Perez-Reverte Arturo - Misja Encyklopedia

Szczegóły
Tytuł Perez-Reverte Arturo - Misja Encyklopedia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Perez-Reverte Arturo - Misja Encyklopedia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Perez-Reverte Arturo - Misja Encyklopedia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Perez-Reverte Arturo - Misja Encyklopedia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Dla Gregoria Salvadora. I dla Antonia Colino, Antonia Mingote i admirała Alvareza- Arenasa, in memoriam Strona 4 Przemijają wiary i prawdy, mija pokolenie ludzkie i jest zapomniane, – i nikogo to nic nie obchodzi, z wyjątkiem tych może nielicznych, którzy wierzą w prawdę, wyznają wiarę, – albo też miłują tych ludzi. Joseph Conrad, Murzyn z załogi Narcyza, tłum. J. Lemański Strona 5 Powieść ta jest oparta na rzeczywistych wydarzeniach, występują w niej autentyczne postaci i scenerie, choć duża część tej historii i jej bohaterów jest fikcją, dziełem nieskrępowanej wyobraźni autora. Strona 6 Pojedynek o świcie w Paryżu pod koniec XVIII wieku łatwo można sobie wyobrazić. Wystarczy przeczytać kilka książek i obejrzeć parę filmów. Jednak opisać go jest znacznie trudniej. Zaś rozpocząć od niego powieść – to spore ryzyko. Chodzi o to, by czytelnik zobaczył to, co autor widzi albo sobie wyobraża. Trzeba stać się oczami kogoś innego – czytelnika – i usunąć się dyskretnie w cień, tak by on sam zobaczył przedstawianą historię. A ta opowieść wymaga łąki pokrytej porannym szronem, rozwidnionej niewyraźnym, szarym światłem, jakie wyobrażamy sobie, przywołując obraz lekkiej, niezbyt gęstej mgły, przez którą przebija się pierwsza jasność świtu, w otaczających francuską stolicę lasach, wchłoniętych dziś przez nią albo już nie istniejących. W scenie tej trzeba też umieścić postaci. W niepewnych promieniach słońca, które jeszcze nie całkiem wstało, dostrzeżemy lekko rozmyte we mgle sylwetki dwóch mężczyzn. Nieco dalej, pod drzewami, przy trzech stojących tam konnych zaprzęgach, zobaczymy kolejne sylwetki mężczyzn zawiniętych w peleryny, w naciśniętych na czoło trójgraniastych kapeluszach zasłaniających im twarze. Jest ich może pół tuzina, ale nie oni są najważniejsi w tej scenie, na razie więc nie będziemy się nimi zajmować. Naszą uwagę powinni przykuć dwaj mężczyźni stojący naprzeciwko siebie, nieruchomo, w mokrej trawie na łące. Ubrani są w obcisłe spodnie, prócz tego mają na sobie tylko koszule. Jeden jest chudy, raczej wysoki jak na te czasy, siwe włosy ma zebrane w krótki kucyk na karku. Drugi jest średniego wzrostu, ma włosy kręcone na skroniach i wypomadowane zgodnie z najwykwintniejszą modą jego czasów. Żaden z nich nie wydaje Strona 7 się młody, choć jesteśmy zbyt daleko, by móc to właściwie ocenić. Podejdźmy więc bliżej i lepiej im się przypatrzmy. Obaj trzymają w dłoniach szpady. Jeśli przyjrzymy się im dokładnie, odkryjemy, że jest to rodzaj broni przypominający floret. Sprawa zatem wygląda serio. Poważnie. Mężczyźni stoją w odległości trzech kroków od siebie, jeszcze bez ruchu, uważnie przyglądają się sobie nawzajem. Są jakby zamyśleni. Być może koncentrują się na tym, co ma się zdarzyć. Ramiona opadają im wzdłuż tułowia i czubki stali dotykają oszronionej trawy. Ten niższy, który z bliska wydaje się też młodszy, wygląda wyniośle, okazuje nieco teatralnej pogardy. Można by powiedzieć, że choć przygląda się swojemu adwersarzowi, zależy mu, by dobrze wyglądać w oczach tych, którzy patrzą na nich ze skraju polany. Drugi mężczyzna, wyższy i starszy, ma niebieskie oczy, wodniste i melancholijne, które wydają się przesiąknięte panującą wokół wilgocią. Możemy odnieść wrażenie, że patrzy na mężczyznę, który stoi naprzeciw niego, jeśli jednak dobrze się przyjrzymy, dostrzeżemy, że jest inaczej. Jego spojrzenie jest zamyślone, jakby lekko roztargnione. Nieobecne. Być może, gdyby w tej chwili stojący naprzeciwko niego mężczyzna zmienił pozycję, jego wzrok nadal tkwiłby w tym samym punkcie, a on sam pozostałby obojętny na wszystko, skupiony na odległych obrazach, które tylko on widzi. Od grupy osób zebranych pod drzewami dobiega głos i mężczyźni stojący na polanie powoli podnoszą szpady. Krótko się pozdrawiają, jeden unosi rękojeść na wysokość brody, a następnie stają w pozycji. Ten niższy opiera wolną dłoń na biodrze, przybierając bardzo elegancką pozę szermierza. Drugi, wyższy, o wodnistych oczach, z siwym kucykiem, wysuwa broń i unosi wolną rękę w ten sposób, że ramię i przedramię tworzą niemal kąt prosty, a luźne palce lekko opadają do przodu. Stal, kiedy Strona 8 styka się po raz pierwszy, dźwięczy metalicznie, jej wyraźny odgłos srebrzyście rozbrzmiewa w chłodnym powietrzu świtu. A teraz wróćmy do pisania. Opowiedzmy tę historię. Dowiedzmy się, jak te postaci się tu znalazły. Strona 9 1. MĘŻCZYZNA WYSOKI I MĘŻCZYZNA GRUBY Dobrze jest posłuchać, jak rozmawiają o matematyce, fizyce nowoczesnej, historii naturalnej, ludzkich prawach, zabytkach i literaturze, czasem z taką powściągliwością, jakby chodziło o fałszywą monetę. Żyją w mroku i umierają tak, jak żyli. J. Cadalso, Listy marokańskie Znalazłem je w głębi biblioteki, choć wcale ich nie szukałem: dwadzieścia osiem dużych tomów oprawnych w skórę koloru kasztanowego, zniszczoną przez czas, sfatygowaną przez dwa i pół wieku używania. Nie wiedziałem, że tam są – myszkowałem pośród regałów, szukając czegoś innego, i naraz zaskoczył mnie napis na grzbiecie: Encyclopédie, ou Dictionnaire raisonné. To było pierwsze wydanie. To, które zaczęło się ukazywać drukiem w 1751 roku i którego ostatni tom wyszedł w roku 1772. Oczywiście znałem owo dzieło. Przynajmniej jako tako. Nawet niewiele brakowało, żebym je kupił od mojego przyjaciela księgarza i antykwariusza Luisa Bardona pięć lat wcześniej, kiedy mi je zaproponował, gdyby umówiony klient się wycofał. Nie miałem szczęścia – a może raczej fortuna czuwała, bo cena była bardzo wysoka – klient dotrzymał umowy. Był nim Pedro J. Ramírez, wówczas redaktor naczelny dziennika „El Mundo”. Pewnego wieczoru, kiedy byłem u niego na kolacji, zobaczyłem, jak dumnie księgi te prezentują się wystawione w jego bibliotece. Ich właściciel wiedział o moim układzie z Bardonem i żartowaliśmy z tego. „Obyś następnym razem miał więcej szczęścia”, Strona 10 powiedział mi. Ale następnego razu już nie było. To bardzo rzadka pozycja na rynku starych książek. Bardzo trudno dostać całe, kompletne wydanie. Zatem tego poranka w bibliotece Hiszpańskiej Akademii Królewskiej – zajmuję tam od dwunastu lat fotel T – stałem naprzeciwko dzieła, które stanowiło kompendium największej intelektualnej przygody osiemnastego wieku: triumfu rozumu i postępu nad ciemnymi mocami wcześniejszego świata. Systematyczny zbiór siedemdziesięciu dwóch tysięcy haseł, szesnastu i pół tysiąca stron i siedemnastu milionów słów, potępiony przez Kościół katolicki, zawierający najbardziej rewolucyjne myśli tamtych czasów, nad którego autorami i wydawcami zawisła groźba więzienia i śmierci. Zastanawiałem się, jak to dzieło, które przez tak długi czas znajdowało się na indeksie ksiąg zakazanych, dotarło w to miejsce. Kiedy i w jaki sposób? Promienie słońca wpadające przez okna biblioteki malowały wielkie świetliste prostokąty na ziemi, tworząc atmosferę jak na obrazach Velazqueza, a przede mną lśniły złotawe grzbiety dwudziestu ośmiu tomów stojących na półkach. Wyciągnąłem rękę, wyjąłem jeden z nich i otworzyłem na stronie tytułowej: Encyclopédie, ou Dictionnaire raisonné des sciences, des arts et des métiers, par une société de gens des lettres. Tome premier MDCCLI Avec approbation et privilège du Roy Dwie ostatnie linijki sprawiły, że krzywo się uśmiechnąłem. Czterdzieści dwa lata po owym MDCCLI, w roku 1793, wnuk owego Roy, który wyraził aprobatę i wydał przywilej zezwalający na druk tego właśnie Strona 11 pierwszego tomu, został publicznie zgilotynowany na paryskim placu wskutek idei, jakie rozpaliły Francję i sporą część świata, a rozpowszechnione zostały właśnie przez tę encyklopedię. Życie płata figle, stwierdziłem. Ma specyficzne poczucie humoru. Przewróciłem kilka kart na chybił trafił. Papier, nieskazitelnie biały pomimo swojego wieku, szeleścił tak, jakby świeżo go zadrukowano. Dobry, szlachetny papier bezdrzewny, pomyślałem, odporny na czas i ludzką głupotę, jakże różny od kwaśnej celulozy współczesnego papieru, którego kartki po kilku latach żółkną, stają się łamliwe i niszczeją. Przytknąłem do nich nos, z przyjemnością wdychając powietrze. Nawet zapach był świeży. Zamknąłem księgę, odstawiłem ją na półkę i wyszedłem z biblioteki. Zająłem się innymi sprawami, jednak wspomnienie tych dwudziestu ośmiu tomów, stojących dyskretnie w kącie starego budynku przy ulicy Filipa IV w Madrycie pośród tysięcy innych książek, nie opuszczało mnie. Później napomknąłem o tym Victorowi Garcii de la Concha, honorowemu dyrektorowi, którego spotkałem przy wieszakach w holu. Podszedł do mnie w zupełnie innej sprawie – chciał poprosić o tekst na temat złodziejskiego żargonu używanego w utworach Queveda, potrzebował go do jednego z dzieł, jakie wtedy tworzył – ja jednak rozmowę sprowadziłem na sprawę, która w tamtej chwili mnie interesowała. García de la Concha właśnie skończył pisanie historii Hiszpańskiej Akademii Królewskiej i powinien mieć jeszcze w pamięci te rzeczy. – Od kiedy Wielka Encyklopedia Francuska jest w Akademii? Wydawał się zaskoczony pytaniem. Ujął mnie pod ramię z tą nadzwyczajną delikatnością, dzięki której podczas trwania swojej kadencji zapobiegł próbom schizmy i utworzenia siostrzanych akademii w Ameryce Łacińskiej – odwiedzenie Meksykanów od próby stworzenia własnego Strona 12 słownika było prawdziwie koronkową robotą – jak i przekonał pewną fundację bankową do sfinansowania siedmiu tomów Dzieł wszystkich Cervantesa w związku z czterechsetleciem publikacji Don Kichota. Może właśnie dlatego wybieraliśmy go na to stanowisko tak wiele razy, aż wiek przestał mu pozwalać na jego zajmowanie. – Nie orientuję się zbyt dobrze – powiedział, kiedy szliśmy korytarzem do jego biura. – Wiem, że znalazła się tu pod koniec osiemnastego wieku. – Kto mógłby mi powiedzieć o tym coś więcej? – A dlaczego cię to interesuje, jeśli nie uznasz tego pytania za niedyskrecję? – Sam jeszcze nie wiem. – Nowa powieść? – Zbyt wcześnie, by o tym mówić. Utkwił w moich źrenicach lekko podejrzliwe spojrzenie swoich niebieskich oczu. Czasem, żeby zaniepokoić moich kolegów akademików, opowiadam o powieści, której w rzeczywistości wcale nie zamierzam napisać, jednak grożę im, że wszyscy się w niej znajdą. Nosi tytuł Oczyszcza, zabija i przynosi chwałę1: ma to być historia zbrodni popełnionych w obecności ducha Cervantesa, który błąka się po naszym budynku i widzą go tylko portierzy. Pomysł polega na tym, że akademicy giną po kolei, począwszy od profesora Francisca Rico, naszego najznamienitszego znawcy dzieł Cervantesa. On miałby zginąć pierwszy, powieszony na sznurze od zasłon w Sali Poczęstunków. – Nie mówisz o swojej dyskusyjnej powieści kryminalnej, prawda? O tej, w której… – Nie, możesz być spokojny. García de la Concha, zawsze bardzo dobrze wychowany, powstrzymał się od westchnienia ulgi. Jednak najwyraźniej się uspokoił. Strona 13 – Podobała mi się twoja ostatnia. Tancerz do wycięcia… To coś, no nie wiem… Cały nasz dyrektor honorowy. Zawsze taki miły. Nie dokończył zdania, dając mi wspaniałomyślnie okazję, żebym mógł wzruszyć ramionami z właściwą skromnością. – Do wynajęcia. – Słucham? – Nosi tytuł Tancerz do wynajęcia. – No tak, pewnie. O niej mówię… Ubiegłego lata pojawiło się w „¡Hola!” zdjęcie samego premiera na letnisku w Zaharze de los Atunes, w hamaku, z twoją książką w ręku. – Raczej jego żony – zaprotestowałem. – Przecież on w życiu nie przeczytał żadnej książki. – O mój Boże… – García de la Concha uśmiechnął się wymijająco, oburzony tylko na tyle, ile wymagały tego dobre maniery. – Mój Boże. – Może widziałeś go kiedyś na jakimkolwiek wydarzeniu kulturalnym? Na premierze teatralnej? W operze? W kinie? – O mój Boże. Ostatnie powtórzenie padło już w jego biurze, podczas gdy rozsiadaliśmy się w fotelach. Słońce nadal wpadało przez okna i przyszło mi do głowy, że to jest właśnie jeden z tych dni, kiedy opowieść chwyta człowieka i już nie puszcza. Być może, pomyślałem, od tej rozmowy zależą następne dwa lata mojego życia. W pewnym wieku zaczyna być więcej historii do opisania niż czasu, żeby się nimi zająć. Wybór jednej powoduje śmierć innych. Dlatego trzeba wybierać rozważnie. Mylić się tylko tyle, ile można. – Nie wiesz nic więcej? – zapytałem. Strona 14 Wzruszył ramionami, bawiąc się nożem do papieru z kości słoniowej, leżącym zazwyczaj na jego biurku, z wygrawerowanymi herbem i dewizą, jakie widnieją na medalach, które nosimy podczas uroczystych ceremonii. Od chwili powstania w 1713 roku Hiszpańska Akademia Królewska jest miejscem pielęgnowania tradycji, co obejmuje także przychodzenie w krawacie i zwracanie się do siebie w oficjalnych sytuacjach per pan. Absurdalny zwyczaj, żeby nie było wśród nas kobiet, przełamano już dawno. Coraz więcej pań pojawia się na posiedzeniach plenarnych w każdy czwartek. Świat się zmienił, a nasza instytucja razem z nim. Teraz jest to pierwszorzędne przedsiębiorstwo lingwistyczne, gdzie my, akademicy, jesteśmy jedynie radą nadzorczą. Dawny wizerunek klubu dla starszych panów, zakurzonych dziadków erudytów, dziś stał się tylko przestarzałym stereotypem. – Wydaje mi się, że don Gregorio Salvador, nasz dziekan, kiedyś opowiadał mi o tym – powiedział García de la Concha po chwili namysłu. – Była jakaś podróż do Francji czy coś… Żeby tutaj sprowadzić te książki. – Dziwna sprawa. – Nie zgadzały mi się daty. – Jeśli stało się to pod koniec osiemnastego wieku, jak mówiłeś wcześniej, Encyklopedia była w Hiszpanii zakazana. I jeszcze długo to miało trwać. García de la Concha pochylił się, oparł łokcie o blat, splótł palce i popatrzył na mnie sponad nich. Jak zwykle w jego oczach lśniła pełna entuzjazmu zachęta do działania, o ile tylko jemu nie komplikowano życia. – Może bibliotekarz Sánchez Ron będzie mógł ci pomóc – podpowiedział. – On zarządza archiwami, w których znajdują się sprawozdania ze wszystkich posiedzeń od początku istnienia Akademii. Jeśli jakaś podróż po książki się odbyła, tam musi być coś na ten temat. – Jeśli odbyła się w tajemnicy, bardzo wątpię. Moje przypuszczenie wywołało jego uśmiech. Strona 15 – Możesz się mylić – zaprotestował. – Akademia zawsze zachowywała prawdziwą niezależność od władz, choć bywało, że działała w trudnych warunkach. Pamiętaj o czasach Ferdynanda VII i o zakusach dyktatora Prima de Rivery, żeby ją kontrolować… Albo o tym, że kiedy po wojnie domowej Franco nakazał zapełnić miejsca republikańskich akademików przebywających na emigracji, Akademia sprzeciwiła się, a ich fotele pozostawały nie zajęte do chwili, kiedy ich właściciele emigranci umarli albo wrócili do Hiszpanii. Zastanowiłem się nad skutkami tych decyzji w owych czasach. Pomyślałem o możliwych i skomplikowanych okolicznościach. To jest, podpowiadał mi mój instynkt, świetna historia. – To byłaby świetna historia, prawda? – stwierdziłem. – Gdyby te książki dotarły tutaj potajemnie. – Sam nie wiem, nigdy się tym nie zajmowałem. Jeśli to cię tak bardzo interesuje, spróbuj szczęścia i idź pogadać z bibliotekarzem… Możesz też zwrócić się do don Gregoria Salvadora. Tak zrobiłem. Moja ciekawość już została rozbudzona. Zacząłem od Daría Villanuevy, dyrektora, który jako prawdziwy Galisyjczyk zadał mi trzydzieści pytań, a sam nie odpowiedział na żadne z moich. On też interesuje się kryminałami i kiedy powiedziałem mu, że w mojej powieści ginie profesor Rico, poprosił, żeby zabójcą mógł zostać on sam. Było mu wszystko jedno, czy ofiara zawiśnie na sznurze od zasłon, czy na strunie do gitary. – Niczego ci nie obiecuję – odparłem. – Jest już kolejka po głowę Paco, każdy chce go zamordować. Spojrzał na mnie wymownie, opierając dłoń na moim ramieniu. – Zrób, co w twojej mocy, proszę. Marzę o tym. Obiecuję, że w zamian przywrócę akcenty w zaimkach wskazujących. Strona 16 Następnie poszedłem do José Manuela Sancheza Rona, człowieka szczupłego i wysokiego, o siwych włosach i inteligentnym spojrzeniu, którym przygląda się światu z chłodną przenikliwością. Zostaliśmy wybrani do Akademii niemal w tym samym czasie i blisko się zaprzyjaźniliśmy. On pracuje nad tematami naukowymi – jest profesorem w dziedzinie historii nauki – i w tamtych czasach zajmował się jeszcze naszą biblioteką. Jego obowiązki obejmowały więc odpowiedzialność za takie skarby, jak pierwsze wydanie Don Kichota, cenne rękopisy Lopego de Vegi i Queveda i tym podobne rzeczy, które leżą na dole, w podziemnym sejfie. – Encyklopedia dotarła tutaj pod koniec osiemnastego wieku – potwierdził. – To pewne. I owszem, była zakazana zarówno we Francji, jak i w Hiszpanii. Tam tylko teoretycznie, tutaj zaś całkowicie. – Chciałbym się dowiedzieć, kto ją tu przywiózł. Jak zdołał przedostać się przez ówczesne sita? Jak udało się ją dostarczyć do naszej biblioteki? Pomyślał chwilę, kołysząc się w fotelu, częściowo schowany za stosami książek, które zakrywały jego biurko. – Zakładam, że podobnie jak wszystkie decyzje Akademii, i tę podjęto podczas posiedzenia plenarnego – odezwał się w końcu. – Nie sądzę, żeby o tak ważnej sprawie zdecydowano bez zgody wszystkich akademików… Czyli musi być relacja z posiedzenia, na którym o tym postanowiono. Zerwałem się jak pies myśliwski, który czuje w powietrzu właściwy trop. – Możemy poszukać w archiwach? – Tyle że jeszcze nie wszystkie dokumenty z posiedzeń zostały zdigitalizowane. Są tylko papierowe oryginały, w takiej formie, jak je spisano. – Jeśli odnajdziemy te akta, będziemy mogli stwierdzić, kiedy to było. I w jakich okolicznościach. Strona 17 – Dlaczego tak cię to interesuje? Następna powieść? Tym razem historyczna? – Na razie to tylko ciekawość. – Zajmę się tym. Porozmawiam z szefową archiwum i powiem ci, jak jest… A swoją drogą, w sprawie Paco Rico… Pamiętasz, że to ja mam być mordercą? Pożegnaliśmy się i wróciłem do biblioteki. Do panującego tu zapachu starego papieru i skóry. Prostokąty słońca wpadające przez okna przemieściły się i zwęziły tak, że stały się niemal niewidoczne, a Encyklopedia w dwudziestu ośmiu tomach leżała teraz pogrążona w mroku na swojej półce. Stare złocenia na grzbiecie już nie błyszczały, kiedy przesunąłem po nich palcem, głaszcząc starą, zniszczoną skórę. Wtedy nagle poczułem, że znam historię, którą chcę opowiedzieć. Stało się to całkiem naturalnie, tak jak czasem bywa. Zobaczyłem ją wyraźnie, ułożoną w mojej głowie, z wprowadzeniem, rozwinięciem intrygi, punktem kulminacyjnym i rozwiązaniem – ciąg scen z pustymi polami do wypełnienia. Pojawiła się nowa powieść, a jej fabuła czekała na mnie w zakamarkach tej biblioteki. Tego samego wieczoru po powrocie do domu zacząłem obmyślać historię. Pisać ją. Jest ich dwudziestu czterech, ale tego czwartku udział w posiedzeniu bierze tylko czternastu… Jest ich dwudziestu czterech, ale tego czwartku udział w posiedzeniu bierze tylko czternastu. Docierają kolejno do starego budynku, pojedynczo albo parami, niektórzy powozami, ale większość pieszo, w korytarzu tworzą grupki, wieszając płaszcze, peleryny i kapelusze przed wejściem do sali plenarnej i zajęciem miejsc wokół wielkiego prostokątnego stołu pokrytego giemzowym obiciem z plamami atramentu i wosku ze świec. Strona 18 Laski opierają się o krzesła, a chustki do nosa pojawiają się i znikają w rękawach żakietów. Krąży podawane z rąk do rąk – dzięki trosce dyrektora – pudełko z tabaką, ozdobione na wieczku herbem markiza. „A psik”. „Na zdrowie”. „Dziękuję”. I kolejne kichnięcia i wyciągane chustki. Kulturalny rozgwar, wypełniony kichnięciami, kaszlem i cichymi rozmowami o bólach stawów, przeziębieniach, zgadze i innych przypadłościach, zajmuje pierwsze minuty rozmów, jeszcze kiedy stoją, przed odczytaniem modlitwy Veni Sancte Spiritus, po czym wszyscy zasiadają na krzesłach, których obicie na oparciach wyraźnie nadgryzł już ząb czasu i nadwyrężyli użytkownicy. Najmłodszy ze zgromadzonych tu mężczyzn liczy ponad pół wieku, wszyscy mają na sobie sukienne żakiety w ciemnych barwach, widać kilka sutann, parę peruk – wypomadowanych albo nie – twarze są ogolone, a na nich zmarszczki i blizny znaczą wiek każdego z akademików. Wszystko zdaje się pasować do skromnego wystroju sali oświetlanej świecami i oliwnymi lampami. Portrety zmarłego króla Filipa V oraz markiza de Villeny, twórcy Akademii, znajdują się na honorowym miejscu, między zasłonami ze zniszczonego aksamitu, starymi odbarwionymi kobiercami, zmatowiałymi lakierowanymi meblami oraz półkami zastawionymi książkami i teczkami pełnymi dokumentów. Od jakiegoś czasu pomimo cotygodniowych dokładnych porządków wszystko jest pokryte cienką warstwą szarego pyłu pochodzącego z budowy – Skarbiec, w którym dzięki wspaniałomyślności króla Karola III zbierają się akademicy, stanowi starą przybudówkę Pałacu Królewskiego, obecnie przebudowywanego. W osiemnastym wieku, którego ostatnia, trzecia część właśnie dobiegła połowy, nawet język kastylijski i jego mądrzy znawcy cierpią w Hiszpanii niedostatek. – Mamy jakieś książki? – pyta Vega de Sella, dyrektor Akademii. Strona 19 Don Jerónimo de la Campa, krytyk teatralny, autor sążnistej Historii hiszpańskiego teatru w dwudziestu dwóch tomach, podnosi się z trudem, podchodzi do fotela dyrektora i podaje mu księgę dwudziestą, dopiero co wydaną. Z uśmiechem wyrażającym największą uprzejmość dyrektor odbiera książkę i przekazuje ją w ręce bibliotekarza, don Hermogenesa Moliny, wybitnego latynisty i znakomitego tłumacza Wergiliusza i Tacyta. – Akademia dziękuje don Jeronimowi za dar jego dzieła, które teraz będzie dostępne w bibliotece – mówi Vega de Sella. Francisco de Paula Vega de Sella, markiz Oxinaga, jest wielkim koniuszym na dworze Jego Królewskiej Mości. To elegancki mężczyzna ubrany zgodnie z najnowszą modą, jego niebieski żakiet i wiśniowy kaftan z dwiema dewizkami wyróżniają się barwnością w całej sali. Właściciel dyskretnej fortuny potrafi poruszać się na dworze, a jego talenty dyplomatyczne stały się przysłowiowe. Mówi się o nim, że gdyby przeznaczono go do stanu duchownego – jak jego brata, w tym czasie biskupa Solsony – byłby już kardynałem w Rzymie, z dużym prawdopodobieństwem obrania go na papieża. I choć jako poeta jest zaledwie znośny, jednak to nie jego młodzieńcze Listy do Clorindy przysporzyły mu sławy, ale publikacja przed dziesięciu laty książeczki zatytułowanej Rozmowy o różnorodności, czyli o równości ludzi, która zyskała rozgłos wśród zwolenników nowoczesnych idei i dezaprobatę cenzorów inkwizycji. Nie wspominając nawet o trwającej pewien czas korespondencji z Rousseau, co dowodzi oświeceniowej famy prac Akademii, a w związku z tym budzi nieufność zagorzałych papistów. – Sprawy bieżące – ogłasza. Na to wezwanie don Clemente Palafox, sekretarz, informuje obecnych o stanie prac w Akademii, o wyznaczeniu zadań i obowiązków przy kolejnej edycji słownika, o studiach nad ortografią i wysokości przychodów Strona 20 uzyskanych dotychczas z wielkiego wydania Don Kichota w czterech tomach, które niedawno zeszło z prasy drukarza Ibarry. – A teraz – kończy sekretarz, patrząc na wszystkich sponad szkieł binokli – przeprowadzimy głosowanie dotyczące podróży do Paryża i zakupu Encyclopédie. Wyraz ten wymawia po francusku z dobrym akcentem – Palafox jest uznanym hellenistą, autorem przekładu i opracowania Poetyki Arystotelesa – i żeby upewnić się, czy nie ma żadnego komentarza do jego słów, rozgląda się wokół, trzymając w prawej ręce pióro zawieszone kilka cali nad kartą papieru, na której spisuje sprawozdanie. – Czy mają panowie akademicy dodatkowe wnioski poza kwestiami przedyskutowanymi na poprzedniej sesji? – pyta dyrektor. Na przeciwnym krańcu stołu podnosi się jedna ręka. Pulchna, ze złotymi pierścieniami. Światło kaganka wiszącego na ścianie rzuca jej złowrogi cień na giemzę pokrywającą stół. – Oddaję głos don Manuelowi Higuerueli. Higueruela przemawia. To sześćdziesięciolatek o grubej szyi i nosowym głosie, ubrany w wywatowany żakiet i perukę bez pomady, zawsze przekrzywioną, jakby nie pasowała na głowę, której pospolitość przełamuje tylko spojrzenie oczu – żywe, złośliwe i inteligentne. Jest marnym komediopisarzem i średnim poetą, wydaje także ultrakonserwatywnego „Cenzora Literackiego”, pismo cieszące się silnym poparciem najbardziej reakcyjnych kręgów szlachty i kleru. Ze swojej dziennikarskiej trybuny przypuszcza zaciekłe ataki na wszystko, co pachnie postępem i oświeceniowymi doktrynami. – Proszę, żeby zapisano w aktach mój sprzeciw wobec tego projektu – oznajmia.