Peterkiewicz Jerzy - Odosobnienie
Szczegóły |
Tytuł |
Peterkiewicz Jerzy - Odosobnienie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Peterkiewicz Jerzy - Odosobnienie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Peterkiewicz Jerzy - Odosobnienie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Peterkiewicz Jerzy - Odosobnienie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jerzy Pietrkiewicz (Peterkiewicz)
Odosobnienie Powieść w pięciu aktach
Wstęp Jerzy Pietrkiewicz, urodzony w r. 1916 w ziemi dobrzyńskiej, do szkoły
uczęszczał we Włocławku, a studia, rozpoczęte na Uniwersytecie Warszawskim,
ukończył w 1944 r. w Edynburgu, w trzy lata później zaś uzyskał stopień doktora
na Uniwersytecie Londyńskim, gdzie następnie przez wiele lat był wykładowcą
języka i literatury polskiej. Jako poeta debiutował już w r. 1935 tomem "Wiersze
o dzieciństwie"; po nim przyszło kilka tomów wierszy i poematów, a w r. 1943
pierwszy tom opowiadań. Od 1953 r. Pietrkiewicz publikuje pod nazwiskiem
Peterkiewicz powieści pisane po angielsku i tłumaczy. Owocem jego pracy
translatorskiej jest wydana w 1956 r. antologia "Five Centuries of Polish
Poetry" ("Pięć wieków poezji polskiej"), a w dwa lata później "Antologia liryki
angielskiej" oraz dwa tomy wierszy Karola Wojtyły. Pietrkiewicz zajmuje się
również eseistyką i na łamach różnych periodyków ogłasza liczne artykuły. W
Polsce wydano w 1980 r. wybór jego wierszy "Kula magiczna", a w r. 1986 zbiór
studiów i rozpraw "Literatura polska w perspektywie europejskiej". Angielskie
powieści tego autora cieszą się uznaniem krytki i czytelników, odznaczają się
bowiem oryginalnością, najwyraźniej może widoczną w "Odosobnieniu" (1969 r.). W
książce tej niezwykła, szalona miłość szpiega na urlopie i żony
południowoamerykańskiego dyplomaty nabiera cech rytuału, w miarę jak
kochankowie, w całkowitym odosobnieniu, w izolacji od świata, zrzucają kolejne
maski. Atmosfera ich miłości, choć tak namiętnej, jest nieco teatralna, co
zresztą podkreślają tytuły rozdziałów_aktów. W ostatnim akcie komedii,
zaprawionej poezją i dowcipem, ton się zmienia, a bohater dowiaduje się czegoś
nowego o miłości, samotności i najważniejszej postaci zza sceny - swej zmarłej
żonie. Akt pierwszy Dekoracja i rekwizyty 1 Szpieg na urlopie, jak mu kiedyś
powiedziano, powinien bardziej zainteresować się żoną, jeśli ją ma, albo znaleźć
sobie kochankę. Aleksander znalazł kochankę w dniu, w którym zmarła jego żona,
lecz nie była to w żadnym razie okoliczność dogodna. Tydzień przedtem postanowił
udzielić sobie urlopu. Nikt inny nie zrobiłby tego, bo takiej osoby nie było.
Gdyby Aleksander, wypełniając formularze, mógł podawać swój prawdziwy zawód,
określiłby siebie zapewne jako niezależnego szpiega. Jak większość ludzi wolnego
zawodu, nie korzystał w ogóle z urlopów, tym razem jednak postanowił odstąpić od
zasady. Zarobił niezłą sumkę w Ameryce Środkowej, a co się tyczy Ameryki
Środkowej, to i ona, jak się zdaje, udzieliła sobie dłuższego urlopu od
rewolucji. W tej chwili czekał w londyńskiej kawiarni na kobietę, pochodzącą
wedle wszelkiego prawdopodobieństwa z tej właśnie części świata, o której
pragnął zapomnieć, przynajmniej na okres urlopu. Spóźniała się, lecz Aleksander
przeczuwał, że zjawi się za pół godziny, za godzinę - mniejsza o to. Czekanie to
forma urlopowego relaksu, może mniej cenna, lecz warta wypróbowania przed
rozpoczęciem ewentualnego romansu. Czekając usiłował odtworzyć w wyobraźni rysy
jej twarzy. Zawsze to robił, gdy miał się spotkać z kimś nowo poznanym.
Wyodrębniał wówczas jeden szczegół twarzy - nozdrza lub brzeżek ucha - i snuł
jakieś fantazje na temat jej właściciela - coś jakby całkiem subiektywne
wprowadzenie do postaci, o której nic nie wiedział. Z pewnością o Dolores
wiedział bardzo mało. Prawdę mówiąc, znał tylko jej imię, lecz pamiętał, że
podbródek miała zbyt silnie zarysowany w stosunku do reszty twarzy, owianej ową
nieuchwytną pięknością kobiet mieszanej krwi. Poznał ją na przyjęciu w Londynie,
pierwszym, na jakie go zaproszono, chyba wskutek pomyłki dyplomatycznej, nie
umiał bowiem zidentyfikować ani gospodarza, ani nikogo innego w pokoju. Było to
jednak niewątpliwie przyjęcie dyplomatyczne. Większość gości miała na twarzach
ów nieodłączny półuśmiech, jaki tylko dyplomaci i kelnerzy potrafią ustawić pod
właściwym kątem, podobnie jak muszkę przy kołnierzyku. A skoro każdy mógłby być
tym nieznanym gospodarzem, Aleksander starał się odnosić równie uprzejmie do
wszystkich obecnych. Trochę go przygnębiło spostrzeżenie, że próbuje w
otaczającym go tłumie odróżnić Nikaraguańczyków od Kostarykan; widocznie wraca
do dawnych profesjonalnych nawyków, a przecież dopiero co rozpoczął urlop!
Ruszył do drzwi. I momentalnie pojawiła się ona - nie wiadomo skąd, z uśmiechem
skierowanym wprost do niego, z oczyma rozbłysłymi ciekawością i triumfem, jakby
przyłapała umykający posąg Apollina. - Dolores, el profesor est~a aqui -
powiedział starszy pan widoczny nad głowami dwóch indywiduów szukających czegoś
na dywanie. Głowy podniosły się, pan znikł za ich osłoną. Hałas przyjęcia
pochłonął jego głos. - Co za okropny wieczór - rzekła i położyła dłoń na
ramieniu Aleksandra. Gest był zaskakujący, lecz bardzo przyjazny, a dłoń lekka.
- Cóż, skoro pani tak mówi... - mruknął Aleksander. Poczuł zapach perfum, sygnał
zagadkowy, ale bardziej intymny niż jej pierwszy gest. - Właśnie wychodzę -
dodał patrząc jej w twarz. Czarne oczy odwzajemniły spojrzenie. - Wiem -
powiedziała. - To nudne przyjęcie. To znaczy, ludzie. Niech pan tylko na nich
spojrzy! - zatoczyła krąg ręką i strąciła przy tym coś ze stojącego za nią
stolika z koktajlami. Nie zadała sobie trudu, żeby zobaczyć, co to było. Jej
angielszczyzna odznaczała się dyskretną perfekcją rytmu i intonacji, która nie
najlepiej harmonizowała z jej twarzą i spontanicznością ruchów. Twarz miała w
sobie coś dramatycznie niezdeterminowanego. Krew hiszpańska wciąż walczyła o
lepsze z indiańską w mimice i w nastroju. Szczególnie wokół nosa jakaś niby
wyrzeźbiona twardość opierała się przypływowi młodszej krwi, a jej temperament
zdawał się zarazem żywy i spokojny. Niepokoiły go te kontrasty w jej urodzie.
Aleksander usłyszał własne słowa: - Chciałbym się z panią jeszcze spotkać. Ale
nie na takim przyjęciu. Dolores znów położyła mu rękę na ramieniu i pozostawiła
ją tam przez chwilę. - Nie na takim przyjęciu, o nie! - wykrzyknęła. - Tu jest
okropnie, prawda? - Więc gdzie się spotkamy? - Wyczuwał, że głos jego brzmi
chyba zbyt natarczywie, by osiągnąć cel, lecz coś przecież osiągnął, bo
odpowiedziała, tym razem stonowaną, grzeczną angielszczyzną: - Gdzie tylko pan
sobie życzy. - Jest taka przyjemna kawiarnia w okolicy Leicester Square,
miejsce, które odwiedzają młodzi obiecujący aktorzy. Dość zabawny lokal. Nazywa
się trochę dziwnie, "Zmiana Dekoracji". Roześmiała się i wyjęła z torebki ołówek
do brwi. - Niech pan napisze adres. O, tutaj. Odwróciła się szybko na swych
wysokich obcasach i chwyciła ze stolika z koktajlami papierową serwetkę.
Aleksander pochylił się i zaczął rysować mażącą kredką plan centrum Londynu.
Podsunęła mu torebkę, by mógł oprzeć papier na czymś twardym. - To jest tuż
obok. - Dotknął kredką kwadracika wyrysowanego na serwetce, zamazując go jeszcze
bardziej. - Proszę nie psuć pańskiego ładnego rysunku. Będę się nim kierowała.
Bez zastrzeżeń. Zaakcentowała to "bez zastrzeżeń" tak, jak gdyby pragnęła
nasunąć mu wątpliwości, czy mówi to wszystko na serio. Lecz Aleksander nie
wątpił. Miał pewność siebie harcerza, a może szpiega. - Więc tam się spotkamy. -
Stał już w drzwiach. - Nie powiedział mi pan, kiedy chce się pan ze mną spotkać.
- W jej głosie brzmiała nutka kpiny. Zauważył to na tyle szybko, by raz jeszcze
podkreślić pewność siebie. - Może od dziś za tydzień. - Powiedział to w sposób
niegrzecznie zdawkowy. - Czy będzie pani miała czas od dziś za tydzień, to jest
w piątek? - Tak, naturalnie. - Uśmiechnęła się teraz łagodnie, jakby uspokajając
rozdrażnionego młokosa. Odczuł tę zmianę w jej nastroju. Przez myśl przemknęło
szybko parę skojarzeń i przypomniał sobie swój wiek: trzydzieści dziewięć lat. -
Trzecia trzydzieści? - poddał, ciągle tonem stanowczym. - Wpół do czwartej?
Doskonale. - Dolores otworzyła torebkę i wrzuciła do środka złożony papierek.
Jej twarz straciła wyrazistość. W tym momencie pojął, jak bardzo jego umysł
ulega nawykom. W swoim zawodzie wypracował sobie system pozostawiania przerw
między sprawami, które wypadły niespodziewanie lub nad którymi mógł tylko
częściowo zapanować. Na przykład, ilekroć umawiał się z osobą spotkaną
przypadkowo, niezmiennie pozostawiał sobie tydzień, na wypadek, gdyby jakieś
pożyteczne informacje zdążyły dotrzeć do niego przed umówionym spotkaniem.
Musiał stworzyć szanse, aby upływający czas mógł przynieść mu jakieś ewentualne
korzyści. I tak samo, z przyzwyczajenia, postąpił z Dolores. Już ją odsunął na
odległość tygodnia, a teraz czekanie na nią w kawiarni było częścią owego
nawykowego i obsesyjnego wyrachowania szpiega - i za to sobą pogardzał. Weszła
do kawiarni w luźnym czerwonym płaszczu. Topniały na nim płatki śniegu, gdy
zbliżała się do stolika. Zegar umieszczony na ścianie między dwoma afiszami
teatralnymi zatrzymał się dyskretnie. Nie była tak bardzo spóźniona. Dolores
wyciągnęła rękę, którą ucałował. - Śnieg pada - powiedziała, szczerze tym
zdziwiona. - Nie wiedziałam, gdzie zaparkować wóz. I spytałam o "Zmianę Scen"
zamiast "Dekoracji". Co za głupota z mojej strony. O, widzę, że tutaj są
dekoracje. Tak jak należy. Bardzo zresztą stosowne. - Podeszła do ściany i
obejrzała oprawione w ramy plansze dekoracji, które ostatecznie jej się nie
spodobały; powiedziała to siadając. - Dziękuję, że pani przyszła. - Aleksander
przyglądał się jej. Nie mógł się powstrzymać. Tego typu uroda przyciągała
spojrzenia, zmieniała się bowiem w zależności od nastroju. Pod ruchliwą
powierzchnią trwało niezmiennie piętno dwóch ras. Płaszcz zsunął jej się z
ramion miękkimi fałdami, a szyja, nagle obnażona, zdawała się wynurzać z fal
czerwieni. Dolores widziała, jak pieści wzrokiem jej szyję, i przesunęła po niej
palcami, jakby chciała ją chronić lub bardziej go sprowokować. Ten powolny gest
pobudził zapach jej skóry. Aleksandra otoczył magiczny krąg perfum. - Powinnam
pana przeprosić - powiedziała otwierając papierośnicę. Podsunął jej swoją paczkę
papierosów; wzięła jednego i zaczęła obracać go w palcach, podczas gdy zapałka,
którą trzymał, dopalała się cierpliwie. - Nic nie szkodzi, że na panią czekałem.
- Aleksander nie zrozumiał, o co jej chodzi. Uśmiechem skwitowała ten przejaw
męskiej zarozumiałości i wyjaśniła: - Tak bardzo się nie spóźniłam, prawda? Mam
na myśli to okropne przyjęcie w zeszłym tygodniu. Musiał pan strasznie się
wynudzić. Jej sposób operowania przymiotnikami zdradzał idiomatyczną zdawkowość
rozmów towarzyskich i jedynie to w jej zachowaniu Aleksandra instynktownie
raziło. Lecz nigdy nie przyszłoby mu do głowy rozmawiać z nią po hiszpańsku,
który to język prawdopodobnie znał równie dobrze jak ona angielski. Od początku
widocznie zaakceptował ową grę kontrastów u Dolores, w jej wyglądzie, w gestach
i w mowie. - Mniejsza o przyjęcie. To obojętne - powiedział zapalając następną
zapałkę. Tym razem przyjęła ogień. Kelnerka przyniosła dwie czarne kawy i znów
odeszła. - Ale mnie nie jest obojętne. - Dlaczego? Nawet nie poznałem pana domu,
więc dlaczego miałbym się tym przejmować? - Poznał pan, se~nor. - Rzuciła mu to
hiszpańskie słowo z naciskiem. Podniósł oczy zdziwiony. - Ale to nie pan, tylko
pani domu - dodała szybko. - I jest tutaj. Aleksander spostrzegł, że jej
papieros zgasł, zapalił nową zapałkę i po chwili wahania roześmiał się, kiwając
głową nad swą filiżanką jak głupiec. - Rozumiem, teraz rozumiem. - W końcu
przestał się śmiać. Zażenowany bębnił palcami po stole. - Więc pani jest żoną
jego ekscelencji. - Jeszcze nie jest ekscelencją, ale kiedyś będzie. -
Traktowała to jako rzecz oczywistą, nie przejawiając ani dumy z powodu widoków
na przyszłość swego męża, ani gniewu, że Aleksander nic nie wiedział o jej
obecnej pozycji. Przeciwnie, jakby jej się podobała jego zupełna nieświadomość,
kim jest i dlaczego przyjęła jego wysoce niedyplomatyczne zaproszenie.
Aleksander w porę zdołał wybąkać coś o niewątpliwych zdolnościach jej męża jako
dyplomaty, choć prawdę powiedziawszy nie znał nawet jego nazwiska i narodowości.
Dolores widocznie nie odpowiadał ten obrót rozmowy. Dobitnie zakończyła temat,
wygłaszając zdanie, które brzmiało jak komunikat ambasady: - Mój mąż odbywa
obecnie oficjalną wizytę w stolicy. - Nie powiedziała w jakiej. - Wraca w
kwietniu. Aleksander szybko zanotował w pamięci dwie rzeczy: że jest dopiero
koniec lutego i że Dolores życzy sobie, by każdą aluzję do jej męża uznać za
tabu. Poniekąd chętnie przyjął do wiadomości ustanowienie owego tabu.
Najbardziej obłudnym chwytem, jaki kobiety zwykle stosują w niedozwolonych
romansach, jest wspominanie raz po raz o nieobecnym mężu - taki pośredni
szantażyk, bo żaden z zainteresowanych mężczyzn nie mógłby nigdy dopuścić się
omawiania obiektu ich miłosnego sporu twarzą w twarz z rywalem, a ogólnie rzecz
biorąc, kochankowi przypada gorsza cząstka, gdyż nie może konkurować z moralnymi
komentarzami ukochanej na temat praw małżeńskich. Dolores wyeliminowała cały ten
małżeński szantaż jednym zdaniem, które zaokrągliła jednym gestem dłoni. Niby
bagaż oddany do przechowalni, miał czekać na odebranie do jakiegoś bliżej nie
określonego dnia w kwietniu. "Wraca w kwietniu" - tyle dokładnie chciała mu
wyjaśnić. Budził się w nim podziw wobec tych oryginalnych chwytów, tak
odmiennych od zachowania kobiet zamężnych, które najczęściej zniżają się do
przygody, usiłując przez cały czas wspierać się o piedestał z mężem ustawionym
na wierzchu w nader czcigodnej pozie. Pragnął okazać jej swój podziw, i to w
równie niebanalny sposób. Jedyne, co mógł zrobić pod natchnieniem chwili, to
zachować się tak, jakby jeszcze nic o niej nie wiedział. Dolores podobało się,
gdy pozostawał nieświadomy, a dzięki temu - pewny siebie. W jej oczach
przemieniało go to od razu z mężczyzny w młodego chłopca, który wzdycha do tego,
by wydawać się całkiem dorosłym i zaborczym. - Spotkamy się znowu, dobrze? -
powiedział niemal chłodno. Bardzo szybko przejrzała jego grę i podniecił ją ten
pierwszy akt miłosny, rozwijający się na tle wiadomym z góry. Odpowiedziała
naśladując ostry rytm jego pytania: - Może od dziś za tydzień. Będzie pan miał
czas od dziś za tydzień? Piątek, tak samo o trzeciej trzydzieści. - Dolores
prawie słowo w słowo powtórzyła zdanie, które wyrzucił z siebie opuszczając jej
dom, lecz on się nie zorientował. - Tak, piątek, trzecia trzydzieści. Świetnie.
Pani zapewne będzie w tym tygodniu bardzo zajęta. - Starał się nie okazywać, że
wolałby się z nią zobaczyć wcześniej. - O tak, bardzo. - Dolores przybrała znów
swój zdawkowy angielski styl rozmowy. - Wie pan, do czwartku muszę wydać cztery
przyjęcia. Oczywiście nie zaproszę pana na żadne z nich. Na pewno będą równie
nudne jak tamto. Nie powinien pan już się pokazywać na żadnym moim przyjęciu.
Widzi pan, ja nigdy nie zapraszam przyjaciół. Moi prawdziwi przyjaciele nie
pracują w dyplomacji, a ja nie cierpię dyplomatów. Wszyscy wyglądają i zachowują
się jak tresowane foki. Rozumie pan, foki! - Rozumiem. - Aleksandra zaskoczył
ten nagły wybuch złości na eleganckie towarzystwo. - Może pan rozumie. Moi
prawdziwi przyjaciele są równie zwariowani i nieodpowiedzialni jak ja. Czy pan
jest nieodpowiedzialny? Nie, na pewno nie. Nie wygląda pan na to. Prawdopodobnie
jest pan szalony. Szaleńcy są najczęściej szaleńcami dlatego, że odczuwają
nadmiar odpowiedzialności. - Jestem... - Aleksander chciał coś powiedzieć o tym,
że jest archeologiem lub amatorem prac wykopaliskowych - przyjęty i dość modny
kamuflaż dla posępnego zawodu szpiega - lecz nie pozwoliła mu dokończyć. Stała
się nagle rozmowna, mówiła nerwowo, jakby nagrywając na taśmę niewidzialnego
magnetofonu swoje własne kwestie do pierwszego aktu miłości, choć nie była
pewna, czy to będzie miłość. - Nie chcę wiedzieć, kim pan jest. - Nie wie pani
nawet, jak się nazywam. - Aleksander uśmiechnął się, gotów odegrać żartobliwą
ceremonię wzajemnej prezentacji. Lecz Dolores i tego nie chciała. Zmarszczka
przecięła jej czoło jak błyskawica. Dodała szybko: - Gdybym chciała poznać
pańskie nazwisko i całą resztę, jaka temu towarzyszy, mogłabym poprosić naszego
sekretarza o przyniesienie listy gości, do których wysłano zaproszenia. -
Dlaczego pani tego nie zrobiła? - zainteresował się. - Bo to byłoby zbyt łatwe.
- Ze względów praktycznych dobrze jest mieć przynajmniej jedno imię, Dolores.
Jak pani widzi, ja znam pani imię. Moje brzmi Aleksander. - Ale nie znasz mojego
nazwiska, Aleksandrze. - Nie, Dolores. Nie znam go. - Dobrze. Jesteś idealnym
partnerem, Aleksandrze. - Partnerem do czego? - Jakby grał w ping_ponga słowami,
łatwymi do odrzucenia, którymi zabawiają się kochankowie, póki nie staną się dla
nich zawadą w łóżku. - Do związku o charakterze nomadycznym, Aleksandrze -
powiedziała tonem bardzo poważnym i wstała, szykując się do odejścia. Nie był
całkiem pewny, co ona przez to rozumie. Odprowadził ją do drzwi. Jej samochód
był mały, a na tablicy rejestracyjnej widniały litery Cd. Do połowy zawiane
śniegiem, podobnie jak dach samochodu. Aleksander wziął garść śniegu z dachu,
ścisnął w dłoni, po czym upuścił na swój bucik. Dolores przybrała rzeczowy wyraz
twarzy, z którym było jej zdumiewająco ładnie, i zapytała: - A z tym piątkiem...
Czy mam przyjść do ciebie? - To niemożliwe, Dolores. Jestem żonaty. - Starał się
ubrać te słowa w zdawkowy ton, by zabrzmiały podobnie jak jej małżeńskie tabu.
Pojęła jego intencję. - Nic nie szkodzi, spotkamy się w "Zmianie Dekoracji".
Bardzo mi się podoba ta nazwa. A tym czasem ja coś wymyślę. Wolę ten sposób,
Aleksandrze. Powiedziałam ci, że jesteś idealnym partnerem. - Naprawdę? - W
istocie zastanawiał się teraz, czy powinien ją pocałować na pożegnanie. Jakoś
nie uchodziło jednak traktować Dolores jak zwyczajną kobietę, która ma niebawem
popełnić cudzołóstwo. Machinalnie położył rękę na dachu samochodu, nabrał trochę
śniegu i dotknął go ustami. Dolores sięgnęła po jego rękę, otworzyła ją powoli i
złożyła pocałunek na śniegu topniejącym w dłoni. 2 Kiedy spotkali się w następny
piątek, rozmawiali przeważnie o jej samochodzie. Dolores zdawała się pełna
zadumy i zadowolona z siebie, lecz nie padło między nimi żadne dwuznaczne słowo,
które by mogło skojarzyć dwa lekko rzucone zdania i zapoczątkować flirt.
Ostrzegła Aleksandra niemal serio, że zawsze będzie go wozić swoim samochodem.
Żaden inny pojazd nie mógł wchodzić w grę przy aranżowaniu ich spotkań. - Jestem
typem koczowniczym, Aleksandrze, a koczownicy zawsze wolą jeździć na własnych
wielbłądach. - Nie mam nic przeciw temu - powiedział. W rzeczywistości był jej
wdzięczny. Prowadzenie samochodów nie imponowało mu ani go nie bawiło. Poza tym
przeżył jeden paskudny wypadek na drodze w okolicach Caracas, z którego wyszedł
cało, lecz pamiętał jeszcze tego drugiego faceta w samochodzie - ponurego
indiańskiiego konfidenta, który spalił się żywcem z kierownicą wbitą w płuca.
Aleksander wolał, aby ktoś inny wiózł go do końca, jeśli koniec miał oznaczać
zmotoryzowaną śmierć. Dolores oczyniłaby to w sposób najmniej nieprzyjemny. -
Litery Cd to fatalna sprawa - rozważała. - Ludzie zwracają uwagę na te rzeczy, a
policja aż za bardzo garnie się do pomocy. Żebym tak miała zwyczajny numer! -
Tablicę można zmienić, Dolores. Można też zrobić fałszywą do przykrywania tamtej
w razie potrzeby. Spodobała jej się wzmianka o potrzebie. Obdarzyła go
spojrzeniem czułym i pełnym nadziei. Czy odgadła w tej chwili jego zawód? Być
może, lecz było mu wszystko jedno - tak czy nie. Przypomniał sobie raz jeszcze,
że jest na urlopie, korzysta z rzadkiego dla szpiega odpoczynku od napięcia i
nikt nie będzie od niego wymagał nawet koncentracji koniecznej do prowadzenia
samochodu. Pomyślał, że mogłoby to zabawić Dolores, gdyby rzeczywiście zrobił
dla niej tę nie rzucającą się w oczy zapasową tabliczkę. - Jest piętnaście po
czwartej - powiedziała wstając od stolika. W "Zmianie Dekoracji" zwykłe grono
doraźnie zatrudnianych aktorów i całkowicie zaabsorbowanych agentów teatralnych
sączyło kawę z ekspresu i obserwowało nieznajomych. Dolores była dla nich
egzotyczną cudzoziemką, taką nową, trochę pulchniejszą Dolores de Rio, równie
chłodną i dumną jak tamta, a zarazem - również jak tamta - dostępną dla
wszystkich chciwych spojrzeń. Ściany kawiarni tworzyły jak gdyby poczwórny
ekran, na którym grała, niczym uosobienie zbiorowej żądzy. Aleksander uczuł
dziwny skurcz serca, ale nie chciał się przyznać sam przed sobą, że było to
uczucie zazdrości. Dlaczego miałby być o nią zazdrosny? Nie jest jej kochankiem
i może nigdy nie będzie. Najbezpieczniejszą taktyką - jak właściwie zawsze w
miłości - jest czekanie na ruch partnerki. Lecz przecież czekał już od pewnego
czasu i widział jej kolejne manewry: w drzwiach na przyjęciu; podczas pierwszego
spotkania, gdy schlebiając mu podsycała agresję w jego sposobie bycia; teraz zaś
kokietowała innych mężczyzn, budząc w nim gniew i chęć rywalizacji. - Chodźmy
stąd - powiedział. Gdy podeszli do samochodu Dolores zaparkowanego za starym
kinem, otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Usiadł obok niej. Dolores
prowadziła jak mężczyzna, a jej precyzyjne ruchy brały się z ukrytej siły ciała,
kontrastującej z miękką linią nóg i niedbale rozwiewających się czarnych włosów.
Prowadząc wóz rzadko się odzywała, on zaś czuł się jak więzień skazany na
przyjemność, o której z góry nic nie potrafiłby powiedzieć. Siedział więc i
milczał. Samochód zatrzymał się przy czerwonych światłach koło Marble Arch,
Dolores rzuciła mu szybkie spojrzenie i w tym spięciu ich oczu błysnął pierwszy
sygnał namiętności, lecz w tej chwili nie mogli odgadnąć, co znaczył dla obojga.
Dolores wychyliła się przez okno i spojrzała w górę, wprost w błękitny neon z
nazwą hotelu. Pominął w myślach pierwsze oczywiste skojarzenie, a głośno wyraził
drugie, z cichą nadzieją, że nie przekroczy wątłej granicy między dowcipem a
wulgarnością. - W Paryżu można by mieć inne problemy, ale nie ten. Tam nie ma
bezdomnych kochanków. Światła się zmieniły i samochód ruszył. Dolores skręciła w
boczną ulicę, zatrzymała wóz, otworzyła torebkę i zaczęła się pudrować.
Aleksander zobaczył w lusterku puderniczki figlarny półuśmiech. - Tu się kończą
nasze problemy mieszkaniowe - powiedziała. - Mówiłam ci, że coś wymyślę. Ona
wyjechała do Nicei. - Kto wyjechał, Dolores? - Moja przyjaciółka. - Bardzo
nieodpowiedzialna? - Tak, bardzo. Goni teraz swojego kochanka na południu
Francji. Widzisz, on bierze sobie od niej urlop co najmniej dwa razy do roku,
ale ona zawsze robi to co teraz - goni tego biedaka od Cannes do Wenecji i z
powrotem. - Jestem jej niezmiernie wdzięczny. - Aleksander otworzył drzwi,
wyskoczył i podszedł od drugiej strony, żeby jej pomóc przy wysiadaniu.
Zostawili samochód przy budce telefonicznej. Dolores ruszyła przodem, prowadząc
w milczeniu. Po drodze przebiegały mu przez głowę różne myśli i pędziły tam i z
powrotem, przeskakując szalone odległości dzielące podniecenie od niepokoju,
strach od radości. Przez chwilę doznawał niemiłego uczucia, że ostatecznie
zasadzki seksu niewiele się różnią od niebezpieczeństw z gatunku płaszcza i
szpady. Czy może Dolores podsuwała mu takie porównania, wiedziona jakimś
przewrotnym poczuciem humoru? - To na parterze. Portiera należy ignorować,
jeżeli gdzieś tu będzie. Dostaje mnóstwo niepotrzebnych napiwków od Eli, to jest
od mojej przyjaciółki. Nad wejściem Aleksander zauważył dostojnie brzmiące
nazwisko. Dom był blokiem mieszkalnym. - Co będziemy sobie wyobrażali wchodząc ?
Czym jesteśmy? - Mówiąc to poprawił ukrytą dyskretnie pod ręką paczkę, która
zawierała butelkę wina i korkociąg. Przezorność szpiega miała swoje dobre
strony. Jego pytanie zachwyciło Dolores. Położyła mu dłoń na ramieniu i
przycisnęła je z westchnieniem. Nie zważała na to, że stali tuż pod lampą w
widocznym na przestrzał holu. - Och, Aleksandrze! - szepnęła. - Udawajmy, że
jesteśmy parą bardzo wziętych dekoratorów wnętrz. Ja jestem twoją asystentką. Ty
jesteś wielkim ekspertem. Następnym razem przyniosą rolki tapet i linijki, i
różności. - A ja mogę przynieść wiadro, Dolores? - Dobrze, przynieś. -
Roześmiała się tak głośno, że mogłaby obudzić portiera nawet na najwyższym
piętrze, ale w holu nie spotkali nikogo. Zgrzytnął klucz i oto znaleźli się w
ciemnym mieszkaniu, w którym czuło się zapach wody kolońskiej, zalatujący gdzieś
z kątów. Dolores ujęła go za rękę i wprowadziła do sąsiedniego pokoju. Jego
paczka z butelką upadła na coś miękkiego. Zapomniał o winie i o absurdalności
całej sytuacji. W istocie byłaby z niej świetna asystentka, gdyby inne ich
zainteresowania również się zbiegały. W blasku elektrycznego kominka,
wystrzelającym jak gdyby wprost z białego dywanu, Dolores uklękła z rękoma
wspartymi mocno o sofkę, jakby miała się modlić. Zatrważające przeczucie
ostatecznego wtajemniczenia, jakie miało się dokonać przez próbę ich ciał,
zbliżało się teraz ku nim niby przewodnik - bezosobowy i niemal okrutny w swej
gotowości udzielenia wiedzy. - Powiedz coś, proszę cię, powiedz coś - szepnęła
Dolores, a potem zaczęła mówić po hiszpańsku, prosić, by zatrzymał w sobie te
dwie, trzy czy cztery osoby, które - czuje to teraz - odrywają się od jego
zwykłego, codziennego "ja". - Nie mogę ci powiedzieć, że cię kocham. Nie wiem,
czy kiedykolwiek się pokochamy. - Tak, nic nam nie wiadomo, póki nie rzucimy na
szalę naszych dusz. Zdziwiło go, że mówi o ich duszach, ale to właśnie miała na
myśli. Co komu by przyszło z jego duszy? Co była warta? Jego dusza byłaby, jak
sądził, najmniej cenną stawką. A jej dusza? Nie mógł nawet pokusić się o jej
ocenę. Kochali się gniewnie, jakby próbowali udowodnić komuś innemu - kto tkwił
w nich teraz, lecz poza tą chwilą był nieosiągalny - że to przelotne rozpoznanie
jego tożsamości waży więcej niż jego odrębność. Porywali się na przezwyciężenie
wszystkiego, co jeszcze zdawało się oddzielne w otaczającej ich przestrzeni,
wśród mebli i cieni na ścianach, w blasku ognia i w zająkliwych zegarze. Dlatego
- może jedynie dlatego? - wyginali nogi i ręce, przedłużali okrucieństwo żądzy,
uczyli się całej ludzkiej geografii rozkoszy raz po raz, po to tylko, by na nowo
o niej zapomnieć przed następnym aktem. Dolores wysunęła się spod jego nóg,
ześlizgnęła na dywan i na wpół okryta cieniem stojącej lampy wpatrywała się z
daleka w jego oczodoły, wgłębione w bezosobową maskę śmierci, jaka nakłada się
na twarze po ponawianym akcie miłości. Aleksander widział tylko zarys jej ciała
i ten postrzępiony światłem elektrycznego kominka zarys sugerował mocniejszą
budowę, a uda zdawały się tęższe w pozycji leżącej. I w tym momencie, wbrew
woli, musiał zdać sobie sprawę, że gdzieś z głębi, jakby migoczące w otchłani
światełko, pojawiła się nowa, całkowicie jasna świadomość, że już oddał się
uczuciu łatwemu do zidentyfikowania, które posiada również realną postać
fizyczną w kształcie jej bioder, w cieple jej ud, w jej głosie i znużonym
milczeniu. Było to oddanie się miłości. Liczył na coś, co towarzyska paplanina
nazywa romansem, i ryzykował tyleż co ona. Lecz teraz widział leżącą u swoich
stóp obcą w rzeczywistości osobę, która dzięki jego miłości wydawała się zarazem
dziwnie rzeczywista i dziwnie obca, i tak miało już być. Bowiem od tego oddania
nie było ucieczki, póki samo uczucie wiązało się z jej fizyczną realnością.
Dolores wiedziała, że Aleksander odczuwa teraz grozę miłości, i pragnęła
przynieść mu ulgę, lecz nie śpieszyła ze słowami, które mogłyby obrócić się w
banalne czułości. Jednak trzeba było przerwać milczenie. Powiedziała prawie z
pokorą: - Zostań ze mną dłużej. Nie odpowiedział; wtedy znów przemówiła. -
Rozumiem, jaki człowiek się czuje bezbronny, kiedy to się zdarza. Aleksander
uśmiechnął się w ciemnościach. Nie musiał już silić się na pewność siebie w jej
obecności i niczego jej udowadniać. To, że miał w sobie coś z pana i coś z
gigola, nie liczyło się wcale wobec jego siły innego rodzaju, jaką rozporządzał
przez czas trwania aktu. Wyszli z tego miejsca tak, jak przyszli, macając w
ciemnościach meble i ściany. - Gdzie mieszkasz, Aleksandrze? - W Hampstead. -
Zawiozę cię tam. - Nie, pojadę taksówką. Lecz nalegała, aby go dostarczyć - jak
się wyraziła - na sam próg, i tak zrobiła, tylko że podał jej fałszywy adres.
Jaki miała sens cała ta ostrożność, gdy wszystko, co chętnie od niej przyjmował
i w niej akceptował, czyniło samo pojęcie ostrożności pustym dźwiękiem? Ale nie
chciało mu się roztrząsać swoich racji o drugiej nad ranem. Jego dom znajdował
się przy ulicy biegnącej równolegle. Dotarł tam piechotą i zobaczył otwarte
drzwi. W holu stała pielęgniarka, pogrążona w rozmowie z kimś, kogo na razie nie
mógł rozpoznać. - O, pan Arnin! - wykrzyknęła. - Szukaliśmy pana wszędzie. W
klubie, u profesora Kellera, nawet w tym małym kinie przy stacji. A ksiądz
Murphy tak nam pomagał! - Bardzo księdzu dziękuję - zwrócił się odruchowo do
mężczyzny stojącego w holu. Potem spytał pielęgniarkę: - co się stało? - No,
właśnie... pani Arnin, proszę pana. Połknęła jakieś pigułki. Ja od razu wezwałam
karetkę. Godzinę temu dzwonili ze szpitala. Bardzo mi przykro, ale są złe
wiadomości. Widocznie znów próbowała... Aleksander przerwał jej. - Wiem, tak,
wiem. Czy mogę chwilę z księdzem porozmawiać? - Oczywiście, proszę pana -
odrzekł ksiądz i popchnął delikatnie pielęgniarkę w kierunku pokoju na lewo. Po
czym zamknął za nią drzwi. Na parapetach okien zalegały jeszcze grudy śniegu i
oblane światłem księżyca przypominały miękkie czaszki niemowląt. 3 Tak już jest,
że po każdej nowej wojnie profesję szpiegowską otacza nimb niezwykłości, a
ponieważ wojny wybuchają mniej więcej w regularnych odstępach czasu, agenci co
dwadzieścia lat przeżywają renesans. I tak to idzie dalej, chyba że znajdzie się
ktoś, kto cały ów rozgłos traktuje z zawodową obojętnością. Aleksander Arnin
odnosił się do swego zawodu z umiarkowanym respektem, lecz cenił w nim raczej
możliwości przeżyć w wymiarze ludzkim, jakich to zajęcie dostarczało, niż
młodzieńcze dreszczyki i dość ograniczone chwyty techniczne. Chwyty techniczne
do pewnego stopnia odziedziczył po ojcu, który był pół_turkiem, a pół czymś tam
innym; obie te połowy wylądowały w pewnej spółce okrętowej, której nędzne biura
rozproszone były po wszystkich portach śródziemnomorskich. Pensja, wypłacana
ojcu w każdy pierwszy dzień miesiąca, obrażała jego poczucie własnej godności i
aby to sobie duchowo i materialnie zrekompensować, dostarczał innym spółkom
okrętowym pożytecznych informacji za godziwym wynagrodzeniem. Syn miał wszelkie
dane na to, aby przejąć po ojcu jego uboczne interesy: wychowany w Londynie
przez matkę Angielkę, był w tej korzystnej sytuacji, że rozpoczynał karierę jako
dżentelmen, ze znajomością trochę dziwacznego zestawu języków obcych. Poza
angielskim i tureckim władał nowogreckim, hiszpańskim, portugalskim i arabskim.
Dla podtrzymania tych umiejętności Aleksander Arnin znajdował się w ciągłym
ruchu, zajęty zbieraniem i dostarczaniem informacji - lecz jego dochody były o
wiele więcej niż godziwe; były wysoce elitarne, gdyż Aleksander okazał się
artystą pod względem zasadniczym: swoich klientów traktował protekcjonalnie. Jak
prawdziwy artysta nade wszystko cenił sobie niezależność, a prywatna praktyka
szpiegowska dawała mu szersze możliwości różnorodnych działań. Nie znosił
rutyny. Tylko podczas wojny szedł niekiedy na kompromis i pracował dla rządu,
pocieszając się, że ostatecznie istnieje coś takiego jak tymczasowi artyści
wojenni. Niezależnie od zdolności językowych Aleksander miał w sobie coś z
naukowca. Pasjami lubił zdobywać niezwykłe informacje, wolał nieprzyjemne
szczegóły od uogólnień, fakty miał starannie poszufladkowane, a nawet sama jego
pamięć przypominała sprawny system rejestracyjny z segregatorami, kartami i
indeksem imponujących rozmiarów. Choć nie miał nic przeciw określaniu samego
siebie mianem zawodowego prywatnego agenta, wolał raczej wyobrażać sobie
profesjonalną stronę tego interesu jako pewnego rodzaju jednoosobowe biuro
porad. Był faktycznie doradcą w sprawach specjalnych, sprzedającym specjalne
informacje. I oczywiście nie martwił się o przyszłość: do wieku emerytalnego na
pewno zgromadzi dość wiadomości z różnych dziedzin, aby zasiadać we wszelkich
trustach mózgów lub w jury wszystkich gier telewizyjnych! Mógłby nawet zyskać w
kraju rozgłos i z całą gotowością obdarzyć kochającą publiczność sensacyjnymi
wspomnieniami. Pod tym względem miał coś wspólnego z uczonymi na emeryturze - z
profesorami filozofii, z archeologami, antropologami, z kolekcjonerami motyli i
z fenomenami pamięci. Ich zawody i jego własne zaząbiały się, zwłaszcza pod
względem widoków na przyszłość. Aleksander nie powinien był się żenić. Prywatny
doradca specjalny, którego zawód wymaga dużej ruchliwości, powinien podróżować
bez obciążenia, a żona w podróży jest jak nadwaga bagażu. Natomiast żona szpiega
to jeszcze coś gorszego: przypomina rzecz zgubioną, czekającą na właściciela.
Nie trzeba nawet wspominać o tym, że Aleksander nie ożenił się dla pieniędzy;
tych miał dość. Nie potrzebował też żony dla celów kamuflażu. Jego uczone
chimery dostarczały lepszego kamuflażu niż domowa idylla. Po prostu w wieku lat
dwudziestu siedmiu zatęsknił za ciężarem stałej odpowiedzialności. Ponieważ
pragnął, aby była stała, musiał ożenić się z miłości, a w przełomowym wieku
dwudziestu siedmiu lat Kupidyn wydaje się wręcz najeżony strzałami. Jego żona
należała do żydowskich uchodźców, co również stanowiło argument, gdyż mógł
utożsamić swoje uczucia do niej z niejasną świadomością aspiracji humanitarnych.
A jeśli ktokolwiek potrzebował bezpiecznej przystani małżeńskiej, to na pewno
Kira. Widziała w Aleksandrze męża, który, podobnie jak jej ojciec, odznaczał się
solidnością, przejawiał przy tym lekkomyślność podobnie jak jej brat, a jego
miłość była zaborcza jak miłość jej matki. Pragnęła więc znaleźć w nim
połączenie ich wszystkich po to, by mogła improwizować nieprzerwane zebranie
rodzinne przy stole i w łóżku. Kira miała napięty, prawie histeryczny wyraz
twarzy i leniwe ciało, a to połączenie czyniło ją w jego oczach godną pożądania,
przynajmniej w pierwszych latach małżeństwa. Zabierał ją ze sobą w podróże,
nawet gdy zawodowy rozsądek to odradzał. Niezmiennie nudziło ją wyczekiwanie na
niego w jakiejś macedońskiej ruderze lub w boliwijskim hotelu "de lujo". Nie
umiał jednak przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, że przy zmianie otoczenia
Kira traciła poczucie bezpieczeństwa, że podróże kojarzyły się jej z
prześladowaniem, ukrywaniem się i ucieczką. Ostatecznie ona sama dostrzegła
niebezpieczeństwo i uprosiła go, by zamieszkali na stałe w Anglii, w przyzwoitej
podmiejskiej willi, w otoczeniu sympatycznych znajomych z pracy, regularnie
zapraszanych na kolacje. Jej mitologiczny papa podlegał wówczas jeszcze jednej
reinkarnacji i na ciele Aleksandra hodował przytulny brzuszek, lekkomyślnego
braciszka zaś trzymała w rezerwie na igraszki sobotnich wieczorów, z popijaniem,
tańcami przy muzyce gramofonowej i robieniem sobie kawałów. W stosunkach z Kirą
nigdy nie osiągnął takiego stopnia zaufania i szczerości, by mógł wyjawić, co
oznaczają jego dziwne podróże służbowe, bezsensowne wykopaliska i drętwe wykłady
dla cierpliwej egzotycznej publiczności. Pod powierzchnią miłości i wiary w
doniosłość poczucia odpowiedzialności Aleksander zachował wystarczającą porcję
sceptycyzmu, który uzwględniał ludzkie - a więc i jego własne - złudzenia,
drobne zdrady, jakich dopuszcza się umysł względem serca, a także nieuchronną
domieszkę nudy i irytacji. Pojął w końcu, że dla uratowania ich małżeństwa musi
zawrzeć kompromis raczej ze swą miłością do Kiry niż z samą Kirą. I to był
następny błąd. Miłość narzuca własne praktyczne rozwiązania i naiwne chwyty na
użytek chwil, w których pozostaje jakby w zawieszeniu, lecz nie znosi
kompromisów, jeśli dokonują się one kosztem wzajemnych uczuć. Ostateczne
poddanie się Aleksandra życzeniom Kiry było kompromisem, który pozbawił ich
miłość treści, a na powierzchni pozostawił nienaruszone małżeństwo jak pustą
skorupę. Kupił jej dużą, okropnie komfortową willę w przygnębiającej części
Hampstead i usunął się z domu, by zbierać dziwaczne, lecz rentowne informacje o
kolejach w Ameryce Południowej, nie odkrytych kopalniach w Turcji, o sektach
religijnych na Bałkanach, o oszustwach naftowych w Arabii i o wczasach
homoseksualistów na wyspach greckich. Kira pozostawała w Londynie wraz ze swym
wyimaginowanym teatrem zjazdu rodzinnego, lecz mąż, wielki odtwórca kolejnych
ról, odszedł. Wracał oczywiście od czasu do czasu, przyjmowany jako gość
honorowy, sezonowy święty Mikołaj z cudacznymi prezentami z dalekich krajów.
Każda wizyta we własnym domu łagodziła jego wyrzuty sumienia, wywołane tym, iż
Kirze brakowało życia rodzinnego, a także poczucia bezpieczeństwa, co wiązało
się z jej żydowskim pochodzeniem; chłonęła więc z łatwością drobne dramaty
rozgrywające się w sąsiedztwie. Z drugiej strony jego obsesja podejmowania
odpowiedzialności znajdowała doskonałe ujście w prezentach i w opłacaniu jej
wygód i kobiecych kaprysów. Ilekroć rachunki, które musiał płacić, sięgały
okrągłej sumy, Aleksander wydawał westchnienie ulgi: oto, jako człowiek
odpowiedzialny, zrobił wszystko, co było w jego mocy, by zaspokoić życzenia
Kiry, i mógł teraz wyjechać z czystym sumieniem, uzupełniać fundusz roztrwoniony
na nią i na ich okropny dom. Rzadko zadawał sobie pytanie, czy jeszcze ją kocha,
a poczucie własnej wartości nie pozwalało mu wątpić w miłość Kiry. Z pewnością
okazywana przez nią uczuciowa zależność od męża wystarczająco zaspokajała jego
próżność. Nigdy nie pominęła okazji, by mu powiedzieć, jaki jest dobry i hojny
dla niej i dla jej krewnych, którzy zazwyczaj spadali jak grom z jasnego nieba,
przybywając z miejscowości takich jak Kopenhaga, Tetu~an lub Ajaccio. Tylko w
rzadkich przypływach depresji, gdy rozmyślał nad własnym życiem, patrząc na
swoje sfatygowane walizki, Aleksander nagle stawał twarzą w twarz - jeśli można
się tak wyrazić - z duszą Kiry, i w takim przebłysku podwójnej, z instynktu
zrobionej wiedzy o nich obojgu już nie mógł łudzić się dłużej. Stała się dla
niego równie obca, jak jej tragiczne dziedzictwo, które - tak czy owak -
przekraczało jego rozumienie. Według przeciętnych ludzkich kryteriów był
człowiekiem wyjątkowo tolerancyjnym. Nigdy nie winił żadnej rasy lub narodowości
za głupotę i złośliwość jednostek; a jednak ta sama tolerancja doprowadziła do
tego, że oddalił się całkowicie od osoby, którą poślubił tylko z miłości.
Żydowskie pochodzenie Kiry początkowo ani go martwiło, ani intrygowało; w sposób
oczywisty i naturalny składało się na jej osobowość, którą w pełni akceptował i
kochał. Widział natomiast u Kiry głęboko zakorzenioną nienawiść do samej siebie,
lecz wierzył, że mocą jeszcze większej tolerancji i uczucia sprawi, iż nienawiść
ta wydobędzie się na powierzchnię i rozpryśnie. Teraz, po latach małżeństwa,
jego miłość całkowicie zobojętniała wskutek długotrwałego i szlachetnego
praktykowania tolerancji, na jej miejscu zaś leżał brzydki podrzutek zrodzony z
lewego łoża, a jego imię - jeśli istniało jakieś imię dla uczucia tak jałowego -
mogło być tylko słowem obelżywym. Aleksander odizolował Kirę od rzeczy, które
lubił, i od tych, których nie znosił, i trzymał ją w higienicznym opakowaniu
małżeńskiej wyrozumiałości, po czym z bolesnym grymasem ironii stwierdził, że
wyrozumiałość zrodziła nieznajomość, a tolerancja wyhodowała cudzoziemkę. Tam, w
Hampstead, w otoczeniu pseudowiedeńskich mebli i ultranowoczesnego komfortu
mieszkała urodziwa Żydówka, ciągle jeszcze lecząca blizny po zasklepionych
ranach rodzinnego dramatu i tak oddalona duchowo od Aleksandra, jak on był od
niej oddalony geograficznie. Niepiśmienny Indianin śpiący na progu hotelu
wydawał się bliższy pojęciom Aleksandra o ludzkiej istocie niż kobieta, która
była jego kochającą małżonką. Mimo wszystkich swych humanitarnych przekonań
mógłby jeszcze dożyć takiej chwili, by znienawidzić całą rasę z powodu jednego
człowieka - a tym człowiekiem byłaby niewątpliwie jego własna żona Kira. Nie
należy nigdy poddawać idei uniwersalnych próbie małżeńskich więzów: taką naukę
wyciągnął Aleksander ze swej na pozór nobliwej klęski. W dziewiątym czy
dziesiątym roku ich małżeństwa wystąpiły u Kiry objawy dziwnej choroby. Zawsze
straszliwie się bała porodu i powtarzała z masochistyczną satysfakcją, że to
właśnie stało się przyczyną śmierci jej matki. Nie chciała nawet myśleć o
zaadoptowaniu dziecka, ze strachu, że mogłoby przynieść do domu jakąś zaraźliwą
chorobę. Objawy, które Aleksander dostrzegł po raz pierwszy, również wiązały się
z lękiem, lecz zwykle ustępowały z chwilą, gdy lekarz przepisywał kurację. Kira
bynajmniej nie symulowała choroby po to, aby na nowo wzbudzić w nim miłość.
Własne ciało traktowała z ciekawością hipochondryczki, toteż chętnie
przyznawała, że nie odczuwa żadnych dolegliwości, pod warunkiem iż sama doszła
do tego wniosku. Jako hipochondryczka umiarkowana nie dowierzała opiniom lekarzy
i nigdy nie wzywała doktora z własnej inicjatywy. Teraz jednak sama zażądała
jego wizyty, a później irytowała się, gdy wkrótce po tym objawy choroby znikły.
A przecież nie można ich było lekceważyć, gdyż wystąpiły ponownie w sposób nagły
i gwałtowny. Była to jakaś dolegliwość kręgosłupa: Kira skarżyła się na
przeszywający ból w plecach i z początku nie chciała się położyć, bo uważała, że
na poduszce połamie kości. Wolała chodzić po pokojach, zgięta jak garbuska, z
twarzą wykrzywioną strachem przed tym, co mogło się zdarzyć, lecz w obecności
Aleksandra i lekarza okazywała zdumiewającą cierpliwość. Doktor podejrzewał, że
nastąpiło już uszkodzenie kilku dysków i że przypuszczalnie potrzebna jest
operacja. Lecz wiedział również, jakie ryzyko wiąże się z taką operacją, i na
razie wolał poprzestać na regularnej obserwacji. Po kilku dniach jednakże
sytuacja się zmieniła. Kira mogła normalnie chodzić, bóle występowały rzadziej i
nie były tak trudne do zniesienia. A potem znów przyszedł atak, który zgiął wpół
jej ciało, po nim następny, który sparaliżował nogi do kolan, lecz nie
spowodował zmian w kręgosłupie. Po kilku miesiącach minęły i te nowe objawy, by
w kilka tygodni później zaatakować inne części ciała. Minął rok i stan Kiry nie
uległ żadnej radykalnej zmianie. Po nagłych załamaniach przychodziła równie
nagła poprawa, a lekarzom, których liczba wzrastała proporcjonalnie do liczby
kolejnych ataków, nie udało się uzgodnić terminu i rodzaju operacji. Obserwacje
ciągle trwały. Aleksander zatrudnił fachową pielęgniarkę, zapłacił jej więcej,
niż żądała, i wyjechał do Ameryki Środkowej, gdzie spodziewał się zarobić
znaczną sumę po przeprowadzeniu kilku dość skomplikowanych wywiadów. Lecz praca
ta nastręczała trudności; jedną z nich była konieczność zapłacenia łapówki,
czego - podobnie jak i napiwków - Aleksander nie znosił ze względów moralnych:
drugą - prymitywne środki transportu, które musiały opóźnić całą akcję o kilka
miesięcy. Jednakże w jego stosunkach z Kirą pojawił się nowy czynnik. Według
sprawozdań pielęgniarki Kira odczuwała bardzo silne bóle, gdy wyruszał w podróż,
po czym nagle wyzdrowiała i pojechała odpocząć na Sycylię. Stamtąd posyłała mu
długie, pedantyczne na sposób germański notatki z podróży wraz ze szkicami
narysowanymi ołówkiem, cienką, niepewną, pajęczą kreską. Prawie płakał nad nimi,
gdy otrzymywał je na różnych etapach swych krętych dróg wzdłuż wybrzeża. Już
wcześniej zdołał siebie przekonać, że Kira skrycie pragnęła długiej wycieczki
razem z nim przez kraje śródziemnomorskie, w jak najbardziej luksusowych
warunkach - czegoś w rodzaju miodowego miesiąca w wieku dojrzałym; on natomiast
powinien być całkowicie do jej dyspozycji i nie przerywać ich wypoczynku we
dwoje z powodu tych głupich zajęć archeologicznych. Skorzystał z pierwszej
okazji, by wrócić samolotem do Londynu i omówić z nią ten plan, lecz następnego
ranka po jego powrocie Kira zachorowała: rozpoczęło się makabryczne krążenie po
pokojach na parterze, gdzie Kira z bólu chwytała się za meble i biła laską w
ściany. Czekał cały tydzień na wyrok lekarzy, którzy znów nie mogli się
pogodzić, wobec czego wyjechał znów do Ameryki Środkowej, aby kontynuować pracę.
Siostra Thompson pozostała, sprawując opiekę nad pacjentką. I - jak mógł
przewidzieć - w miesiąc później otrzymał od niej pomyślne wiadomości: pani Arnin
odzyskała zdrowie i wkrótce do niego napisze. Drugie sprawozdanie pielęgniarki
odbiegało od znanego mu już wzoru: pani Arnin usiłowała popełnić samobójstwo.
Oczywiście żadnych obrzydliwości: Kira nigdy nie posunęłaby się do okaleczenia
swego ciała za pomocą brzytwy lub do czegoś w tym rodzaju. Miała na tyle miłości
własnej. Wybór środka unicestwienia padł na buteleczkę z lekarstwem. Wypiła całą
jej zawartość w środku nocy, lecz siostra Thompson w porę to odkryła. Aleksander
postanowił natychmiast wrócić do Londynu. Materiały miał prawie zebrane,
skontaktował się więc z kientami w Mexico City i wszystko przekazał. Honorarium
po podliczeniu dało bardzo pokaźną sumę, wypłaconą w dolarach. Zdeponował połowę
w banku wenezuelskim i wsiadł do samolotu w Caracas. Marzenie o urlopowej idylli
na jego rodzinnej ziemi w towarzystwie żony prysło od razu na wstępie. Kira
popadła w obsesję na punkcie obecności męża w domu; często zwracając się do
niego nazywała go imieniem swego brata, to znów żądała, aby się wyniósł z domu,
na wypadek, gdyby cała rodzina zjechała się na pogrzeb papy. Aleksander jednak
wiedział, że ojcu sprawiono wspaniały pogrzeb już dwadzieścia pięć lat temu. W
dniu, kiedy zakochał się w Dolores, Kira połknęła garść pigułek gromadzonych pod
materacem. Przechytrzyła siostrę Thompson i jego samego - i umarła. 4 Umówił się
na spotkanie z Dolores w poniedziałek po południu, a w poniedziałek rano odbył
się pogrzeb Kiry na żydowskim cmentarzu. O ile pam