Pąkciński Marek - Otwarcie oka
Szczegóły |
Tytuł |
Pąkciński Marek - Otwarcie oka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pąkciński Marek - Otwarcie oka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pąkciński Marek - Otwarcie oka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pąkciński Marek - Otwarcie oka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marek Pąkciński
Otwarcie oka
- Więc jest pan przeciwny idei Podróży?!
Zdanie to, wypowiedziane tonem zirytowanym, nie znoszącym
sprzeciwu, złowróżbnym, szczekliwie jakoś, rozniosło się po
pokoju. Od niepamiętnych czasów cechą wypowiadanych tu fraz
była miękkość, stąd wyraźny dysonans.
Privatdozent Moltke skurczył się jakby pragnął wniknąć w
oparcie fotela. Nie opuszczał go dławiący ucisk w gardle,
wiedział, że to serce daje znać o sobie, wyciągnął więc z
kieszeni maleńką fiolkę, ukrywając ją przed wzrokiem
rozmówcy. Nawet tego musiał się bać. Lek wyprodukowano w
Anglii i tajemniczym sposobem przemycono przez linię frontu.
Wart był astronomicznej sumy, którą Moltke musiał za niego
zapłacić, bo po prostu działał, w odróżnieniu od
produkowanego na miejscu bezwartościowego proszku. Mimo to,
gdyby rozmówca dowiedział się, co Moltke zażywa, miałby go w
garści. Oskarżenie o działanie na rzecz wroga albo o
defetyzm było zagrożone najwyższym wymiarem kary.
- Podróż... nie mam nic przeciwko podróży... - bąknął,
prześlizgując się wzrokiem po odznakach na mundurze gościa,
najgroźniejszych spośród możliwych, bo symbolizujących
przynależność do tajnej policji państwowej. - Ale... - urwał,
jakby tracąc wątek, co jemu, dziekanowi Wydziału
Filozoficznego Uniwersyteteu w Berlinie, zdarzało się
rzadko.
- Hm? - w tonie gościa dawało się wyczuć coś w rodzaju
pozbawionej sympatii zachęty.
- Jednakże - brnął dalej Moltke, czując zimny pot na
czole i karku. - Jednakże idea ta jest odległa od
dotychczasowych założeń naszego ruchu... Od z całą mocą
podkreślanego przywiązania do ziemi. Tej ziemi, której
pokolenia naszych teutońskich przodków... potem i krwią... -
gmatwał się w pseudopoetyckich metaforach. "Ziemia i krew,
krew i ziemia" - natrętnie łomotał mu pod czaszką często
niegdyś powtarzany slogan.
- Oczywiście - oficer przerwał ten mętny słowotok. -
Oczywiście, i z założeń tych nie rezygnujemy. Jednak w
sytuacji, gdy nasze wojska na wszystkich frontach odniosły
decydujące zwycięstwo, energia twórcza narodu musi zostać
skierowana w inne, rozleglejsze obszary. Nasz naród pragnie
zostawić trwały ślad swego zwycięstwa i panowania nie tylko
na rodzimej planecie. Bariery fizyczne nie mogą tu być
ograniczeniem. Idea zdrowej ekspansji i sprawiedliwego
panowania nad Wszechświatem nie ma granic. W przyszłości -
chełpił się - być może, w bardzo niedalekiej przyszłości
planujemy zasiedlanie Galaktyki.
Moltke z trudem opanował grymas sceptycznego zdziwienia.
"Ciekawe, jak to zrobicie?" - pytania tego nie zadał
oczywiście głośno, między innymi dlatego, że znał odpowiedź,
oficera: "Dla narodu, pragnącego zrealizować swoją wolę, nie
ma zadań trudnych." Była to odpowiedź pod względem
poznawczym bezwartościowa. Moltke zżymał się w myśli na
koszamarny język, którym musiał rozmawiać, a także,
niestety, wykładać: język nieprecyzyjny, pełen metafor,
stojący na granicy poezji, tworzonej przez grafomana. Maskę
tego języka zdejmował tylko w domu, rozmawiając z żoną i z
dziećmi, które pragnął nauczyć klarownego, logicznego
myślenia. Niestety, jednocześnie uczył je kłamać, bo
doskonaliły się również w tym drugim, zewnętrznym języku.
A wzięło się to wszystko - myślał - z tajonych
kompleksów, które po z górą stu latach wybuchnęły z
miażdżącą siłą. Z poczucia kulturowego i cywilizacyjnego
zapóźnienia, które legło u podstaw przeciwstawienia
rodzimej, głębokiej "kultury" obcej i płytkiej
"cywilizacji". Raz jeszcze wyszło na jaw, jak potężną siłą
destrukcyjną jest kompleks niższości.
- No właśnie - usłyszał słowa rozpartego w fotelu
oficera. - A pańska działalność na uczelni podkopuje nasze
dalekosiężne zamierzenia. Opowiada pan studentom, że zdjęcia
Ziemi widzianej z Kosmosu, przesłane przez naszych dzielnych
astronomów, są "szczytem wykorzenienia" człowieka. Ale
roślina - oficer mówił teraz z pasją i z nie ukrywaną
wściekłością - oprócz korzeni musi mieć i liście, które pną
się ku słońcu!! Poza tym - ciągnął spokojniej - wypowiada
pan nieodpowiedzialne stwierdzenia, w rodzaju "tylko Bóg
może nas uratować". Uratować - przed czym? Czyżby nasza
sytuacja była tak zła, że musimy wyciągać z lamusa
przebrzmiałe idee?!
Moltke nie odpowiedział. Był bardzo przygnębiony. Widział
się już kopiącego transzeje i rowy przeciwczołgowe, jak
kilka lat temu, gdy odebrano mu katedrę. Zwrócono mu ją po
tajemniczych zmianach na szczycie państwowej hierarchii, na
tyle gruntownych, że rozeszły się plotki o śmierci wodza. I
rzeczywiście od tego czasu wódz przestał przemawiać
publicznie, a jeśli pokazywał się, to na krótko, co
tłumaczono ogromem jego odpowiedzialności i pracy. Plotki
głosiły, że na miejsce zmarłego (lub zabitego) wodza
podstawiono sobowtóra, zaś rządy w państwie sprawuje tajna
grupa partyjno-wojskowa. Privatdozent Moltke zdecydował, że
mimo wszystko musi zachować się z godnością.
- To, co mówiłem - stwierdził powściągliwie - było zgodne
z moją najlepszą wiedzą i głębokim przekonaniem.
Oficer niecierpliwie strzepnął rękawiczki.
- Chodzi o to, żeby pan zrozumiał, że pańskie poglądy są
przestarzałe i błędne. Powinien pan zrozumieć swój błąd i
naprawić go tu, z tej katedry. W przeciwnym razie... -
zawiesił głos.
Zapanowała cisza. Słychać było tylko tykanie ściennego
zegara i przytłumioną rozmowę za drzwiami gabinetu. Żaden z
nich nie kwapił się przerwać tej ciszy. W końcu rozległo się
szczęknięcie zamka otwieranej teczki.
- Proszę. Niech pan to podpisze - oficer rzucił na biurko
papiery. Widząc pytające spojrzenie Moltkego, dodał: - To
formalne zapewnienie o posłuszeństwie i lojalności.
Dziekan Wydziału Filozoficznego westchnął z poczuciem
bezsilności, wyjął pióro z wewnętrznej kieszeni marynarki.
Otworzył je z zamiarem podpisania dokumentu, ale zatrzymał
się: to, co leżało na biurku, nie było żadnym zapewnieniem,
lecz teczką koloru jasnokremowego, wykonaną z grubej
tektury. Widział na niej czarny, wyraźny napis: "OPERACJA
OKO", a pod spodem, na skos, jaskrawoczerwonym tuszem:
"NAJWYŻSZY STOPIEŃ TAJNOŚCI".
- To chyba jakaś pomyłka... - zaczął.
Oficer drgnął, jakby obudzony z głębokiego zamyślenia,
rzucił okiem na teczkę i stwierdził bez śladu konsternacji:
- Ach tak, rzeczywiście, pomyliłem się - po czym
zdecydowanym ruchem zgarnął teczkę sprzed oczu Moltkego. Na
jej miejscu pojawił się zwykły, wystukany na maszynie tekst
zapewnienia o lojalności, zaopatrzony w państwowe godło.
Moltke podpisał go i po chwili bez zbędnych komentarzy
oficer opuścił gabinet. Moltke nie poruszył się, nie
odetchnął z ulgą, nie napił się wody ani czegoś
mocniejszego. Po prostu siedział nadal w fotelu.
Arno Rohm przecisnął się wśród aparatury zajmującej niemal
całą kabinę i zasiadł za sterami. Wnętrze było jak w nowym
modelu jego "Messerschmitta", ze skrzydłami w kształcie
litery delta. Pomyślał, jak wiele mógłby zdziałać za sterami
takiego samolotu - być może nawet odwrócić bieg spraw
jednego z epizodów szaleńczej wojny. Zamiast tego skierowano
go do "zadań specjalnych" - i teraz ta enigmatyczna formuła
przybrała postać ciasnej kabiny, w której jedyna możliwa
pozycja - z kolanami podciągniętymi pod brodę - już po
piętnastu minutach budziła tępą wściekłość.
Rohm nie poddał się jednak emocjom. Nie na darmo był
jednym z najlepszych pilotów Luftwaffe, asem, który zaliczył
tysiące godzin lotów myśliwskich na różnego typu maszynach.
Gwarancją najwyższego poziomu jego umiejętności było to, że
wciąż jeszcze żył. Dlatego też pewnie ujął stery, wpatrując
się w ślepy jeszcze, jarzący się tylko białawym blaskiem,
ekran nad głową. Niżej znajdował się wysunięty w jego stronę
podajnik tlenu na wypadek dehermetyzacji kabiny, a wokół -
liczne zegary, wskazujące stan poszczególnych podzespołów
rakiety. Za plecami czuł masywny opór ścianki przedziału
pasażerskiego, w którym oczekiwało na start sześciu
żołnierzy desantu, tak jak on ubranych w kombinezony i
wciśniętych w niewielkie, obite dermą fotele.
Rakieta - potężny, ponad stumetrowy, obły kształt -
leżała na jeszcze bardziej masywnej estakadzie, blisko
kilometrowej długości, nachylonej pod kątem czterdziestu
pięciu stopni do powierzchni ziemi, wspartej na potężnych
szynach, wykonanych z najlepszej stali Kruppa. W bunkrze
dowództwa kończono właśnie odliczanie. Oczekiwano na moment,
w którym Księżyc - cel ich podróży - znajdzie się w
optymalnej pozycji, która za parę dni umożliwi im lądowanie
w zaplanowanym miejscu.
Rohm na ogół nie zastanawiał się nad zasadnością poleceń
przełożonych. Teraz jednak nie mógł odpędzić od siebie
myśli, że - gdy front nieuchronnie zaciska się - oni
podejmują to kosztowne i ryzykowne przedsięwzięcie, którego
przewidywane efekty - oczywiście oprócz propagandowych - są
co najmniej wątpliwe. Co prawda, oficjalnie chodziło o
zapewnienie dostępu do złóż uranu w Masywie Taurus, po które
ponoć już wyciągali łapy alianci.
Rohm nie miał już czasu na zastanowienie. Nadeszła chwila
"ZERO". Ryk silników wzmógł się, kabinę przeniknęło
wyczuwalne drżenie i rakieta powoli ruszyła po estakadzie.
Rosnące przyspieszenie wgniotło Rohma w fotel. Musiał
przyznać w duchu, że w lotach myśliwskich nie spotkał się z
podobnymi przeciążeniami. Czerwona mgła zasłoniła mu oczy.
Kiedy wreszcie przejrzał, przedni ekran wypełniały
błyskawicznie uciekające na boki, pierzaste chmury. Ocenił,
że znajdują się na granicy troposfery.
Po lewej stronie ekranu dostrzegł coś, co nie mogło być
jedynie zjawiskiem meteorologicznym. To coś zbliżało się,
odsłaniając coraz wyraźniej swe kształty i Rohm machinalnie
poszukał ręką wolantu, żeby położyć maszynę w lewy skręt pod
granicą chmur. To był klucz brytyjskich myśliwców
odrzutowych typu "Thunderflasz"! Rohm ocenił, że w ciągu
dwóch sekund znajdą się na ich pułapie (tory bowiem
przecinały się) i nagle zrobił coś, co było dla niego samego
olbrzymim zaskoczeniem. Po prostu sięgnął do dźwigni i
szarpnięciem włączył prawe silniki korekcyjne, żeby - jak to
sobie uświadomił - przynajmniej rozbić szyk przeciwnika.
Było to działanie absurdalne, więcej, samobójcze, bo
włączenie silników bocznych w atmosferze i przy tej
szybkości równało się rozerwaniu rakiety na strzępy.
Nic jednak się nie działo i dopiero teraz Rohma naprawdę
ogarnął niepokój. Dawno minęli stratosferę, na ciemniejącym
niebie pojawiły się gwiazdy. Pilot spojrzał na dźwignię
uruchamiającą silniki korekcyjne - była nie poruszona. Rohm
z wysiłkiem przełknął ślinę. Nigdy dotychczas nie zdarzyło
mu się nic takiego, miał do siebie pełne zaufanie.
Nagle jednak przyspieszanie strzałą poprzez przestrzeń
zamienia się w lot ślizgowy. Rohm, nie wierząc własnym
oczom, stuka w klawisze monitora. Wskaźniki: ciąg silników -
zero, przyspieszenie - zero, wejście na orbitę eliptyczną -
usłużnie pojawia się wykres tej orbity. "Wykres ściśle
wykreślony" - myśli Rohm jałowo i niepokojąco. Gdzieś tam, w
rogu ekranu, przemyka Księżyc, cel ich podróży, teraz
nieosiągalny. "Anglicy znów pierwsi - myśli pilot - te
skurwysyny wybronili się jak w czasie inwazji. Nie będzie
uranu w Górach Taurus. Nie będzie pasma bunkrów wzdłuż
granicy Morza Jasności". Jeszcze usiłuje ratować sytuację,
robi przeliczenia na podręcznej maszynie matematycznej, co
by było, gdyby ciąg awaryjny? Nic by nie było, odpowiada
komputer w swoim języku, nie osiągnę nawet jednej trzeciej
wymaganej odległości. I co teraz? Rohm tępo wpatruje się w
przestrzeń.
Nagle robi się jakby cieplej, jaśniej, znów wchodzą w
atmosferę? "Spłoniemy - myśli pilot - spłonę razem z szóstką
zakutych w przepisową stal teutońskich rycerzy, nie
znalazłszy Graala." Wskaźniki wariują. Rohm, już spokojny
(nie obawiajmy się tego, na co nie mamy wpływu), widzi
bujający sobie na samym środku ekranu - a więc na wprost
rakiety - balon braci Montgolfier na gorące powietrze z 1783
roku. Wyraźnie dostrzega ozdoby na powłoce, przedstawienia
słońca w otoczce promieni, głowy lwów i kontury zwierząt
astralnych. Jaskrawo oświetlony, na tle ciemnogranatowego
nieba (w końcu to duża wysokość, kilkadziesiąt kilometrów),
balon powoli i dostojnie obraca się wokół osi, jakby dla
lepszego wyeksponowania mistrzostwa wykonania. Jest
rzeczywiście piękny, mieni się złotem i srebrem, kontury
ornamentu na powłoce są bardzo wyraźne. Rohm przeciera oczy,
balon unosi się nadal w odległości około kilometra od
rakiety, urągając prawom fizyki. "No tak - konstatuje pilot
- teraz brakuje tylko tego, żebym zobaczył Cyrana de
Bergerac zmierzającego ku Księżycowi." Rzeczywiście,
figlarna moc, która wyniosła widmo balonu w te
nieprawdopodobne rejony, raczy go teraz widokiem katastrofy
balonu Pilatre de Roziera. Wielka bania pęka, eksploduje z
hukiem, energia wybuchu tężeje w przedśmiertnym krzyku
pasażera, rozpaczliwie miotającego się po rozchwianej
gondoli. Rohm eskortuje wzrokiem porwane strzępki tej
niefortunnej konstrukcji, opadające powoli ku niewidocznej w
fioletowej mgiełce powierzchni Ziemi. I nagle coś jeszcze
bardziej niemożliwego, bo pochodzącego z krainy czystego
domysłu: latająca maszyna parowa Bensona, z 1842 roku, która
nie wyszła nigdy poza stadium projektów. Teraz powoli i
statecznie przemieszcza się, buchając parą, obracają się
filigranowe śmigła za rozległym skrzydłem, sporządzonym z
odpowiedniego pergaminu. Ponad kabiną przypominającą do
złudzenia domek na kurzej łapce z jakiejś bajeczki powiewa
- oczywiście absurdalnie i naiwnie - flaga symbolizująca
narodową przynależność pojazdu. Myśl nieodparta: a może
rozbiliśmy się i jesteśmy w czyśćcu, czyśćcu aeronautów,
pilotów, badaczy przestrzeni, gdzie wszystkie koszmarne
wehikuły przypominają rozpasanie ich marzeń. Tak, myśli
Rohm, tak jest na pewno, to jedyne wytłumaczenie. Choć dusza
teutońska właściwie nigdy aż tak nie rwała się do lotu,
raczej trzymała się ziemi, błądziła po świętych gajach,
roztapiała się w soku świętych drzew. Trudno, wiekowe
przyzwyczajenia trzeba poświęcić w imię idei.
Co... co się ze mną dzieje? - Rohm spróbował skupić
myśli. Skąd ten nagły brak precyzji, potok obrazów,
atakujących świadomość... i to w trakcie tak ważnego lotu,
gdy umysł powinien być skupiony, a zmysły wyostrzone. Czy to
działanie jakiegoś gazu bojowego, którym zaatakowały mnie
alianckie myśliwce? Jeśli tak, trzeba koniecznie wydostać się
z tej trującej chmury. Ruszyć stąd, włączyć silniki
rakiety...
Ale c o nas porusza, dzięki czemu rakiety przemieszcza
się w przestrzeni? - zastanawia się Rohm, jakąś częścią
świadomości konstatując z przerażeniem, że ponownie pogrąża
się w malignie. - To demon ognia - odpowiada samemu sobie -
tak przecież różniący się od delikatnego, bezgłośnego lotu
balonów, a nawet pierwszych maszyn spalinowych. Demon ognia,
co przynależy raczej do sfer najniższych, kojarzy się z
wojną, zabójstwem, płomieniem ze strasznej paszczęki,
rozpędzonym bykiem, taranującym bramy złotego grodu. Ogień
potrzebny korsarzom i strażnikom z murów grodu, którzy
pragną śmierci podróżnych, po prostu wszystkich obcych;
ogień w koszach pełnych zniszczenia, w samopałach, w
bombardach. Nic już ich - myślał - nie uratuje przed
świątynią ognia, smoki ognia będą igrać nad ich głowami.
Brak równowagi. Więc głębiej, głębiej, poprzez olbrzymie
elektryczne wyładowania, poprzez światło i ciemność.
Wszystko wokół wydaje się być wykonane z piekielną
dokładnością, są więc głęboko. Zapach ziemi, świeżej,
tłumiącej ogień ich rycerskich serc. Ale co tam, dalej, nie
ugiąć się, odwaga to męstwo, które ich kształtuje. Świątynie
w prometejskich górach, gdzie wykuwali się przodkowie.
Symboliczne kamienie, niejasne kręgi, ciemne drzewa w cieniu
pieczar. Kapłanki wieszczące przed nastaniem wojny, więc
głębiej, ucieczka z Sodomy. Morze płomienia tak
nieprawdopodobnego. Ogień nagi jak miecz, spalić to miasto,
spalić wszystkie miasta oprócz... Oczyszczenie. Głębiej
więc, głębiej, w roślin trwanie, w kamienność. Korzenie
mandragory, roślin słońca, bożek Pan. Soki. Kamienność
jeszcze kamienniejsza, jeszcze twardsza, jak nasze
przeznaczenie pod brzemieniem obowiązku. Ortoklaz, szafir,
granit, agat - to piękno, które rodzi się z tej twardości.
One nas nie potrzebują, żeby być sobą, kamienie, uczyć się
od nich. Święte kręgi Indii i Stonehenge, w końcu wspólnych
mamy przodków, kamień to rdzeń duszy, serce żołnierza,
ciemny, obły kształt wyniesiony na wzgórze, lżejszy od
chmury, cięższy od milczenia. Kamień.
Ciemny, obły kształt rakiety spoczywał w mroku na
niewidocznej teraz estakadzie. Mężczyźni w maskach
przeciwgazowych powoli wchodzili po żelaznej drabince na
szczyt tego czarnego cygara. Otworzyli właz. Zniknęli w nim
po kolei, zapanowała cisza. Po jakimś czasie znów wyłonili
się, każdy z nich ciągnął dość długi kształt w papierowej
torbie (te torby mieli ze sobą wchodząc do rakiety).
Pakunków było siedem. Po zejściu z drabinki wrzucili je na
ciężarówkę, która natychmiast ruszyła i oddaliła się w
nieznanym kierunku.
Moltke jadł kolację w stołówce uczelnianej mimowolnie
spiesząc się, połykając zbyt szybko i zbyt duże kęsy. Nie
chciał, by podszedł do niego któryś z uniwersyteckich
kolegów, zwłaszcza tych z partii. Dziś chyba nie starczyłoby
mu siły na rozmowę z kimś takim. Usiadł zresztą na swoim
ulubionym miejscu, które dawało przewagę nad ewentualnymi
intruzami. Siedział bowiem za kolumną, tam, gdzie nie
docierało jaskrawe światło żyrandoli. Od pewnego czasu
jednak ktoś przyglądał mu się i to nawet nie ukradkiem. Był
to brunet o kwadratowej szczęce boksera. Moltke nie znał go
i dlatego czuł lęk. Facet wyglądał jak typowy agent, dlatego
Moltke pragnął jak najprędzej skończyć posiłek i wyjść.
W pewnym momencie obcy wstał i przysunął się o trzy
stoliki w kierunku Moltkego, który z trudem opanował nagły
odruch ucieczki. Skonstatował, że mężczyzna jednak nie
zachowuje się jak agent: wygląda tak, jakby koniecznie
chciał z czegoś się zwierzyć, a jednocześnie wstydził się
podejść. To naturalnie nie zmieniło decyzji Moltkego, aby za
wszelką cenę uniknąć rozmowy. Chciał mieć czas na
zastanowienie się. Sytuacja była niepewna. Przez grubą
kurtynę milczenia zaciągniętą siłami tajnej policji zaczęły
przedostawać się wieści o rzeczywistej sytuacji na froncie.
Sprzymierzeni przełamali go w kilkunastu miejscach i ponoć
szybkim marszem zbliżali się do Berlina. Oficjalne
komunikaty z frontu były całkowicie fikcyjne, zdjęcia z
Afryki Północnej i Uralu - preparowane w rządowym studiu
telewizyjnym przy Himmlerstrasse. Potwierdziły to zresztą
nasilające się bombardowania. Moltke nie wyobrażał sobie, do
jakiego stopnia zdziczenia może dojść działalność policji i
żandarmerii, gdy sprzymierzeni będą już stali pod bramami
miasta. Rozkazodawcy i wykonawcy, będący przez dwadzieścia
lat trybami precyzyjnie działającej, zbrodniczej maszyny,
nie mogli przecież liczyć na wyrozumiałość. Dlatego też
Moltke rozważał w duchu pewien plan. Otóż dowiedział się, że
są podobno ludzie, którzy za bardzo wysoką opłatą podejmują
się przeprowadzić pojedyncze osoby na drugą stronę linii
frontu. Rekrutują się oni spośród byłych komandosów,
zdecydowanych na wszystko dezerterów. Moltke zastanawiał
się, czy nie skorzystać z ich usług.
W dodatku władze opanowała ostatnio nowa paranoja.
Mrzonki o podbiciu przestrzeni kosmicznej usiłowano wcielać
w życie. Co najmniej raz w tygodniu z tajnego kosmodromu
startowały potężne rakiety z ludźmi i sprzętem, kierowane na
Księżyc. Był tylko pewien drobiazg, szczegół: żadna z wypraw
nie wracała. Moltke wiedział z bardzo dobrze poinformowanego
źródła, że wyprawy te nie są fikcyjne, a zarazem i to, że
żadna z nich nie wraca. W telewizji pokazywano zdjęcia
żołnierzy budujących bunkry na zapylonej powierzchni
Księżyca.
Moltke pospiesznie dopijał kawę, lecz okazało się, że nie
zdążył: brunet o kwadratowej szczęce stał już nad jego
stolikiem. Grzecznie przedstawił się (wymienił niewyraźnie
popularne nazwisko, którego Moltke nie usiłował nawet
zapamiętać) i zapytał, czy może usiąść.
- Od dawna chciałem pana poznać.
Docent bąknął coś pod nosem. Brunet, nie speszony,
ciągnął:
- Widzi pan, teraz szczególnie zależało mi na kontakcie z
panem... Rozumie pan, sytuacja... Jestem zatrudniony w
centrum badań strategicznych przy sztabie wojsk lądowych...
(Moltke wzniósł błagalnie ręce, najniebezpieczniej jest
bowiem wiedzieć zbyt wiele. Tamten jednak, nie zrażony...)
- Proszę się nie bać. Dni policji są policzone. Niedługo
już wszystko się skończy - dorzucił enigmatycznie. Przez
chwilę wahał się, a potem, nagle zdecydowany, spytał wprost:
- Słyszał pan o broni, która bierze swą siłę ze zjawiska
rozbicia atomu?
Nie, Moltke nie słyszał, Moltke nie chciał słyszeć.
(Słyszał oczywiście, była to jedna z tajemnic poliszynela,
jedna z "Wunderwaffen", w równej mierze ukrywanych, co
reklamowanych). Tymczasem brunet z kwadratową szczęką
bezlitośnie wyjaśniał, w czym rzecz.
- Jest to bomba, której siła rażenia tysiące razy
przekracza największe z dotychczas znanych ładunków. Bomba,
która zabija podmuchem, ogniem, promieniowaniem, powoduje
śmiertelne choroby zwierząt i ludzi. Krótko mówiąc - bomba
będąca spełnieniem najśmielszych marzeń wodza. - Urwał dla
podkreślenia efektu. - Mamy tę bombę.
Moltke uniósł brwi, pytanie "Co zamierzacie z nią
zrobić?" nasuwało się samo, tak, że nawet nie musiał go
zadawać. Nie chciał go zadawać. Tym razem jego rozmówca
nachylił się ku niemu, co zapowiadało przekazanie jakiejś
tajemnicy.
- Dziś w nocy wystartują samoloty - szepnął - które
zaatakują równocześnie Londyn, Moskwę i Nowy Jork.
Moltke nie odrywał wzroku od napiętej twarzy tamtego.
Jednocześnie jego umysł rejestrował z niespotykaną precyzją
wszystko, co działo się wokół: otwieranie się drzwi,
przemieszczania przedmiotów i osób. W ciszy, pełen
wewnętrznego spokoju, oczekiwał na najgorsze. (Nagły zgiełk,
wyłaniający się jak znikąd agenci tajnej policji,
oślepiające uderzenia kolbami pistoletów, ciągnięcie go ku
wyjściu wśród roztrącanych krzeseł i stołów.) Nic się jednak
nie działo. Rozmówca, z którego twarzy nie znikał wyraz
napięcia, ciągnął:
- O szóstej rano rozpocznie się realizacja operacji "OKO"
(Błysk pamięci, skojarzenie. Na biurku teczka o barwie kości
słoniowej.)
- Co to za operacja? - wykrztusił ze ściśniętym gardłem.
"Co za głupiec" - myślał równocześnie - "po co ja się..."
Brunet jakby zaprzeczył czemuś ruchem głowy. Szczęknął zamek
otwieranej teczki (znów skojarzenie), były bokser wyciągnął
z niej cienki zeszyt, w którym Moltke rozpoznał znany
uniwersytecki periodyk, dotyczący studiów religioznawczych.
Brunet otworzył go w miejscu oznaczonym zakładką i podsunął
przed oczy Moltkego. Ten wyciągnął z kieszeni okulary. Był
to wybór tekstów źródłowych. Nadruk nad stronicą głosił:
"Apokryficzna Apokalipsa Filona z Chryzopolis". Jeden z
fragmentów tekstu był podkreślony. Moltke odczytał go:
(...) a gdy czas wypełni się, Opatrzność otworzy swe
TRZECIE OKO. A imię jego Zniszczenie (...)
Moltke powoli podniósł wzrok z tekstu na twarz rozmówcy.
Była nieporuszona.
- Jutro rano - powiedział brunet - wyruszą wielkie statki
kosmiczne z osadnikami na Marsa i Wenus. Pan w tym czasie
będzie już na terenie Francji. Przedtem jednak wybierze się
pan na jedno ze stanowisk startowych i dokładnie, powtarzam
dokładnie - obejrzy pan to, co będzie tam do obejrzenia.
Potem przekaże pan to dalej.
- Zaraz, ale dlaczego... - Moltke zdobył się na protest.
- Proszę, tu są pełnomocnictwa - brunet wyjął z kieszeni
niewielki, lecz starannie oprawiony blankiet, zaopatrzony w
godło, mnóstwo pieczęci i podpisów. - Pozwolą one panu na
wejście do strefy startu, a także umożliwią wyjazd. To
wszystko. Życzę powodzenia.
Wstał. Moltke automatycznie podniósł się również. Tamten
podał mu rękę, odwrócił się i klucząc między stolikami
wyszedł ze stołówki. Jakiekolwiek komentarze uznał za
zbyteczne. Moltke bezwiednie usiadł i pogrążył się w
ponurych myślach. Wiedział już, że "pomyłka" oficera, z
którym rozmawiał parę tygodni wcześniej, była
nieprzypadkowa. On i jego dzisiejszy rozmówca byli agentami
tej samej służby. Nie mógł jednak przeniknąć ich gry.
Był śledzony. Zauważył to nie od razu, już po tym, jak
przesiadł się do tramwaju innej linii. W opustoszałym po
nalocie mieście nawet on, niedoświadczony, dostrzegł dwóch
ludzi w płaszczach, podążających - pozornie przypadkowo - tą
samą co on trasą. Wokół dogasały pożary, gdzieniegdzie
eksplodowały instalacje, reflektory przeczesywały niebo. W
ciemnych ulicach dudniły silniki wozów pancernych i
motocykli. Moltke widział odblask pożarów na hełmach
żołnierzy, siedzących równo, jeden przy drugim, na
platformach ciężarówek. Tramwaj przystawał, gdy ulicą
pędziły, wyjąc przeciągle, wozy strażackie. Zniszczenia po
dywanowym nalocie były potężne, zapowiadała się bardzo
niespokojna noc, nawet jeśli nie szykuje się kolejna fala
bombardowania. "Noc przed startem..." - pomyślał Moltke z
zadumą. Przyszłość była wielkim znakiem zapytania.
Był śledzony. Oznaczało to ubezwłasnowolnienie, fakt, że
jego losy potoczą się zgodnie z zaplanowanym przez kogoś
scenariuszem. W chaosie, który zapanuje w ciągu najbliższych
godzin (dni) i który będzie przedsionkiem apokalipsy, on
jeden będzie cząsteczką poruszającą się po torze z góry
wytyczonym. Na myśl o tym poczuł nawet coś w rodzaju ulgi,
zwalniało go to bowiem z odpowiedzialności za cokolwiek, w
tym także za siebie. A że będzie to apokalipsa, wiedział na
pewno. Nie na darmo powtarzała się pogłoska, że alianci już
od pewnego czasu dysponują bronią atomową i tylko niejasne
opory moralne (a raczej groźba nasilenia się szału
ludobójstwa na terenach okupowanych) powstrzymują ich przed
jej użyciem.
Tramwaj z brzęczeniem skręcił w ciemną ulicę. Pożary wokół
były coraz rzadsze. Narastająca ciemność wskazywała, że
zbliżają się do przedmieść. Gdzieniegdzie, pośród niskich
domów, sterczały na tle pełgającej łuny wycelowane w
powietrze lufy przeciwlotniczych baterii. Moltke rozejrzał
się wśród współpasażerów. Oprócz dwóch agentów wiadomej
służby, palących papierosy na tylnym pomoście, była tu
jeszcze starsza kobieta, skurczona na siedzeniu i młody, na
oko dwunasto-czternastoletni chłopak. Nikogo, komu można by
powierzyć straszną tajemnicę, zapowiedź wydarzeń
przekraczających wyobraźnię. Niech żyją w spokoju, dopóki
T O się nie ziści.
Tramwaj, nie zatrzymywany, minął pasmo zewnętrznych
posterunków na rogatkach miasta. Zbliżał się do pętli,
położonej na skraju lasu. Wreszcie przystanął z przeraźliwym
piskiem sfatygowanych hamulców. Moltke wysiadł i głęboko
wciągnął w płuca rześkie, leśne powietrze. Rozejrzał się -
współpasażerów nie było w zasięgu wzroku. Poczuł nawet coś w
rodzaju niepokoju, przyzwyczaił się do swego podwojonego
cienia. - Na pewno są, gdzieś ukryci - pomyślał
uspokajająco.
Według instrukcji ruszył ścieżką w głąb lasu,
pozostawiając za plecami potężną, falującą na nieboskłonie
łunę. W ciszy wydało mu się nagle, że słyszy w oddali
dudnienie dział ciężkiego kalibru. Czyżby front był już tak
blisko? Nie wiedział.
Ścieżka kluczyła pomiędzy sosnami. Ciemność gęstniała,
Moltke poczuł nieokreślony lęk. Las urwał się gwałtownie,
bez żadnych sygnałów zapowiadających zmianę krajobrazu. To
była wielka, betonowa płyta, długości chyba paru kilometrów
i szerokości około kilometra. Pośrodku tej płyty sterczały w
niebo dwa potężne, złowróżbne, czarne cygara. W odległości
kilkunastu metrów od Moltkego znajdował się parkan, nieco
dalej - drugi, a za nim ażurowe konstrukcje wieżyczek
strażniczych. Moltke ruszył wzdłuż parkanu w kierunku bramy
wjazdowej.
Zanim zdążył do niej dotrzeć, oślepiła go nagła jasność.
Na najbliższej wieży zapalono reflektor i Moltke znalazł się
w stożku światła.
- Stać!!! - usłyszał. - Ręce na kark, zbliżać się powoli
w kierunku bramy!
Posłusznie wypełnił polecenie, czując znów dławiący ucisk
w krtani. Brama uchyliła się, wyszedł stamtąd wartownik,
który zaświecił mu latarką w twarz.
- Nazwisko?!? - krzyknął raczej, niż spytał.
- Moltke. Privatdozent Moltke z Uniwersytetu
Berlińskiego.
Wydawało mu się, że dostrzegł ironiczny uśmiech na twarzy
tamtego. Zaraz jednak zmienił się on w zdziwienie w miarę,
jak wartownik odczytywał pełnomocnictwo Moltkego.
- Proszę wejść - powiedział w końcu, szorstkim tonem
maskując zaskoczenie. Dźwięk zamykanej bramy za plecami
spowodował, że Moltke poczuł nieprzyjemny dreszcz. Przez
nikogo już nie nagabywany, powoli zbliżał się do jednej z
rakiet. Była ogromna, większa niż przedtem oceniał. Mogła
mieć ponad pięćdziesiąt metrów wysokości. Do włazu, który z
trudem odnalazł w czarnej pokrywie pancerza, prowadziły
wąskie metalowe schodki z poręczami. Ażurowa wieża startowa
znajdowała się obok. Stała przy niej wojskowa, opancerzona
cysterna. W jej kabinie Moltke dojrzał... ależ tak,
oczywiście, dwóch śledzących go agentów. Jak zdołali się tu
dostać jeszcze przed nim? No, ale w końcu to był ich fach.
Niepewnie wstępował na dźwięczące głucho schodki. Właz był
otwarty, z wnętrza sączyło się słabe światło. Moltke
pochylił się i wszedł tam, niemal od razu odczuwając
klaustrofobię, tony żelaza nad głową, pod stopami i po
bokach. Korytarzyk był wąski i półkolisty, prawdopodobnie
biegł zaraz po wewnętrznej stronie pancerza. "UWAGA. REZERWA
TLENU" - przeczytał Moltke na jednej ze ścian. "STEROWNIA" -
głosił inny napis. Strzałka wskazywała kręcone schodki,
umieszczone w ciasnym szybie przeprowadzonym w wewnętrznej
ścianie korytarza. Moltke ruszył tymi schodkami w górę,
przystając co chwila i nasłuchując odgłosów dochodzących z
wielkiego cielska rakiety. Z głębi szybu słyszał dziwne
echa, stuknięcia metalu o metal, przemieszczanie się płynów
w rozległych instalacjach. Rakieta sprawiała wrażenie
wielkiego, tajemniczego organizmu, którego prawdziwego
przeznaczenia nie znają nawet sami jej konstruktorzy.
Sterownia była obszernym, kolistym pomieszczeniem.
Wyglądała mniej więcej tak, jak ją sobie wyobrażał. Pośrodku
- cztery wielkie, skórzane fotele pilotów, naprzeciw nich -
potężny ekran, teraz powleczony mgłą. Po bokach setki
zegarów kontrolnych, zaś na ścianie tylnej butle tlenu,
które najwyraźniej wypełniały każdy skrawek wolnej
przestrzeni. Z niejasnych przyczyn Moltkego opanowało nagle
poczucie fałszu. Sterownia była właśnie zbyt zgodna z jego
oczekiwaniami (jego - w końcu dyletanta), aby nie być w
jakimś stopniu tandetna.
Moltke podszedł do foteli. Na jednym z nich leżała
kartka. Był to jakiś przekaz, być może przeznaczony dla
niego. Odczytał go: "Proszę teraz pójść do windy i pojechać
nią w dół rakiety, aż do końca. Dalej jest szyb, którym
zejdzie pan jeszcze niżej. Gdy zobaczy pan to, co jest na
dole, proszę udać się najbliższym pociągiem do przyfrontowej
miejscowości Holbach. Na stacji oczekuje człowiek, który
przerzuci pana do Francji. Proszę pamiętać, że każdy pana
krok jest kontrolowany." Podpisu nie było, Moltke nie miał
jednak wątpliwości, kto jest autorem. Tylko jak oni
przewidzieli, że penetrując rakietę uda się przede wszystkim
do sterowni? W końcu jednak można było. Jest filozofem, a
sterownia - to miejsce główne, centralne, symbol superego.
Roześmiał się w duchu.
Winda była tak ciasna, że musiał zmobilizować wszystkie
swe siły duchowe, aby do niej wejść. Ze zgrzytem i stukotem
jechała powoli w dół, mijając kondygnacje statku. Ta podróż
trwała długo, zbyt długo. Po jakimś czasie, gdy Moltkemu
wydawało się, że jest co najmniej na poziomie płyty
lotniska, winda stanęła z hukiem. Był tu okrężny korytarz,
analogiczny do tego, który znajdował się na poziomie
sterowni. Pionowy szyb ze spiralnymi schodkami, tak jak i
tam, wyżej, prowadził w dół i w górę. Moltkemu rzucił się w
oczy namalowany po jego wewnętrznej stronie napis: "UWAGA.
STREFA NIEBEZPIECZNA". Mimo to zaczął schodzić w dół,
ponaglany stukotem czyichś odległych kroków. (Z pewnością
byli to agenci, gotowi zabić go, gdyby wyłamał się z
zaplanowanego przez potężnych kontrolerów rozkładu zajęć.)
Schodząc dotykał zimnego metalu ściany szybu, czuł delikatny
podmuch, dobiegający z głębi studni. Co parę metrów mijał
zabezpieczone stalową kratą lampy. Po kilku minutach
schodzenia zaczął się dziwić. Czyżby aż tak pomylił się w
ocenie długości swojej drogi w dół windą? Już dawno powinien
był dotrzeć do dna rakiety, tam, gdzie znajdują się dysze
wylotowe. Nic jednak nie zapowiadało końca drogi, w dodatku
nigdzie nie widział silników czy zbiorników paliwa. Po paru
następnych minutach rzeczywistość potwierdziła
przypuszczenia: rakieta najwyraźniej była rozbudowana w głąb
ziemi! Czemu to służyło - nie miał pojęcia.
W końcu zobaczył dno studni. Była nim podłoga znacznie
większego pomieszczenia, o ścianach już nie stalowych, lecz
po prostu betonowych. "Bunkier w głębi ziemi" - pomyślał
Moltke. Oświetlono go kilkoma parami jarzeniówek. Na ścianie
widniał napis: "UWAGA. PROMIENIOWANIE", a pod spodem,
mniejszymi literami: "PRZEBYWANIE DŁUŻEJ NIŻ 5 MINUT BEZ
ODZIEŻY OCHRONNEJ GROZI ŚMIERCIĄ." Moltke nerwowo rozejrzał
się i ruszył w kierunku schodów, aby powrócić na górę. Jego
wzrok padł na wielką czerwoną dźwignię, zaopatrzoną w napis
"DETONATOR". Detonator czego? - myślał idąc w górę, spocony
i podekscytowany. Nie rozumiał tego, co tu się działo, co tu
miało się zdarzyć. Czy statek miał zostać wysadzony w
powietrze? A może był wyposażony w nowy rodzaj silnika,
który w odpowiednim momencie wystrzeli go w kierunku
Księżyca, jak armata barona Munchhausena? Obie koncepcje
wydawały się równie nieprawdopodobne, ale przecież wszystko
było możliwe. Teraz rzecz polegała na tym, aby jak
najszybciej opuścić to miejsce.
Siedział w jedynej ocalałej po nalocie restauracji przy
Friedrich-Wilhelmstrasse. Nie opuścił miasta. Postanowił
zostać tu, po prostu zostać mimo wszystko. Nie wiedział,
dlaczego. Być może, za długo wykładał o "krwi i ziemi" i ten
rodzaj argumentacji rzeczywiście tkwił w nim głęboko. Nie
wiedział też, w jaki właściwie sposób udało mu się wywieść w
pole agentów tajnej policji. Może powiodło mu się to
dlatego, że przystawał właśnie wtedy, gdy należało uciekać.
W pewnym momencie agenci pognali za jakimś biegnącym
mężczyzną, zaś on po prostu wrócił do domu. Ściślej mówiąc,
na wszelki wypadek ukrył się u rodziny.
Dziś od rana wszystkich bywalców restauracji, a także
tych, którzy byli tu po raz pierwszy, połączył rodzaj
niewidzialnych więzów, wypływających z wyjątkowości
sytuacji. Do lokalu wstawiono telewizory i wszyscy oglądali
oficjalne pożegnanie rodzin osadników i pilotujących statki
kosmonautów. Transmisję przerwał komunikat, w którym
stwierdzono, że w nocy lotnictwo zaatakowało jednocześnie
Londyn, Moskwę i Nowy Jork za pomocą zupełnie nowej broni o
wielkiej sile rażenia. Efektów ataku na razie nie ujawniono,
na ekranie pojawiły się jedynie zdjęcie zgliszcz i ruin,
które mogły być zdjęciami któregokolwiek z miast kuli
ziemskiej. Jedno było pewne: jeśli atak rzeczywiście doszedł
do skutku, należało spodziewać się odwetu.
Stąd poczucie nietrwałości własnego istnienia, które
opanowało wszystkich siedzących w restauracji. Oczekiwali
najgorszego, którego kształtu nie byli w stanie przewidzieć.
Postanowili wypić ostatnie piwo przed śmiercią i robili to
teraz, podczas gdy na ekranie dogasały ostatnie przemówienia
państwowych notabli, zaś nic nie rozumiejący osadnicy,
niczym stado przeznaczonych na rzeź baranów, tępo wpatrywali
się w filmujące ich kamery.
Moltke po raz kolejny próbował podsumować to, co się
zdarzyło, wyciągnąć jakieś wnioski, i znów zmuszony był
zrezygnować. Mógł od biedy zrozumieć, dlaczego tajna policja
właśnie jego uznała za osobę zdatną do przekazania jakiejś
prawdy, jakiegoś obrazu wydarzeń po drugiej stronie linii
frontu. (Może dlatego, że już przed wojną był uznanym na
świecie autorytetem w swojej dziedzinie.) Dlaczego jednak
obraz bunkra, znajdującego się pod rakietą, miał być tak
ważny, tego już nie był w stanie ogarnąć.
Lecz oto przemówienie kończy się, nieskalanie nordyccy
kontynuatorzy i kontynuatorki rasy żegnają się buńczucznie
uniesieniem ręki z Ziemią, gra orkiestra, kolejno znikają w
czarnym korpusie rakiety, alianckie bombowce z bronią
atomową prawdopodobnie są już w zasięgu radarów. Linia
frontu nie dalej niż dwadzieścia - trzydzieści kilometrów od
Berlina, teraz już wyraźnie słychać dudnienie dział. I nagle
Moltke zaczyna rozumieć, coś ogarnia go, zawirowuje, może to
przenikalność czasów, splot pojedynczych dotychczas nici
ludzkich doświadczeń: pilotów bombowców, osadników,
żołnierzy na froncie, agentów tajnej policji, jego wreszcie,
nici zmierzających ku jednemu punktowi, punktowi wspólnemu,
a imię jego... Przenika logikę wydarzeń a raczej ich obłęd.
Obłęd tych, dla których klęska narodu z obcej ręki jest taką
hańbą, że gotowi są prędzej zmusić go do samobójstwa,
wciągnąć ich w nie nic nie podejrzewających. Moltke rozumie, że
bunkier pod rakietą wcale nie był bunkrem, lecz gniazdem
atomowej miny, detonatorem nuklearnego ładunku, że podróż
osadników i w ogóle ich wszystkich będzie dalsza, a zarazem
bliższa, niż ktokolwiek z nich może przypuścić. Bo nie o
przetrwanie, lecz o zagładę tu chodzi. A on miał być
świadkiem tej zagłady, potwierdzającym to, co się ma
zdarzyć. I oto odliczanie zbliża się do końca i nagle ekran
wypełnia jasność, niesamowita, bezapelacyjna, ale na tym
jasność nie poprzestaje, bo jest już także i wokół nich,
jest w całym mieście i wokół niego, unicestwiając ich
błyskiem krótszym niż myśl, i kto wie, czy Moltke zdoła
jeszcze pomyśleć, uprzedzając inercją myśli własne
nieistnienie: "OTWARCIE OKA, OTWAR..."