Perez-Reverte Arturo - Dzień gniewu

Szczegóły
Tytuł Perez-Reverte Arturo - Dzień gniewu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Perez-Reverte Arturo - Dzień gniewu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Perez-Reverte Arturo - Dzień gniewu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Perez-Reverte Arturo - Dzień gniewu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Opowieść ta nie jest ani literacką fikcją, ani dokumentalnym zapisem historycznym. Nie ma również jednego, wyjątkowego bohatera, w wydarzeniach z dnia 2 maja 1808 roku w Madrycie wzięły bowiem udział rzesze mężczyzn i kobiet. Bohaterowie i tchórze, ofiary i kaci – historia zachowała nazwiska wielu z nich. Wykazy poległych i rannych, raporty wojskowe, wspomnienia spisane przez pierwszo- i drugoplanowe dramatis personae zawierają wiele szczegółowych danych przydatnych dla historyka, a jednocześnie wytyczających granice pisarskiej wyobraźni. Wszystkie wymienione tu osoby i miejsca są autentyczne, podobnie jak opisane wydarzenia i wiele spośród wypowiedzianych słów. Autor ograniczył się do zebrania – tworząc z nich jedną wspólną historię – pół tysiąca drobnych i mrocznych, pojedynczych historii zapisanych w archiwach i książkach. Użył wyobraźni tylko jako spoiwa, którym połączył kamienie mozaiki. Korzystając z minimalnych uprawnień, na jakie przyzwala pojęcie powieści, na jej kartach usiłował przywrócić życie tym, którzy przez ostatnie dwieście lat widnieli jedynie jako anonimowe postaci na grafikach i płótnach im współczesnych czy też tworzyli suche listy nazwisk zabitych i rannych, zachowane w oficjalnych dokumentach. Strona 4 Nie zważając na korzyści, odpowiedzieli na zadaną im krzywdę. Znieważeni zapałali gniewem i zbuntowali się przeciw naszej potędze, chwytając za broń. Wszyscy ci Hiszpanie zachowali się jak ludzie honoru. Napoleon Bonaparte zacytowany przez Las Casesa w Memoriale ze św. Heleny Stanął przeciwko nam naród, dwanaście milionów dusz niewyobrażalnie wściekłych. Wszystko, czego dokonano tu 2 maja, było ohydne. Nie, Sire, jesteście w błędzie. W Hiszpanii nastąpi kres Waszej chwały. List Józefa Bonaparte do brata, cesarza Napoleona Ci, którzy stawili czoła, w istocie nie byli wykształceni. Tamci stali się ofiarą napoleońskiego wirusa i w imię nowych idei niczym rekruci karnie przywdziali cesarski mundur. Hiszpanię uratowali prości ludzie, którzy nie umieli czytać ani pisać... Jedyną godną podziwu rolę, którą Hiszpania odegrała w dziejach europejskiej polityki, przyjął na siebie prosty lud, ten sam, którego symbolem, uwiecznionym przez artystę tak prostego i genialnego jak Goya, stał się mężczyzna – czy raczej dzika bestia – który z rozrzuconymi ramionami i odsłoniętą piersią, Strona 5 spoglądając śmiałym wzrokiem, ryczy na podobieństwo lwa przeciw lecącym ku niemu kulom. Ángel Ganivet, Granada la bella Strona 6 Dla Etienne’a de Montety, żabojada Strona 7 1 Jest siódma rano i termometry w Madrycie wskazują osiem stopni w skali Réaumura. Słońce od dwóch godzin stoi nad horyzontem, z przeciwległego krańca miasta obrysowuje promieniami kontury wież i dzwonnic i odbija się od białej, kamiennej fasady Pałacu Królewskiego. Na dziedzińcu, w kałużach pozostałych po nocnym deszczu, mokną kopyta koni i koła trzech pustych powozów, które zatrzymały się właśnie przed Bramą Książęcą. Hrabia Selvático, z przypiętym do wytwornego surduta wielkim krzyżem Karola III, florencki dworzanin w służbie królowej Etrurii – wdowy, córki starej pary monarszej, Karola IV i Marii Ludwiki, wychyla się z bramy, rzuca okiem na powozy i zaraz znika. Tłumek bezczynnych madrytczyków, w większości kobiet, przygląda się ciekawie. Jest ich nie więcej niż tuzin, wszyscy milczą. Jeden z dwóch strażników strzegących bramy stoi obok wartowni, niedbale opierając się o karabin z nastawionym bagnetem. W istocie ów bagnet jest jego jedyną skuteczną bronią – na rozkaz przełożonych żołnierz opróżnił wcześniej ładownicę. Słucha bicia dzwonów z pobliskiego kościoła Najświętszej Marii Panny i kątem oka widzi ziewającego towarzysza. Została im jeszcze godzina do zmiany warty. W niemal całym mieście panuje spokój. Obudzeni o świcie sklepikarze otwierają kramy, kupcy rozkładają towary na placach targowych. Pozory normalności ulegają zakłóceniu przy Puerta del Sol: na ulicach św. Filipa, Postas i Montera, przy kościele Buen Suceso i przy jeszcze zasłoniętych wystawach licznych księgarni na ulicy Carretas zbierają się niewielkie grupki madrytczyków, które podążają pod gmach poczty. A w miarę jak Strona 8 miasto budzi się do życia, w oknach i na balkonach pojawia się coraz więcej ludzi. Słychać pogłoski, że Murat, wielki książę Bergu i namiestnik Napoleona w Hiszpanii, ma zamiar wywieźć dziś do Francji królową Etrurii i infanta Franciszka de Paula, by dołączyć ich do monarszej pary oraz do ich syna, Ferdynanda VII, przebywających tam od jakiegoś czasu. Brak wieści od młodego króla wzbudza niepokój. Nie dotarli wciąż z Bajonny dwaj spodziewani posłańcy i ludzie zaczynają szemrać. Przechwycono ich, głosi plotka. Cesarz chce mieć całą rodzinę królewską w jednym miejscu, by łatwiej było nią manipulować, słychać w tłumie, a młody Ferdynand, nie godząc się na to, wysłał tajne rozkazy juncie rządowej, na której czele stoi jego wuj, infant don Antonio. „Jeśli zabiorą mi koronę – miał ponoć oznajmić – to razem z życiem”. Przed pałacem czekają trzy puste powozy, tymczasem na drugim końcu ulicy Mayor, przy Puerta del Sol, chorąży królewskiej marynarki Manuel María Esquivel, wsparty o kutą balustradę największego z balkonów poczty, obserwuje grupki ludzi. To w większości mieszkańcy okolicznych domów, służba wysłana, by zasięgnąć języka, sklepikarze, rzemieślnicy, pospólstwo, wśród których nie brakuje cwaniaków i elegancików często spotykanych w Barquillo, Lavapiés czy w biedniejszych, południowych dzielnicach. Czujnemu spojrzeniu Esquivela nie uszły małe, trzy- lub czteroosobowe grupki mężczyzn, raczej spoza Madrytu, które trzymają się w milczeniu na uboczu. Wyglądają, jakby nie znali się między sobą, a wszyscy są młodzi i krzepcy. Zapewne znajdują się wśród nich i ci, którzy przybyli tu wczoraj, w niedzielę, z Aranjuez i pobliskich wiosek, a którzy z jakiegoś powodu – żaden powód nie będzie dobry, wnioskuje chorąży królewskiej marynarki – wciąż nie opuścili miasta. Są też kobiety, bo one zazwyczaj wstają o świcie, większość wraca z targu z koszami w ręku i plotkuje, powtarzając pogłoski krążące już od paru dni i spotęgowane Strona 9 pełnym napięcia dniem wczorajszym, kiedy to wygwizdano Murata w czasie przeglądu wojsk na Prado. Jego straże powstrzymywały ludzi, aby umożliwić mu przejazd, a drogę powrotną musiał przebyć pod eskortą kawalerii i czterech armat, przy wtórze gorszącej śpiewki pospólstwa: Z prawnego nadania Jest ustawa ogłoszona, Że nocnik do srania Przybrał imię Napoleona. Esquivel, dowódca plutonu grenadierów królewskiej marynarki stacjonującego w gmachu poczty od godziny dwunastej poprzedniego dnia, jest nader ostrożnym oficerem. Prócz tego osławiona dyscyplina królewskiej floty temperuje jego młodzieńczą porywczość. Rozkaz brzmi: unikać problemów. Francuzi pozostają w gotowości bojowej, stąd uzasadnione obawy, iż tylko czekają na pretekst, by uderzyć i dać nauczkę miastu. Mówił o tym wczoraj w nocy, koło jedenastej, na odprawie warty generał brygady don José de Sexti: Włoch w służbie Hiszpanii, niezbyt sympatyczny, który ze strony hiszpańskiej przewodniczy mieszanej komisji utworzonej do rozwiązywania coraz liczniejszych konfliktów między madrytczykami i francuskimi żołnierzami. – W gotowości bojowej, wiem co mówię – opowiadał Sexti. – Cesarscy ledwie pozwolili mi przejść przed koszarami przy Prado Nuevo, a przecież byłem w mundurze... Moim zdaniem to brzydko pachnie. – Nie wydano szczegółowych rozkazów? – Szczegółowych? Cóż to za głupie pytanie? Ta cała junta rządowa przypomina mi kurnik z lisem panoszącym się w środku. W trakcie tamtej rozmowy do uszu wojskowych dobiegł tętent koni, a kiedy obaj podeszli do bramy, ujrzeli liczny oddział francuskich żołnierzy galopujących w strugach deszczu w stronę ogrodów Buen Retiro, gdzie Strona 10 stacjonowały dwa tysiące ludzi i zgromadzono znaczną liczbę sprzętu artyleryjskiego. Co widząc, Sexti oddalił się pospiesznie, bez pożegnania, a Esquivel pchnął kolejnego posłańca do swego dowódcy z pytaniem o instrukcje, odpowiedzi jednak nie otrzymał. Postawił oddział w stan gotowości i czuwał przez całą noc, a ta bardzo mu się dłużyła. O poranku, gdy okoliczni mieszkańcy zaczęli się zbierać przy Puerta del Sol, wysłał podoficera i czterech marynarzy z poleceniem rozgonienia zbiegowiska, nikt ich jednak nie posłuchał. Grupki pęcznieją z każdą minutą. Nic więcej tu nie wskóram, myśli chorąży królewskiej marynarki i daje podoficerowi i marynarzom rozkaz odwrotu, a wartownikom nakazuje, by w razie jakichkolwiek kłopotów weszli do budynku i zamknęli bramy. W przypadku nagłej sprzeczki grenadierzy niewiele by zdziałali, tak czy siak. Oni czy ktokolwiek inny. Z rozkazu junty rządowej i don Francisca Javiera Negrete, dowódcy garnizonu w Madrycie i Nowej Kastylii, oddziały hiszpańskie – ku zadowoleniu Murata – zostały pozbawione amunicji. Wobec dziesięciu tysięcy cesarskich żołnierzy stacjonujących w mieście, dwudziestu tysięcy rozlokowanych na przedmieściach i kolejnych dwudziestu znajdujących się o dzień marszu od stolicy, trzy i pół tysiąca żołnierzy madryckiego garnizonu sprawia wrażenie zupełnej bezbronności w obliczu potęgi Francuzów. „Podobnie jak wielkoduszność tego narodu względem obcokrajowców nie zna granic, tak jego zemsta jest straszliwa, gdy zostanie on zdradzony”. Jean Baptiste Antoine Marcellin Marbot, syn i brat wojskowego, przyszły generał, baron, par Francji i bohater wojen Cesarstwa, który tego ranka jest zwykłym dwudziestosześcioletnim kapitanem w sztabie wielkiego księcia Bergu, zamyka książkę trzymaną w dłoniach – pióra wicehrabiego Chateaubrianda – i spogląda na kieszonkowy zegarek na nocnym stoliku. Dziś rozpoczyna służbę w pałacu Grimaldi wraz Strona 11 z pozostałymi adiutantami Murata dopiero o pół do jedenastej, wstaje więc bez pośpiechu, kończy śniadanie podane do sypialni przez służącego z domu, w którym rezyduje, i zaczyna się golić, podchodzi do okna i obserwuje pustą ulicę. Wpadające promienie słońca rzucają światło na rozłożony na sofie i krześle wytworny mundur adiutanta wielkiego księcia: biały mentyk, szkarłatne spodnie, buty i bermycę wzorem huzarów. Mimo młodego wieku Marbot uczestniczył w bitwach pod Marengo, Austerlitz, Jeną, Iławą i Frydlandem. Nabrał więc doświadczenia. Co więcej, jest dość światłym oficerem – czyta książki. To sprawia, że rozgrywające się wydarzenia postrzega w szerszej perspektywie niż większość jego towarzyszy broni, zwolenników rozwiązywania wszelkich problemów za pomocą szabli. Młody oficer starannie się goli. Tłum nieokrzesanych, tępych wieśniaków pod wodzą kleru. Tak o Hiszpanach wyraził się niedawno Cesarz, który nimi gardzi – nie bez przyczyny – z powodu haniebnego zachowania ich królów, nieudolności ich ministrów i rządów, braku kultury i braku zainteresowania narodu sprawami polityki. Tymczasem kapitan Marbot po czterech miesiącach w Hiszpanii doszedł do zgoła innych wniosków – tak przynajmniej napisze w swoich pamiętnikach czterdzieści lat później – sprawa nie wydaje mu się tak prosta, jak chcieliby ją widzieć niektórzy. Krążące pogłoski, jakoby Cesarz planował usunąć nadgniłą gałąź Burbonów, zatrzymać całą rodzinę królewską w Bajonnie i osadzić na tronie jednego ze swoich braci, Lucjana lub Józefa, albo też księcia Bergu, powodują swoisty niepokój. Wszystko wskazuje na to, że Napoleon uważa, iż okoliczności sprzyjają jego zamiarom. Jest przekonany, że Hiszpanie, którym przejadła się inkwizycja, księża i złe rządy, przy wsparciu światłych obywateli zapatrzonych we Francję rzucą mu się w ramiona albo w ramiona nowej dynastii, otwierającej bramy dla rozumu i postępu. Tymczasem, nie Strona 12 licząc paru oficerów i nielicznych Hiszpanów, którzy wyznają francuską filozofię – nazywają ich tu afrancesados, sfrancuziałymi, bynajmniej ich w ten sposób nie komplementując – w miarę jak wojska cesarskie po przekroczeniu Pirenejów wchodziły coraz głębiej w hiszpańskie terytorium pod pretekstem pomocy Hiszpanii w wojnie z Anglią w Portugalii i w Andaluzji, Marcelin Marbot dostrzegał w oczach ludzi nie tęsknotę za lepszym jutrem, lecz żal i nieufność. Sympatia, z jaką przyjęto początkowo napoleońską armię, ustąpiła miejsca podejrzliwości, zwłaszcza od czasu zajęcia cytadeli w Pampelunie, fortec w Barcelonie i zamku w Figueras przy użyciu forteli uznanych za zdradzieckie nawet przez tych Francuzów, którzy mają się za bezstronnych, tak jak Marbot. Posunięć, które Hiszpanie – bez różnicy: wojskowi czy cywile, w tym nawet zwolennicy ścisłego sojuszu z Cesarzem – uznali za cios w plecy. „Jego zemsta jest straszliwa, gdy zostanie on zdradzony”. Słowa Chateaubrianda nie dają spokoju francuskiemu kapitanowi, który goli się dalej, starannie, jak przystało na wytwornego oficera sztabu. Dochodzi do ponurej konkluzji, iż słowo zemsta doskonale pasuje do posępnych, wrogich spojrzeń, które czuje na sobie, ilekroć wychodzi na ulicę, do noży długich na dwie piędzi, zatkniętych za pas i schowanych pod peleryną każdego Hiszpana, do mężczyzn o śniadych twarzach z obowiązkowymi bokobrodami, którzy mówią cichym głosem i spluwają na ziemię, do szorstkich kobiet, które bez ogródek obrzucają wyzwiskami tych całych francuzików, monsierów i żabojadów, wcale się z tym nie kryjąc, albo bezczelnie przechadzają się z wachlarzami, w mantylkach, tuż przed lufami francuskich armat ustawionych przy Prado. Zdrada i zemsta, powtarza Marbot, czując się nieswojo. Zaprzątnięty tymi myślami, w roztargnieniu zacina się na obficie namydlonym prawym policzku. Klnie i strząsa pianę z dłoni, a czerwona kropla spływa ostrzem noża o trzonku Strona 13 z kości słoniowej i spada na biały ręcznik rozłożony na stoliku przed lustrem. To pierwsza krew przelana 2 maja 1808. – Urodziliśmy się Hiszpanami, zawsze o tym pamiętaj. Porucznik artylerii Rafael de Arango schodzi powoli po schodach swego domu, stopnie skrzypią pod lśniącymi oficerkami, porucznik zatrzymuje się w bramie i zamyślony zapina guziki jasnogranatowej kurtki z czerwonymi wyłogami. Słowa brata José, honorowego intendenta armii, wzbudziły w nim szczególny niepokój. A może nie tyle same słowa, ile towarzyszący im braterski gest – mocny uścisk dłoni i objęcie ramieniem – którym José pożegnał Rafaela w korytarzu rodzinnego domu, dowiedziawszy się, że brat idzie po najświeższe rozkazy, a potem uda się do arsenału Monteleón. – Dzień dobry, panie poruczniku – pozdrawia go dozorca zamiatający sień. – Jak się sprawy mają? – Opowiem ci, jak wrócę, Tomás. – Na sąsiedniej ulicy, obok piekarni, jest pełno żabojadów. Pikieta, od wczoraj zalegają w gospodzie. Póki co, nie wyściubiają nosa. – Nie przejmuj się nimi, to nasi sojusznicy. – Skoro pan tak mówi, panie poruczniku... Targany niepokojem Arango nasuwa na czoło czarny bikorn ozdobiony czerwoną kokardą, zawiesza szablę u boku i rozgląda się po obu stronach ulicy, pospiesznie dopalając cygaro tlące się między palcami. Chociaż ma zaledwie dwadzieścia lat, od dawna pali cygara. Urodził się w Hawanie, w rodzinie baskijskiej szlachty i od czasu, kiedy wstąpił do kadetów, zdążył już służyć na Kubie, w Ferrol, i trafić do niewoli Anglików, którzy wymienili go w zeszłym roku w sierpniu. Rozsądny, zdolny, waleczny, co Strona 14 potwierdza jego stan służby, ten młody oficer od miesiąca jest adiutantem dowódcy korpusu artylerii w Madrycie, pułkownika Navarro Falcóna. Idzie odebrać rozkazy, zastanawiając się, czy napięcia poprzedniego dnia – manifestacje przeciwko Muratowi i gorące dyskusje na ulicach – ulegną nasileniu, czy też władze opanują sytuację, która powoli zaczyna wymykać się spod kontroli. Junta rządowa traci na znaczeniu, a Murat i jego wojska rozzuchwalają się coraz bardziej. Zeszłej nocy, zanim Arango udał się do domu, w wojskowym kasynie usłyszał opowieść o tym, jak w gospodzie „Genieys” kapitanowie artylerii: Daoiz, Cónsul i Córdoba – Arango zna wszystkich trzech, Daoiz zaś jest jego bezpośrednim przełożonym – o mało nie stanęli do pojedynku przeciw kilku oficerom francuskim i tylko sprawna interwencja przełożonych i kompanów obu stron zapobiegła nieszczęściu. – Sami wiecie, jak opanowany jest Daoiz, a wpadł w szał – opowiadał porucznik José Ontoria, przytaczając słowa świadków zdarzenia. – Cónsul i Pepe Córdoba stanęli za nim murem. Wszyscy trzej chcieli wyjść na ulicę Reina i bić się z Francuzami, z trudem ich powstrzymano... Ciekawe, czym tamci ich obrazili. Na dźwięk nazwiska kapitana Daoiza Arango ze zdziwieniem marszczy czoło. Istotnie, zgodnie z tym, co mówi Ontoria, a sam Arango może to potwierdzić, Daoiz to świetny żołnierz, zawsze opanowany, niedający się łatwo ponieść emocjom, czym stanowi całkowite przeciwieństwo innego kapitana artylerii, egzaltowanego Pedra Velardego, który biega po koszarach i już od paru dni wieszczy krwawą rozprawę. Tymczasem Luis Daoiz, dystyngowany sewilczyk wsławiony w bojach, z piękną kartą wojskowych zasług, cieszy się wielkim szacunkiem w sztabie, gdzie artylerzyści – mając na względzie jego zimną krew, wiek i rozsądek – Strona 15 nadali mu przydomek Dziadek. Ostateczny wniosek, kropkę nad i, postawił wczoraj Ontoria, stwierdzając: – Skoro Daoiz stracił cierpliwość w obecności Francuzów, to znaczy, że każdy może ją stracić. W drodze do siedziby dowódcy garnizonu Arango mija piekarnię i gospodę wspomniane przez dozorcę i patrzy kątem oka, ale dostrzega jedynie samotnego strażnika pod łukiem bramy. Francuzi musieli przybyć nocą, bo wczorajszego wieczoru nikogo tu jeszcze nie było. To niedobry znak, młodzieniec oddala się zaniepokojony. Niektóre ulice są zupełnie puste, ale na tych prowadzących do centrum miasta zbierają się niewielkie grupki ludzi przed gospodami i sklepikami, a sprzedawcy więcej uwagi poświęcają toczonym rozmowom aniżeli towarom. „Złota Fontanna”, kawiarnia przy ulicy św. Hieronima, jeszcze wczoraj tłumnie odwiedzana przez francuskich i hiszpańskich żołnierzy, dziś świeci pustkami. Na widok munduru Aranga i jego szlifów porucznika paru przechodniów podchodzi i pyta o sytuację, ale on tylko uśmiecha się w odpowiedzi, przykłada dłoń do kapelusza i idzie dalej. Wszystko to nie wygląda najlepiej, porucznik przyspiesza kroku. W ostatnich godzinach napięcie rosło, zarówno za sprawą próbujących łagodzić sytuację infanta don Antonia i członków junty rządowej, jak i Francuzów gotowych do walki – w Madrycie wrzało jak w ulu pełnym rozwścieczonych pszczół. Krążą pogłoski o gromadzących się zwolennikach króla Ferdynanda, o wielu przybyłych do stolicy pod pretekstem handlowania na targu mieszkańcach przedmieść Madrytu i okolicznych królewskich posiadłości. Pojawili się młodzi, krzepcy mężczyźni, którzy bynajmniej nie przyjechali się tu targować. Słychać też o spisku kilku artylerzystów, wśród których wymienia się obowiązkowo Velardego i paru jego przyjaciół, między innymi Juana Cónsula, jednego z bohaterów zajścia w gospodzie „Genieys”. Pada też nazwisko Daoiza, ale Strona 16 Arango, który z trudem przyjmuje do wiadomości, że rzeczony oficer kłóci się i chce pojedynkować z Francuzami, zupełnie nie potrafi sobie wyobrazić, iż ów opanowany kapitan, nad wyraz zdyscyplinowany i stateczny, posuwa się dalej i zawiązuje spisek. W każdym z przypadków, z Daoizem czy bez niego, jeśli Velarde z przyjaciółmi czynią jakieś przygotowania, to na pewno trzymają od nich z dala oficerów, których – jak Aranga – nie darzą zbytnim zaufaniem. Jeśli zaś chodzi o dowódcę madryckiego korpusu artylerii, łagodnego pułkownika Navarro Falcóna, człowieka przyzwoitego, aczkolwiek postawionego między młotem a kowadłem w postaci Francuzów nad sobą i podlegających jego władzy hiszpańskich oficerów, to woli on udawać głuchego. I ilekroć Arango, pełniący funkcję jego adiutanta, próbuje delikatnie wybadać go w tej kwestii, pułkownik wykręca się sianem, odwołując się do regulaminu: – Dyscyplina, młodzieńcze. Nie myśl już o tym. Francuzi, Anglicy czy inne sursum corda... Dyscyplina i buzia na kłódkę, żeby ci mucha nie wleciała. Trzech odświętnie – choć dziś przecież poniedziałek – odzianych mężczyzn w kapeluszach z szerokim rondem, haftowanych marsylskich kurtkach, pelerynach ze szkarłatnym podbiciem, z nożami zatkniętymi za pas mija porucznika Arango podążającego po rozkazy dla swojego pułkownika nieopodal siedziby Naczelnego Dowództwa. Dwóch z nich to bracia: starszy, Leandro Rejón, liczy sobie trzydzieści trzy lata, młodszy,, imieniem Julián, ma lat dwadzieścia cztery. Leandro ma żonę, Victorię Madrid, i dwoje dzieci; jeśli zaś chodzi o Juliána, to właśnie ożenił się w rodzinnej wiosce z dziewczyną o imieniu Pascuala Macías. Bracia pochodzą z Leganés, madryckiego przedmieścia, i przybyli do stolicy wczoraj, wezwani przez bliskiego przyjaciela, z którym spotkali się też półtora miesiąca temu, podczas zamieszek zakończonych obaleniem Strona 17 ministra Godoya. Ów przyjaciel należy do kręgu zaufanych ludzi księcia de Montijo, który, jak wieść niesie, pozostając lojalny wobec młodego króla Ferdynanda VII, montuje w jego imieniu kolejny spisek. Tak głosi plotka, ale nic więcej nie wiadomo. Bracia Rejón wiedzą jedynie, że mają prowiant na dziś, pieniądze na nocleg w gospodzie i obowiązek zachowania czujności, w razie gdyby doszło do zamieszek. To obu braciom, młodym i zuchwałym, wcale by nie przeszkadzało, wszak mają serdecznie dość znoszenia obelg żabojadów i ich zdaniem nadszedł wreszcie czas, by prawdziwi mężczyźni, tacy, którzy twardo stąpają po ziemi – tak mówi starszy z braci Leandro – pokazali, kto jest prawdziwym królem Hiszpanii, do diabła z tym sukinsynem Napoleonem. Trzeci z mężczyzn, dotrzymujący kroku braciom Rejón, to Mateo González Menéndez – również on przybył wczoraj do Madrytu z rodzinnej wioski Colmenar de Oreja, posłuszny tym swoim pobratymcom, którzy rozpuszczali wici między przeciwnikami francuskiej obecności na hiszpańskiej ziemi i zwolennikami króla Ferdynanda. To myśliwy i rolnik, nawykły do pracy w polu i do walki, twardy i silny; pod peleryną, opadającą aż za kolana, chowa nabity pistolet. I choć kroczy obok braci Rejón, jakby się nie znali, to zeszłej nocy wszyscy trzej dołączyli do większej grupy, która przy wtórze gitar i bandur, nie zważając na strugi ulewnego deszczu, dała głośny koncert przyśpiewek pełnych uszczypliwości, obelg i prostackich żartów pod adresem tego wypindrzonego Murata, lokując się dokładnie pod balkonami pałacu przy placu Marii Aragońskiej, rezydencji księcia Bergu, znikając na chwilę, gdy muzykantów rozganiały nocne straże, i pojawiając się niebawem, by dalej koncertować. A wszystko to działo się już po tym, jak rano wygwizdano Francuza, kiedy wracał z przeglądu wojsk z Prado. Powiadają, że monsier Murat Ognia się nie boi, Strona 18 Wiadomo czemu, przecież był kucharzem, Co nad kotłem stoi. – Stuknij obcasikiem, ślicznotko, to wybrukowana ulica – Leandro Rejón zaczepia piękną kobietę w długiej czarnej spódnicy z frędzlami, wełnianej mantylce, z koszykiem na ramieniu, stąpającą po kamiennej kostce. Kobieta mija ich, na poły obruszona, na poły zadowolona z usłyszanego komplementu – starszy z braci Rejón jest dość przystojnym mężczyzną – a Mateo González, który usłyszał zaczepkę, najpierw przystaje i odprowadza kobietę wzrokiem, a potem odwraca się do braci, puszcza oko i przyspiesza, by dorównać im kroku. Teraz idą we trójkę, kołysząc się na boki i uśmiechając, utwierdzeni w swej męskości. Są młodzi, silni, zdrowi i pełni wigoru, więc widok pięknej kobiety dodaje im animuszu. To dobry początek dnia, myśli sobie młodszy z braci Rejón. I by to uczcić, wyciąga spod peleryny bukłaczek z czerwonym winem z Valdemoro, z powodu długiej nocy i kociego muzykowania pod oknem Murata opróżniony już do połowy. – Zwilżymy nieco gardła? – Po co pytać – Leandro Rejón spogląda niby przypadkiem na Matea Gonzáleza. – Napije się pan z nami, krajanie? – Chętnie. – Proszę się częstować. Ci trzej mężczyźni, którzy – podając między sobą bukłak z winem – niespiesznym krokiem podążają w stronę Puerta del Sol, zatrzymując się od czasu do czasu, by odchylić głowę i wyćwiczonym ruchem skierować do ust czerwony strumień, nie przypuszczają nawet, że za trzy dni dwaj z nich, oskarżeni o bunt – bracia Rejón – zostaną wydarci ze swoich domów w Leganés i rozstrzelani przez Francuzów, a Mateo González umrze parę Strona 19 tygodni później od rany zadanej szablą, w szpitalu Buen Suceso. Lecz teraz, kiedy dzierżą bukłak w dłoniach, taka wizja nawet nie przejdzie im przez myśl. Nim schowa się za horyzontem słońce, które niedawno się nad nim pojawiło, trzy albaceteńskie noże, schowane w zanadrzu, splamią się obficie francuską krwią. W dniu, który się właśnie zaczyna – po deszczu zawsze wychodzi słońce, zauważył starszy z braci Rejón, spoglądając w niebo, i pewnie w nocy znów się rozpada – te trzy przyszłe śmierci, podobnie jak wiele innych, które są już blisko, zostaną pomszczone z nawiązką i zawczasu. A i potem, przez długie lata, nie raz pomści je cały naród. Leandro Fernández de Moratín, choć przy śniadaniu parzy się czekoladą, nie wypowiada głośno przekleństwa, które ciśnie mu się na usta. Bynajmniej nie dlatego, że jest szczególnie bogobojny: to raczej ludzie napawają go lękiem, nie Bóg. I trudno go nazwać przyjacielem święconej wody czy zakrystii. W rzeczy samej, powściągliwość i ostrożność to główne cechy jego charakteru, podobnie jak pewna nieśmiałość, której nabawił się wraz ze szpecącymi twarz bliznami po ospie przebytej w wieku czterech lat. Być może dlatego wciąż jest kawalerem, choć dwa miesiące temu skończył lat czterdzieści osiem. Prócz tego jest mężczyzną kulturalnym, wykształconym i opanowanym, podobnie jak zwykli nimi być bohaterowie sztuk, które przyniosły mu sławę – kwestionowaną przez wielu adwersarzy – największego dramaturga tej epoki. Premiera El sí de las niñas ciągle pozostaje najważniejszym, szeroko komentowanym wydarzeniem scenicznym ostatnich lat, co w Hiszpanii oznacza mało radości, za to wiele goryczy powodowanej małostkową zawiścią. Odziany w szlafrok i pantofle mężczyzna, popijający małymi łykami poranną czekoladę, czuje narastający lęk przed światem i jego niegodziwościami. Uznany dramaturg, początkowo ulubieniec ministra Godoya, potem Strona 20 pozbawiony jego łask i więziony, a wreszcie przyjęty we Francji przez samego Napoleona, znalazł się w dość niewygodnej sytuacji, tym gorszej, że w światku teatralnym ma paru śmiertelnych wrogów. Zwłaszcza od czasu, kiedy z powodu osobistych upodobań i przekonań raczej artystycznych aniżeli politycznych – tych nie posiada prawie wcale, poza lojalnością dla konstytucyjnie wybranej władzy, jakakolwiek by ona była – przyczepiono mu, raczej słusznie, łatkę sfrancuziałego, co w obliczu trwającego właśnie dziejowego zamętu wystawia go na poważne niebezpieczeństwo. Wczoraj wygwizdano księcia Bergu, a dziś na ulicach zbierają się grupy madrytczyków wznoszące okrzyki przeciwko Francuzom, więc Moratín lęka się o swoje życie. Przyjaciele, uczestnicy towarzyskich spotkań w gospodzie „U Świętego Stefana”, radzili, by nie wychodził z domu – kamienicy numer sześć przy ulicy Fuencarral, na rogu ulic św. Onufrego i Desengaño – choć i to nie zapewnia całkowitego bezpieczeństwa. Do nieszczęść, które w ostatnim czasie zwaliły mu się na głowę, należy dodać sąsiadkę, zezowatą koziarkę, która sprzedaje mleko w bramie naprzeciwko, starą jędzę i plotkarę, od pewnego czasu nawołującą sąsiadów, żeby dali nauczkę temu Moratínowi z naprzeciwka, urobionemu przez Godoya – koziarka ma na myśli obalonego ministra, popularnie przezywanego Kiełbasiarzem – i przez tych francowatych zdrajców, co to sprzedali Hiszpanię i naszego króla Ferdynanda, niech Bóg ma go w swojej opiece, przeklętemu Napoleonowi. Odstawia na tacę czarkę z chińskiej porcelany, wstaje i podchodzi do okien balkonu. Nie rozsuwa firanek, ale z ulgą stwierdza, że stragan koziarki jest zamknięty. Może poszła gdzieś dalej, choćby pod Puerta del Sol, gdzie wciąż zbierają się ludzie. Cały Madryt aż kipi od plotek, niespokojny i pełen nienawiści, a to dla nikogo dobrze się nie skończy. Oby tylko, myśli dramaturg, ani Juncie Rządowej, ani Francuzom – im mimo