboszcz o małych, okrągłych pi- gułkach, które jego babcia świętej pamięci regularnie zażywała. Były pokry- te cienką warstwą czekolady, żeby je można było połknąć. Pod cieniutką war- stwą słodyczy była substancja zalatująca mocno czosnkiem. Pan Bóg daje naj- pierw trochę euforii, żeby ludzie w ogóle chcieli pigułkę połknąć. Ale po- tem jest życie twarde i skomplikowane jak nie wiem co. Starsze panie pota- kiwały, panowie po czterdziestce wysuwali w zadumie dolną wargę, młodzież zaś uśmiechała się durnie i beztrosko, bo nic nie wiedziała o gorzkiej pi- gułce zwanej życiem. Dostrzegała na razie li tylko cienką warstewkę słody- czy i była przekonana, że tak będzie do końca. Mówił ksiądz Bochenek o konieczności wysiłku i pilnej potrzebie ciągłego uczenia się miłości. Młody pan był wyraźnie znudzony. Kogo jak kogo, ale jego miłości uczyć nie trzeba. Ewelina miała oczy coraz większe i podejrza- nie lśniące. Kobiety mają więcej intuicji i są koniec końców realistkami, cokolwiek by się o nich nie mówiło. Wiedział ksiądz Bochenek, że siłą wio- dącą i życiodajną powstającego duetu małżeńskiego będzie krucha, blada i pozornie słaba Ewelina. Z klęcznika zwisał bukiet gerberów. Fotograf czaił się, majstrując dys- kretnie przy sprzęcie. Czekał tylko na koniec przemówienia. Jakiś berbeć rozrabiał w ławce jak Dżyngis-Chan. Był na ślubie potrzebny jak dziura w pończosze. Babcia panny młodej ocierała bezceremonialnie łzy. Spoglądała uparcie na klęcznik i z pewnością myślała o swoim Auguście. Pochowała go osiem lat temu. Miał stary portfel i pylicę. Podczas ceremonii zaślubin, fotograf ślizgał się jak grzechotnik, żeby pięknie utrwalić. Ewelina powtarzała słowa przysięgi małżeńskiej z wiarą i ogromną nadzieją. Można było wyczuć, że chce wygrać za wszelką cenę. Pan młody też powtarzał wyraźnie, ale mniej było w jego słowach żaru. Mężczyzna przygasa często w momencie spełnienia. Denerwowali księdza Bochenka niektórzy goście weselni. Dogadywali głupio, chichotali i w ogóle zachowywali się jak kibice meczu piłki nożnej. Zbiera- nina taka katolicka, która jako żywo przypomina winogrona na tramwaju. Dziadek księdza Bochenka mawiał zawsze tak: - Jak jedziesz tramwajem, to właź do środka, albo wal pieszo. Nigdy nie zwisaj na stopniach. Nieestety- czne to i niebezpieczne! Tak powinno być z Kościołem. Właź do środka albo idź pieszo. Najgorsi są właśnie tacy, co wiszą na kościele jak winogrona na tramwaju. Kto wie, czy ci właśnie najbardziej Kościołowi nie zaszkodzą? Na koniec podszedł ksiądz Bochenek do nowożeńców i już zupełnie prywatnie składał życzenia. Ewelinie mocno uścisnął dłoń i życzył siły, cierpliwości, tudzież wiary w potęgę miłości. Młodemu panu uczciwie i mocno spojrzał w oczy, takoż mocno uścisnął dłoń i powiedział głosem nieco przyciszonym: - Spróbuj Ewelinę nigdy nie skrzywdzić! Podczas gdy ksiądz Bochenek zdejmował szaty liturgiczne, przyszli do za- krystii świadkowie, prosząc usilnie, żeby ksiądz proboszcz razem z księdzem wikarym zaszczycili wesele swoją obecnością. Podstawią samochód na godzinę 12.30. Obiecał proboszcz, że przyjdzie. Ksiądz wikary zaś będzie musiał sam zdecydować. Goli się bowiem regularnie i posiada dowód osobisty! XV Samochód podjechał punktualnie. Przyozdobiony był dużą lalą w stroju pan- ny młodej i wstążkami rozlicznymi. Kierowca był młody i gadatliwy. Opowia- dał non stop kawały, z których śmiał się żywiołowo. Ksiądz Bochenek śmiał się z jego śmiechu. Kawały były wyświechtane jak referaty okolicznościowe. Przyjechał też starosta. Zdążył już wypić na zdrowie młodej pary, bo zala- tywało od niego bliżej niesprecyzowanym alkoholem. Też się śmiał, ale sta- rał się śmiać oszczędnie. Zdawał sobie sprawę, że ma oddech alkoholiczny. Dom państwa młodych był niezbyt daleko. Około sześć kawałów plus obowiązko- wy śmiech. Proboszcz ogólnie witał zebranych gości. Szmerek na chwilę ustał. Potem wszyscy wrócili do konsumpcji. Słychać było stukot łyżek, widelców i noży. Można by z tego zrobić niezły podkład dźwiękowy do filmu o trzech muszkie- terach. Musiał proboszcz przeciskać się, bo tłok był intensywny; kazano mu zaś zająć miejsce tuż obok panny młodej. Przeciskał się więc, uśmiechał, przepraszając i trochę dogadywał. Usiadł w końcu obok Eweliny, złożył ży- czenia takie bardziej na ucho, po czym złapał pana młodego za dłoń i serde- cznie nią potrząsał. Zanim się spostrzegł, dymił przed nim wyborowy rosół z makaronem. Przeże- gnał się machinalnie i nachylony nad talerzem, próbował konsumować. Było raczej ciasno. Potem talerz znikł tak samo szybko jak się pojawił. Na jego miejscu wyrósł potężny półmisek, obok zaś mocno korpulentna i hoża niewias- ta. Czuwała jak dozorca więzienny, żeby proboszcz ładował co się zowie. Niewiele jadł ksiądz Bochenek. Nałożył więc sobie dwie kluseczki, wziął najmniejszy kawałek mięsa i pokropił jedno i drugie lekkim sosem. Kobiecina zdenerwowała się najwyraźniej. Energicznym ruchem złapała widelec i bezdys- kusyjnie "naciepała" na talerz proboszcza tyle dóbr wszelakich, że ich szczyt znalazł się na wysokości świątobliwej gęby. Krzywił się proboszcz, bo nie lubił być przymuszany. Strasznie sobie cenił ten niewielki skrawek wolności, jaki pozwalał mu między innymi samemu decydować o tym, co i ile miał spożywać. A tu ci jakaś kumoszka zadziorna brutalnie łamie, zniewala, przymusza, szantażuje, tudzież depcze prawa człowieka. Zły był ksiądz Bo- chenek jak Figaro, gdy zwietrzył jeża. Musiał się jednak opanować, bo wese- le było. Nie wypadało dobrej kobiecie referować zagadnienia wolności. A nuż nie zrozumie lub nie zgrzeszy poczuciem humoru? Na pewno nie pochodziła z Windsoru! Męczył się duszpasterz, połykał coraz wolniej, popijał wodą mineralną, żeby babią górę mięsa przynajmniej zmniejszyć. Kobieta zaś kursowała między stołami i pilnie łypała okiem na proboszczowski talerz. Udawał, że pałaszu- je z entuzjazmem, ale wnet zwalniał. W końcu zbuntował się, odłożył sprzęt, odpiął trzy guziki w okolicy żołądka, oparł się solidnie i dał kobiecie do zrozumienia, że żadna siła nie zmusi go do pożerania trzody i drobiu. Miał desperacką minę jak zdobywcy działa z Navarone. Ledwo odsapnął, a już zjawił się szwagier pana młodego z butelką. Nalał błyskawicznie i z ogromną wprawą podsunął księdzu pod nos. Wszyscy łapali za szkło, podnieśli się z miejsc i zaśpiewali młodej parze "Sto lat". Pro- boszcz doszlusował i na samym końcu piosenki wlał w siebie kieliszek etano- lu. Skrzywił się strasznie, usiadł i wtedy zobaczył, że kieliszek znowu jest pełny. Szwagier jak Mefisto pochylał się nad proboszczem i namawiał, żeby wypił na drugą nogę. Powiedział proboszcz z naciskiem, że nie będzie pił z powodu nogi. Jakiejkolwiek! Nie widzi sensu picia z powodu nogi. Tak samo jak nie widzi sensu picia z powodu ucha, zęba trzonowego, wyrostka ro- baczkowego lub jakiegoś innego detalu anatomicznego. Na razie nie będzie pił z żadnego powodu. Szwagier nie był z tych, co łatwo rezygnują. Miał prywatny interes z torebkami i paskami do zegarków. Wiedział, że trzeba w życiu twardo się przebijać, nie rezygnować łatwo, iść naprzód. Podsunął więc kieliszek bliżej proboszcza i namawiał uparcie do jego likwidacj i. Wymienił kilku proboszczów, z którymi zdarzyło mu się wypić, mówił o zdrowiu, o lepszym krążeniu krwi; wreszcie uznał, że jego oracja nie prze- konała duszpasterza i zaproponował, żeby wypić z powodu polskiego papieża. - Niech pan pije z powodu Jana Pawła II i wszystkich jego poprzedników, począwszy od świętego Piotra. Niech mi pan jednak da święty spokój! Było w głosie księdza Bochenka coś takiego, co kazało szwagrowi zanie- chać. Na razie! Wiedział, że przegrał bitwę, ale nie wojnę. Skąd się tacy biorą - pomyślał ksiądz Bochenek - którzy tyle energii wkładają w to, żeby bliźnich zmuszać do picia alkoholu. Czy naprawdę nie mają nic lepszego do roboty? Gdyby taki szwagier całą tę energię zużytkował w innym kierunku. Pożytecznym. Mógłby z powodzeniem wyprodukować kilkaset kilowatów. Są stra- sznie potrzebne gospodarce narodowej. Albo białko zwierzęce mógłby produko- wać. Jest nieodzowne. Mógłby uprawić kilka hektarów. On tymczasem marnuje całą tę energię na zmuszanie Bogu ducha winnych ludzi do picia czegoś, cze- go pić nie chcą! Po obiedzie zrobiło się "obiektywnie". Gdzieś tam z korytarza dochodził bulgot saksofonu przetykany przeciągłymi akordami harmonii. Młodzież pode- rwała głowy i postukiwała nieco widelcami, ale były to na razie wprawki or- kiestry. Artyści stroili i uzgadniali tonacje. Młody pan trzymał Ewelinę za rękę i patrzył na nią jak jamnik. Kocha Ewelinę na swój sposób i próbuje to okazać - pomyślał ksiądz Bochenek. Ludzie jednak przeszkadzają i będą prze- szkadzać przez całe życie. Bo właśnie ludzie są naturalnymi wrogami miłoś- ci. Plączą się, nudzą, są natrętni, dobrze radzą, zazdroszczą, gadają, za- wsze ich pełno! Trzeba mocno chronić każdą miłość przed ludźmi. Bliskimi i dalekimi. Jak tylko puścisz, zmniejszysz czujność, będziesz miał guzik z pętelką nie miłość. Tak sobie myślał ksiądz Bochenek i chciał to wszystko powiedzieć młodemu panu, wtedy jednak sam byłby natrętem! Starosta przyniósł plik telegramów, które przed chwilą dostarczył listo- nosz. Doręczyciel siedział na podwórzu przy małym stoliku i miejscowym zwy- czajem spożywał, tudzież popijał. Weselny poczęstunek listonosza należał do reguł gry. Tak więc konsumował doręczyciel, starosta zaś zastukał w szklan- kę, żeby było cicho i czytał. Telegramów było moc. Jedne były stereotypowe, oszczędne, o szczęściu i błogosławieństwie Bożym na nowej drodze życia, in- ne były bardziej wyszukane a nawet dowcipne. Były życzenia rymowane w ro- dzaju: - niech wam po wszystkie lata, szczęście złoty wieniec splata! Takie nikiforyzmy weselne, jak zanaczyłby Redliński. Były też teksty, że tylko boki zrywać. A nawet trochę sprośne, ale nie za bardzo. Czytając te ostat- nie, starosta z trwogą niejaką spoglądał na proboszcza. Proboszcz śmiał się jednak swobodnie i ukradkiem ocierał lewe oko, bo mu łzawiło, jak się śmiał. Nie takie rzeczy słyszał. Tuż po maturze machał łopatą przy odbudo- wie kraju. Szesnasta brygada "Służba Polsce". Chłopaki były prze ważnie z Sosnowca i okolicy. Tam nasłuchał się takich sprośności, że miał o czym myśleć przez długie lata seminaryjne. Gdy mu się zaś zdarzyło zdene- rwować mocno, wtedy czerpał z tego repertuaru, choć oszczędnie. Nie wypada- ło bowiem duszpasterzowi eksploatować takich pokładów. Tuż po telegramach zjawiła się delegacja z pracy pana młodego. Dwóch mo- łojców odstawionych jak do trumny i panna jak z okna wystawowego. Brew usztywniona, pod oczyma błękit śródziemnomorski, usta jak dojrzałe czereś- nie. I kwiat sztuczny, bez nazwy nad lewym pagórkiem. Trzymała panna panto- fel potężny, z którego wystawały goździki. Na pantoflu był napis, ostrzega- jący pana młodego przed przyszłością. Śmiechu było dużo. Szwagier od wódki gdzieś się zapodział. Można było odetchnąć i brać udział. Delegacja wykona- ła swój numer brawurowo, potem były dzieci z wierszykami bardziej rzewnymi. Starsze panie wzruszały się do łez, młodsze potakiwały. Znały wierszyki na pamięć. Ksiądz Bochenek z czułością spoglądał na dzieci, bo je kochał. Do takich należy królestwo niebieskie. Wiedział też, jak ciężko człowiekowi, ile w nim nędzy się gnieździ i zamętu, gdy przestaje być dzieckiem! W pewnej chwili przysiadł przy końcu stołu kierowca weselnej taksówki. Od razu zaczął sypać kawałami i rżeć tak zaraźliwym śmiechem, że wszyscy rżeli z nim, choć wielu nie wiedziało dokładnie, z czego. Ksiądz Bochenek powie- dział Ewelinie, że przejdzie się trochę po podwórku. Przyjdzie na kawę i potem będzie musiał się zmyć. Na podwórzu siedział listonosz i miał mętne oczy. Pozdrowił przepisowo Pana Jezusa, po czym chciał dla diabła ogarek, częstując księdza Bochenka alkoholem. Niech pan, panie Dudzik sam zakrapia. Ja mam jeszcze lekcje re- ligii, powiedział proboszcz i poszedł trochę w ogród, żeby odetchnąć. Gwar dochodził z domu weselnego, kaskady śmiechu, potem orkiestra zaczęła rżnąć. Młodzież wysypała się z izb, skupiła się na kwadratowym podium, które spe- cjalnie dla niej przygotował ojciec panny młodej. Tam podrygiwała, wypinała kuperki chudziutkie, machała rękami tam i nazad, potrząsała głowami i nuci- ła, przymykając oczy. Znaczy się, przeżywała! Przy płocie sterczał oset. Skakały po nim szczygły. Między nimi plątał się bielinek jak wstążeczka ozdobna. Nad kartofliskiem wisiał skowronek i drwił w żywe oczy. Z wesela drwił, z księdza Bochenka, szczególnie z orkie- stry. Połaził proboszcz trochę, po czym wcisnął się znowu na swoje miejsce. Przed nim lśnił tort okazały, z ozdobami jadalnymi i okolicznościowym napi- sem. Też jadalnym! Po chwili rozniósł się aromat kawy. Ksiądz Bochenek cie- szył się. Lubił dobrą kawę prawie tak, jak lubił dzieci. Temperatura wyraźnie się podniosła popędzana alkoholem. Przechylali goś- cie weselni szkła raz za razem, pomijając nogi a nawet zdrowie nowożeńców. Pili bez wyraźnej motywacji ideologicznej. Coraz częściej też mówili równo- cześnie, nikogo nie słuchając. To był sygnał dla księdza Bochenka. Uścisnął Ewelinie konfidencjonalnie dłoń, poklepał młodego pana po plecach i wyszedł po angielsku. Szedł aleją wśród kołyszących się topoli. Słońce opierało się o plecy proboszcza jak kot. Przed nim był łan kukurydzy. Ksiądz czasem przechadzał się tędy wieczorem. W ramach walki z miażdżycą ogólną. Wiedział, że para- fianie Mżawki Małej załatwiali tam różne potrzeby. Przechodnie też. Za ku- kurydzą był strumyk, co płynął z wolna, potem cmentarz i plebania. Wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej. Figaro podniósł się i zatańczył na cześć go- spodarza jak koń paradny ze szkoły wiedeńskiej. Zdjął proboszcz kapłański kołnierz, tudzież buty i wylądował miękko w fotelu. Miał trochę czasu, żeby odsapnąć lub poczytać. Na razie odpoczywał. XVI Łaziła po obrazie potężna mucha. Odwłok miała w kolorze fioletowo zielo- nym; lśnił jak zagraniczny samochód. Obraz przedstawiał męczeństwo świętego Mateusza. Kilku facetów bez twarzy znęcało się nad leżącym biskupem. Tylko tacy potrafią się znęcać. Obok była kartka papieru z rozpoczętym tekstem i kałamarz z gęsim piórem. Atrybuty świętego kronikarza. Mucha nie wiedziała o męczeństwie świętego Mateusza. Łaziła bezmyślnie po plastycznej treści, co w końcu zdenerwowało księdza Bochenka. Podniósł po cichu trzepaczkę i rąbnął w to miejsce świętego Mateusza, gdzie łaziła mucha. Rozległ się led- wo słyszalny, a jednak niezmiernie przykry dźwięk. Mucha padła ofiarą włas- nej lekkomyślności i niewiedzy. Nikt nie utrwali męczeństwa fioletowo zie- lonej muchy na płótnie, bo i po co? Na stole obok tapczanu leżały książki. Ksiądz Bochenek wziął najpierw tę o bombach atomowych, doszedł jednak do wniosku, że dosyć na dzisiaj pesymi- zmu. Myślał zresztą ciągle o ewentualnej zagładzie nuklearnej, co przyczy- niało się do minorowych nastrojów proboszcza, tudzież potęgowało jego ner- wicę, z którą borykał się już kilka dobrych lat. Nerwica serca! Takie tam różne lęki, bezsenność, przewrażliwienie, kłucia. Lekarz powiedział, żeby konsumować dużo owoców i jarzyn. Unikać kawy, alkoholu, nikotyny i głupich ludzi. Na spacer łazić systematycznie, świeże powietrze pompować do organi- zmu i ruchu zażywać. Od czasu do czasu po górach pohasać i popływać w base- nie. Łatwo lekarzowi wyliczać. Żeby jego zalecenia zrealizować, trzeba być Onassisem a nie proboszczem Mżawki Małej. Sam lekarz zresztą nie bardzo wierzył w możliwość zrealizowania swoich zaleceń, bo wyliczał je głosem znużonym, bez entuzjazmu i przekonania. A tak na dobre, wydawało się księ- dzu Bochenkowi, że nerwica lekarza była o wiele bardziej wybujała i imponu- jąca. W porównaniu z nią, Bochenkowa nerwica nie zasługiwała na to określe- nie. Wziął do ręki pamiętniki Elny Gistedt, wertował chwilę i położył z powro- tem. Nie miał ochoty na śledzenie kariery artystycznej gwiazdy przedwojen- nej operetki, choć wrogiem operetki nie był. Wreszcie zdecydował się na Lo- thamera, którego: "Dlaczego tak, dlaczego nie" kiedyś już czytał, ale nie do końca. Założył okulary, zajął pozycję bojową na tapczanie i zanurzył się w lekturę. Po chwili uśmiechnął się figlarnie, potem chichotał na wyrywki. Tekst wy- raźnie mu podchodził, co zdarzało się ostatnio niezbyt często. Czytał właś- nie ksiądz Bochenek o przedziwnej celowości budowy ludzkiego ciała. Na przykład, gdy się człowiek kłania, to równocześnie wypina tyłek. Jak się kłania w jednym kierunku, to automatycznie wypina się na to, co jest po stronie przeciwnej. Jak się na przykład kłania Bogu, to siłą faktu wypina się na szatana i jego sprawy. Jak zaś kłania się ludowi i klasie robotni- czej, wtedy automatycznie wypina się na krwiopijców i wszelkich ciemięży- cieli, włącznie z tymi, którzy to robią pod szyldem równości, sprawiedliwo- ści i solidarności z proletariatem światowym. Jest to postawa zdrowa i w jakiś naturalny sposób bezkompromisowa. Czło- wiek musi się komuś kłaniać i musi się na kogoś wypinać. Albo na coś! Jak się nie chce kłaniać ani wypinać, wtedy staje się czczym koniunkturowcem, przeżuwaczem, totalnym konsumentem. Ich bogiem jest brzuch! Tacy permanent- nie leżą plackiem przed mamoną. Są śmieszni, nijacy, kompromisowi, szmatła- wi i... niebezpieczni! Stanowią bowiem często liczebną większość, co w układach demokratycznych pachnie katastrofą. Decydująca większość nie wy- biera automatycznie wartości dobrych, słusznych i rozsądnych. Mierna, nija- ka, bezideowa większość przegłosuje jakościowo wartościową, myślącą i roz- sądną mniejszość, co już wiele razy miało miejsce. Niejaki Adolf Hitler do- szedł do władzy po drabinie demokratycznych wyborów, legalnie. Znamy nie- stety dalszy ciąg! Większość nie ma patentu na dobro, piękno i prawdę. Zasada decydującej większości znaczy wyłącznie tyle, że ilość przechwytuje inicjatywę. Demo- kracja oznacza swego rodzaju dyktaturę większości nad mniejszością! Nie stanowi panaceum na wszelkie społeczne problemy. Często jest ich źródłem i stymulatorem. Człowiek musi umieć pokłonić się prawdzie i musi chcieć wypiąć się na kłamstwo. Tylko taki zasługuje na szacunek! Ładnie, dowcipnie, momentami drapieżnie pisał Lothamer, co się księdzu Bochenkowi bardzo podobało. Nie lubił pisania gładkiego jak dziewiczy poli- czek, miękkiego jak mech i rozległego jak rodzime seriale telewizyjne. Po- stanowił przerwać lekturę i zanotować odpowiedni fragment, żeby go przy okazji wykorzystać jako ilustrację do kazania czy katechezy. Zawsze tak ro- bił. Od czasów kleryckich. Zaznaczał w książce potrzebny urywek, potem przepisywał go do specjalnego zeszytu. Zeszyt taki towarzyszył mu wszędzie, gdziekolwiek ksiądz Bochenek reprezentował Kościół. Ma się rozumieć, że głównym źródłem jego nauczania było Pismo święte, które kochał miłością płomienną. Im lepiej je poznawał, tym bardziej był nim zafascynowany. Nie zaszkodziło jednak, gwoli ilustracji i uaktualnienia, zaczerpnąć nieco ze źródełka współczesnej literatury, z potoku współczesnego filmu i nieco męt- nej rzeczki telewizyjnej. Przepuszczał wszystkie te treści przez sito swo- ich duszpasterskich potrzeb i tak wykorzystywał, że nabierały nieraz no- wych, zaskakujących i zupełnie świeżych walorów. Gdyby Syn Boży dzisiaj przyszedł na świat w jakimś polskim, francuskim czy austriackim Betlejem, czyniłby prawdopodobnie tak samo. Nauczając przed dwoma tysiącami lat u Żydów, będących pod rzymską okupacją, tak właśnie po- stępował. Korzystał umiejętnie z żydowskiej literatury, z wydarzeń aktual- nych, politycznych, z życia codziennego i z obserwacji przyrody. Telewizji i filmu nie było. Niewielka strata. Ludzie byli zmuszeni sami myśleć i two- rzyć. Lepiej na tym wychodzili. Ksiądz Bochenek odłożył książkę. Szybował jeszcze myślami w czasie i przestrzeni. Lubił takie szybowanie. Poderwał się wnet, bo spojrzał na zegarek. Za kilka minut lekcja z matu- rzystami. Być może przyda się tekst Lothamera o potrzebie kłaniania się i wypinania! XVII Ksiądz Bochenek zbliżał się żwawym krokiem do salki parafialnej. Wejście było vis-ŕ-vis cmentarza, ściśle mówiąc małego budyneczku, który spełniał rolę strasznie prozaiczną, lecz użyteczną niezmiernie. Pasował do cmentarza jak pięść do nosa. Drzwi do ubikacji były zawsze otwarte na oścież, co nie najlepiej świadczyło o użytkownikach. Tak więc proste sedesy korespondowały bezpośrednio z marmurowymi i granitowymi pomnikami. Dzieliła je siatka z drutu i anemiczny żywopłot. Coś dla Romana Polańskiego. Do salki prowadziło kilka schodów. Były oblężone przez młodzież czekającą na katechezę. Inni skupieni w grupkach, rozmawiali, jeszcze inni obchodzili z nabożeństwem pojazdy jednośladowe, na których z wielkim hukiem i piskli- wym hamowaniem przypędziło dwóch mołojców. Hamowali piskliwie i gwałtownie ze względu na płeć odmienną, która zwracała wyraźną uwagę na tych wspania- łych młodzieńców zjawiających się na swoich wspaniałych maszynach. Wygląda- li jak kosmonauci i mniej więcej tak się zachowywali. Ksiądz Bochenek tro- chę ironicznie i nieco pobłażliwie traktował wyczyny zmotoryzowanych. Dene- rwował się tylko z powodu zbyt gwałtownego hamowania. Niszczyli w ten spo- sób chodnik, co ich niewiele obchodziło, jako że nie oni pracowali nad jego utwardzeniem. Czasem zwracał młodzieńcom uwagę, ale nie bardzo wierzył w jej skuteczność. Młodzieńcy zawsze będą się popisywać przed dzierlatkami, zwłaszcza zmotoryzowani. Nad schodami buchały kłęby niebiesko-sinawego dymu. Palacze zaciągali się chciwie tanim papierosem i dmuchali sobie z lubością w oblicza. Często plu- li obficie na schody, uważając, że to należy do rytuału. Walczył z nimi ksiądz Bochenek nie tylko z powodu nikotyny. Chodziło o kulturę bycia. Tłu- maczył, że plwociny mogą wstrząsnąć czyimś żołądkiem. Wyglądają makabrycz- nie i obrzydzają życie. Walczył też z petami, które palacze rzucali beztro- sko na schody, co razem z plwocinami dawało symfonię omdlewającą. Czciciele świętego Franciszka po was dzisiaj przyjdą do salki - perorował. Przeważnie starzy ludzie. Takim niewiele potrzeba, żeby dostać wylewu. Dzieci przyjdą nazajutrz. Przedszkolaki. Będą deptać małymi bucikami po mazi i rozlazłych petach. Niewychowawcze to i antykulturalne! Tak tłumaczył ksiądz Bochenek, ale rzucał groch o ścianę. Nauczyć przyzwoitego zachowania młodego człowie- ka, który lubi opluwać otoczenie, to praca syzyfowa! Patrzył więc na schody z obrzydzeniem, milczał coraz częściej zrezygnowa- ny i z takim samym obrzydzeniem spoglądał na spluwających młodzieńców. Chciał ich kochać jak siebie samego, ale nie wychodziło. Wiele brakowało mu do formatu takiego na przykład Wincentegoŕ Paulo. Na początku krótka modlitwa do Ducha Świętego, który oświeca serca i umy- sły. Potem trochę biurokracji, wreszcie usiadł ksiądz Bochenek na pierwszej pustej ławce i patrzył chwilę na zebranych. Same siedemnasto- i osiemnasto- latki. Dorodne toto, wysokie, dobrze odkarmione i zadbane. Pokolenie ich rodziców grzebało się ciężko z biedy. Chcieli dzieciom zapewnić dostatek i beztroskie życie. Miał ksiądz Bochenek coraz mocniejsze przekonanie, że po- pełnili generalny błąd. Niechcący skrzywdzili tych siedzących teraz przed nim dryblasów, spoglądających na świat raczej nieufnie. Tak bardzo ułatwiali im życie, że pozbawili ich wszelkiej inicjatywy, odporności i chęci do walki. Zabili w nich wszelkie zainetresowania wykraczające poza zdobywanie mamony. Tak zwane samodzielne myślenie pozostało u nich pojęciem egzotycznym. Trudno im nawet wytłumaczyć, na czym ono polega. Są przecież przekonani, że sami myślą. A jakże? Patrzył ksiądz Bochenek na swoich ucz- niów z trwogą wyraźną. I sympatią. Bo sympatyczni byli i tak bezwiedni swo- jej sytuacji, że płakać się chciało i śmiać! Mówił katecheta o wartości życia w ogóle i życia ludzkiego w szczególe. Najpierw zasadniczo, potem niepostrzeżenie wszedł w tryby gawędy. Mówił z sarkazmem o tych, którzy robią co mogą, żeby podkopać swoje zdrowie i ży- cie. I o tych, którzy jak zwariowani pędzą na sygnale, żeby zdrowie i życie ratować. I po nocach nie śpią, żeby wyciągnąć kogoś, kto potraktował swoje życie i zdrowie gorzej od psa przybłędy. Wspomniał o nikotynie, alkoholu, lekkomyślności, głupocie i chojractwie. Przykładami sypał jak kombajn, bo sam tkwił w środku tych spraw. Mówił o facecie, który leczył się na chorobę nadciśnieniową, na weselu zaś solidnie popił i obtańcował wszystkie panny, mężatki i wdowy. Zmarł pod koniec wesela. Zostawił czworo dzieci. Jedna z dziewcząt w waszym wieku! I o innym facecie opowiadał, który tuż po opera- cji wyrostka założył się z innymi chorymi na sali, że wypije butelkę wody mineralnej. Wypił. Leżał potem kilkanaście minut na korytarzu, nakryty prześcieradłem. Tam zastała go żona. Miała w ręku kilka czerwonych goździ- ków. Była ładna i młoda. Głupi nieboszczyk miał trzydzieści dwa lata. Młodzież słuchała pilnie. Zdawało się, że wszystkie opowiadane treści wsiąkają w nią jak atrament w bibułę. Cicho było jak po dobrym filmie. Psy- chologiczna przerwa taka, żeby zagadnienie połaziło po szarych komórkach i spoczęło w odpowiednim sektorze. Zachęta do dyskusji. Cisza zrobiła się ja- kby lżejsza. Wreszcie stercząca jak szlaban ręka. Pulchniutka Marysia za- płoniona nieco, pytała, czy pocałunek jest grzechem? Ksiądz Bochenek miał minę kogoś, kto spodziewał się koniaku, a wypił her- batę ziołową. Zacisnął wargi. Nuda i rozczarowanie pojawiło się na jego ka- płańskim obliczu, ale postanowił odpowiedzieć, skoro młodzież pytała. Trak- tował wszystkie pytania poważnie, choć odpowiadał na nie w różnym stylu. Tym razem, dla odprężenia zaczął od żartu, na temat całowania starej cioci, mającej olbrzymią brodawkę i takiż majątek. Potem tłumaczył sens pocałunku, jego funkcję i wymowę, wreszcie próbował uzasadnić, dlaczego niektóre poca- łunki mają wymiar etyczny. Bo przecież nie wszystkie! Poza pytaniem pulchnej Marysi nie było innych. To martwiło księdza Boche- nka od dłuższego czasu. Od początku roku nie było w tej ani w żadnej innej grupie innych pytań. Wszystkie dotyczyły pocałunków, stosunków przedślub- nych i takich tam seksownych spraw. Nie pytali nawet o stosunki małżeńskie. Był więc ksiądz Bochenek rozgoryczony i zniechęcony. Czyżby młodego czło- wieka rzeczywiście nic innego nie interesowało poza seksem?! Zamykał salkę i wolnym krokiem szedł do kościoła, gdzie przed chwilą roz- poczęło się nabożeństwo majowe. Przypomniał sobie własne osiemnaście lat. Jak ze wszech stron, razem z kolegami, atakowali katechetę, zadawali pod- chwytliwe pytania z gatunku "Niebo w płomieniach", kłócili się i cieszyli, gdy zapędzili go w kozi róg. Czytali dużo, czasem pod ławką, niekoniecznie życiorysy świętych Pańskich. Do kina łazili całą gromadą, potem dyskutowali zażarcie, kłócili się i skakali sobie do oczu jak młode lwy. Do filharmonii jeździli. Na gapę. Mieli akurat tyle, że wystarczyło na bułkę i kefir. By- wało, że po filharmonii biegli środkiem głównej ulicy, żeby zdążyć na osta- tni akt opery. W ten sposób po raz pierwszy w ogóle wylądował młodziutki Bochenek w operze i wysłuchał ostatniego aktu Rigoletta. Tkwił za reflekto- rem na drugim balkonie i chłonął całą swoją istotą czarowną muzykę Verdie- go. Już po kilku taktach wiedział, że będzie tu wracał. Do teatru gnali po kilkanaście kilometrów, bez darmowych biletów, podstawionego autobusu i do- datkowych bodźców. Byli spragnieni kultury jak Sahara deszczu. Dżinsów nie mieli, kozaków, o taksówce marzyć nie mogli. Ale przepełnieni byli wewnę- trznym żarem, twórczym niepokojem i wiecznym głodem dobra, piękna i prawdy. To fakt! Nie byli tacy potulni, grzeczni i bezproblemowi jak ci w dżin- sach. Ale taka potulność, grzeczność i bierność to przecież coś wręcz prze- ciwnego naturze, gdy się ma osiemnaście lat! Uśmiechnął się ksiądz Bochenek do swojej młodości. Dziękował za nią Bogu. Poważniał zaś, gdy przeskakiwał ku spluwaczom, kosmonautom, grzecznym dziewczętom o sarnich oczach i pyta- niom w rodzaju, czy pocałunek jest grzechem. Lepiej, żeby pętaki całowały się niż pluły po schodach, myślał ksiądz Bochenek. Musi kiedyś zdybać ro- dziców i nagadać im solidnie, żeby się ocknęli i coś z tą żałosną młodzieżą zrobili. Podejrzewał ksiądz Bochenek, że za parawanem obojętności, grzecz- ności i nijakości, kryje się wulkan. Tak czasem myślał. Przy sprzyjającej okazji okaże się być może, do czego naprawdę zdolni są długonodzy młodzień- cy i dziewczęta hoże o spojrzeniu anielsko cielęcym. Przeżegnał się ksiądz Bochenek w przedsionku i zasiadł w konfesjonale. Spojrzał na boki, po czym zanurzył się w psalmy Dawida. Pod sufit kościoła wzbijała się litania do Matki Boskiej. Przebijała go i niosła jak balon wiele ludzkich, gorzkich i trudnych spraw ku niebu! XVIII Ludzie wysypali się z kościoła i rozchodzili we wszystkich kierunkach. Duża grupa otoczyła przystanek autobusowy. Kilku mężczyzn weszło do baru, skąd wydobywał się gwar i wycie. Słońce było potężne i pomarańczowe. Pach- niało bzem. Tulipany, narcyze i mlecze pochowały kwiaty, żeby jutro znowu zabłysnąć kolorem i kształtem. Jaskółki szybowały nad światem, bawiąc się wybornie. Przy salce zgromadziła się grupka starszych kobiet. Podziwiały Boży świat, informowały się o postępach reumatyzmu i ogólnej niemożności. Spog- lądały na cmentarz ze smętną zadumą. Jedyną ich przyszłością była przy- szłość eschatologiczna. Wiedziały o tym, ale nie chciały. Niewielu chce! Ksiądz Bochenek przyszedł jak zwykle zagoniony. Po drodze załatwił jesz- cze kilka spraw. Otwierał w pośpiechu salkę i zapraszał zacne panie, żeby zechciały zająć miejsca. Ciasno, bo ciasno, ale co zrobić. Gdy się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma! Salka przystosowana była dla dziatwy szkolnej. Czcicielki świętego Franciszka były przeważnie otyłe. Ironia lo- su! Ledwo mieściły się w ławkach. Trzeba się jakoś upchać i zdzierżyć. Święty Franciszek nie robiłby z takiego drobiazgu problemu. Tak sobie poga- dywał ksiądz Bochenek. Czcicielki uśmiechały się skąpo i próbowały nie ro- bić problemu. Za katedrą pojawiła się prezeska, pani Gryzoniowa. Próbowała uciszyć roz- gadane tercjarki, co jej się po kilku minutach udało. Tylko pani Kuliberdo- wa perorowała dalej na pełnych obrotach, bo była głucha jak pień. Noconiowa przywołała ją do porządku solidnym ciosem w bok. Kuliberdowa uciszyła się błyskawicznie, choć na Noconiową spojrzała zaczepnie. Ksiądz Bochenek obse- rwował pilnie poczynania córek świętego Franciszka. Wesoły uśmiech igrał na jego kapłańskiej gębie. Prezeska, pani Gryzoniowa, poszukała odpowiednią modlitwę, po czym mono- tonnie chwaliła Boga i świętego ojca Franciszka. Kobiety słuchały lub przy- takiwały. Po modlitwie pani Gryzoniowa przywitała księdza proboszcza, który zaszczycał zebranie i oczywiście siostry Franciszkanki. Noconiowa pośpie- szyła z głośną korektą. Wśród zebranych był jeden brat, pan Karasek, który czuł się wśród samych sióstr nieswojo. Mrużył oczy, bo ostatnie promienie słońca muskały jego oblicze i uśmiechał się jak ktoś, kto właśnie wlazł w psią pozostałość. Pani Gryzoniowa przywitała pod naporem pani Noconiowej brata Karaska, na co ten przystał ledwo dostrzegalnym kiwnięciem głowy. Gryzoniowa przypomniała, że od dłuższego czasu zacny ksiądz proboszcz przedstawiał znane tercjarki i wybitnych tercjarzy. Ostatnio pięknie i wzruszająco mówił o świętej Małgorzacie z Cortony, która prowadziła naj- pierw życie grzeszne i miała w związku z tym nieślubne dziecko. Pani Kula- wikowa powiedziała głośno, że Renata od Dziubków też będzie miała nieślubne dziecko. Renata nie chce powiedzieć z kim, choć Dziubek nią mocno potrzą- sał, Dziubkowa zaś zaklinała lamentując. Prezeska przywołała siostrę Kula- wikową do porządku, przypominając, że nie należy rozsiewać plotek. Kulawi- kowa powiedziała oburzona, że nie rozsiewa plotek. Wszyscy widzą przecież co jest z Renatą. Sama Dziubkowa jej zresztą powiedziała, zaklinając, żeby nikomu słowa nie pisnęła. Kobiety rozogniły się i zaczęły półgłosem zagadywać, kto mógłby wchodzić w rachubę. Salamonowa, której najstarsza córka pracowała w ośrodku zdrowia, powiedziała, że ona wie, ale nie powie! Prezeska tymczasem żmudnie wróciła do bieżącej rzeczywistości, prosząc księdza proboszcza, żeby zechciał łaskawie przedstawić dalsze sylwetki wy- bitnych przedstawicieli III zakonu. Palcem wskazującym przytkniętym do ust, prosiła rodzeństwo franciszkańskie o ciszę. Opuściła katedrę i zajęła miej- sce w pierwszej ławce, zamieniając się ostentacyjnie w słuch. Ksiądz Bochenek trochę pomilczał, żeby zrobić nastrój. Potem zaczął mó- wić. Zrazu wolno, szukając odpowiednich słów, wnet jednak rozgrzał się i w tempie umiarkowanym z tendencją do przyśpieszeń wygłosił dość obszerny wstęp. Mówił o idei III zakonów, o ich różnorodności, specyfice i ciągłej aktualności. Zaznaczył, że III zakon świętego Franciszka nie jest jedynym zakonem tercjarskim. Znany jest III zakon dominikański, karmelitański, au- gustiański i trynitariański. Założycielem tego ostatniego był święty Jan z Mathy. Trynitariusze dotarli poprzez Austrię do Polski, ale byli u nas mniej popularni. Na obliczach tercjarzy franciszkańskich z Mżawki Małej odbijało się zdzi- wienie i wyraźne zaciekawienie. Słońce schowało się za dach starego kośció- łka, co panu Karaskowi wyraźnie ulżyło. Ksiądz Bochenek tymczasem napomk- nął, że opowie dziś o wyjątkowej kobiecie, żonie i matce, która zakorzeniła swą duchowość właśnie w III zakonie trynitariuszy. Zostanie wkrótce wynie- siona na ołtarze.* Chodzi o Elżbietę Canori, trzynaste dziecko dobrze prosperującej rzyms- kiej rodziny. Elżbieta odebrała staranne, katolickie wychowanie. Była śli- czną dziewczyną, pełną werwy i uroku osobistego. Mając dziewiętnaście lat poznała studenta prawa, niejakiego Krzysztofa Mora, z którym wnet zawarła związek małżeński. Miłość Krzysztofa była początkowo jak wulkan, zaborcza i destrukcyjna. Wnet zresztą poznał inną kobietę, z którą regularnie, zrazu z zachowaniem pozorów, potem zupełnie jawnie, zdradzał żonę. Krzysztof prze- hulał cały, rodzinny majątek, wobec czego zmuszony był wraz z żoną i dzieć- mi zamieszkać u swojej rodziny, która zaczęła Elżbietę traktować jako jedy- ną przyczynę nieszczęścia syna i brata. Elżbieta zeszła do roli służącej. Siostry Krzysztofa systematycznie szczuły jego córki przeciwko matce. Elżbieta, wychowana w atmosferze autentycznej wiary, zaczęła coraz bar- dziej dostrzegać całe zakłamanie i blichtr otoczenia. Zwróciła się całym spragnionym miłości sercem do Boga, który otworzył przed nią zupełnie nowe, fascynujące perspektywy. Otrzymała dar modlitwy nieustannej, jednoczącej z Bogiem i charyzmat miłości do chorych i opuszczonych. Kiedy rodzina męża chciała ją na stale ulokować w domu dla umysłowo chorych, Krzysztof sprze- ciwił się, choć od dawna przestał się praktycznie zajmować rodziną. Zgodził się też na przystąpienie Elżbiety do III zakonu trynitarzystów, którego je- dnym z głównych celów była opieka nad chorymi. Chciał mieć nareszcie żonę z głowy i wolną rękę dla swoich pozamałżeńskich ekscesów. Elżbieta Canori Mora ofiarowała swe życie, cierpienia i modlitwy za swoją rodzinę. Dojrzewając w miłości do Boga i ludzi, osiągnęła wysoki stopień świętości, który budził coraz większy respekt i podziw otoczenia. Starsza córka, która początkowo ślepo wierzyła ciociom od strony męża, przylgnęła w końcu do matki i poślubiła człowieka, którego Elżbieta zaakceptowała. Pro- wadziła szczęśliwe życie małżeńskie i przeżyła matkę. Młodsza Luzia, zawsze podziwiała matkę. Poszła w jej ślady. Wstąpiła po śmierci matki do zgroma- dzenia sióstr świętego Filipa Nereusza. Zmarła w opinii świętości. Elżbieta Canori Mora zmarła 5 lutego 1825 roku. Śmierć żony była dla Krzysztofa Mora impulsem do zastanowienia. Przemyś- lał swoje dotychczasowe życie i nagle zobaczył cały ogrom zła, jaki wyrzą- dził rodzinie, zwłaszcza żonie, która go zawsze kochała, zawsze przebaczała i godnie znosiła wszelkie upokorzenia. Zerwał z kobietą, która była przy- czyną jego nieszczęścia i jego najbliższych, wstąpił do III zakonu trynita- riuszy, żeby choć w części odpokutować stracone lata i krzywdę zadaną Elż- biecie i córkom. Później wstąpił do franciszkanów konwentualnych, wreszcie przyjął święcenia kapłańskie. Zmarł jako gorliwy zakonnik i kapłan. Przeżył świątobliwą żonę o prawie dwadzieścia lat. Zmarł 9 września 1845 r. Oto krótka historia kobiety, żony, matki, członkini III zakonu i świętej. Ksiądz Bochenek zamilkł i patrzył zamyślony w dal, ponad głowami członkiń III zakonu. Przetrawiał historię Elżbiety Mora, kontemplował Bożą wielkość i nędzę człowieczą. Człowiek zjednoczony z Bogiem jest zdolny góry przeno- sić, człowiek oderwany od Boga partaczy, demoluje i krzywdzi. Takie to pro- ste a tak strasznie trudno o tym przekonać zjadaczy chleba. Jedni próbują przy pomocy Boga przebić się niewygodną ścieżką, inni walą butnie szeroką, wygodną drogą, pewni swych racji i doraźnych sukcesów. Jezus powiedział: "Wchodźcie przez ciasną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta dro- ga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują!" (Mt. 7. 13-14). Ksiądz Bochenek próbował przez moment pomyśleć, którą z tych dróg zmierza ku wieczności, gdy Noconiowa, przerywając twórczą ciszę powiedziała, że jej mąż wprawdzie nie jest taki podlec jak ten od Elżbiety, ale ziółko to on jest. Ona się też już wiele nacierpiała i Bóg tylko wie ile razy przez męża musiała płakać. Ale ona to wszystko Bogu ofiaruje a za nędznika męża modlić się będzie nieustannie! Inne członkinie też chciały się czymś pochwalić, ale zabrakło odwagi i być może męża nikczemnika. Prezeska, pani Gryzoniowa, zajęła miejsce oficjalne i zachęciła do tak zwanych wolnych wniosków. Zrobił się szmerek, rozgawor przerywany momentami wybuchami śmiechu. Członkinie III zakonu, wyczerpane historią Elżbiety Ca- nori Mora, wróciły na własne podwórka, gdzie czuły się zadomowione i bez- pieczne, nawet wtedy, gdy to i owo nie pachniało świętością. Prezeska, czekając daremnie na wolne wnioski, zapowiedziała termin nastę- pnego spotkania i zachęciła do wspólnej modlitwy. Ksiądz Bochenek czuł się zmęczony. Poszedł na stary cmentarz, żeby pood- dychać wieczornym powietrzem. Wokół drewnianej wieży kościółka krążył nie- toperz. XIX Ksiądz Bochenek łaził po cmentarzu jak Wolfgang Goethe po lesie. Bez wy- raźnego celu, niczego nie szukając. Stawał obok pomników, kiwał głową, przypominając sobie sylwetki nieboszczyków. Topole szeleściły tremolo, pod krzyżem stała Matka Jezusa i matka małej Sabiny. Sabinka musiała umrzeć z powodu choroby Downe'a. Z kim miała i mogła młodziutka matka porozmawiać o swoim bólu? Przystanął ksiądz Bochenek przy grobie Gwidona Zająca. Pylicę miał pan Zając zaawansowaną i wiek odpowiedni. Wykarmił i ładnie wychował z żoną sześcioro cudzych dzieci. Siedzi sobie teraz u Ojca Niebieskiego i zbiera zasłużone laury. Niewykluczone, że rozmawia właśnie o swoim proboszczu, który stanął nad jego mogiłą i ni to wspomina, ni to się modli. Świętych obcowanie na tym polega, że tacy Gwidonowie próbują pociągnąć za sobą do nieba całą resztę. Potem był podwójny grób jak łoże małżeńskie. Tragiczna bardzo historia. Właściwie dwie. Z prawej strony na pomniku emaliowane zdjęcie młodziutkiej dziewczyny. Osiemnastoletnia Ewa. Wracała późnym wieczorem z końcowego przystanku autobusu i nie doszła do domu. Nazajutrz ludzie idący do kościo- ła, znaleźli w przydrożnych krzakach jej ciało. Mordercę ujęto po kilku ty- godniach. Obok spoczywał jej brat. Wypił za dużo i nie zauważył nadjeżdża- jącego pociągu. Rodzice Ewy i Gerarda zostali sami. Ksiądz Bochenek prosił rodzeństwo, żeby nie zapomniało o rodzicach. Tuż obok grób pana Klaudiusza. Umierał na raka. Był zorientowany w sytua- cji i przyjmował ją z takim spokojem, odwagą i nadzieją na życie wieczne, że ksiądz Bochenek szczerze podziwiał i jakby zazdrościł. Takiej wiary daw- no nie zdarzyło mu się spotkać. Prosił pana Klaudiusza o ingerencję. Błagał za jego przyczyną o łaskę wiary. Mocnej, bezkompromisowej i niepokojącej. Potrzeba księdzu takiej właśnie wiary, żeby mógł w obliczu cierpienia sen- sownie milczeć, unikać banałów i słów, które niczego nie niosą. Trochę dalej świeży grób Rudolfa Dymka. Uczynne chłopisko, pracowite jak Japończyk, choć trochę zapijaczone. I kibic namiętny miejscowej drużyny pi- łkarskiej, która reprezentowała poziom żałosny. Kochał jednak pan Rudolf ganiających za piłką chłopaków i życzył im dobrze. Denerwował się autenty- cznie, gdy przegrywali. Denerwował się więc prawie zawsze. Wrócił właśnie z meczu, który reprezentacja Mżawki Małej przewaliła z kretesem i tak się rozpieklił, że upadł martwy na wersalkę. Byli na pogrzebie sportowcy miejs- cowego klubu i mieli głowy pospuszczane jak szkapy dorożkarskie. Wstydzili się, że mając takich kibiców jak Rudolf Dymek, grali jak rozstrojony forte- pian. Podczas następnego spotkania tak się zmobilizowali, że przeciwnicy nie mieli żadnych szans. Był to piękny hołd oddany panu Rudolfowi. Kibico- wał na pewno z niebieskich wyżyn, zacierał ręce i klepał pana Klaudiusza po plecach. Pokazywał palcem, tłumacząc, że chłopcy z Mżawki Małej jak chcą to koncertują. Uśmiechnął się ksiądz Bochenek pod nosem do zmarłych i do swoich myśli. Był to uśmiech listopadowy. Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał pewnego dnia przeskoczyć próg, który tamci już przeskoczyli. Wiedział, że będzie musiał przeżyć swoją własną, osobistą i niepowtarzalną Górę Oliwną. Wierzył mocno w Boże Miłosierdzie. Tak samo wierzył w Bożą sprawiedliwość. Balanso- wał między nadzieją i zwątpieniem, jak wielu grzeszników. Przystanął obok krzyża Jezusowego i patrzył błagalnie na twarz Chrystusa. Był to króciutki moment, kiedy cały człowiek staje się niemą modlitwą. Po policzku probosz- cza stoczyła się łza. Był człowiekiem grzesznym. Chciał bardzo kochać a stać go tylko na płacz. Wytarł dyskretnie oczy i raptem poczuł się jak sty- ropian. Radośnie mu się zrobiło i błogo. Nic nie próbował formułować, ale serce miał wypełnione wdzięcznością. Gospodyni gderała, że ksiądz proboszcz zawsze spóźnia się na kolację. Ona musi odgrzewać. A takie odgrzewane, to nie jest żadne jedzenie. Próbował ksiądz Adam udobruchać dobrą kobietę, twierdząc, iż tak świetnie przygoto- wuje posiłki, że nawet odgrzewane kilkakrotnie lepiej smakują niż u Ritza. Nie wiedziała gospodyni, kto to jest Ritz, ale czuła się mile połechtana i gderała dalej bez szczególnego przekonania. Prestiżowo! Jadł ksiądz Boche- nek ziemniaki podsmażane z jajkiem sadzonym i popijał zsiadłym mlekiem. Ża- rówka schowana w kloszu wiklinowym, dawała światło nastrojowe. Na ścianie chłopak w poszarpanym kapeluszu łowił ryby. Połykał ksiądz Bochenek szybko, traktując posiłek jako jeszcze jeden obowiązek. Nie najbardziej przykry, ale zawsze. Przeżegnał się, podłubał w zębach i zajrzał do pokoju telewizy- jnego. Na fotelu bardziej leżał niż siedział ksiądz wikary. Ręce miał złożone na piersi jak wyszykowany nieboszczyk, oczy nieruchomo wlepione w magiczne pu- dło. Wyraz twarzy beznamiętny. Ksiądz Bochenek usiadł na drugim fotelu, próbując złapać sens. Złapał, ale sens wydawał mu się bezsensowny. Ziewnął nieładnie i zajął pozycję wyjściową do drzemki. Po chwili doszlusowała gos- podyni. Bez większych wstępów zwaliła się na kanapę i zamknęła powieki. Głowa jej opadła między wyraźnie zarysowane piersi, skąd dał się słyszeć zduszony syk. Za chwilę syczenie przeszło w pomruk, potem wystrzelił wspa- niałym rzężeniem. Na ustach wikarego pojawił się grymas. Ksiądz Bochenek opuścił towarzystwo. Poszedł się przebrać, potem zabrał tańczącego niecier- pliwie psa i udał się na wieczorną przechadzkę. Lepsze to niż gapienie się w ruchome obrazki. Pies prowadzony na smyczy szedł obok proboszcza w miarę grzecznie. Wie- dział, że za chwilę pan uwolni psa i wtedy hulaj duszo. Na zachodzie niebo różowiło się, złociło i mieniło. W trawie bzykało i świszczało. Nad skwer- kiem przy kościele tańczyło ogromne stado muszek. Figaro podziwiał przykła- dnie świat, nasłuchiwał, czasem podrywał się, ale smycz nie pozwalała na wyskok. Nieliczni parafianie kłaniali się proboszczowi, uśmiechając się z życzliwą aprobatą. Myśleli, że nic innego nie pozostało proboszczowi jak przechadzka z psem. Gdyby miał żonę pyskatą i kilkoro dzieci, nie miałby czasu na takie spacery. Uciekłby najwyżej do baru, żeby zapomnieć o żonie i dzieciach. A i tam czułby się niepewnie. Mogła przecież żona w każdej chwi- li ukazać się w drzwiach i narobił wstydu. Nieraz tak bywało. Żona takiego Antka Smoczka wpadła raz do gospody jak granat i tak rąbnęła swojego ślub- nego w ucho, że znalazł się pod stołem i nie dawał żadnych oznak życia. Kiedy koledzy chcieli go cucić, Antkowa złapała Smoczka za kołnierz maryna- rki i tak chłopem potrząsnęła, że od razu oprzytomniał i wynosił się z gos- pody w podskokach. Młody barman patrzył z niekłamanym podziwem na kobietę Antka. Taka właśnie przydałaby się w charakterze pierwszej pomocy w nagłych wypadkach. Tuż za cmentarzem był przejazd kolejowy. Strzeżony. Ksiądz rozglądał się uważnie. Kiedyś pociąg towarowy potrącił tutaj furmankę. Odszedł kilkanaś- cie kroków i uwolnił psa. Figaro czekał na ten moment jak rekrut na przepu- stkę. Wystrzelił ostro przed siebie, zrobił kilka wspaniałych pętli, po czym zaczął penetrować teren z nosem przy ziemi. Przed księdzem Bochenkiem była urocza wiejska droga, na horyzoncie ściana lasu. Przed nią kilka domów urokliwych i zapach obornika. Szedł sprężyście, kilka razy sobie podsko- czył, wreszcie znalazł kawał patyka, którym rzucał przed siebie. Figaro przynosił patyk i bawił się równie wspaniale jak jego pan. Ksiądz Bochenek czuł się jak przedszkolak, któremu mama pozwoliła poha- sać. Po zabawie z patykiem pogwizdywał arię z Cyrulika. Księżyc chudziutki jak popielec, sterczał nad lasem. Zimny był i niezaangażowany. Pod lasem było już prawie ciemno i tajemniczo. Słychać było pohukiwanie sowy. Zamarł ksiądz Bochenek, delektując się chwilą. Pohukiwanie sowy przy- prawiało go o gęsią skórkę. Było w głosie sowy coś z ponurej zapowiedzi, z czarów i dziecięcych lęków. Wracał odprężony i radosny. Na przejeździe ko- lejowym kobieta w czapce kolejarskiej majstrowała przy szlabanie. Poznała proboszcza, uśmiechnęła się i opowiedziała o swojej pracy. Chuligani w nocy straszą, męty jakieś próbują się dobijać. Myślą, że samotna kobieta, to od razu można ją potraktować. Zamykam się na klucz. Mam zresztą telefon i ka- wał żelaznej rury. Śmiali się proboszcz i kobieta, potem powiedzieli sobie dobranoc. Figaro znalazł się na smyczy. Szedł potulny, zmachany gonitwą. Przy budzie obtańcował swego łaskawcę, zwalił się na bok i drapał przednimi łapami po nogach. Pogłaskał ksiądz Bochenek psa po głowie i poszedł na pro- bostwo. W salonie telewizyjnym gospodyni rżnęła jak piła tarczowa. Z pokoju księdza wikarego wyciekała wszystkimi porami współczesna muzyka. Wszystko było jak trzeba! XX Wrócił ksiądz Bochenek do swojej samotni, pozamykał okna i dopiero wtedy zapalił światło. Bał się komarów, które pod wieczór pchały się ku światłu, lądując przeważnie na twarzy lub rękach z charakterystycznym bzykiem, przy- pominającym lądowanie latającego modelu. Przypomniał sobie o liście bratanka, na który obiecał odpowiedzieć przed dwoma tygodniami. Zwlekał ciągle, hodując coraz natrętniejsze poczucie wi- ny. Usiadł przy biurku i jeszcze raz uważnie przeczytał słowa Pawła, po czym naniósł trochę grzecznościowych frazesów, z których był mocno niezado- wolony. Wreszcie złapał cug i zaczął pisać do rzeczy. Napisał między inny- mi: "Mój mocno nadwyrężony wzrok dotknął Twego zdania o szczęściu, a raczej o tym, że jest ono chimerą, bardziej pragnieniem szalonym niż czymkolwiek in- nym. Szczytem nieosiągalnym, o którym dusza marzy, wiedząc, że na tym prze- ważnie musi poprzestać. Bywa, że człowiek łazi z rozdętą tęsknicą w sercu za ułudą, nie dostrzega zaś faktycznego dobra, piękna i prawdy, które są jedynym źródłem tego czegoś, co nazywamy szczęściem. Inne źródła szczęścia są zatrute, mamią ersatzem, drażnią naskórek i ostatecznie wystawiają do wiatru. Proste zdania z repertuaru Pawła z Tarsu o tym, że szczęście to da- wanie, jest także prawdziwe. Rzecz w tym, że człowiek prawie zawsze uważa, że szczęście to kasowanie czegoś, branie, okupowanie, anektowanie, narzuca- nie, ssanie innych. Szuka więc szczęścia tam, gdzie go nie ma, w związku z czym jest przeważnie nieszczęśliwy. Myślę, że do tego tematu wrócimy jesz- cze wiele razy, bo jest ważny i fascynujący." Ksiądz Bochenek przerwał pisanie. Usiadł w fotelu i dłubał w nosie. Myś- lał o czymś intensywnie, bo oczy miał zwrócone do środka. Zdjął buty, mary- narkę i koszulę. Potem grzebał trochę w książkach. Czytał zawsze kilka książek równocześnie. Jak kardynał Wyszyński. Wyznawał wprawdzie zasadę, że gdy się robi dwie rzeczy równocześnie, obydwie robi się źle, w wypadku lek- tury pozwalał sobie jednak na odstępstwo. Nie miał ochoty ani na wizję za- głady nuklearnej, ani na Lothamera. Wziął do ręki "Chwalipiętę czyli rozmo- wy z tatą". Pogodne to, zwiewne jak nasienie mlecza, momentami pikantne i ostre jak chilli i kultura duża. Język gładki, żywy i porównania świeże. Jest u Sztaudyngera i jego córki jakaś przedziwna mikstura Poznania i Kra- kowa. Był ksiądz Bochenek początkowo zdumiony, bo myślał o Sztaudyngerze byle jak. Znał go jedynie z obiegowych fraszek a te dotykały przeważnie okolic podbrzusza. Teraz miał przed sobą obraz człowieka szlachetnego niezmiernie, wrażliwego, mającego kapitalne poczucie humoru, cierpiącego przez wiele lat i autentycznie wierzącego. Nie wolno stanowczo na podstawie kilku frywol- nych fraszek nikogo sądzić. Wspomina Sztaudynger w swoich rozmowach z córką Anną kilku księży, których w życiu spotkał i kilka zakonnic. Jednych wspo- mina dobrze, innych mniej dobrze. Wynika jednak z książki, że nigdy osoba duchowna nie jest powietrzem. Zawsze zostawia dobry lub niedobry ślad w ży- ciu i pamięci bliźnich. Ksiądz Bochenek położył książkę na kolanach i znowu włożył kciuk do nosa. Myślał o swoim kapłaństwie. O wielu przegapionych i spartaczonych sytua- cjach. O braku opanowania i braku odwagi. Minę miał w tonacji marsza żałob- nego Chopina B-moll! Ocknął się i dalej wertował książkę Sztaudyngera. Na samym końcu znalazł "Ranną rozmowę w szpitalu". Ciężko chory Autor uro- czych, tudzież pikantnych fraszek, swoją rozmowę zaczyna następująco: - "O, coś dzisiaj ksiądz się spóźnia! - Ty codziennie przyjmujesz Komunię świętą? - Tak. - Jesteś teraz bardzo praktykujący. - Tak, od choroby mamy, i bardzo mi to pomaga. Staram się też pomagać innym. Namówiłem Wacka Mrozowskiego w roku 1967, na kilka tygodni przed jego śmiercią, na spowiedź i komunię." Odłożył ksiądz Bochenek książkę i pomyślał, że gdyby udało mu się tak żyć, żeby nikt przez niego nie stał się gorszy, już miałby szansę na niebo. A chciał się tam koniecznie dostać, choć niekoniecznie zaraz. Miał atawis- tyczny lęk przed piekłem. Jego babcia powtarzała często, że głowami księży będzie brukowane piekło. Dawniej nie przywiązywał do ponurych słów babci większej wagi. Teraz myślał o nich częściej i z trwogą. Ot, potęga słowa! Babci już dawno nie ma wśród żyjących, a jej słowa żyją, drążą, ostrzegają i niepokoją. Poszedł ksiądz Adam do łazienki, spojrzał w lustro i pokazał sobie język. Czyścił zęby i mył się, właził na wagę i nakręcał budzik. Zgasił światło, otwarł okno i z lubością wchłaniał wieczorne powietrze. Kasztanowiec szu- miał jak potok srebrzysty, w trawie bzykało, świszczało i szemrało. Spoza cmentarza dochodził równomierny stukot pociągu. Figaro leżał sobie i machał ogonem. Wokół latarni przy starym cmentarzu krążyły nerwowo ćmy. Piękny jest świat i skomplikowany. Dobrze, że go Pan Bóg stworzył. Zamknął ksiądz Bochenek drzwi od sypialni, włączył światło przy nocnym stoliku, uklęknął i odmawiał z brewiarza modlitwę na zakończenie dnia. Pro- sił o noc spokojną i śmierć szczęśliwą. Westchnął jeszcze do niebios Królo- wej i zapadł w błogosławiony sen. Miał za sobą pracowity dzień! 1983 - 1995 76 / 1