Pąkciński Marek - Który dajesz życie

Szczegóły
Tytuł Pąkciński Marek - Który dajesz życie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Pąkciński Marek - Który dajesz życie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Pąkciński Marek - Który dajesz życie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Pąkciński Marek - Który dajesz życie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marek Pąkciński Który dajesz życie Tajemnica większa niż przekleństwo uniewinniła ich serce, gdy zasadzili drzewo w Czasie, usnęli pod nim - i Czas złagodniał czule. Rene Char, "Wspólna obecność" (...) pomalujmy (...) raczej kulisy, gdzie także jest drzewo, zawieśmy przed nim lampę która uczyni oświetlenie jeszcze dziwniejszym. Hermann Tries podjął kolejną, żałosną próbę poprawienia klimatyzacji. Choć z radia dochodziły ostre dźwięki muzyki rap, wciąż miał wrażenie, że tej nocy nie uda mu się dojechać do Stuttgartu. Monotonna jazda szeroką, sześciopasmową autostradą sprawiała, że broda coraz częściej opadała mu na piersi. Wtedy włączała się wyobraźnia z przerażającymi wizjami katastrof spowodowanych przez kierowców wielkich ciężarówek, którzy zasnęli w czasie jazdy. Hermann podjął decyzję. Zaczął się rozglądać w poszukiwaniu przynajmniej parkingu, na którym mógłby bezpiecznie doczekać do rana. Zawsze wierzył w siebie. I tym razem wiara została nagrodzona. Po pięciu minutach dostrzegł na poboczu wielki neon reklamujący piwo Heineken, a w tle nie tylko parking, ale i sympatycznie wyglądającą budowlę, obiecującą wygodny odpoczynek i bezpieczne schronienie. Z westchnieniem ulgi Hermann zjechał na pobocze, po czym kręcąc wielką kierownicą niczym kołem sterowym galeonu, ustawił się na parkingu i chwilę jeszcze siedział w szoferce, delektując się ciszą i poczuciem bezpieczeństwa. Był człowiekiem podróży, wielbicielem zmiany, tak, jakby na szosach całej Europy ścigał samego siebie. Lubił nawiązywać kontakty, rozmawiać, zaprzyjaźniać się z innymi kierowcami lub ludźmi, których podwoził z miejsca na miejsce. Bawił się przy tym myślą, że oto wiezie ich do nieba, piekła lub czyśćca. W każdym razie - ku przeznaczeniu. Lubił też, siedząc za kółkiem, słuchać ich zwierzeń; z ufnością powierzali swe tajemnice właśnie jemu, poznanemu przed chwilą kierowcy wielkiej ciężarówki. Byliby zapewne powściągliwsi, gdyby wiedzieli, że słuchając ich, prowadzi z samym sobą intelektualną grę: osądza przypadkowych pasażerów i klasyfikuje, przydzielając im miejsce w Empireum lub Erebie, najmroczniejszym miejscu piekielnej otchłani. Hermann otworzył w końcu drzwiczki szoferki i zeskoczył lekko z ciągnika, wdychając chłodne powietrze. Ruszył w kierunku pubu, nad którego wejściem migotał żółto-różowy neon. Wnętrze lokalu przypominało setki podobnych miejsc, które Hermann odwiedził podczas swych peregrynacji. Toteż ruszył prosto w kierunku baru; zamówił piwo bezalkoholowe, obawiając się, że w przeciwnym wypadku mógłby natychmiast zasnąć. Zamierzał oczywiście wynająć pokój, ale odwlekał moment pójścia do łóżka, jakby to była szczególna przyjemność i ukoronowanie długiego procesu usilnych starań. Usiadł zatem nad swoim piwem, popatrując na siedzących wokół wzrokiem beznamiętnego, znudzonego znawcy. Sprowokowało to niepozornego mężczyznę, bo, przepychając się niezdarnie wśród krzeseł i stolików, ruszył w kierunku Hermanna. Jeden rzut oka wystarczył, by ocenić, że człowiek ten należy do najgorszego typu natarczywych nudziarzy, którzy zwykli opowiadać historię swego życia niezorientowanym ofiarom. Miał około pięćdziesięciu lat i zbyt wyrazistą twarz, tak, jakby w przeszłości był niepohamowanym rozpustnikiem lub też cierpiał ponad miarę. Tries demonstracyjnie odwrócił się, ale tamten już sadowił się na sąsiednim stołku. - Przepraszam, czy mogę się przysiąść? - zapytał zachrypniętym głosem. Starał się zachęcić rozmówcę resztkami dobrego wychowania. - Nazywam się Dieter Juan. - Hermann Tries... - wymruczał w odpowiedzi kierowca. - Dziwne ma pan nazwisko - zauważył mimochodem, penetrując wzrokiem zmarszczki na twarzy interlokutora, stanowiące jak gdyby mapę zamierzchłych orgii. - Hiszpańskie - odparł intruz neutralnym tonem; na barze przed nim pojawiło się piwo. Oczywiście, Hermanna nie zdziwiło, że Dieter jest bywalcem baru; zaskoczyło natomiast, że piwo, które otrzymał, było również bezalkoholowe. - Kierowca? - spytał Dieter, jakby delikatnie pociągając za sznurki w poszukiwaniu tego, z którego mogłaby się rozwinąć nić rozmowy. Jednak Hermann zaledwie skinął głową. Mężczyzna z pobrużdżoną twarzą pociągnął więc za kolejny sznureczek: - Czy nie sądzi pan, że Wszechświat mógł zostać stworzony przez pijanego eksperymentatora, zajmującego się na przykład "wzbudzonymi stanami próżni", który, po stworzeniu naszego Kosmosu jako stanu patologicznego własnego Megawszechświata, chuchnął w pozostałą po nim "czarną dziurę" swym pijackim oddechem, po czym "ziemia była pusta i próżna, a jego chuch - spiritus - unosił się nad wodami"...? Spojrzał wyczekująco na kierowcę, jakby spodziewał się salwy śmiechu. I tym razem jednak zawiódł się: Hermann widywał lepszych świrów. - Jasne, tym cię nie zaskoczę - powiedział niezrażony. - Jesteś przecież podróżnikiem, jednym z wcieleń starożytnego boga Hermesa, przewodnikiem dusz, który swą wielką ciężarówką prowadzi je do nieba, czyśćca lub Erebu... Jesteś istotą zwierzęco-boską, a pamiętaj, że oba te terminy zbiegają się w pojęciu "człowiek". Jesteś synem Hekate, matki-ziemi w jej śmiertelnym i odradzającym aspekcie, boskim złodziejem, który nie gardzi zwędzeniem czegoś z przydrożnego gospodarstwa jakiegoś bauera. Czujesz związek z nocą, dlatego wolisz podróżować poprzez ciemność niż za dnia; poświęcone tobie zwierzę to baran, który chroni miasta od zarazy, zaś w wolnych chwilach lubisz grać na harmonijce ustnej... - S... słucham? - spytał nieprzytomnie Hermann, tym razem naprawdę zaskoczony. - Skąd pan to wie? - Czytam cię - odparł dziwak. - I żeby udowodnić pozytywny stosunek do ciebie, udzielę ci bezcennej informacji: "misiaczki" są tutaj, w tym barze. Kierowca rozejrzał się niespokojnie. "Misiaczki" była to para na poły mitycznych agentów Departamentu Celnego Parlamentu Europy, chłopak i dziewczyna, którzy, niczym Bonnie i Clyde, podróżowali incognito po szosach Europy, by w najbardziej nieoczekiwanym miejscu i czasie dopadać kierowców, którzy mieli w swych ciężarówkach choćby odrobinę nielegalnego towaru. Ponoć mafia rosyjska sprzysięgła się, aby ich zabić, ale nawet wysiłki tej wszechpotężnej organizacji nic nie dały. Hermann zaniepokoił się, nagle przypomniał sobie, że w pubie widział parę młodych ludzi pasujących do charakterystyki "misiaczków". Teraz nie było ich na sali. Drgnął ponownie, gdy poczuł ciepły dotyk dłoni Dietera. - Należysz do nas - powiedział Juan z naciskiem, spoglądając Hermannowi głęboko w oczy; przerzedzona, zwichrowana czupryna na czubku głowy powodowała, że wyglądał nieodparcie komicznie - źródło twego istnienia gubi się gdzieś w nieskończoności, w Megawszechświecie, którego charakterystyka prowadzi do logicznych absurdów, bo pojawiają się w niej nieskończoności: nieskończona temperatura i gęstość promieniowania; jesteś jedną z masek, skrywających to, co bezczasowe, niezrozumiałe... - Gdzie pan ich widział? - przerwał Hermann przemowę Dietera, bardziej zainteresowany miejscem pobytu agentów niż swą metafizyczną kondycją. - Byli tutaj - odparł Dieter z nieobecnym wzrokiem. - Podobnie jak... ona - wskazał gestem niepozorną dziewczynę, blondynkę wyglądającą na mniej niż dwadzieścia lat, która kręciła się przy stole bilardowym. Kierowca nie dostrzegł w niej niczego szczególnego. Poruszył się niespokojnie. - Mówię ci o tym, ponieważ ja sam także czuję w sobie to dziedzictwo... Kiedyś, w odległej przeszłości lub przyszłości, bo czas nie ma dla nas znaczenia, ja także nie znałem samego siebie. Sprawdzałem granice ludzkich możliwości, badałem, gdzie przebiega cienka linia, dzieląca nas od zwierząt lub zmarłych. Kochałem bez pamięci moją siostrę i uczyniłem ją pierwszą spośród swoich konkubin: w czasie uczt na moją cześć zajmowała zaszczytne miejsce zaraz pode mną. Odbierałem żony szacownym obywatelom i czyniłem z nich bez żenady swoje oficjalne kochanki. Kiedyś poślubiłem znaną nierządnicę, Cezonię, i urodzonemu z niej dziecku chciałem nadać godność następcy tronu... - To jakieś bzdury - stwierdził kierowca. Dopił piwo i wstał. - Niech pan jeszcze nie odchodzi! - krzyknął natarczywie Dieter. - Proszę poczekać... Mam do pana prośbę: czy mógłby pan zawieźć mnie do wioski Lietmannsthal? To niedaleko, kilkanaście kilometrów stąd... Hermann zatrzymał się, by pomyśleć. Skądś znał nazwę tej wioski... Często przerzucał przewodniki turystyczne po terenach, przez które przejeżdżał, ponieważ lubił wiedzieć, jakie ma możliwości na wypadek nieprzewidzianych komplikacji. Zaś w Lietmannsthal... tak, teraz był już pewien: znajduje się tam prywatna klinika psychiatryczna. Wszystko było już jasne. - Nie ma mowy - stwierdził stanowczo. - Chcę się jeszcze przespać. Jutro rano zamierzam dotrzeć do Stuttgartu... - Ależ, panie kierowco... Hermesie, boski posłańcu... Ja muszę znaleźć się tam przed świtem... - błagał Dieter, który natychmiast stracił całą pewność siebie. Hermann obracał w dłoniach pustą butelkę, zastanawiając się intensywnie. A jeśli Dieter rzeczywiście był uciekinierem z kliniki psychiatrycznej, może niebezpiecznym wariatem, którego poszukuje policja? Czy odstawienie go na miejsce nie jest w tej sytuacji koniecznością... hm, może to przesadnie patetyczne, ale... obowiązkiem obywatelskim? - Regina! - zawołał Dieter rozpaczliwie w stronę grającej w bilard dziewczyny, jakby poszukując poparcia. Ledwie zaszczyciła go przelotnym spojrzeniem, po czym wróciła do gry. Herman pomyślał, że w przeszłości musiało między nimi zajść coś nieprzyjemnego. - Czy pan Herman Tries? - usłyszał za plecami głos młodego człowieka. W tej samej chwili zaczął żałować, że nie wziął z szoferki łomu, który przechowywał na wszelki wypadek pod siedzeniem. - Tak, to ja - powiedział, odwracając się. Stała za nim para domniemanych "misiaczków". - Czy ma pan papiery odprawy celnej na austriackie części zamienne do obrabiarek? Tego pytania Hermann obawiał się najbardziej. Austriackie części stanowiły jedyną kontrabandę w jego ładunku; zamierzał zawieźć je do Hiszpanii i w ten sposób trochę zarobić "na lewo". Ale w sytuacji, gdy wszystko zostało wykryte, nie miało sensu udawać. - Nie - oznajmił. - W takim razie pojedzie pan z nami - stwierdził ciemnowłosy chłopak o bystych, brązowych oczach, pokazując legitymację Departamentu Celnego. - Chyba chciałeś powiedzieć "za nami"... - skomentowała stojąca obok wysoka blondynka z filuternym błyskiem w oczach. Dieter obserwował zajście bez słowa. - Dokąd? - spytał Hermann. - Do Lietmannsthal - odpowiedział chłopak, jakby to była rzecz najbardziej naturalna pod słońcem. - Dlaczego tam? - spytał kierowca, czując dreszcz niepokoju. - Mamy tam swoją tajną kwaterę, w której spiszemy formalny protokół. Hermann postanowił nie oponować w nadziei, że uda mu się załatwić sprawę polubownie. Pomyślał, że Dieter był w zmowie z dwójką agentów Unii; zagadywał go, podczas gdy tamci przeszukiwali ciężarówkę. Na parkingu Hermann poczuł dotknięcie dłoni chłopaka. - Nie próbuj żadnych sztuczek - usłyszał. - Mamy numer rejestracyjny ciężarówki i twoje personalia. Posłusznie wsiadł do szoferki, a "misiaczki" do zaparkowanego obok, przeciętnego opla. Oczywiście Dieter także wgramolił się do ciężarówki. - No, no, ale mi się trafiło - oznajmił. - Kurs do Lietmannsthal i to za darmo... Chyba teraz nie odmówi pan przysługi? - Nie musi pan już udawać - odparł Hermann ze złością. - Wiem, że jest pan z nimi w zmowie. - Obraża mnie pan - monologował Dieter, podczas gdy Hermann ruszał z parkingu w stronę czekającego u wylotu opla "misiaczków". - Każdy z nas ma swoje drzewo, swoją gwiazdę, swój kamień gdzieś na górskim szczycie lub w głębinach wód... A ja nie mam nic wspólnego z tą dwójką lisków- chytrusków. No, powiedzmy, prawie nic... Jednak w przeciwieństwie do nich motorem mego życia jest miłość... do niej, dziewczyny, którą widział pan w barze. Na imię ma Regina; poznałem ją kiedyś, bardzo dawno temu, w Hamburgu... Miała wtedy piętnaście lat, a ja zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia... To te obciążenia karmiczne - wtrącił całkiem przytomnym tonem. - Poznałem ją w barze, a właściwie ona poznała mnie, bo z własnej woli usiadła mi na kolanach... Później dowiedziałem się, że to prostytutka i że przyjechała z Europy Wschodniej, może nawet z Azji. Rozumie pan, zobaczyłem ją na pornograficznej kasecie... Dowiedziałem się także, że nie jest zwykłym człowiekiem, bo została wyhodowana w tajnych laboratoriach SPECNAZ-u ze sztucznie spreparowanego łańcucha DNA. Wie pan! Rosjanie nadal robią po cichu zakazane eksperymenty, nie przejmując się konwencjami... A potem im uciekła i dostała się tutaj. Wtedy pokochałem ją jeszcze bardziej... Hermann poddał się dojmującemu poczuciu niemocy. Oto on, wielbiciel podróży i zmiany, wiezie w swej ciężarówce natarczywego świra, prowadzony jak po sznurku przez parę agentów do ich nędznej kryjówki w małym miasteczku. - ...pokochałem ją i postanowiłem wydobyć z tego bagna - kontynuował Dieter - nie wiedziałem jednak, że nie ma jeszcze osiemnastu lat. Kiedy wykupiłem ją od alfonsa, za sporą zresztą sumę, byłem wtedy szanowanym biznesmenem, namierzyła mnie hamburska obyczajówka. Zostałem zaaresztowany pod zarzutem molestowania nieletniej, a Regina wróciła na ulicę... Na wąskiej drodze dojazdowej, pędząc pośród ciemności ku tajemnicy, Hermann po raz pierwszy w życiu poczuł, że chciałby się ustatkować. Ot zamieszkać gdzieś, w niewielkiej uliczce Amsterdamu czy Londynu, gdzie mógłby w nocy, z papierosem i przy mocnej herbacie, rozmyślać o przeszłości, słysząc pobrzękiwanie kluczami pijanego męża sąsiadki z przeciwka, daremnie próbującego otworzyć drzwi. Spojrzał na Dietera; jego ostry profil odcinał się na tle mijanych z rzadka latarni. - ...wtedy zainteresował się nami doktor Hagen, który prowadzi swoją prywatną klinikę tu, w Lietmannsthal. Regina zafrapowała go z racji ukrytych, nieprawdopodobnych wręcz możliwości: jest w stanie biec dziesiątki kilometrów, prawie się nie męcząc, przebywać nago w trzydziestostopniowym mrozie, pływać pod wodą przez ponad pół godziny, nie zaczerpnąwszy powietrza. Ja zainteresowałem go chyba z powodu mojej przeszłości i dziwnych upodobań, które w ciągu paru miesięcy zmieniły mnie z bogatego przedsiębiorcy w żebraka... Hermann pomyślał, że te opowiadane monotonnym głosem bzdury zaraz go uśpią; sięgnął więc po termos z kawą i pociągnął kilka łyków letniej już, lecz mocnej lury. Zapewne słuchałby opowiadania Dietera z większym zainteresowaniem, gdyby wiedział, że w pubie właśnie wybuchła bójka. Dwaj potężni motocykliści grający z pewną filigranową dziewczyną w bilard, nieoczekiwanie oskarżyli ją o oszustwo. Po chwili obaj leżeli obok stołu, nieprzytomni, a dziewczyna grała dalej, tym razem sama ze sobą. "To" istniało "tam" - choć równie dobrze można by powiedzieć "tutaj" - od tak dawna, że określenie "od niepamiętnych czasów" nie miałoby sensu: rozpoczęło się, gdy żaden "czas" jeszcze nie istniał. Czerpało życiodajne soki z tego, co bezczasowe, niezrozumiałe, co wymyka się wszelkim dualizmom. Jego racją istnienia była wewnętrzna dynamika samej przestrzeni, która, choć zewnętrznie uchwytna w trzy- lub czterowymiarowym continuum, zarazem zawiera nieskończone możliwości rozwoju, bezgranicznego powielania się, dzielenia i powracania do jedności, wyznaczane przez bezwymiarowy punkt istniejący gdzieś u końca wzrostu, cierpień i starań, w nieskończoności, zgodnie z maksymą Buddy: Moja kraina istnieje nieprzerwanie, a istoty widzą ją trawioną przez płomienie; trwa ona w swoim cudownym kształcie, a istoty widzą ją pełną wszelkich nędz. Bez ryzyka pomyłki powiedzieć można, iż "to" było swoim własnym snem, jak również, że tylko "to" istniało naprawdę, a cała rzeczywistość była snem, drżącym w przypływach i odpływach fal prawdopodobieństwa. Hermann dostrzegł błysk świateł hamulcowych opla, przystającego przed bramą ciemnej posiadłości. Zrozumiał, że jest u kresu dzisiejszej nocnej podróży, niezależnie od tego, jaki wywar przygotowała dla niego przyszłość w swoim tyglu, czy wszystko rozegra się szczęśliwie, czy też przybycie tutaj oznaczać będzie śmierć, koniec istnienia. Doszedł do wniosku, że w życiu człowieka jest wiele sytuacji, kiedy umiera on "wciąż na nowo", zaś "śmierć właściwa" jest jedynie kolejnym powtórzeniem jednej z tych agonii, jej biologicznym potwierdzeniem. Był gotów na wszystko. Reflektory opla "misiaczków" wydobywały z ciemności stalową kratownicę, która wsuwała się właśnie w szczelinę w murze; Tries na wszelki wypadek zapamiętał, że przy bramie nie ma strażnika. Potem opel ruszył po żwirowej drodze. Kierowca ciężarówki włączył pierwszy bieg, przegazował silnik i zaraz wrzucił dwójkę. Żwir zazgrzytał pod kołami. Nawet Dieter milczał, uznając nieodwracalność tego, co się działo. Hermann zauważył przymocowaną przy bramie tabliczkę: "LIETMANNSTHAL. PRYWATNA KLINIKA PSYCHIATRYCZNA DOKTORA ALFREDA HAGENA". Dopiero teraz naprawdę poczuł lęk. Opel zatrzymał się na podjeździe niewysokiej, rozległej budowli w stylu neoklasycystycznym, przypominającej świątynie Rozumu budowane w czasach Oświecenia. Hermann stwierdził, że na parkingu wystarczy miejsca dla jego ciężarówki z potężną naczepą. Widząc, że "Bonnie i Clyde" wysiadają już z samochodu, niezręcznie, ze zgrzytem hamulców, zatrzymał pojazd. Był zdecydowany natychmiast zakończyć tę idiotyczną sytuację. Zeskoczył z szoferki na żwir i podszedł do "misiaczków". - Słuchajcie - powiedział, znaczącym gestem wyjmując portfel z kieszeni - jest cholernie późno, a ja czuję się zmęczony i chciałbym przed rankiem dotrzeć do Stuttgartu. Nie zamierzam wypełniać bzdurnych papierów... - przerwał widząc, że na ich twarzach nie pojawia się błysk zrozumienia. - No, chodzi mi o to, że mogę zapłacić, tu, od razu... - dokończył niezręcznie. - Czy pan oszalał? - powiedział zimno chłopak. - Wydaje się panu, że urzędników Departamentu Celnego można przekupić? Hermann milczał, czując się teraz głupio i źle; zdał sobie sprawę, że jego plan runął w gruzy. - Dobrze, ale gdzie my, do cholery, jesteśmy?! - spytał w końcu z maskującą niepewność irytacją. - Przecież to jest klinika psychiatryczna, a nie biuro Departamentu. - Zanim spiszemy formalności, będzie pan musiał zobaczyć się z naszym szefem - oznajmił chłopak. - A jeśli odmówię? Hermann przeczuł, co się zdarzy, jeszcze zanim zauważył pistolet w dłoni dziewczyny. Obejrzał się za siebie. Stał za nim Dieter, bez uśmiechu, całą swoją postawą dając do zrozumienia, że droga do tyłu jest zamknięta. - To porwanie... - wymamrotał Hermann. - Może pan to nazwać, jak chce. My po prostu wypełniamy swój obowiązek - powiedziała dziewczyna. - Czy pójdzie pan z nami? - rzuciła pytanie, uśmiechając się złośliwie. Hermann skinął głową. Gdy Dieter nacisnął klamkę drzwi wejściowych, światło wewnątrz zapaliło się automatycznie, odsłaniając obszerny hol, pośrodku którego widniały szerokie schody na pierwsze piętro. Stanęli na środku, a Hermann bezwiednie oglądał zgromadzone tu, empirowe meble. Po chwili drzwi w głębi otworzyły się i na spotkanie przybyłych wyszedł szpakowaty mężczyzna, w nieskazitelnie białym lekarskich kitlu i w okularach o srebrnej, drucianej oprawie. Standardowy typ człowieka budzącego zaufanie. Uśmiechając się ruszył ku Hermannowi z wyciągniętą dłonią. - Witamy pana w naszej klinice! - powiedział z wystudiowaną bezpośredniością. Hermann postanowił nie dostosowywać się do tonu tego hochsztaplera. - Proszę mnie natychmiast stąd wypuścić! - zażądał. - Zostałem zatrzymany na podstawie sfałszowanych zarzutów przez ludzi, którzy prawdopodobnie tylko podszywają się... - Ależ nasze klinika to nie więzienie! - żachnął się doktor Hagen. - Brama jest automatyczna i otwiera się na każde wezwanie, a furtka pozostaje zawsze otwarta. Wszyscy przebywają tu z własnej woli i mogą w każdej chwili opuścić to miejsce. Prawda? Pozostali ochoczo (zbyt ochoczo - pomyślał Hermann) przytaknęli. Jakby na potwierdzenie słów doktora Hagena, "Bonnie" schowała rewolwer. - Czy ci dwoje naprawdę są urzędnikami Departamentu Celnego Unii? - zadał pytanie Tries, ruchem głowy wskazując dziewczynę. - Tak - odparł Hagen. - Chyba zresztą wylegitymowali się już przed panem stosownymi dokumentami. - W takim razie co Departament Celny może mieć wspólnego z kliniką psychiatryczną... Bo zdaje się, że to coś w rodzaju szpitala dla wariatów? - naciskał kierowca. - Prawda o tym miejscu jest bardziej skomplikowana, a zarazem mniej nieprzyjemna, niż się panu wydaje. Jednak w celu jej wyjaśnienia poproszę pana do mojego gabinetu - stwierdził lekarz, zapraszając Hermanna w stronę półotwartych drzwi. Tries zrobił pół kroku we wskazanym przez Hagena kierunku, jednak się zatrzymał. - Został pan wybrany spośród wielu ludzi dzięki nieprzeciętnym zdolnościom, które, jak sądzimy, drzemią w panu - dodał Hagen, żeby go zachęcić. - To przedsięwzięcie rządowe, które aprobuje również Unia Europejska, radziłbym panu rozpatrzeć przynajmniej naszą propozycję... - Proponujecie mi etat? - spytał Tries, idąc w stronę gabinetu doktora; kątem oka dostrzegł, że pozostali poszli na górę. - Jeśli sądzicie, że uda wam się zrobić ze mnie zdrajcę, że, jako kierowca, po cichu będę pracował dla Departamentu Celnego... - To nie ma z tym nic wspólnego - zaprzeczył energicznie Hagen. Weszli do gabinetu, urządzonego ascetycznie, lecz elegancko. Doktor wskazał Triesowi miejsce w fotelu. - Zatem obserwowaliście mnie? - spytał kierowca, zakładając nogę na nogę, aby sprawiać wrażenie swobodnego. Ale przeczucie mówiło mu, że ci ludzie są mocno podejrzani, a jego sytuacja niedobra. - Tak, ale niedługo - potwierdził lekarz. - Robiliśmy to mniej więcej od tygodnia, matomiast spośród licznych kandydatów wytypował pana komputer w Centralnym Europejskim Laboratorium Demograficznym w Brukseli. - Jeśli sądzicie, że mam jakieś zdolności psychotroniczne, to grubo się mylicie! - I znowu strzela pan na ślepo. Mamy dla pana propozycję, ale to wymaga krótkiego wprowadzenia... - odrzekł Hagen, wygodniej rozsiadając się w fotelu. - Otóż od pewnego czasu służby wywiadowcze Unii dysponują informacjami na temat tajnych eksperymentów genetycznych na materiale ludzkiego DNA, dokonywanych w tajemnicy przez Rosjan. Hermann przypomniał sobie monolog Dietera. - Przecież to jest zabronione - wtrącił. - Właśnie - skinął głową domniemany lekarz. - Jednak Rosjanie to robią, nie zważając na międzynarodowe konwencje... Postawiło to Unię w obliczu poważnego dylematu: czy oficjalnie oskarżać Rosjan, domagając się przerwania eksperymentów, czego i tak nie zrobią, czy podjąć własne analogiczne eksperymenty, może nawet skuteczniejsze. - Czegoś tu nie rozumiem... - wtrącił Tries. - Właściwie czemu służą te badania...? - Oczywiście, nietrudno się domyślić. Prowadzone są w celach militarnych; chodzi o "wyhodowanie" szczególnego gatunku "nadludzi", zdolnych wytrzymywać warunki, jakich nie byłby w stanie przeżyć zwykły przedstawiciel homo sapiens, a także analizować sytuację i działać szybciej i precyzyjniej. - Chyba nie sądzi pan, że jestem jakimś cholernym "nadczłowiekiem"? - z wysiłkiem zaśmiał się Hermann, konstatując z przerażeniem, że głowa opada mu na piersi ze znużenia. Doktor zapytał: - Chce pan kawy? Potem, nie czekając na odpowiedź, włączył ekspres, który stał na szafce. - Nie sądzimy, że jest pan "nadczłowiekiem" - odpowiedział po chwili. - Proszę nie przerywać; w ten sposób szybciej skończymy... Eksperymenty naszych uczonych odbywały się w tajnym ośrodku, który do złudzenia przypominał prywatną klinikę psychiatryczną, położoną gdzieś na odludziu, by nie wzbudzać niezdrowego zainteresowania obcych wywiadów... - Tutaj? - wtrącił domyślnie Tries. Gdy lekarz potwierdził skinieniem głowy, kierowca uświadomił sobie z lękiem, że wie już zbyt dużo, aby stąd wyjść. - Tak, ale nie są to takie eksperymenty jak te, na które zdecydowali się Rosjanie. My nie manipulujemy kodem genetycznym; staramy się raczej poznać związek pomiędzy nim a cechami i zdolnościami ludzi, a także znaleźć sposób na wydobycie nowych cech drogą biologicznych krzyżówek. Jedyną osobą stworzoną sztucznie jest tu Regina, którą być może już pan poznał; została ona jednak "wyhodowana" przez Rosjan, po czym uciekła do nas... Proszę, oto kawa. - "Biologiczne krzyżówki" - Hermann uczepił się tego sformułowania. - Czy to znaczy, że prowadzicie tu dom publiczny? A może kręcicie pornograficzne filmy? Hagen zmiażdżył go wzrokiem. - Proszę sobie darować te idiotyczne supozycje! - oznajmił z wykrzywioną obrzydzeniem twarzą. - Oczywiście, że nie "krzyżujemy" tu nikogo z nikim; powtarzam: to nie jest sztuczna hodowla ludzi. Raczej badamy na nowo możliwości, które stwarza ludzki kod genetyczny... Badania te doprowadziły nas do wniosku, że w zasadzie generuje on osiem zespołów cech ludzkich jednostek - poszczególnych ludzi - które nazwaliśmy roboczo "zespołami bazowymi". Teraz proszę uważać, bo zbliżamy się do sedna sprawy... - wtrącił obserwując uważnie Hermanna. - Kolejnym naszym krokiem było odnalezienie ludzi, których DNA odpowiada "zespołom bazowym"... Okazuje się, że jednym z nich jest pan. - A pozostali to inni "pensjonariusze" pańskiej kliniki? - domyślił się Tries. - "Misiaczki", Hermann... i kto jeszcze? - Na razie dalecy jesteśmy od skompletowania wszystkich "typów bazowych"; jednak to niezaprzeczalny fakt, że każdy z tych ludzi jest pod pewnym względem istotą niezwykłą... - A ja? Jaką "niezwykłą zdolność" posiadam, pana zdaniem? - To się dopiero okaże. Musimy pana poobserwować. Komputer w Brukseli nie wysnuł wniosków dotycząych pańskich zdolności... Odszukał pana tylko na podstawie charakterystyki DNA. Jednak w trakcie badań dowiedzieliśmy się jeszcze ciekawszych rzeczy... Okazało się, że poszczególne "typy bazowe" są do siebie sprowadzalne, że można je potraktować jako modyfikacje podstawowego schematu kodu DNA. - Może dotarliście do "portretu genetycznego" pramatki ludzkości, Ewy? - wtrącił Hermann ziewając. - Nie wiemy - odparł Hagen z uśmiechem. - Mówiąc ściśle, poszczególe "typy bazowe" rozgałęziają się, tworząc fraktal - strukturę geometryczną, zwaną przez topologów "drzewem figowym" lub "diagramem bifurkacji". Wskazuje to na możliwość, że istnieje pewien "wzorcowy osobnik" gatunku ludzkiego, który może żyje gdzieś na Ziemi... - I teraz jego - a raczej jej - poszukujecie? - Tak, prowadzimy takie poszukiwanie - potwierdził Hagen, spojrzawszy uważnie na Triesa. Hermann pomyślał z niepokojem, że niepotrzebnie ujawnił, iż wie, że "męski" wzorzec kodu DNA jest pochodną "żeńskiego". - Jednak wykrycie istnienia "wzorcowego osobnika" otworzyło przed nami nową możliwość - kontynuował biolog. - Okazało się, że poszczególnych osiem "typów bazowych" można potraktować jako figury geometryczne pojawiające się na skutek obrotu kodu "osobnika wzorcowego" w ośmiowymiarowej przestrzeni Riemanna. - Dosyć, doktorze - przerwał Tries. - Tego już kompletnie nie rozumiem... Jestem teraz zbyt zmęczony na powtórkę z matematyki... - Przepraszam - sumitował się Hagen. - Powinienem był wziąć to pod uwagę... W każdym razie możliwości, które się przed nami otworzyły, są oszałamiające. Jak się wydaje, Rosjanie, prowadzący swoje badania jedynie ze względu na praktyczny cel stworzenia "nadludzi", w ogóle do tych wniosków nie doszli... Panie Tries - mówił teraz natchnionym tonem, z ogniem w oczach, niczym starotestamentowy prorok - wszystko wskazuje na to, że we Wszechświecie istnieje pewnego rodzaju "przestrzeń pomocnicza", posiadająca na pewno więcej niż trzy i nie mniej niż osiem wymiarów, która rządzi istnieniem i zachowaniem się organizmów żywych... Kieruje nami coś, czego nasz czterowymiarowy umysł nie jest w stanie sobie wyobrazić. Kto wie, może to jest właśnie świat idei Platona, pleroma gnostyków, Logos Filona z Aleksandrii i świętego Pawła? A osiem "zespołów bazowych" - to może człowiek estetyczny, etyczny i religijny duńskiego filozofa Kierkegaarda, plus jeszcze pięć dodatkowych wzorców, o których Kierkegaard nie wiedział, bo ówczesna kultura nie stwarzała możliwości ich ujawnienia? Proszę pamiętać, że zdaniem średniowiecznego teologa, Jana Szkota Eriugeny, podział idei człowieka na poszczególne jednostki ludzkie - to wynik grzechu pierworodnego, zaś raz zaczętego procesu mnożenia się nic już nie jest w stanie zatrzymać i nie ma dla nas powrotu do jedności. A może katharsis greckiej tragedii - to uzyskanie świadomości istnienia owej "świadomości pomocniczej", gdzie kryje się prawda o ludziach i bogach? Hermann był już prawie pewien, że rozmówca nie jest pracownikiem naukowym na usługach Brukseli, lecz maniakiem, niebezpiecznym "pensjonariuszem" tutejszego zakładu. Zresztą zawsze starał się brać pod uwagę najgorsze możliwości i, jak dotąd, właśnie dzięki temu przetrwał kilka niebezpiecznych sytuacji. - Czego konkretnie chcecie ode mnie? - spytał chłodno. - Chcielibyśmy uzyskać możliwość obserwowania pana przez jakiś czas, tym razem już za pana wiedzą. W tym celu wcale nie będzie pan musiał przebywać w naszym ośrodku... Zresztą chyba zauważył pan, że i pozostali moi "podopieczni" wykonują swój zwykły zawód, robią to, co chcą. Co jakiś czas będzie pan zgłaszał się tu na pewne dodatkowe badania... Natomiast jeśli chodzi o kwestie finansowe - to dostanie pan od nas trzy razy więcej, niż zarabia pan za kółkiem... Choć, naturalnie, może pan nadal pracować. - Zbyt piękne, żeby było prawdziwe... - wymamrotał Hermann wstając z fotela. - Mówił pan, że tu wszystko jest pootwierane i mogę w każdej chwili opuścić to miejsce... Teraz zamierzam to sprawdzić. A jeśli mi się nie uda, uprzedzam, że staranuję bramę ciężarówką! - Jak pan uważa - stwierdził biolog wzruszając ramionami, a blask w jego oczach zgasł. - Na wszelki wypadek proszę wziąć klucz od pokoju 3A, gdyby pan zechciał przespać się przed jazdą do Stuttgartu lub kiedyś to wrócić... Nikt nie zamierza siłą tu pana zatrzymywać. Hermann zawahał się, ta odpowiedź nie pasowała do obrazu niebezpiecznego maniaka. W dodatku bardzo chciało mu się spać. Wziął klucz z dłoni Hagena, jednak postanowił być nieugięty. - Staranuję bramę - powiedział na odchodnym, bezsensownie pogroziwszy pięścią. Hol był oświetlony, lecz pusty. Tries podążył w kierunku drzwi. Znalazłszy się na zewnątrz, usłyszał czyjeś kroki. Odwrócił się i ujrzał Reginę, filigranową blondynkę o długich włosach, znajomą z baru przy szosie. Szła w stronę wejścia do budynku kliniki, energicznie, lecz zataczając się lekko, jakby była pijana. - Job twoju mat'! - zaklęła. - Jakiś durak znowu zamknął na noc furtkę... a przez to ja rozbiłam sobie kości... Hermann odsunął się i przepuścił dziewczynę. Potem spojrzał w kierunku bramy i nagły dreszcz przeszedł mu po krzyżu. Zobaczył, że pręty stalowej kratownicy (z których każdy - mógłby to przysiąc - miał grubość nie mniejszą niż trzy-cztery centymetry) są w górnej części porozginane. Tak, jakby ktoś rozsunął je z wściekłością, dostając się do środka. Nagle zrobiło mu się zimno. Zaczął drżeć i usłyszał szczękanie własnych zębów. Chciał pójść w stronę ciężarówki, ale poczuł przypływ senności i śmiertelnego wręcz zmęczenia. "To nic" - pomyślał. - "Wyruszę jutro z samego rana, jak tylko się rozwidni..." Potem, na chwiejnych nogach, wrócił do "pensjonatu" Hagena. Panował tu półmrok i cisza. Hermann, snując się jak w malignie, wkroczył po schodach na pierwsze piętro, po czym, na chybił-trafił, wybrał lewe odgałęzienie korytarza. Wszystkie drzwi były podobne do siebie - ozdobne, z bogato rzeźbionymi klamkami. Znajdowały się na nich złocone tabliczki z numerami. Tries odszukał numer 3A, otworzył drzwi i wszedł do środka. Wnętrze okazało się skromnie urządzone, lecz funkcjonalne i schludne. Było tu łóżko, stolik, fotel, krzesło i niewielka biblioteczka; na szafce przy łóżku stała zapalona lampka. Przez chwilę Hermann zastanawiał się nawet, czy nie wszedł do czyjegoś apartamentu. Jednak zmęczenie wzięło górę i nie rozbierając się runął na łóżko. To dziwne, ale nie mógł zasnąć. Gdy zamykał oczy, pod powiekami pojawiały się splątane obrazy szosy do Stuttgartu, przydrożnego pubu, a także miejsca, w którym był teraz. W końcu dał za wygraną; otworzył oczy, wstał i wziął z półki pierwszą z brzegu książkę. Miała zużytą, zakurzoną okładkę z zamszu; Tries przez chwilę wodził po niej palcami, zanim przeczytał tytuł: - "Homilie paschalne", zaś pod spodem informację: "Opracował P. Nautin". Hermann wrócił na łóżko i chciał przystąpić do czytania, ale skonstatował, że książka otwiera się nie na początku, lecz w zupełnie innym miejscu, tak, jakby znajdował się tam studiowany nader często fragment. Zaczął go czytać: Hipolit Rzymski - Homilia na święto Paschy Fragment zachowany w "Historii kościelnej" Euzebiusza z Cezarei To drzewo dane mi zostało gwoli zbawienia... Utwierdzam się w jego korzeniach, rozprzestrzeniam się pod jego konarami... W jego cieniu rozbiłem swój namiot... Jego owoce dostarczają mi rozkoszy doskonałej... Drzewo to wznosi się z ziemi do niebios. Ta roślina nieśmiertelna tkwiąca pośrodku nieba i ziemi, mocna podpora Wszechświata. Więź spajająca wszystko, oparcie dla całej zamieszkanej ziemi, spoiwo kosmiczne mieszczące w sobie wszelką pstrokatą różnorodność ludzkiej natury. Przytwierdzony niewidzialnymi gwoźdźmi Ducha, by nie zachwiał się w boskim swoim charakterze, dotykający nieba czubkiem swojej głowy, stopami utwierdzający ziemię, w przestrzeni zaś między niebem a ziemią swymi bezmiernie wielkimi dłońmi obejmujący harmonijnego ducha powietrznego przestworu... Litery zaczęły zlewać się w jeden szarawy ciąg. Hermann poczuł, że nagle ogarnia go nieziemski spokój, jakby wszystkie problemy doczesne straciły ważność wobec tych słów. Nie opierając się już i nie lękając niczego, pogrążył się w miękkim mroku. Choć sen dał chwilową ulgę, nie przyniósł odpoczynku. Nękały Hermanna wizje, będące przedłużeniem rzeczywistości. Śniło mu się, że w nocy gałąź pobliskiego, rosnącego w ogrodzie drzewa wślizguje się ukradkiem przez półotwarte okno, aby grać na fotepianie w salonie doktora Hagena. Obudził się. Rzeczywiście, z głębi budynku dobiegały dźwięki muzyki. Był to, zdaje się, utwór jazzowy na fotepian, skomponowany przez Keitha Jarretta. Gdzieś blisko trwała szamotanina i kłótnia przeplatana, jak wydawało się Triesowi, rosyjskimi przekleństwami. Po chwili ustąpiły, zamieniając się w gardłowy śmiech. Hermann spojrzał na zegarek; była druga w nocy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wsiąść natychmiast do ciężarówki i nie odjechać stąd, jednak coś w atmosferze tego miejsca wyraźnie go intrygowało. Wyjrzał przez okno i poczuł, że cierpnie mu skóra. Nad ogrodem wisiał księżyc w trzeciej kwadrze tak, że wszystkie szczegóły otoczenia były dobrze widoczne. Tries ujrzał, że dość spore drzewo, dąb rosnący naprzeciwko ma dwa makabryczne owoce; z gałęzi zwisały ludzkie ciała. Zimne, fosforyczne światło księżyca wzmagało jeszcze wrażenie widmowości scenerii, Hermann rozpoznał domniemanych agentów Departamentu Celnego, z którymi rozmawiał przed paroma godzinami w holu kliniki. W pierwszej chwili pomyślał, że z niejasnej przyczyny "Bonnie i Clyde" popełnili samobójstwo, decydując się nawet w tej ostatniej chwili nie rozrywać swojego tandemu. "Oto przykład platońskiej pary, którą łączą więzy świata idei" - przemknęło mu przez głowę; dopiero po chwili dostrzegł, że ich twarze i całe ciała, łącznie z ubraniami, są poszarzałe tak, jakby były to jedynie suche, martwe skorupy, odlewy lub odciski z papier mache, zdjęte z oryginałów. Kojarzyły się również z fakturą egipskich mumii wyjmowanych z grobowców po wielu tysiącleciach lub z pozostawianymi przez owady welinowymi skorupami. Nagle, na skutek heurystycznego, pozalogicznego myślenia, przyszły mu do głowy znaczące słowa: "Musi umrzeć stary człowiek, aby mógł narodzić się nowy". Było to zrzucenie starej skóry, doczesnego ciała człowieka. A właśnie tu, w tej klinice, próbowano stworzyć "człowieka nowego", o nieznanych dotąd możliwościach. Pomyślał również o inicjałach Hagena: "Alfred Hagen", "A. H.", tak jak "Adolf Hitler". Zrozumiał, że jest w pułapce. Gwałtownym szarpnięciem próbował otworzyć okno, ale framuga nie drgnęła. Rzucił się ku drzwiom i naparłszy na nie z rozpędem, wypadł na korytarz. Przystanął na chwilę i wsłuchał się w odgłosy budowli. Przyśpieszony oddech i bicie własnego serca przeszkadzały mu w należytym skupieniu. Jednak dźwięk prowadzonej podniesionymi głosami rozmowy docierały zza drzwi sąsiedniego pokoju. Nie zdążył nawet cofnąć się w cień, gdy otwarły się z hukiem. Wypadł przez nie Dieter, w niekompletnym ubraniu, z rozwichrzoną czupryną. Był w takiej furii, że nie zauważył Hermanna. - Ty dziwko! - krzyknął do kogoś we wnętrzu pokoju. - Pozostaniesz zawsze dziwką, niezależnie od tego, jak długo Hagen będzie się tobą zajmować! Nie oduczysz się tych twoich cholernych nawyków! Jedyną odpowiedzią był niski, gardłowy śmiech, który Tries słyszał już wcześniej. Dieter, nie obejrzawszy się nawet, pognał w kierunku zejścia do holu. "Niechcący przyłapałem tego Don Juana z jego amantką..." - pomyślał Hermann. Zaintrygowany, chciał zajrzeć do pokoju Reginy, gdy nagle poczuł, że przesuwa się po dywanie w kierunku przeciwnym niż wyjście. Był to ruch na razie powolny, jednak jego szybkość bez wątpienia wzrastała z każdą chwilą. - Co jest, do cholery, czy ja śnię?! - zaklął pod nosem, przypatrując się z niedowierzaniem własnym butom. Przesuwały się one po dywanie - czy też wraz z dywanem - w stronę drzwi pokoju 3B, 3C i kolejnych pomieszczeń w głębi korytarza. Po chwili Tries stwierdził w panice, że jeśli natychmiast nie pobiegnie do wyjścia, będzie musiał wspinać się po podłodze jak alpinista po ścianie Matterhornu. Podniósł wzrok. Korytarz wygiął się w łagodny łuk, jakby fragment okręgu. "Zaraz się całkiem zapętli i nigdy nie zajdę wyjścia"! - pomyślał z trwogą. Niezgrabnie, zsuwając się po śliskim podłożu, zaczął zmierzać ku wyjściu. W sąsiednim pokoju Regina zanosiła się śmiechem. Wyczerpany i poturbowany Hermann, nie wierząc własnym oczom, obserwował zadziwiający spektakl. Już wtedy, gdy zdążał ku wyjściu, by ratować swoją skórę, zobaczył, że ściany korytarza zmieniają się w oczach: stają się półokrągłe, a przy tym jakby wykonane z półprzezroczystej, organicznej substancji, podzielonej na komórki, pomiędzy którymi krążyły odżywcze płyny. Wszystko to pulsowało niczym obraz żywej tkanki widzianej pod mikroskopem. Framugi drzwi, kanty i załamania korytarza wybrzuszały się i wyginały, pulsując niczym organy żywej istoty. Hermann pomyślał wówczas, że zwariował lub znajduje się pod wpływem narkotyków podanych przez Hagena w kawie. Czuł jednak, że to nieprawda - w trakcie peregrynacji ku wyjściu kilkakrotnie mierzył sobie puls, który był przyśpieszony, lecz miarowy; przy tym wszystkie doznania były tak dojmujące, realistyczne, że nie mogły zależeć od stanu jego umysłu. Z trudem dotarł do schodów przypominających teraz wnętrze leja lub kielicha. Ich załamania, właściwe trójwymiarowej przestrzeni Euklidesa czy też czterowymiarowej - Einsteina- Minkowskiego, wygładziły się całkowicie, stając się wklęśnięciami, łukami, plątaniną hiperboli lub elips; równocześnie coś wydawało się jakby "rozciągać" przestrzeń, transformując ją tak, że stawała się wiązką napiętych do granic możliwości strun ściśniętych w nieprawdopodobnie silnej garści nadludzkiej istoty; Tries pomyślał wówczas, iż być może przyczyną tego zjawiska jest "czarna dziura", która nieoczekiwanie zderzyła się z Ziemią i teraz wchłania wszystkie przedmioty oraz substancję planety poza granicę "horyzontu zdarzeń". Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że gdyby tak rzeczywiście było, wszystkie istoty żywe, a więc i on także, zginęłyby, zmiażdżone w polu grawitacyjnym "osobliwości". Również czas wydawał się biec normalnie w tej groteskowo zdeformowanej przestrzeni - w którą "wkomponowane" były z niesamowitą precyzją wszystkie szczegóły domu - a przecież w pobliżu "osobliwości" musiałyby dać znać o sobie efekty relatywistyczne i Tries nigdy nie dotarłby do końca korytarza. Kolejnym niesamowitym zjawiskiem towarzyszącym odkształceniom był fakt, że wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Na szczęście, okazało się, że proces przemian nie obejmuje ogrodu. Dlatego Hermann mógł teraz stać na solidnej, niewątpliwie materialnej ziemi w pobliżu ciężarówki, obserwując kolejne stadia deformacji. Klinika wraz z rosnącym w jej pobliżu dębem utworzyła w ciemności nocy coś w rodzaju świetlistego słupa lub wrzeciona, w którym przez cały czas dawały się rozpoznać zdeformowane okna, drzwi i fragmenty fasady. W niektórych miejscach budowla została przenicowana tak, że jej wnętrze znalazło się na wierzchu, podczas gdy mury skupiły się w rdzeniu "wrzeciona". Dzięki temu Hermann widział teraz zniekształconego, przypominającego ludzką dżdżownicę doktora Hagena, jak rozpaczliwie usiłuje otworzyć okno, by wydostać się z pułapki. Wyżej, na pierwszym piętrze, które nie było "przenicowane", w eliptycznym oknie miotał się cień Reginy. Przez głowę Hermanna przemknęła groteskowa myśl, że być może należałoby wezwać straż pożarną; wtedy usłyszał za plecami rozpaczliwy głos. - Regina! Regina! - krzyczał Dieter. Najwyraźniej dopiero teraz powrócił z samotnego spaceru i o niczym nie wiedział. Tries poczuł współczucie dla tego człowieka; mimo swojej nadludzkiej siły jego ukochana była już stracona, uwięziona w lepkiej, organicznej przestrzeni, której natury i właściwości nie znał nikt. - Regina! Jestem tutaj! Skacz! - wrzeszczał Dieter, podbiegając do świetlistego słupa. Hermann zdał sobie sprawę, że musi coś zrobić; w przeciwnym wypadku biedny Don Juan zostanie wchłonięty przez wrzeciono. Podbiegł do Dietera i schwycił go za ramię. - Nie! Nie rób tego!! - krzyknął mu prosto do ucha. Dieter omiótł go tylko nie widzącym wzrokiem, wyrwał rękę i podbiegł do zdeformowanego okna. Widać w nim było surrealistycznie wydłużoną twarz Reginy. Dieter stanął w widmowym świetle wrzeciona i schwycił się za głowę, poszukując sprawczego słowa, które zmieniłoby bieg wydarzeń, sprawiło, że Wszechświat przeskoczyłby na inny "tor", na którym nie czekała katastrofa. - Regina! - w ciemności, pośród wiatru, rozległ się jego krzyk. - Regina, kocham cię! Wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Powierzchnia wrzeciona pękła w miejscu, w którym znajdowało się okno pokoju Reginy. Wrzeciono "wypluło" ją z siebie, bezwładną, lecz - Tries nie miał co do tego wątpliwości - żywą. Potem tkanka przedziwnej struktury zamknęła się ponownie, po to tylko, by zacząć się kurczyć, schnąć, zmiejszać. "Wrzeciono", które jeszcze przed chwilą miało rozmiary kilkupiętrowego domu, zmalało do wysokości dwóch, potem jednego metra. Nie minęła sekunda, a całkowicie zgasło, rozpłynęło się w przestrzeni, zaś w miejscu, gdzie jeszcze godzinę temu wznosił się budynek kliniki doktora Hagena, rosła trawa tak dorodna, jakby nigdy nie zniwelowano jej, aby wykopać fundamenty. Obaj mężczyźni stali w ciszy, w świetle księżyca, które nadal wydobywało z mroku każdy szczegół. Dieter trzymał na rękach nieprzytomną, lecz powracającą do świadomości Reginę. Wyglądał teraz jak faun, który dogonił wreszcie ściganą od dawna nimfę jesionu, jednak pogoń wyczerpała go tak bardzo, że nie wie, co z nią teraz począć. Długo stali tak, milcząc. Potem wsiedli do ciężarówki, ułożywszy Reginę na posłaniu w tylnej części kabiny. Gdy Tries zapalał silnik, wiedział już, że gdy ich drogi rozejdą się, każde, na mocy nie wypowiedzianej umowy, zachowa wyłącznie dla siebie prawdę o tym, co się tu zdarzyło. Tak jakby Liettmansthal było zawsze tylko spokojnym, prowincjonalnym miasteczkiem, w którym drzewa służą wyłącznie do tego, by ludzie mogli umocowywać na ich gałęziach huśtawki dla dzieci, by rosnąć, dojrzewać, owocować i być ścinane przez ich młodszego brata - człowieka. Drzewo rosło, dojrzewało, owocowało. Było tu od zawsze, istnieć będzie wiecznie, ponieważ właśnie ono łączy czas i przestrzeń swoją żywą tkanką. Wyrastało z ziemi, a równocześnie zawierało w sobie Ziemię i miliardy innych światów. Rosło i owocowało, a wokół ludzie - groteskowe istoty, żyjące zbyt szybko i zbyt krótko, by móc się rozpoznać - rodzili się, kochali i umierali w jego cieniu. Potem drzewo czerpało ożywcze substancje z ich ciał, by istnieć, by znać samo siebie. Oczywiście, pojedyncze drzewa bywały często ścinane; istnieje jednak prawdziwe Drzewo, którego gałęziami są tunele kwantowe, owocami - Wszechświaty, których miliardy powstają pod dotknięciem małego palca stopy Buddy... który siedzi pod Drzewem. Marek Pąkciński MAREK PĄKCIŃSKI Urodzony w 1960 roku w Warszawie. Absolwent filologii polskiej UW, pracownik IBL, autor pracy doktorskiej o polskim konserwatyzmie schyłku XIX wieku ("Konserwatyzm na rozdrożu", 1995), obecnie habilituje się z recepcji nitscheanizmu. Zadebiutował Marek jako fantasta już w liceum ("Owadzia planeta", 1976), potem były jeszcze tomiki opowiadań: "Ogród pamięci" (1985), "Tajne policje" (1993). W planach kolejny zbiorek, "Śmierć Kultermanna". Stale współpracuje MP z radiem (słuchowiska), zamieszcza teksty krytyczne w "Nowych Książkach" i "Nouri Voima" ("Żywi Poeci" - fińskim piśmie literackim). Na łamach "F" i "NF" opublikował "Możliwość wnikania" (nr 5/86), "Przypadek Ewarysta" (12/87), "Luigi, książę Piemontu" (9/89), "Melodia śmierci" (12/90) i "Otwarcie oka" (2/93). Tłumaczy na polski anglosaską SF (Sheckley, Greg Bear, Lin Carter). Sam uprawia bardzo swoistą odmianę fantastyki - postmodernistyczną, erudycyjną, pełną mitologicznych i filozoficznych dygresji, w której intensywnie przywoływana kanwa kultury jest równie ważna jak osnowa dramatycznych wydarzeń. Tak mamy w opowiadaniu