Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Paolo Bacigalupi - Nakręcana dziewczyna PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
NAKRĘCANA
DZIEWCZYNA
Paolo Bacigalupi
Przełożył
Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2013
Strona 3
Tytuł oryginału The Windup Girl
Copyright © 2009 by Paolo Bacugalupi
Copyright © for the Polish translation ©
2011 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Ilustracja oraz opracowanie graficzne
okładki:Tomasz Maroński
Projekt typograficzny: Tomek Lisań Fruń
Wydanie II
ISBN 978-83-7480-264-2
Wydawca: Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m.63, 04-082 Warszawa
tel: 691962519
e-mail:
[email protected]
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor. Firma Księgarska
Olesiejuk
spółka z.o.o. S.K.A.
www.olesiejuk.pl
opracowanie wersji elektronicznej: eLJot
Strona 4
Dla Anjuli
Strona 5
Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Dedykacja
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
Strona 6
XXVIII
XXIX
XXX
XXXI
XXXII
XXXIII
XXXIV
XXXV
XXXVI
XXXVII
XXXVIII
XXXIX
XL
XLI
XLII
XLIII
XLIV
XLV
XLVI
XLVII
XLVIII
XLIX
L
Epilog
Podziękowania
Strona 7
I
— Nie, nie mangustan. — Anderson Lake nachyla się i
pokazuje. — Poproszę ten tutaj. Kaw pollamai nee khap.
Czerwona skórka i zielone włoski. Wieśniaczka uśmiecha
się, obnażając poczerniałe od żucia betelu zęby i wskazuje
pryzmę owoców za plecami.
— Un nee chai mai kha?
— Tak. To. Khap. – Anderson kiwa głową i zmusza się do
uśmiechu. — Jak to się nazywa?
— Ngoh. – Wymawia to słowo starannie, dla cudzoziemca, i
wręcza mu jeden okaz.
Anderson bierze owoc, marszcząc czoło.
— To coś nowego?
— Kha. – Kobieta potwierdza, kiwnąwszy głową.
Anderson obraca owoc w dłoni, przyglądając mu się.
Bardziej niż owoc przypomina morski ukwiał lub rozdymkę. Ze
wszystkich stron sterczą łaskoczące go w dłoń szorstkie zielone
macki. Skórka ma rdzawoczerwoną barwę rdzy pęcherzowej,
ale w zapachu nie wyczuwa się ani śladu zepsucia. Mimo
wyglądu, wydaje się zupełnie zdrowy.
— Ngoh – powtarza chłopka, a potem, jakby czytając mu w
myślach: — Nowy. Nie ma rdzy.
Anderson kiwa z roztargnieniem głową. Targ soi wokół kłębi
się od mieszkańców Bangkoku na zakupach. Przejście
wypełniają cuchnące pryzmy durianów i wiaderka z wodą, w
których chlupocą ryby żmijogłowe i tajskie makrele. Nad nimi
płachty polimeru z oleju palmowego obwisają od żaru
zwrotnikowego słońca, rzucając na targ cienie ręcznie
Strona 8
malowanych kliprów kompanii handlowych i twarze uwielbianej
Małej Królowej. Przepycha się człowiek niosący wysoko nad
głową kury o cynobrowych grzebieniach, trzepoczące i
skrzeczące z oburzenia w drodze do rzeźni, a kobiety w
jaskrawychpha sin targują się i uśmiechają do sprzedawców,
zbijając ceny pirackiego ryżu U–Tex i nowych odmian
pomidorów.
Andersona nic z tego nie rusza.
— Ngoh – powtarza jeszcze raz wieśniaczka, szukając
kontaktu.
Długie włoski owocu łaskoczą go w dłoń, pobudzając do
rozmyślań o jego pochodzeniu. Kolejny sukces tajskich
genhakerów, po pomidorach, bakłażanach i papryczkach, od
których uginają się sąsiednie stragany. Całkiem jakby zaczynały
się spełniać proroctwa grahamickiej Biblii. Jakby święty
Francis we własnej osobie kręcił się niespokojnie w grobie,
przygotowując się do powtórnego przyjścia, objuczony
ciężarem zatraconych w historii kalorii.
„I przybędzie w dźwięku trąb i powróci Eden...”.
Anderson obraca dziwny włochaty owoc w dłoni. Ani śladu
smrodu cibiskozy. Ani jednej blizny od rdzy pęcherzowej, ani
graffiti, jakie rysuje na skórce genhakowany ryjkowiec. Ma w
głowie cały atlas kwiatów, owoców i warzyw świata, a jednak
nie widzi żadnej wskazówki, która pomogłaby mu go rozpoznać.
Ngoh. Tajemnica.
Na migi pokazuje, że chciałby spróbować, i chłopka zabiera
mu owoc. Brązowym kciukiem gładko oddziera włochatą
skórkę, ukazując blady miąższ. Półprzejrzysty, żyłkowany,
najbardziej kojarzy się z marynowanymi szalotkami
serwowanymi w martini w klubach dla naukowców w Des
Moines.
Strona 9
Oddaje mu go. Anderson wącha ostrożnie. Zaciąga się
kwiatową słodyczą. Ngoh. Nie powinien istnieć. Wczoraj
jeszcze nie istniał. Wczoraj nie sprzedawał ich ani jeden
stragan w całym Bangkoku, a dzisiaj piętrzą się piramidkami
wokół tej siedzącej na ziemi w cieniu plandeki niedomytej
kobiety. Z jej szyi mruga do niego lśniący złoty amulet z
męczennikiem Phra Seubem, talizman chroniący przed
zsyłanymi przez firmy kaloryczne rolniczymi plagami.
Ubolewa, że nie może obserwować tego owocu w jego
naturalnym środowisku, wiszącego na drzewie, albo kryjącego
się pod liśćmi jakiegoś krzaka. Mając odrobinę więcej
informacji, mógłby odgadnąć rodzaj i rodzinę, wpaść na jakiś
trop genetycznej przeszłości, którą próbuje ekshumować
Królestwo Tajlandii, nie ma jednak żadnych więcej wskazówek.
Wsuwa do ust śliską, półprzejrzystą bryłkę ngoh.
Atak smaku, uderzenie cukru i płodności. Kwiatowa bomba
oblepia mu język. Całkiem jakby wrócił na pola MegaPlonu w
Iowa, kiedy dostał pierwszą w życiu, maleńką landrynkę od
agronoma z Midwest Compact, będąc jeszcze tylko bosym
chłopakiem ze wsi między łodygami kukurydzy. Ten
wstrząsający atak smaku — prawdziwego smaku — po
wypranym z niego całym życiu.
Z nieba leje się żar. Kupujący przepychają się i targują, ale
jego nic nie rusza. Obraca ngoh w ustach, z zamkniętymi
oczyma, smakując przeszłość, rozkoszując się czasami
obfitującymi w takie owoce, zanim krajobraz spustoszyła
cibiskoza i japoński genhakowany ryjkowiec, rdza pęcherzowa i
świerzbopleśń.
Stapia się z rajem — pod słonecznym młotem, wśród
stękających bawołów i krzyków umierających kur. Gdyby był
grahamitą, padłby na kolana i w ekstazie dziękował za
przedsmak powrotu Edenu.
Strona 10
Z uśmiechem wypluwa czarną pestkę na dłoń. Czytywał
dzienniki botaników i odkrywców, kobiet i mężczyzn, którzy
przemierzali najgłębsze ostępy dżungli w poszukiwaniu nowych
gatunków — ich odkrycia nie dają się jednak porównać z tym
jednym owocem.
Ponieważ ci wszyscy ludzie pragnęli odkryć. On zaś znalazł
odrodzenie.
Wieśniaczka rozpromienia się, już pewna, że ma klienta.
— Ao gee kilo kha? Ile?
— Zdrowe są? — pyta Anderson.
Kobieta wskazuje na rozłożone obok na kamieniach
świadectwa Ministerstwa Środowiska, podkreślając palcem
daty kontroli.
— Najnowsza odmiana — mówi. — Najlepszy gatunek.
Anderson przygląda się połyskującym pieczęciom.
Najprawdopodobniej białe koszule przybiły je za łapówkę, nie
przeprowadzając pełnej kontroli, która zapewniłaby, że
produkty są odporne na rdzę pęcherzową ósmej generacji oraz
cibiskozę 111.mut.7 i mut.8. Cynik w głębi duszy podpowiada,
że właściwie to bez znaczenia. Misterne, lśniące w słońcu
stemple nie mają rzeczywistej funkcji, są raczej talizmanami —
pozwalają ludziom czuć się bezpiecznie w niebezpiecznym
świecie. W istocie, jeśli cibiskoza wybuchnie znowu, zdadzą się
na nic. To będzie nowa odmiana, wszystkie stare badania staną
się bezwartościowe, a ludzie znów zaczną modlić się do
amuletów Phra Seuba, podobizn króla Ramy XII, składać ofiary
w świątyni Lak Mueang, a potem wszyscy wykaszlą płuca,
obojętne ile pieczątek Ministerstwa Środowiska będzie
przyozdabiało ich żywność.
Anderson chowa pestkę ngoh do kieszeni.
— Poproszę kilo. Albo nie, dwa. Song.
Strona 11
Podaje jej konopny worek. Nie chce mu się targować. Ile
zażąda, to i tak za mało. Cuda są na wagę złota. Unikatowy gen
dający odporność na kaloryczne epidemie albo pozwalający
efektywniej wykorzystywać azot sprawia, że zyski rosną
niebotycznie. Jeśli rozejrzy się teraz po targu, zobaczy tę
prawdę na każdym straganie. W uliczce kłębią się Tajowie
kupujący wszystko, od genhakowanych odmian ryżu U–Tex, po
cynobrowe kury. Ale wszystko to stare wynalazki, oparte na
osiągnięciach genetycznych AgriGenu, PurCala i Total Nutrient
Holdings sprzed lat. Owoce dawnej nauki, wytworzone gdzieś
w bebechach laboratoriów naukowych Midwest Compact.
A ngoh to co innego. Ngoh nie pochodzi ze Środkowego
Zachodu. Królestwo Tajów jest sprytne, nie to co reszta. I
kwitnie, a inne kraje, jak Indie, Birma i Wietnam, padają jak
kostki domina, głodując i żebrząc u kalorycznych monopolistów
o ich naukowe osiągnięcia.
Parę osób przystaje, żeby zerknąć na nabytki Andersona, ale
rezygnuje, widząc cenę, która jemu wydała się niska.
Kobieta podaje mu ngoh, a Anderson omal nie wybucha
śmiechem z rozkoszy. Ani jeden z tych kudłatych owoców nie
powinien istnieć; równie dobrze mógłby nieść worek pełen
trylobitów. Jeśli dobrze domyśla się jego pochodzenia, powrót
ngoh z niebytu jest równie szokujący, jak byłby przechadzający
się po Thanon Sukhumvit tyranozaur. Ale przecież to samo
dotyczy wypełniających targ ziemniaków, pomidorów i
papryczek, piętrzących się we wspaniałej obfitości, czy skrzynki
innych dorodnych, niewidzianych od lat psiankowatych. W tym
tonącym mieście chyba wszystko jest możliwe. Owoce i
warzywa powstają z martwych, w alejach kwitną wymarłe
kwiaty, a za tym wszystkim stoi Ministerstwo Środowiska,
odprawiające czary nad niefunkcjonującym od pokoleń
materiałem genetycznym.
Strona 12
Dźwigając worek pełen owoców, przeciska się z powrotem
przez soi i wychodzi na szeroką aleję. Wita go kłębowisko
ruchu, ludzie jadący do pracy przelewają się przez aleję
Thanona Ramy LX jak wezbrany Mekong. Rowery, riksze
rowerowe, niebieskoczarne bawoły i człapiące, ogromne
megodonty.
Na widok Andersona Lao Gu wyłania się z cienia walącego
się biurowca, starannie odłamując żarzący się koniuszek
papierosa. Znowu te psiankowate. Są wszędzie. Nie ma ich
nigdzie na świecie, a tu pienią się aż miło. Resztę Lao Gu wtyka
do wystrzępionej kieszeni koszuli i truchta przed Andersonem do
rikszy.
Stary Chińczyk wygląda jak strach na wróble, ubrany w
łachmany, ale i tak mu się poszczęściło. Żyje, a większość jego
rodaków zginęła. Ma pracę, a inni uchodźcy z Malezji tłoczą się
jak hodowlane kurczaki w upalnych wieżowcach z czasów
Ekspansji. Lao Gu ma na kościach żylaste mięśnie i dość
pieniędzy, by pozwolić sobie na papierosy Singha. Według
reszty żółtych kart, żyje sobie jak król.
Siada okrakiem na siodełku rikszy i cierpliwie czeka, aż
Anderson wgramoli się na fotel pasażera.
— Do firmy — wydaje polecenie. — Bai khap. – Potem
przechodzi na chiński: — Zou ba.
Staruszek staje na pedałach i włącza się do ruchu. Rowery
dzwonią ze wszystkich stron, jak dzwonki odstraszające
cibiskozę, zirytowane, że tamują ruch. Lao Gu nie zwraca na
nie uwagi i lawiruje, wjeżdżając głębiej w potok pojazdów.
Anderson sięga po kolejnego ngoh, potem się powstrzymuje.
Powinien je zachować. Są zbyt cenne, by się nimi opychać jak
łakome dziecko. Tajowie wymyślili jakąś nową metodę na
ekshumowanie przeszłości, a jemu wystarczy nasycić się
dowodami rzeczowymi. Bębni palcami po owocach w worku, z
trudem się pohamowując.
Strona 13
Żeby zająć się czymś innym, wygrzebuje paczkę papierosów
i zapala jednego. Zaciąga się tytoniem, rozkoszując się żarem,
wspominając zaskoczenie, gdy odkrył, jak świetnie prosperuje
Królestwo Tajlandii, jak szeroko pienią się tutaj psiankowate.
Paląc, myśli o Yatesie. O jego rozczarowaniu, kiedy siedzieli
naprzeciw siebie, a między nimi na nowo tliła się wskrzeszona
przeszłość.
***
— Psiankowate.
Zapałka Yatesa rozbłysła w półmroku biura SpringLife,
oświetlając jego rumianą twarz, gdy przytykał ogień do
papierosa i mocno się zaciągał. Zaskwierczał ryżowy papier.
Koniuszek się rozżarzył, a Yates wypuścił dym, posyłając go pod
sufit, gdzie w duchocie niczym w saunie posapywały nakręcane
wiatraki.
— Bakłażany. Pomidory. Papryki. Ziemniaki. Tytoń
oskrzydlony; nicotiana. – Uniósł papierosa i poruszył brwią. —
Tytoń.
Zaciągnął się raz jeszcze, mrużąc oczy od żaru. Wokół w
milczeniu stały zacienione biurka i pedałowe komputery.
Wieczorem, po zamknięciu fabryki, można było w zasadzie
pomyśleć, że te puste blaty znamionują coś innego niż klęskę.
Może po prostu pracownicy poszli do domu, żeby wypocząć
przed kolejnym dniem ciężkiej pracy? Kłam temu zadawały
pokryte kurzem fotele i komputery — lecz w spowijającym
meble cieniem półmroku, wśród prześlizgującego się przez
mahoniowe okiennice światła księżyca, można było sobie
wyobrażać co by było, gdyby.
Wysoko, nakręcane wentylatory dalej powoli się kręciły,
laotańskie gumowe paski rytmicznie poskrzypywały, ciągnąc się
po suficie, pobierając nieustanny strumyczek energii
kinetycznej z centralnych sprężyn fabryki.
Strona 14
— Tajowie mieli w laboratoriach trochę szczęścia —
powiedział Yates — no i proszę, zjawiasz się. Gdybym był
przesądny, pomyślałbym, że wyczarowali ciebie razem z tymi
pomidorami. Bo każdy organizm potrzebuje drapieżnika.
— Trzeba było zameldować, że robią takie postępy — odparł
Anderson. — Nie tylko fabryką miałeś się zajmować.
Yates się skrzywił. Jego twarz stanowiła studium
niszczącego działania tropików. Popękane naczynka splatały się
na policzkach w różowe dopływy i zdobiły bulwę nosa.
Wodniste niebieskie oczy zamrugały, mętne jak powietrze
miasta, duszne od palonego obornika.
— Powinienem się domyślić, że wygryziesz mnie z mojej
niszy.
— To nic osobistego.
— Nic, tylko moje dzieło życia. — Zaśmiał się, suchy terkot
przypominający początki cibiskozy. Anderson uciekłby na ten
dźwięk z pokoju, gdyby nie wiedział, że Yates, jak cały personel
AgriGenu, jest uodporniony na wszystkie nowe odmiany.
— Poświęciłem wiele lat, żeby to zbudować — dodał — a ty
mi mówisz, że to nic osobistego. — Machnął ręką ku okienkom
biura wychodzącym na halę fabryki. — Zrobiłem sprężyny
wielkości pięści, w których mieści się gigadżul energii. Cztery
razy większy stosunek energii do wagi niż w innych produktach
na rynku. Mam tu rewolucję w przechowywaniu energii, która
przez ciebie pójdzie do śmieci. — Nachylił się ku niemu. —
Czegoś tak przenośnego nie ma od czasów benzyny.
— Tylko jeśli uda ci się je wyprodukować.
— Już jest blisko — upierał się Yates. — Tylko te kadzie z
glonami. Tylko z nimi jest problem.
Anderson nie odezwał się. Yates chyba odebrał to jako
zachętę.
Strona 15
— Sam pomysł jest bez zarzutu. Kiedy tylko kadzie zaczną
produkować odpowiednią ilość...
— Powinieneś nas powiadomić, jak tylko pierwszy raz
zobaczyłeś psiankowate na rynku. Tajom udaje się uprawa
ziemniaków od co najmniej pięciu sezonów. Ewidentnie mają
gdzieś bank nasion, a my od ciebie nic nie wiemy.
— Nie moja działka. Ja się zajmuję magazynowaniem
energii. Nie hodowlą roślin.
Anderson prychnął.
— A jak zbiory się nie udadzą, to skąd weźmiesz kalorie do
nakręcania twoich bajeranckich sprężyn? Rdza pęcherzowa
mutuje teraz co trzy sezony. Chałupniczy genhakerzy łamią
nasze projekty pszenicy TotalNutrient i SoyPro. Najnowsza
odmiana kukurydzy MegaPlon daje radę ryjkowcom tylko w
sześćdziesięciu procentach, a my tu słyszymy, że ty siedzisz na
genetycznej kopalni złota. Ludzie głodują...
Yates się zaśmiał.
— Nie gadaj mi tu o ratowaniu życia. Widziałem, co się stało
z bankiem nasion w Finlandii.
— Nie my wysadziliśmy skarbce. Nikt nie miał pojęcia, że
Finowie to tacy fanatycy.
— Każdy głupi by to przewidział. Firmy kaloryczne mają
taką reputację, jaką mają.
— To nie była moja operacja.
Yates znów parsknął śmiechem.
— Tak się zawsze można wytłumaczyć, nie? Firma gdzieś
wkracza, a my stoimy z boku i umywamy ręce. Udajemy, że to
nie my byliśmy odpowiedzialni. Firma wycofuje SoyPro z
birmańskiego rynku, a my stoimy sobie z boku, mówimy, że
kontrowersje wokół własności intelektualnej to nie nasza
działka. Ale ludzie głodują i tak. — Zaciągnął się dymem z
Strona 16
papierosa. — Naprawdę nie wiem, jak ktoś taki jak ty może
spać spokojnie.
— Nic trudnego. Odmawiam paciorek do Noego i świętego
Francisa i dziękuję Bogu, że ciągle jesteśmy jeden krok przed
rdzą pęcherzową.
— Czyli to koniec? Zamykasz fabrykę?
— Nie. Oczywiście, że nie. Produkcja sprężyn będzie trwać
dalej.
— O? — Yates nachylił się ku niemu, pełen nadziei.
Anderson wzruszył ramionami.
— Przykrywka się przyda.
***
Żar papierosa dociera do palców Andersona, który upuszcza go
między pojazdy. Pociera sparzony kciuk i palec wskazujący, a
Lao Gu pedałuje przez zakorkowane ulice. Bangkok, Miasto
Bóstw, przesuwa się w tył.
Mnisi w szafranowych szatach przechadzają się chodnikami
w cieniu czarnych parasoli. Dzieci biegają grupkami, rojąc się i
rozpraszając, śmiejąc i pokrzykując do siebie w drodze do
klasztornych szkół. Uliczni sprzedawcy wyciągają ramiona
obwieszone wiankami z aksamitków, do składania w
świątyniach, i unoszą błyszczące amulety z czcigodnymi
mnichami, chroniące przed wszystkim, od bezpłodności po
świerzbopleśń. Stragany na kółkach dymią i syczą, pachną
smażonym olejem i fermentowaną rybą, a między kostkami nóg
ich klientów migocą i nikną kształty cheshire’ów, pomiaukujące
i czekające na resztki.
Nad głowami majaczą wysokościowce z czasów Ekspansji,
obrośnięte pnączami i pleśnią — okna dawno powybijane,
wielkie kości obrane do czysta. Pozbawione klimatyzacji i wind
nie nadają się do mieszkania, więc stoją i kiszą się w słońcu. Z
Strona 17
ich porów sączy się nielegalny dym z palonego obornika,
znacząc miejsca, gdzie malajscy uchodźcy pośpiesznie pieką
ćapati i gotują kopi, zanim na górę wtargną białe koszule i
spuszczą im lanie za naruszanie przepisów.
Pośrodku jezdni leżą twarzą do ziemi uchodźcy z północy, z
wojny o węgiel, z rękoma wyciągniętymi do góry, w
uprzedzająco grzecznej pozycji żebraka. Mijają ich riksze,
rowery i zaprzężone w megodonty wozy, rozstępując się jak
rzeka wokół kamieni. Na nosach i ustach żebraków wyrastają
kalafiorowate narośle fa’gan. Zęby mają czarne od betelu.
Anderson sięga do kieszeni i rzuca im drobne pod stopy,
nieznacznym skinieniem głowy odpowiadając na dziękczynne
wai, i pełznie dalej.
Krótką chwilę później ukazują się bielone ściany i uliczki
cudzoziemskiej dzielnicy przemysłowej. Magazyny i fabryki
stłoczone jedna przy drugiej, razem z zapachem soli i gnijących
ryb. Wzdłuż uliczki rozkładają się handlarze, pod daszkami z
brezentu i koców dla ochrony przed słońcem, które wali jak
młotem. Tuż za nimi majaczy system zapór i śluz — to wały
króla Ramy XII, powstrzymujące ciężar błękitnego oceanu.
Trudno nie być nieustająco świadomym tych wysokich
wałów i ciśnienia znajdującej się za nimi wody. Trudno nie
myśleć, że Miasto Bóstw to jedna wisząca na włosku katastrofa.
Lecz Tajowie są uparci i wymyślili sposób, by uchronić ich
szacowne Krung Thep przed zatopieniem. Napędzane węglem
pompy, przymusowe roboty na wałach i głęboka wiara w
wizjonerskie przywództwo dynastii Chakri jak dotąd pozwalają
im opanować żywioł, który pochłonął Nowy Jork i Rangun,
Mumbai i Nowy Orlean.
Lao Gu wciska się w zaułek, niecierpliwie brzęcząc
dzwonkiem na tamujących ruch kulisów. Na śniadych
grzbietach kołyszą się zrobione z WeatherAll skrzynie.
Logotypy sprężyn skrętnych produkowanych przez Chińczyków
Strona 18
z Chaozhou, antybakteryjnych chwytów kierownicy Matsushita
i ceramicznych filtrów do wody Bo Lok bujają się tam i z
powrotem w hipnotycznym, człapiącym rytmie.
Fabryka SpringLife unosi się nad tą ciżbą, jak wysoka
twierdza zwieńczona wielkimi wentylatorami, kręcącymi się
powoli w wylotach na najwyższym piętrze. Po drugiej stronie
soi stoi jej lustrzane odbicie — fabryka rowerów Chińczyków z
Chaozhou, a pomiędzy nimi kłębią się narosłe jak pąkle
stragany na kółkach, jakie zawsze tamują wszystkie wejścia do
fabryk, sprzedając ich pracownikom przekąski i posiłki.
Lao Gu hamuje na dziedzińcu zakładu i wysadza Andersona
przed wejściem na halę. Anderson gramoli się z rikszy, chwyta
worek ngoh i przez chwilę stoi, patrząc na ośmiometrowe
wrota do wpuszczania megodontów. Nazwę tej fabryki powinno
się zmienić na „Kaprys Yatesa”. Straszny był z niego optymista.
Anderson wciąż go słyszy, jak zachwala zalety genhakowanych
glonów, jak protestuje, wygrzebując z szuflad biurka wykresy i
zabazgrane kartki.
„Nie możesz z góry osądzać mojej pracy tylko dlatego, że
projekt Dar Oceanu się nie udał. Produkty tych glonów,
starannie obrobione, dają wykładniczy wzrost pojemności
energetycznej. Zapomnijmy o ich potencjale kalorycznym.
Skupmy się na zastosowaniach w przemyśle. Jeśli tylko dasz mi
trochę czasu, przyniosę ci na tacy cały rynek magazynowania
energii. A przynajmniej, zanim podejmiesz decyzję, wypróbuj
jedną z pokazowych sprężyn...”.
Gdy wchodzi na halę, ogarnia go huk maszyn, tłumiąc
ostatni rozpaczliwy okrzyk optymizmu Yatesa.
Megodonty stękają, napierając na kieraty, olbrzymie głowy
nisko spuszczone, chwytne trąby wloką się po ziemi, gdy
zataczają powolne koła wokół osi. Te genhakowane zwierzęta
to żywe serce systemu napędowego fabryki, zapewniające
energię dla linii taśm, wentylatorów i linii wytwórczych. Gdy
Strona 19
ciągną naprzód, ich uprzęże rytmicznie poszczękują. Związkowi
poganiacze w czerwieni i złocie chodzą obok swoich
podopiecznych, pokrzykują na zwierzęta, od czasu do czasu
smagają bambusowymi witkami, zachęcają pochodzące od słoni
potwory do większego wysiłku.
Po drugiej stronie hali linia produkcyjna wydziela sprężyny
skrętne w nowiutkich obudowach i wysyła je do Działu Kontroli
Jakości, a stamtąd do Pakowni, gdzie są ustawiane na paletach
w oczekiwaniu na jakiś teoretyczny moment, gdy będą gotowe
do wyeksportowania. Na widok Andersona robotnicy
przerywają pracę i pozdrawiają go wai, składając dłonie i
unosząc je do czoła, falą wyrazów szacunku rozchodzącą się
wzdłuż linii.
Banyat, szef Kontroli Jakości, podbiega z uśmiechem. Składa
dłonie w wai.
Anderson odpowiada zdawkowym wai.
— Jak tam jakość?
Banyat się uśmiecha.
— De khap. Dobrze. Świetnie. Proszę spojrzeć. — Daje znak,
a Num, kierownik zmiany, uderza w dzwon sygnalizujący
zatrzymanie linii. Zaprasza Andersona, by poszedł za nim. —
Ciekawa rzecz. Będzie pan zadowolony.
Anderson rzuca mu wąski uśmiech, ma wątpliwości, czy
cokolwiek od Banyata może go naprawdę ucieszyć. Wyciąga z
worka ngoh i podaje kontrolerowi.
— Jakieś postępy? Naprawdę?
Banyat kiwa głową, biorąc owoc. Zerka na niego od
niechcenia, obiera. Wyłuskuje półprzejrzysty miąższ do ust. Nie
okazuje zdziwienia. W ogóle nie reaguje. Po prostu bez namysłu
zjada to cholerstwo. Anderson się krzywi. Farangowie o
wszystkich zmianach w tym kraju dowiadują się ostatni — fakt,
który lubi podkreślać Hock Seng, gdy jego paranoiczny umysł
Strona 20
zaczyna podejrzewać, że Anderson zamierza go zwolnić. Hock
Seng pewnie też już zna ten owoc, albo przynajmniej będzie tak
twierdził, jeśli go zapyta.
Banyat rzuca łupinę do koryta do karmienia megodontów i
prowadzi Andersona wzdłuż linii.
— Rozwiązaliśmy problem z linią cięcia — mówi.
Num znów wali w dzwon, robotnicy odchodzą od stanowisk.
Na trzecie uderzenie związkowi mahuci poklepują swoje
zwierzęta bambusowymi witkami. Megodonty stają, powłócząc
nogami. Linia zwalnia. Na drugim końcu hali przemysłowe
sprężyny bębnowe tykają i pojękują, gdy wlewa się do nich
energia z kół zamachowych — energia, która ponownie
uruchomi linię, kiedy Anderson zakończy inspekcję.
Kontroler prowadzi Andersona wzdłuż milczącej linii,
mijając kolejnych czyniących wai robotników w zielono–białych
mundurach, i odgarnia zasłonę z tworzywa z oleju palmowego
wiszącą w wejściu na halę obróbki końcowej. Tutaj, ze
wspaniałym zapamiętaniem rozpyla się w powietrzu wynalazek
Yatesa, pokrywając sprężyny osadem genetycznego
szczęśliwego trafu. Kobiety i dzieci w maskach z potrójnym
filtrem unoszą wzrok i zdzierają osłony z twarzy, by pokłonić się
swojemu chlebodawcy w głębokim wai. Twarze mają pokryte
potem i jasnym pyłem. Ciemna pozostaje tylko osłaniana filtrem
skóra wokół ust i nosa.
Razem z Banyatem idą na drugą stronę, w żar linii cięcia. Tu
płoną energią lampy grzejne, a powietrze jest gęste od
zgnilizny rozmnażających się glonów. Nad ich głowami wiszą,
sięgając sufitu, umazane pasmami genhakowanych glonów
ramy z sitami do suszenia. Kapią, schną i czernieją na pastę od
ciepła. Spoceni robotnicy są rozebrani niemal do naga — mają
tylko szorty, podkoszulki i kaski na głowach. Istny piec, mimo
wirujących nakręcanych wentylatorów i wydajnego systemu