Ostatnia piosenka - SPARKS NICHOLAS

Szczegóły
Tytuł Ostatnia piosenka - SPARKS NICHOLAS
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ostatnia piosenka - SPARKS NICHOLAS PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ostatnia piosenka - SPARKS NICHOLAS PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ostatnia piosenka - SPARKS NICHOLAS - podejrzyj 20 pierwszych stron:

NICHOLAS SPARKS Ostatnia piosenka Z angielskiego przelozyla MAGDALENA SLYSZ Tytul oryginalu: THE LAST SONG Theresie Park i Gregowi Irikurze, moim przyjaciolom PODZIEKOWANIA Jak zawsze musze zaczac od wyrazenia podziekowan Cathy, mojej zonie i mojemu marzeniu. Mamy juz za soba dwadziescia zadziwiajacych lat i kiedy budze sie rano, mysle przede wszystkim o tym, jakim jestem szczesciarzem, ze spedzilem ten czas z Toba.Nasze dzieci - Miles, Ryan, Landon, Lexie i Savannah - sa zrodlem niekonczacej sie radosci w moim zyciu. Kocham was wszystkich. Jamie Raab, moja redaktorka z Grand Central Publishers, zawsze zasluguje na slowa wdziecznosci, nie tylko za wspaniala prace nad ksiazka, ale takze za dobroc, jaka mi nieodmiennie okazuje. Dziekuje Ci, Jamie. Denise DiNovi, producentka filmow na podstawie Listu w butelce, Jesiennej milosci, Nocy w Rodanthe i Szczesciarza, jest nie tylko geniuszem, ale i jedna z najsympatyczniejszych osob, jakie znam. Dzieki za wszystko. David Young, prezes zarzadu Hachette Book Group, zasluguje na szacunek i wdziecznosc od lat, bo tak dlugo z soba juz wspolpracujemy. Dziekuje, Davidzie. Jennifer Romanello i Edna Farley, rzeczniczki prasowe, to nie tylko moje przyjaciolki, ale i cudowne osoby. I Wam dziekuje za wszystko. Harvey - Jane Kowal i Sonie Vogel jak zwykle naleza sie podziekowania chocby dlatego, ze zawsze spozniam sie z oddaniem tekstu, co znacznie utrudnia im prace. Howie Sanders i Keya Khayatian, moi agenci z UTA, sa fantastyczni. Jestem Wam wdzieczny! Scott Schwimer, moj prawnik, jest po prostu najlepszy w tym, co robi. Dziekuje Ci, Scotcie! Wyrazy wdziecznosci winien jestem tez Marty'emu Bowenowi (producentowi Wciaz ja kocham), jak rowniez Lynn Harris i Markowi Johnsonowi. Dziekuje Amandzie Cardinale, Abby Koons, Emily Sweet i Sharon Krassney. Doceniam wszystko, co robicie. Rodzinie Cyrusow musze podziekowac nie tylko za to, ze goscila mnie w swoim domu, ale takze za wszystko, co zrobila z mysla o filmie. Szczegolnie dziekuje Miley, ktora wybrala imie dla Ronnie. Gdy tylko je uslyszalem, wiedzialem, ze pasuje idealnie! I na koniec skladam podziekowania Jasonowi Reedowi, Jennifer Gipgot i Adamowi Shankmanowi za prace nad ekranizacja Ostatniej piosenki. PROLOG Ronnie Wygladajac przez okno sypialni, Ronnie zastanowila sie, czy pastor Harris jest juz w kosciele. Uznala, ze musi byc, i gdy obserwowala fale, ktore zalamywaly sie na plazy, zadala sobie pytanie, czy byl jeszcze w stanie dostrzec gre swiatla wpadajacego przez witraz nad jego glowe. Moze nie -witraz zamontowano przeciez ponad miesiac temu, a pastor byl pewnie zbyt zajety, aby jeszcze zwracac na niego uwage. Mimo to miala nadzieje, ze ktos, kto przyjezdza do miasteczka, zaglada do Kociola i zdumiewa sie tak samo jak ona, gdy tamtego zimnego listopadowego dnia pierwszy raz zobaczyla swiatlo zalewajace wnetrze. Liczyla tez na to, ze gosc poswieci chwile uwagi temu witrazowi i bedzie podziwial jego piekno.Nie spala od godziny, ale nie byla jeszcze gotowa, zeby rozpoczac dzien. Swieta mialy inna atmosfere tego roku. Poprzedniego dnia zabrala mlodszego brata, Jonah*, na spacer po plazy. Tu i tam na tarasach domow, ktore mijali, staly bozonarodzeniowe choinki. O tej porze roku mieli plaze prawie wylacznie dla siebie, ale Jonah nie wykazywal zainteresowania ani falami, ani mewami, ktore tak go fascynowaly jeszcze kilka miesiecy wczesniej. Chcial natomiast pojsc do warsztatu i zaprowadzila go tam, Jonah wymawia sie Dzonna. chociaz przebywal w srodku zaledwie pare minut, a potem wyszedl bez slowa. Na polce obok niej lezal stos wprawionych w ramki zdjec, ktore wraz z innymi przedmiotami zabrala z alkowy tamtego rana. Ogladala je w ciszy, dopoki nie przerwalo jej pukanie do drzwi. Mama wetknela glowe do pokoju. -Chcesz sniadanie? Znalazlam w kredensie jakies platki zbozowe... -Nie jestem glodna, mamo. -Musisz jesc, kotku. Ronnie wciaz spogladala na fotografie, ale nic nie wiedziala. -Nie mialam racji, mamo. I nie wiem, co teraz zrobic. -Chodzi ci o tate? -O wszystko. -Chcesz o tym porozmawiac? Poniewaz Ronnie nie odpowiedziala, mama przeszla przez pokoj i usiadla przy niej. -Czasami rozmowa pomaga. Jestes taka milczaca od kilku dni. Przez chwile Ronnie przytloczyly wspomnienia: pozar i potem odbudowa kosciola, okno witrazowe, piosenka, ktora wreszcie skonczyla. Pomyslala o Blaze, Scotcie i Marcusie. I o Willu. Miala osiemnascie lat i wspominala lato, podczas ktorego ja zdradzono i aresztowano, lato, podczas ktorego sie zakochala. To nie bylo tak dawno temu, a jednak czasami odnosila wrazenie, ze jest kims zupelnie innym. Westchnela. -A co z Jonah? -Nie ma go. Poszedl z Brianem do sklepu z butami. Jest jak szczeniaczek. Stopy rosna mu szybciej niz reszta ciala - odparla mama. Ronnie usmiechnela sie lekko, ale ten usmiech zniknal z jej twarzy tak szybko, jak sie pojawil. W milczeniu, ktore zapadlo, poczula, ze mama zbiera jej dlugie wlosy i wiaze w luzny kucyk na plecach. Robila to, od kiedy Ronnie byla mala. Dziwne, ale wciaz dzialalo to na nia kojaco. Choc nigdy by sie do tego nie przyznala. -Cos ci powiem - ciagnela mam. Podeszla do szafy i polozyla na lozku walizke. - Moze porozmawiamy, gdy bedziesz sie pakowac? -Nie wiedzialabym nawet, od czego zaczac. -Moze od poczatku? Jonah wspomnial cos o zolwiach. Ronnie splotla ramiona przed soba; wiedziala, ze historia nie zaczela sie od tego. -Nie. Chociaz nie bylo mnie wtedy, mysle, ze lato tak naprawde zaczelo sie od pozaru. -Jakiego pozaru? Ronnie siegnela reku ku fotografiom na polce i ostroznie wyjela pognieciony artykul z gazety, wetkniety miedzy dwa zdjecia w ramkach. Podala matce zolknacy wycinek. -Tego pozaru - wyjasnila. - W kosciele. Nielegalne fajerwerki prawdopodobna Przyczyna pozaru kosciola Ranny pastor Wrightsville Beach, Karolina Polnocna. W sylwestra pozar strawil kosciol baptystow i policja podejrzewa, ze przyczyna byly nielegalne fajerwerki."Strazacy, wezwani telefonicznie przez anonimowa osobe, przyjechali do kosciola przy plazy tuz po polnocy i zobaczyli, ze z zaplecza budynku wydobywaja sie plomienie i dym" - poinformowal Tim Ryan, szef strazy pozarnej w Wrightsville Beach. Po ugaszeniu ognia znaleziono pozostalosci rakiety butelkowej, rodzaju sztucznych ogni. Kiedy wybuchl pozar, w kosciele przebywal pastor Charlie Harris, ktory doznal na ramionach i dloniach poparzen drugiego stopnia. Przewieziono go do New Hanover Regional Medical Center i obecnie znajduje sie na oddziale intensywnej opieki. Byl to juz drugi pozar kosciola New Hanover Country w ostatnich miesiacach. W listopadzie zniszczeniu ulegl przybytek Kosciola Przymierza Dobrej Nadziei w Wilmington. "Policja ma pewne podejrzenia, uwaza, ze moglo to byc podpalenie" - mowi Ryan. Swiadkowie twierdza, ze niespelna dwadziescia minut przed wybuchem pozaru widzieli kogos, kto puszczal sztuczne ognie na plazy za kosciolem, prawdopodobnie dla uczczenia Nowego Roku. "Rakiety butelkowe sa zakazane w Karolinie Polnocnej i stanowia szczegolne zagrozenie podczas panujacej ostatnio suszy - ostrzegal Ryan. - Ten pozar dowodzi dlaczego. W szpitalu lezy jego ofiara, a po kosciele zostaly zgliszcza". Przeczytawszy artykul, mama uniosla glowe i napotkala wzrok Ronnie. Ta sie zawahala; potem z westchnieniem zaczela opowiadac historie, ktora wciaz wydawala jej sie zupelnie bez sensu, nawet z perspektywy czasu. 1 Ronnie Szesc miesiecy wczesniejRonnie siedziala zgarbiona na przednim fotelu samochodu i nie mogla zrozumiec, dlaczego rodzice tak jej nienawidza. Poniewaz tylko to moglo tlumaczyc, czemu wyladowala tutaj, w odwiedzinach u ojca, w tej zapomnianej przez Boga ludzi dziurze, zamiast spedzac wakacje z przyjaciolmi w domu na Manhattanie. Nie, wykreslic to. To nie byly zwykle odwiedziny. Odwiedziny trwaja weekend albo dwa, moze nawet tydzien. Wizyte jeszcze by chyba wytrzymala Ale siedziec tu do konca sierpnia? Przez prawie cale lato? To bylo zeslanie i przez niemal dziewiec godzin, jakie trwala jazda tutaj, czula sie jak wiezien, ktorego przenosza do zakladu karnego na prowincji. Nie miescilo jej sie w glowie, ze mama skazala ja na to. Byla tak pograzona w swoim nieszczesciu, ze dopiero po chwili rozpoznala 16. sonate C - dur Mozarta. Byl to jeden z utworow, ktore wykonala w Carnegie Hall przed czterema laty, i wiedziala, ze mama nastawila go, gdy Ronnie spala. Niepotrzebnie. Wyciagnela reke i wylaczyla odtwarzacz. -Dlaczego to robisz? - zapytala mama, marszczac brwi. - Lubie sluchac, jak grasz. -A ja nie. -To moze tylko przycisze? -Przestan, mamo, dobra? Nie mam nastroju. Spojrzala za okno; wiedziala doskonale, ze mama zacisnela usta, tak ze przypominaly teraz kreske. Ostatnio czesto to robila. Jakby jej wargi byly namagnetyzowane. -Chyba widzialam pelikana, gdy przejezdzalismy przez most do Wrightsville Beach - zauwazyla mama z wymuszona wesoloscia. -Jezu, to swietnie. Moze powinnas zadzwonic po poskramiacza krokodyli. -On nie zyje - wlaczyl sie Jonah; jego glos dochodzil z tylnego siedzenia, zlewal sie z dzwiekami konsoli Game Boy. Jej dziesiecioletni meczacy brat byl od tej gry wrecz uzalezniony. - Nie pamietasz? - ciagnal. - To bylo naprawde smutne. -Oczywiscie, ze pamietam. -Zachowalas sie tak, jakbys nie pamietala. -Pamietalam. -To dlaczego powiedzialas to, co powiedzialas? Nie mialam ochoty sie w to bawic. Brat zawsze musial miec ostatnie slowo. Doprowadzalo ja to do szalu. -Przespalas sie chociaz troche? - zapytala mama. -Dopoki nie wjechalas na ten wyboj. Zreszta wielkie dzieki. Prawie rozbilam sobie glowe o szybe. Mama nie spuszczala wzroku z drogi. -Ciesze sie, ze drzemka wprawila cie w lepszy nastroj. Ronnie strzelila z gumy do zucia. Wiedziala, ze mama tego nie znosi, i glownie dlatego robila to niemal bez przerwy, gdy jechaly I - 95. Miedzystanowa, jest skromnym zdaniem, byla najnudniejsza droga, jaka kiedykolwiek zbudowano. Chyba ze ktos lubil tluste zarcie w fast foodach, ohydne kible na parkingach i miliony sosen, ktore potrafily kazdego uspic szpetna monotonia. Dokladnie to samo powiedziala Delaware, Maryldzie i Wirginii, ale mama za kazdym razem ignorowala te komentarza. Chociaz starala sie, zeby to byla mila podroz, bo mialy nie widziec sie przez dlugi czas, nie przepadala za rozmowami w samochodzie. Nie czula sie dobrze za kierownica, zreszta trudno sie dziwic, bo zwykle jezdzily metrem albo taksowkami, gdy musialy dokads sie dostac. Ale w mieszkaniu... to zupelnie co innego. Tam mama lubila sobie pogadac, tak ze w ostatnich paru miesiacach dozorca przychodzil dwukrotnie i prosil, zeby zachowywaly sie ciszej. Mamie pewnie sie wydawalo, ze im glosniej bedzie mowic o stopniach Ronnie, jej przyjaciolach czy o tym, ze wraca za pozno do domu, a zwala sza o "zajsciu", tym bardziej Ronnie sie przejmie. No dobra, nie byla najgorsza matka. Naprawde nie. I w chwilach laskawosci Ronnie przyznawala nawet, ze - jak na mame - jest calkiem dobra. Utknela jednak w dziwnej petli czasowej, w ktorej dzieci nie dorastaja, i Ronnie pozalowala po raz setny, ze nie urodzila sie w maju zamiast w sierpniu. Skonczylaby wlasnie osiemnascie lat i mama nie moglaby jej do niczego zmusic. Pod wzgledem prawnym Ronnie bylaby juz na tyle dorosla, zeby decydowac o sobie, a powiedzmy, ze przyjazd tutaj nie nalezal do jej priorytetow. Na razie jednak nie miala w tej sprawie nic do gadania. Poniewaz nie skonczyla jeszcze osiemnastu lat. Przez ten glupi kalendarz. Poniewaz mama poczela ja trzy miesiace wczesniej, niz powinna. Co to oznaczalo? Ze chocby blagala, krzyczala i wyrzekala na wakacyjne plany, nie mogla nic zrobic. Ronnie i Jonah mieli spedzic wakacje u taty i koniec dyskusji. Zadnych "jesli", "i", "ale", jak postawila sprawe mama. Ronnie z biegiem czasu znienawidzila to jej powiedzenie. Po zjezdzie z mostu zaczal sie letni korek i samochody wlokly sie jeden za drugim. Po jednej stronie miedzy domami Ronnie dostrzegla ocean. Hurra! Jakby to moglo wywrzec na niej wrazenie. -Dlaczego nam to robisz? - jeknela kolejny raz. -Juz o tym rozmawialysmy - odpowiedziala mama. - Musisz spedzic troche czasu z ojcem. On teskni na toba. -Ale dlaczego od razu cale lato? Nie wystarczyloby pare tygodni? -Potrzebujecie wiecej niz paru tygodni, zeby pobyc razem. Nie widzialas go od trzech lat. -Nie moja wina. To on od nas odszedl. -Tak, ale nie odbierasz jego telefonow. I za kazdym razem, gdy przyjezdzal do Nowego Jorku, zeby spotkac sie z toba i Jonah, ignorowalas go i umawialas sie z przyjaciolmi. Ronnie znowu strzelila z gumy. Katem oka zauwazyla, ze mama sie krzywi. -Nie chce go widziec ani z ni rozmawiac - oznajmila. -Staram sie wam jakos pomoc, nie widzisz? Twoj ojciec to dobry czlowiek i cie kocha. -To dlaczego nas porzucil? Zamiast odpowiedziec, mama spojrzala w lusterko wsteczne. -Ty juz nie mozesz sie doczekac, kiedy przyjedziemy na miejsce, prawda, Jonah? - zapytala. -Zartujesz? Bedzie super! -Ciesze sie, ze jestes dobrze nastawiony. Moze siostrze udzieli sie troche twojego entuzjazmu. Prychnal. -Moze. -Po prostu nie rozumiem, dlaczego nie moge spedzic lata z przyjaciolmi. Poskarzyla sie Ronnie, wracajac do tematu. Jeszcze sie nie poddala. Choc wiedziala, ze szanse sa niemal rowne zeru, wciaz liczyla, ze jeszcze uda jej sie naklonic mame, aby zawrocila. -Dlaczego nie powiesz, ze wolalabys spedzac cale noce w klubach? Nie jestem naiwna, Ronnie. Wiem, co sie dzieje w takich miejscach. -Nie, robie nic zlego mamo. -A co z twoimi stopniami? Ze szlabanem na wychodzenie? I... -Czy mozemy porozmawiac o czyms innym? - przerwala Ronnie. - Dlaczego to takie wazne, zebym pobyla z ojcem? Matka pominela to milczeniem. Miala powody. Odpowiadala na to pytanie milion razy, chociaz Ronnie nie chciala przyjac wyjasnienia do wiadomosci. Samochody wreszcie ruszyly i ujechali pol przecznicy, zanim zatrzymali sie znowu. Matka odkrecila szybe i usilowala spojrzec na sznur samochodow przed nia. -Ciekawe, co sie stalo - mruknela. - Naprawde wszystko stoi. -To przez plaze - podsunal Jonah. - Przed plaza zawsze sie korkuje. -Jest trzecia w niedziele. Nie powinno byc takiego tloku. Ronnie podciagnela nogi, myslac z niechecia o swoim zyciu. O wszystkim wokol. -Mamo? - zapytal Jonah. - A tata wie, ze Ronnie aresztowano? -Uhm. Wie - odparla matka. -I co zrobi? Tym razem odpowiedziala Ronnie: -Nic nie zrobi. Zawsze obchodzila go tylko gra na fortepianie. * Ronnie nienawidzila fortepianu i przysiegla sobie, ze nigdy wiecej na nim nie zagra; nawet jej najstarsi przyjaciele uwazali to postanowienie za dziwne, bo byla zwiazana z tym instrumentem przez wieksza czesc zycia. Grac na nim uczyl ja ojciec, kiedys nauczyciel w szkole Juilliarda, i przez wiele lat pragnela nie tylko wystepowac, ale takze komponowac z nim muzyke. I dobrze jej szlo. Nawet bardzo dobrze, a poniewaz ojciec pracowal w konserwatorium Juilliarda, administracja i reszta nauczycieli doskonale o tym wiedzieli. Wiesc o jej talencie powoli rozeszla sie w malym swiatku wielbicieli muzyki klasycznej, w ktorym toczylo sie zycie ojca. Niebawem w prasie muzycznej pojawilo sie o niej kilka wzmianek, potem stosunkowo dlugi tekst w "New York Timesie" o jej wspolpracy z ojcem, i w efekcie dostala propozycje wystepu na koncercie z cyklu Mlodzi wykonawcy w Carnegie Hall przed czterema laty. Byla, jak oceniala, u szczytu kariery. I nie mylila sie; zdawala sobie sprawe z tego, co osiagnela. Wiedziala, jak rzadka trafila jej sie okazja, ale ostatnio zaczela sie zastanawiac, czy ofiary, jakie poniosla, byly tego warte. W koncu nikt oprocz rodzicow pewnie nawet nie pamietal jej wystepu. Czy w ogole kogos to obchodzilo? Ronnie przekonala sie, ze jesli sie nie ma popularnego wideo na YouTube ani nie wystepuje przed tysieczna widownia, talent muzyczny nic nie znaczy. Czasami zalowala, ze ojciec nie poslal jej na lekcje gry na gitarze elektrycznej. Albo chociaz spiewu. Co dalej miala zrobic z umiejetnoscia gry na fortepianie? Uczyc muzyki w miejscowej szkole? Czy wystepowac w jakims holu hotelowym dal gosci, ktorzy sie melduja i wymeldowuja? A moze pojsc sladem ojca i wiesc rownie ciezkie Zycie jak on? Dokad zaprowadzila go gra na fortepianie? Rzucila prace w Juilliardzie, zeby jezdzic po kraju jako pianista koncertowy, a skonczyl w obskurnych salkach, gdzie wystepowal przed publicznoscia, ktora ledwie zapelniala kilka pierwszych rzedow. Nie bylo go w domu przez czterdziesci tygodni w roku, wystarczajaco dlugo, zeby wplynelo to na malzenstwo. Zanim sie zorientowala, jak do tego doszlo, mama bez przerwy podnosila glos, a tata jak zwykle zamykal sie w sobie, az ktoregos razu po prostu nie wrocil z przedluzonej trasy koncertowej na poludnie. Z tego, co wiedziala, wcale wtedy nie pracowal. Bawet nie udzielal prywatnych lekcji. Na co ci to bylo, tato? Pokrecila glowa. Naprawde nie chciala tu byc. Bog jej swiadkiem, ze nie zamierzala miec z tym wszystkim nic wspolnego. -Hej, mamo! - zawolal ona. - Co tam jest? Czy to diabelski mlyn? Mama odwrocila sie, zeby zobaczyc cos zza minivana, ktory stal na sasiednim pasie. -Chyba tak, kochanie - potwierdzila. - Musi tu byc wesole miasteczko. -Mozemy tam pojsc? Gdy juz zjemy razem obiad? -Bedziesz musial zapytac tate. -Uhm, a pozniej moze posiedzimy przy ognisku i upieczemy prawoslaz - dodala Ronnie. - Jak jedna wielka szczesliwa rodzina. Tym razem oboje zostawili to bez komentarza. -Myslisz, mamo, ze mozna tam sie jeszcze na czyms przejechac? - zapytal Jonah. -Na pewno. A jesli tata nie zechce sie z toba wybrac, to na pewno siostra nie odmowi. -Fantastycznie! Ronnie skulila sie na fotelu. Przypuszczala, ze mama wyjedzie z czyms takim. To wszystko bylo zbyt dobijajace, zeby moglo pomiescic sie w glowie. 2 Steve Steve Miller gral na fortepianie w skupieniu, pelnym jednak podniecenia, bo w kazdej chwili spodziewal sie przyjazdu dzieci.Fortepian stal w malej alkowie za nieduzym salonem w bungalowie przy plazy, ktory teraz nazywal domem. Za nim znajdowaly sie przedmioty, ktore reprezentowaly jego dotychczasowe zycie. Niewiele ich bylo. Nie liczac fortepianu, Kim zdolala spakowac te rzeczy do jednego pudla, a on w niespelna godzine poustawial je w nowym miejscu. Na przyklad zdjecie z ojcem i matka z czasow, gdy byl jeszcze maly, oraz zdjecie jego jako nastolatka grajacego na pianinie. Wisialy miedzy dwoma dyplomami, ktore zdobyl, jeden z Chapel Hill, a drugi na Boston University; pod nimi widnialy podziekowania za pietnastoletnia prace w szkole Juilliarda. Obok okna znajdowaly sie trzy oprawione w ramki programy jego tras koncertowych. Najwazniejsze jednak byly zdjecia Jonah i Ronnie - przyklejone do sciany czy stojace w ramkach na fortepianie - i za kazdym razem gdy na nie patrzyl, przypominal sobie, ze mimo jego najlepszych intencji nic nie potoczylo sie tak, jak oczekiwal. Slonce poznego popoludnia przenikalo przez okiennice, w pokoju bylo duszno i Steve czul, ze na czolo wystepuja mu kropelki potu. Na szczescie bole brzucha troche mu przeszly od rana, ale denerwowal sie juz od kilku dni i wiedzial, ze powroca. Zawsze mial klopoty z przewodem pokarmowym: po dwudziestce cierpial na wrzody zoladka i nawet wyladowal w szpitalu z powodu zapalenia uchylka; po trzydziestce usunieto mu wyrostek robaczkowy, ktory pekl, gdy Kim byla w ciazy z Jonah. Jadl antacydy jak cukierki, przez lata bral nexium i chociaz wiedzial, ze powinien lepiej sie odzywiac i wiecej cwiczyc, watpil, zeby cos z tego mi pomoglo. Cala jego rodzina chorowala na zoladek. Bardzo odmienila go smierc ojca przed szescioma laty i od pogrzebu czul sie tak, jakby zaczelo sie dal niego koncowe odliczanie. W pewnym sensie pewnie tak bylo. Piec lat temu rzucil posade w Juilliardzie, a po roku postanowil sprobowac szczescia jako pianista koncertowy. Przed trzema laty oboje z Kim postanowili sie rozwiesc; niecale dwanascie miesiecy pozniej propozycje wystepow staly sie rzadsze, az przestaly naplywac zupelnie. W zeszlym roku przeprowadzil sie tutaj, do miasteczka, w ktorym sie wychowal, do miejsca, ktorego nie spodziewal sie zobaczyc. Teraz mial spedzic lato ze swoimi dziecmi i choc probowal sobie wyobrazic, jak bedzie jesienia, po powrocie Ronnie i Jonah do Nowego Jorku, wiedzial tylko, ze pozolkna i poczerwienieja liscie i ze rano z ust beda wydobywac sie obloczki pary. Juz dawno przestal przewidywac przyszlosc. Nie przejmowal sie tym. Zdawal sobie sprawe, ze wszelkie przewidywania sa bezcelowe, zreszta ledwie potrafil zrozumiec przeszlosc. Ostatnio wiedzial na pewno jedynie to, ze jest calkiem zwyklym czlowiekiem w swiecie, ktory uwielbia niezwyklosc, i ta swiadomosc budzila w nim lekkie rozczarowanie zyciem, ktore dotad prowadzil. Co jednak mogl na to poradzic? W przeciwienstwie do Kim, ktora byla otwarta i towarzyska, zawsze malo mowil i wtapial sie w tlo. Mimo ze wykazywal pewne zdolnosci jako muzyk i kompozytor, brakowalo mu charyzmy, talentu showmana czy tego czegos, co wyroznia wykonawce sposrod innych. Czasami sam nawet przyznawal, ze jest raczej obserwatorem zycia niz uczestnikiem, i w chwilach bolesnej szczerosci stwierdzil, ze poniosl porazke we wszystkich waznych dziedzinach. Mial czterdziesci osiem lat. Jego malzenstwo sie rozpadlo, corka go unikala, a syn dorastal bez niego. Cofajac sie mysla, wiedzial, ze sam jest sobie winien, i nade wszystko pragnal poznac odpowiedz na pytanie, czy ktos taki jak on moze jeszcze doswiadczyc obecnosci Boga. Nie wyobrazal sobie, ze dziesiec lat temu moglby zastanowic sie nad czyms takim. Czy nawet dwa lata temu. Ale w srednim wieku, jak czasami zauwazal, stal sie dziwnie refleksyjny. Chociaz kiedys sadzil, ze to zasluga muzyki, ktora komponowal, teraz byl zdania, ze sie mylil. In dluzej nad tym rozmyslal, tym bardziej uswiadamial sobie, ze muzyka zawsze byla dla niego raczej ucieczka od swiata niz sposobem na glebsze przezywanie go. Byc moze przezywal namietnosci i katharsis poprzez muzyke Czajkowskiego albo mial poczucie, ze czegos dokonal, piszac wlasne sonaty, ale teraz wiedzial, ze jego muzyka ma mniej wspolnego z Bogiem niz z egoistycznym pragnieniem ucieczki. Wydawalo mi sie, ze prawdziwa odpowiedz kryje sie w milosci, ktora darzyl dzieci, i bolu, jaki odczuwal, gdy budzil sie w cichym domu i uswiadamial sobie, ze nie ma ich przy sobie. Ale nawet wtedy wiedzial, ze jest cos jeszcze. I liczyl, ze dzieci pomoga mu to odnalezc. * Kilka minut pozniej zauwazyl blysk slonca odbijajacego sie od przedniej szyby zakurzonego kombi, ktore stanelo przed domem. Oboje z Kim kupili ten woz przed wieloma laty z mysla o weekendowych wypadach do Costco i innych rodzinnych wycieczkach. Pomyslal przelotnie, czy Kim pamietala o tym, zeby zmienic olej przed wyjazdem albo w ogole od czasu, gdy od niej odszedl. Pewnie nie, uznal. Nigdy nie miala glowy do takich spraw, dlatego zwykle on sie nimi zajmowal. Jednakze ta czesc jego zycia sie skonczyla. Wstal z taboretu i gdy wszedl na ganek, Jonah juz wysiadal z samochodu i biegl ku niemu. Byl rozczochrany, okulary mu sie przekrzywily, a rece i nogi mial chude jak patyczki. Steve poczul, ze sciska go w gardle, i przypomnial sobie, jak bardzo tesknil za synkiem w ciagu ostatnich trzech lat. -Tato! -Jonah! - odkrzyknal Steve, przechodzac przez kamienisto -piaszczyste podworko. Kiedy Jonah wpadl mu w objecia, z trudem utrzymal rownowage. - Alez urosles - zauwazyl. -A ty sie skurczyles! - odparl Jonah. - Jestes chudy. Steve usciskal syna i postawil go na ziemie. -Ciesze sie, ze przyjechales. -Ja tez. Mama i Ronnie klocily sie przez cala droge. -To wcale nie jest smieszne. -A tam. Nie zwracalem na nie uwagi. Nawet troche je podjudzalem. -Aha. Jonah podsunal okulary na nos. -Dlaczego mama nie chciala, zebysmy przylecieli samolotem? -A pytales ja o to? -Nie. -To moze powinienes. -Niewazne. Tak sie tylko zastanawialem. Steve sie usmiechnal. Juz zapomnial, jaki gadatliwy bywa syn. -To twoj dom? -Tak. -Fantastyczny. Steve mial watpliwosci, czy Jonah mowi powaznie. Wszystko mozna by powiedziec o tym domu, tylko nie to, ze jest fantastyczny. Nalezal do najstarszych budynkow w Wrightsville Beach, stal wcisniety miedzy dwie potezne wille, ktore w ciagu ostatnich dziesieciu lat wyrosly po obu jego stronach, tak ze wydawal sie jeszcze mniejszy. Farba, ktora byl pomalowany, odlazila, w dachu brakowalo coraz wiecej gontow, a ganek gnil; nie byloby w tym nic dziwnego, gdyby rozpadl sie w czasie wiekszej burzy, co niewatpliwie ucieszyloby sasiadow. Od kiedy Steve tu zamieszkal, nie mial kontaktu z zadnym z nich. -Tak uwazasz? - zapytal synka. -No! Stoi prawie na plazy. Czego jeszcze mozna by chciec? - Jonah wskazal na ocean. - Moge tam pojsc? -jasne. Tylko uwazaj. I zostan za domem/ Nie oddalaj sie za bardzo. -Dobra. Steve patrzyl, jak syn odbiega, a potem odwrocil sie i zobaczyl Kim, ktora szla juz w strone domu. Ronnie tez wysiadla z samochodu, ale stala przy nim. -Czesc, Kim - rzucila. -Steve. - Pochylila sie i uscisnela o szybko. - Wszystko dobrze u ciebie? - zapytala. - Chyba schudles. -Nic mi nie jest. Steve zauwazyl nad jej ramieniem, ze Ronnie powoli ruszyla ku nim. Uderzylo go, jak bardzo sie zmienila od czasu, gdy widzial ja na zdjeciu, ktore Kim przeslala mu e - mailem. Zniknela typowa mala Amerykanka, jaka pamietal, a jej miejsce zajela mloda kobieta z purpurowymi pasmami w dlugich brazowych wlosach, z polakierowanymi na czarno paznokciami, w ciemnym ubraniu. Zauwazyl znowu, ze mimo ewidentnych oznak nastoletniego buntu jest bardzo podobna do matki. To dobrze, pomyslal. Wygladala slicznie jak zawsze. Odchrzaknal. -Czesc, kochanie. Milo cie wiedziec. Ronnie nie odpowiedziala, wiec Kim zlajala ja: -Nie badz niegrzeczna. Ojciec do ciebie mowi. Odpowiedz cos. Ronnie zalozyla ramiona na piersi. -Dobra. Co powiecie na to? Nie zamierzam grac dla ciebie na fortepianie. -Ronnie! - Steve uslyszal w glosie Kim zniecierpliwienie. -No co? - Zadarla glowe. - Pomyslalam, ze od razu wyjasnie sprawe. Zanim Kim zdazyla odpowiedziec, Steve pokrecil glowa. Nie chcial klotni. -W porzadku, Kim. -Wlasnie, mamo. Wszystko w porzadku - potwierdzila wyzywajaco Ronnie. - Musze rozprostowac nogi. Ide na spacer. Gdy odeszla, Steve zauwazyl, ze Kim walczy z checia przywolania jej. W koncu jednak nic nie powiedziala. -Dluga podroz? - zapytal, zeby odwrocic jej uwage i poprawic nastroj. -Nawet nie masz pojecia jak bardzo. Usmiechnal sie; latwo bylo wyobrazic sobie w tej chwili, ze wciaz s a malzenstwem, ze graja w tej samej druzynie, ze wciaz sie kochaja. Tylko ze oczywiscie tak nie bylo. * Po wyladowaniu bagazy Steve poszedl do kuchni, gdzie wydobyl kostki lodu ze staroswieckiego pojemnika i wrzucil je do szklanek z roznych kompletow, ktore zastal na miejscu.Uslyszal, ze Kim wchodzi do kuchni. Wzial dzbanek z mrozona herbata, napelnil nia dwie szklanki i podal bylej zonie jedna z nich. Jonah na zewnatrz albo gonil fale, albo przed nimi uciekal, podczas gdy w gorze krazyly mewy. -Jonah chyba dobrze sie bawi - zauwazyl. Kim zrobil krok w strone okna. -Od tygodni cieszyl sie na ten wyjazd. - Zawahala sie. - Tesknil za toba. -Ja za nim tez tesknilem. -Wiem. - Pociagnela lyk herbaty i rozejrzala sie po kuchni. - Wiec to twoj dom, co? Ma... charakter. -Mowiac o charakterze, masz pewnie na mysli przeciekajacy dach i brak klimatyzacji. Zdemaskowana Kim poslala mu lekki usmiech. -Wiem, ze jest skromny - przyznal. - Ale panuje tu cisza i moge ogladac wschod slonca. -I kosciol pozwala ci mieszkac w nim za darmo? Steve pokiwal glowa. -Domek nalezal do Carsona Johnsona, miejscowego artysty, ktory przekazal go kosciolowi. Pastor Harris pozwolil mi tu zostac do czasu, gdy beda gotowi go sprzedac. -Jakie to uczucie wrocic do domu? Bo kiedys mieszkali tutaj twoi rodzice, prawda? Trzy przecznice stad? Siedem, pomyslal Steve. Ale blisko. -Normalnie. - Wzruszyl ramionami. -Jest tloczniej. Zmienilo sie od czasu, gdy bylam tu ostatnio. -Wszystko sie zmienia. - Oparl sie o blat, krzyzujac nogi. - To kiedy ten wielki dzien? - zapytal, zeby zmienic temat. - Dla ciebie i Briana? -Steve... jesli chodzi o to... -Nic nie szkodzi. - Uniosl reke. - Ciesze sie, ze znalazlas sobie kogos. Kim popatrzyla na niego; najwyrazniej zastanawiala sie, czy ma mu wierzyc, czy uznac to za delikatny temat. -W styczniu - odpowiedziala w koncu. - I chce, abys wiedzial, ze z dziecmi... Brian nie udaje kogos, kim nie jest. Polubilbys go. -Na pewno. - Napil sie herbaty i odstawil szklanke. - A jaki dzieci maja do niego stosunek? -Jonah chyba go lubi, ale on lubi wszystkich. -A Ronnie? -Dogaduje sie z nim, tak jak dogaduje sie z toba. Zasmial sie, ale zauwazyl jej zmartwiona mine. -Jak ona sie czuje? -Nie wiem. - Westchnela. - Mysle, ze sama tez nie wiem. Weszla w trudny okres, ma humory. Wraca do domu pozniej, niz sie umowilysmy, a kiedy probuje z nia porozmawiac, odpowiada tylko "wszystko jedno", "jak chcesz" i tak dalej. Przypisuje to jej wiekowi, bo pamietam, jak to bylo... ale... - Pokrecila glowa. - Widziales, jak jest ubrana? Te jej wlosy, okropny tusz do rzes? -Uhm. -I co? -Moglo byc gorzej. Kim otworzyla usta, zeby cos powiedziec, ale nic sie z nich nie wydobylo i Steve utwierdzil sie w przekonaniu, ze ma racje. Niezaleznie od tego, przez jaki okres przechodzila corka i jakie obawy zywila Kim, Ronnie mimo wszystko byla dawna Ronnie. -Pewnie tak - przyznala Kim, a potem pokrecila glowa. - Hm, wiem, ze masz slusznosc. Tylko ostatnio byla taka trudna. Czasami bywa mila jak kiedys. Na przyklad z Jonah. Chociaz zyja z soba jak pies z kotem, w kazdy weekend Ronnie zabiera go do parku. A kiedy mial problemy z matematyka, co wieczor pomagala mu w nauce. Co jest o tyle dziwne, ze sama ledwie zalicza swoje przedmioty. I nie mowila ci, ale w styczniu poslalam ja na SAT*. Udalo jej sie odpowiedziec blednie na kazde pytanie. Wiesz, jakim trzeba byc bystrym, zeby zle odpowiedziec na kazde pytanie? Kiedy Steve sie rozesmial, Kim sciagnela brwi. -To nie jest smieszne. -W pewnym sensie tak. -To nie ty musiales meczyc sie z nia przez ostatnie trzy lata. Zamilkl skarcony. -Masz racje. Przepraszam. - Znowu wzial do reki szklanke. - A co powiedzial sedzia o tej kradziezy w sklepie? -Tylko to, co ci mowilam przez telefon. - Westchnela z rezygnacja. - Jesli nie wpakuje sie w nastepne klopoty, usuna to z jej akt. Ale jezeli znowu popelni jakies przestepstwo... - Nie dokonczyla. -Martwisz sie - zaczal. Kim odwrocila sie. -To nie pierwszy raz i w tym caly klopot - wyjasnila. - Przyznala sie, ze w zeszlym roku wkradla bransoletke, a teraz powiedziala, ze kupowala duzo rzeczy w drogerii i nie mogla ich utrzymac w rekach, wiec wsadzila szminke do kieszeni. Za reszte zaplacila i kiedy oglada sie zapis z kamery, rzeczywiscie wyglada to na zwykla pomylke, ale... -Ale nie masz pewnosci. Kim nie odpowiedziala i Steve pokrecil glowa. -Przeciez nie znajdzie sie wsrod poszukiwanych listem gonczym. Pomylila sie po prostu. Zawsze miala dobre serce. -To nie znaczy, ze teraz nie klamie. -Ale nie znaczy tez, ze sklamala. -Wiec jej wierzysz? - Jej twarz wyrazala jednoczesnie nadzieje i * Scholastic Aptitude Test (ang.) - egzamin sprawdzajacy zdolnosci naukowe kandydata na studia wyzsze sceptycyzm. Zastanowil sie nad swoimi odczuciami wobec tego zdarzenia, jak juz z dziesiec razy od czasu, gdy Kim mu o ni powiedziala. -Uhm - potwierdzil. - Wierze jej. -Dlaczego? -Bo to dobry dzieciak. -Skad wiesz? - zapytala ostro. Po raz pierwszy sprawila wrazenie zirytowanej. - Kiedy ostatnio miales z nia do czynienia, konczyla podstawowke. - Odwrocila sie od niego i splatajac ramiona, spojrzala za okno. Gdy odezwala sie znowu, w jej glosie brzmiala gorycz. - Mogles wrocic. Mogles znowu uczyc w Nowym Jorku. Nie musiales jezdzic po calym kraju, przeprowadzac sie tutaj... bylbys czescia ich zycia. Jej slowa go dotknely i wiedzial, ze ma racje. Ale to nie bylo takie proste z powodow, ktore oboje rozumieli, choc zadne z nich nie chcialo sie do tego przyznac. W koncu chrzaknal, przerywajac cisze. -Chcialem tylko powiedziec, ze Ronnie potrafi odroznic dobro od zla. Gdy juz zaznaczy swoja niezaleznosc, stanie sie ta sama osoba, ktora zawsze byla, tak sadze. Pod zasadniczymi wzgledami tak naprawde sie nie zmienial. Zanim Kim zdazyla sie zastanowic, jak i czy w ogole ma sie do tego odniesc, przez frontowe drzwi wpadl Jonah. Policzki mu plonely. -Tato! Znalazlem naprawde swietny warsztat! Chodzcie! Pokaze go wam! Kim uniosla brew. -Tam, za domem - wyjasnil Steve. - Chcesz go zobaczyc? -Jest fantastyczny, mamo! Kim odwrocila sie od nich obu, a chwile potem znowu okrecila na piecie. -Nie, dziekuje - odpowiedziala. - Tata sie bardziej do tego nadaje. A zreszta musze juz jechac. -Juz? - zapytal Jonah. Steve wiedzial, jakie to trudne dla Kim, wiec odparl za nia: -Twoja mame czeka dluga jazda z powrotem. A poza tym wieczorem chce was zabrac do wesolego miasteczka. Nie wolisz tego, zamiast pojsc do warsztatu. Chlopcu nieznacznie opadly ramiona. -Niech bedzie - odrzekl. * Gdy Jonah pozegnal sie z mama - Ronnie nie bylo w poblizu i wedlug Kim raczej nie nalezalo jej sie szybko spodziewac - Steve poszedl z nim do warsztatu, zapadajacego sie, krytego blacha budynku gospodarczego, ktory stal na tej samej dzialce.Przez ostatnie trzy miesiace Steve spedzil tutaj wiekszosc popoludni, otoczony olowianym zlomem i malymi taflami kolorowego szkla, ktore ogladal teraz Jonah. Posrodku warsztatu stal duzy stol, na ktorym lezal rozpoczety witraz, ale chlopca bardziej zainteresowala dziwna kolekcja wypchanych zwierzat, pozostalosc po poprzednim wlascicielu. Trudno bylo nie ulec fascynacji pol wiewiorka, pol okoniem czy lbem oposa przytwierdzonym do korpusu kurczaka. -Co to ma byc? - zapytal Joanh. -Sztuka. -Myslalem, ze sztuka to malarstwo i tak dalej. -Owszem. Ale czasami sztuka to tez inne rzeczy. Jonah zmarszczyl nos, patrzac na krolikoweza. -To nie wyglada na sztuke. Kiedy Steve sie usmiechna, Jonah wskazal okno witrazowe na stole. -To tez jego dzielo? - zapytal. -Nie, moje. Ronie to dal kosciola, ktory stoi tu niedaleko. W zeszlym roku splonal i stary witraz zostal zniszczony. -Nie wiedzialem, ze umiesz robic witraze. -Wierz albo nie, nauczyl mnie tego artysta, ktory tu poprzednio mieszkal. -Ten facet, ktory wypchal zwierzeta? -Ten sam. -I znales go? Steve podszedl do stolu i stanal obok syna. -Jako chlopiec wkradalem sie tutaj, zamiast chodzic na religie. Robil witraze dla wiekszosci kosciolow w okolicy. Widzisz to zdjecia na scianie? - Wskazal mala fotografie zmartwychwstalego Chrystusa, przypieta do jednej z polek i trudna do zauwazenia wsrod innych rzeczy. - Mam nadzieje, ze kiedy skoncze, tak to bedzie wygladalo. -Fantastycznie - skomentowal Jonah i Steve sie usmiechna. Najwyrazniej bylo to ulubione slowo synka; spodziewal sie, ze uslyszy je tego lata jeszcze mnostwo razy. -Chcesz mi pomoc? - zapytal. -A moge? -Liczylem na to. - Steve dzgnal go lekko lokciem. - Potrzebuje kompetentnego asystenta. -To trudne? -Kiedy sie tego uczylem, bylem w twoim wieku. Na pewno sobie poradzisz. Jonah skwapliwie wzial kawalek szkla i mu sie przyjrzal. Z powazna mina zblizyl go do swiatla. -Ja tez jestem pewny, ze sobie poradze. Steve'a znowu to rozsmieszylo. -Chodzisz do kosciola? - zapytal. -Uhm. Ale nie do tego, do ktorego chodzilismy kiedys. Tylko do tego, ktory lubi Brian. I Ronnie nie zawsze jedzie z nami. Siedzi w swoim pokoju i nie chce wyjsc, ale gdy tylko zamykaja sie za nami drzwi, wylazi i idzie z kolezankami do Starbucksa. -Tak bywa, gdy dzieci wyrastaja na nastolatki. Wystawiaja rodzicow na probe. Jonah odlozyl szklo na stol. -Ja taki nie bede - oswiadczyl. - Zawsze bede dobry. Ale nie przepadal za tym nowym kosciolem. Nudze sie w nim. Wiec moglbym tam nie wchodzic. -Sluszne rozumowanie. - Steve zamilkl na chwile. - Slyszalem, ze bedziesz gral w noge tej jesieni? -Nie jestem w tym za dobry. -Co z tego? To frajda, nie? -Nie, jesli jest sie posmiewiskiem. -Ktos sie z ciebie smieje? -Niewazne. Mam to gdzies. -Aha. Jonah przestapil z nogi na noge. Cos chodzilo mu po glowie. -Ronnie nie przeczytala ani jednego listu z tych, ktory od ciebie dostala, tato. I nie chce juz grac na fortepianie. -Wiem - odparl Steve. -Mama mowi, ze to wszystko przez napiecie przedmiesiaczkowe. Steve niemal zakrztusila sie ze smiechu, ale szybko odzyskal panowanie and soba. -A wiesz w ogole, co to znaczy? Jonah poprawil okulary na nosie. -Nie jestem juz dzieckiem. To znaczy, ze ma syndrom niecheci do facetow. Steve parsknal smiechem i zmierzwil synkowi wlosy. -Moze poszukamy twojej siostry? Chyba widzialam, ze idzie w kierunku wesolego miasteczka. -Przejedziemy sie na diabelskim kole? -Jesli tylko masz ochote. -Fantastycznie. 3 Ronnie Na jarmarku panowal tlok. Czy raczej, poprawila sie Ronnie, na Festiwalu Morza Wrightsville Beach. Placac za lemoniade w jednym ze stoisk, zauwazyla, ze oba pobocza drogi prowadzacej na molo zastawione sa samochodami, ktore stoja zderzak w zderzak, a kilku przedsiebiorczych nastolatkow za oplata udostepnia miejsca na podjazdach okolicznych domow.Jak dotad, pomyslala, nic ciekawego tutaj nie ma. Liczyla, ze diabelski mlyn jest tu na stale i ze na molo znajduja sie sklepy i stoiska jak na deptaku w Atlantic City. Innymi slowy, miala nadzieje, ze bedzie to miejsce, w ktorych spedzi lato. Niestety. Wesole miasteczko zajmowalo parking na koncu molo i przypominalo maly wiejski jarmark. Oferowano na nim glownie przejazdzki rozwalajacymi sie karuzelami. Wszedzie staly tandetne strzelnice i budki z tlustym zarciem. Wszystko to bylo... obciachowe. Nie wygladalo jednak na to, zeby ktos podzielal jej opinie. Prawie nie dalo sie tu wcisnac szpilki. Starzy i mlodzi, cale rodziny, grupki gimnazjalistow gapiace sie na siebie nawzajem, mnostwo ludzi. Bez wzgledu na to, w ktora strone poszla, zawsze wpadala na strumien cial. Spoconych cial. Wielkich spoconych cial, z ktorych dwa sprasowaly ja miedzy soba, gdy kolejka ludzi nie wiadomo dlaczego nagle sie zatrzymala. Tak smierdzialy, ze musialy pochlonac smazonego hot doga i smazonego snickersa, ktore widziala na stoiskach. Zmarszczyla nos. Ale obciach. Dostrzegla wyjscie, wymknela sie spomiedzy karuzel, strzelnic i budek z jedzeniem, i ruszyla w strone molo. Na szczescie tlum sie przerzedzal, w miare jak szla po molo, mijajac stoiska z rekodzielem. Nie wyobrazala sobie, ze moglaby cos tu kupic - kto, u licha, chcialby krasnala z muszelek? Ale widocznie ktos kupowal to badziewie, bo inaczej te budki by nie istnialy. Roztargniona wpadla na stolik, przy ktorym na skladanym krzesle siedziala starsza pani. Ubrana byla w T - shirt z emblematem SPCA*, miala siwe wlosy i zyczliwa, pogodna twarz - typ babci, ktora pewnie przed Bozym Narodzeniem calymi dniami piecze ciastka, pomyslala Ronnie. Na blacie przed nia lezaly ulotki, a obok stal sloj na datki i duze kartonowe pudlo. W pudle siedzialy cztery szare szczeniaki, z ktorych jeden podskakiwal na tylnych lapach, zeby wyjrzec na zewnatrz. -Hej, maly - powiedziala do niego. Starsza pani sie usmiechnela. -Chcesz go potrzyma? Jest najzabawniejszy. Nazwalam go Seinfeld. Szczeniak zaskowyczal. -Nie, dziekuje. Byl sliczny. Naprawde sliczny, mimo ze zdaniem Ronnie to imie do niego nie pasowalo. I rzeczywiscie chyba miala ochote go potrzymac. Wiedziala jednak, ze nie bedzie chciala oddac szczeniaczka, gdy juz wezmie go na rece. Bardzo lubila zwierzeta, rozczulaly ja zwlaszcza te bezpanskie, porzucone. Jak te maluchy. -Nic im sie nie stanie, prawda? Nie uspi ich pani? -Alez skad - odparla kobieta. - Dlatego rozstawilismy ten stolik. Zeby * Society fot the Prevention of Cruelty to Animals (ang.) - Towarzystwo Zapobiegania Okrucienstwa wobec Zwierzat ludzie je wzieli. W zeszlym roku znalezlismy domy dla ponad trzydziestu zwierzat, a te cztery juz rozdalam. Czekam tylko na ich nowych wlascicieli, zeby je zabrali, gdy juz beda wychodzic. Ale mamy ich wiecej, gdybys byla zainteresowana. -Jestem tu tylko z wizyta - wyjasnila Ronnie, gdy nagle z plazy dobiegl jakis ryk. Wyciagnela szyje, zeby zobaczyc. - Co sie dzieje? Koncert? Kobieta pokrecila przeczaco glowa. -Siatkowka plazowa. Graja od wielu godzin... to jakies zawody. Powinnas pojsc i popatrzec. Slysze krzyki przez caly dzien, wiec te rozgrywki musza byc emocjonujace. Ronnie zastanowila sie nad tym. Czemu nie? Nie bedzie gorzej niz tutaj. Zanim ruszyla ku schodom, wrzucila kilka dolarow do sloja na datki. Zachodzilo slonce i ocean w jego swietle polyskiwal jak plynne zloto. Kilka pozostalych jeszcze na plazy rodzin lezalo na recznikach w poblizu wody, obok paru zamkow z piasku, ktore mial niebawem zagarnac przyplyw. Rybitwy wznosily sie i opadaly w powietrzu, polujac na kraby. Wkrotce doszla do miejsca, w ktorym rozgrywal sie turniej. Zblizyla sie do skraju boiska i zauwazyla, ze inne dziewczyny wsrod publicznosci interesuja sie dwoma zawodnikami po prawej stronie. I nic dziwnego. Obaj -w jej wieku? starsi? - nalezeli do rodzaju, ktory jej przyjaciolka Kayla nazywala "ciachem". Chociaz zaden z nich nie byl w typie Ronnie, nie mogla pozostac obojetna na ich szczuple, muskularne sylwetki i plynne ruchy na piasku. Zwlaszcza ten wyzszy, z ciemnymi brazowymi wlosami i pleciona bransoletka na nadgarstku. Kayla na pewno by go namierzyla - zawsze lubila wysokich - tak jak blondynka z bikini po drugiej stronie boiska. Ronnie od razu dostrzegla ja i jej przyjaciolke. Obie szczuple i ladne, mialy olsniewajaco biale zeby i najwyrazniej przyzwyczaily sie, ze przyciagaja uwage i ze chlopcy slinia sie na ich widok. Trzymaly sie z dala od reszty widzow i kibicowaly powsciagliwie, pewnie zeby nie potargac sobie wlosow. Rownie dobrze mogly byc billboardami, na ktore patrzy sie z daleka, nie podchodzac zbyt blisko. Ronnie nie znala ich, ale juz za nimi nie przepadala. Ponownie skupila uwage na meczu, akurat gdy ci sliczni zdobyli nastepny punkt. I nastepny. I jeszcze jeden. Nie wiedziala, jaki jest wynik, ale wyraznie byli lepsza druzyna. Mimo to, obserwujac gre, zaczela przygladac sie takze innym zawodnikom. Wynikalo to nie tyle z tego, ze zawsze miala slabosc do przegranych - bo tak bylo - ile z tego, ze para czempionow przypominala jej zepsutych chlopakow z prywatnych szkol, ktorych spotykala w klubach, zarozumialcow z Upper East Side, ktorzy chodzili do Dalton albo Buckley i uwazali sie za lepszych od reszty tylko dlatego, ze ich tatusiowie zarzadzali papierami wartosciowymi. Tak czesto widywala zlota mlodziez, ze potrafila rozpoznac jej przedstawicieli, i dalaby glowe, ze ci dwaj wlasnie dlatego cieszyli sie takim powodzeniem. Jej przypuszczenia sie potwierdzily, kiedy po zdobyciu przez druzynie nastepnego punktu kolega ciemnowlosego mrugnal do kolezanki blond Wenus, dziewczyny w typie lalki Barbie, przygotowujac sie do serwu. W tym miasteczku ladni ludzie najwyrazniej znali sie nawzajem. Dlaczego jej to nie dziwilo? Mecz stal sie nagle mniej ciekawy i juz odwrocila sie, aby odejsc, gdy nad siatka przelecial nastepny serw. Dotarlo do niej, ze ktos krzyczy, gdy druzyna przeciwna odbila pilke, ale zanim zrobila ze dwa kroki, poczula, ze widzowie wokol niej zaczynaja sie przepychac, tak ze na chwile stracila rownowage. Na zbyt dluga chwile. Odwrocila sie i zobaczyla jeszcze, ze jeden z graczy biegnie w jej strone, skrecajac glowe, zeby nie spuscic z oka zablakanej pilki. Nie zdazyla usunac sie z drogi, gdy wpadl na nia z impetem. Chwycil ja za ramiona, aby zlapac rownowage i nie przewrocic jej. Poczula szarpniecie i niemal z fascynacja patrzyla, jak ze styropianowego kubka, ktory trzymala w reku, spada pokrywka, a lemoniada szybuje lykiem w powietrzu, po czym oblewa jej twarz i koszulke. Chwile pozniej bylo po wszystkim, tak po prostu. Uniosla glowe i zobaczyla, ze ciemnowlosy chlopak patrzy na nia szeroko otwartymi oczami. -Nic ni nie jest? - wydyszal. Czula, ze lemoniada cieknie jej po twarzy i przesiaka przez koszulke. Uslyszala, ze ktos w tlumie sie smieje. Bo dlaczego nie? To byl taki swietny dzien. -W porzadku - burknela. -Na pewno? - sapnal chlopak. Sprawial wrazenie naprawde skruszonego. - Mocno cie walnalem. -Po prostu... pusc mnie - wycedzila przez zacisniete zeby. Chyba uswiadamial sobie, ze wiaz trzyma ja za ramiona, i natychmiast zabral rece. Cofnal sie szybko i odruchowo dotknal bransoletki. Obracal ja z roztargnieniem. -Naprawde przepraszam. Bieglem za pilka i... -Wiem, co robiles - rzucila. Przezylam, tak? Po tych slowach odwrocila sie na piecie; niczego bardziej nie pragnela, tylko jak najszybciej oddalic sie z tego miejsca. Uslyszala, ze ktos z tylu wola: -No, Will! Wracamy do gry! Ale gdy przepychala sie przez tlum, czula na sobie jego spojrzenie, dopoki nie zniknela z widoku. * Koszulce nic sie nie stalo, ale Ronnie nie poprawilo to samopoczucia. Lubila ja, byla to pamiatka z koncertu Fall Out Boy, na ktory wybrala sie w zeszlym roku z Rockiem. Mama sie wsciekla, i to nie tyle dlatego, ze Rick mial wytatuowana pajeczyne na plecach i wiecej kolczykow w uszach niz Kayla; glownie dlatego, ze Ronnie nie powiedziala jej, dokad ida, i wrocila do domu dopiero nastepnego popoludnia, bo w koncu wyladowali u brata Rocka w Filadelfii. Zabronila jej widywac sie, a nawet rozmawiac z Rickiem, ale Ronnie zlamala ten zakaz juz nastepnego dnia. Nie zeby byla zakochana w Rocku; szczerze mowiac, nawet nie lubila go za bardzo. Tylko wkurzyla sie na mame i chciala jej zrobic na przekor. Kiedy jednak pojechala do niego, byl znow nacpany i pijany, tak jak na koncercie, i uswiadomila sobie, ze jesli nie przestanie sie z nim spotykac, wciaz bedzie ja namawial, zeby sprobowala tego, co sam bral, jak poprzedniego wieczoru. Byla wiec u niego tylko kilka minut, a potem poszla na Union Square, gdzie spedzila reszte popoludnia. Wiedziala, ze wszystko miedzy nimi skonczone. Nie byla naiwna, jesli chodzi o narkotyki. Niektorzy z jej znajomych popalali trawke, kilkoro bralo kokaine albo ecstasy, a jeden nawet byl uzalezniony od metamfetaminy. Wszyscy oprocz niej pili w weekendy. W kazdym klubie i na kazdej imprezie mozna bylo dostac kazda z tych uzywek. Ale miala wrazenie, ze zawsze, gdy jej kolezanki palily, pily albo lykaly cos, po czym podobno czuly sie fantastycznie, przez reszte wieczoru belkotaly, chwialy sie na nogach, rzygaly albo zupelnie tracily kontrole i robily prawdziwe glupoty. Przewaznie z facetami. Ronnie nie chciala, zeby cos takiego ja spotkalo. Nie po tym, co zeszlej zimy przydarzylo sie Kayli. Ktos - Kayla do dzis nie wie kto - wrzucila jej do drinka pigulke gwaltu i choc niewiele pamietala z tego, co dzialo sie potem, miala wrazenie, ze znalazla sie w jakims pomieszczeniu z trzema facetami, ktorych widziala tej nocy pierwszy raz. Kiedy obudzila sie nastepnego ranka, jej ciuchy lezaly rozrzucone wokol. Kayla nie mowila nic wiecej - wolala udawac, ze to nigdy sie nie zdarzylo, i zalowala, ze w ogole zwierzyla sie Ronnie - ale nietrudno bylo skojarzyc fakty. Dotarlszy na koniec molo, Ronnie odstawila do polowy oprozniony kubek i usilowala osuszyc koszulke serwetka. Cos to dalo, ale zwilgotnialej serwetce zostawaly malenkie biale platki przypominajace lupiez. Super. Szkoda, ze facet nie wpadl na kogos innego. Stala tam... ile, dziesieciu minut? Jakie bylo prawdopodobienstwo, ze gdy sie odwroci, nadleci pilka? I ze bedzie tkwila z kubkiem w reku wsrod ludzi ogladajacych mecz siatkowki, ktorego wcale nie chciala ogladac, w miejscu, w ktorych wcale nie chciala byc? Cos takiego nie zdarzy sie ponownie w ciagu miliona lat. Przy takim farcie powinna kupic bilet na loterie. I ten chlopak, ktory to zrobil. Ciemnowlosy, brazowooki przystojniak. Z bliska uswiadomila sobie, byl jeszcze atrakcyjniejszy, zwlaszcza z ta... skrucha na twarzy. Byc moze nalezal do elity, ale w tej nanosekundzie, gdy ich spojrzenia sie spotkaly, miala bardzo dziwne wrazenie, ze jest calkiem normalny. Pokrecila glowa, zeby otrzasnac sie z takich glupich mysli. Najwyrazniej slonce przygrzalo jej w glowe. Uznala, ze zrobila, co moze, przy uzyciu serwetki, i wziela kubek. Zamierzala go wyrzucic, ale gdy odwrocila sie, poczula, ze utknal pomiedzy nia a kims innym. Tym razem nie stalo sie to w zwolnionym tempie; lemoniada natychmiast znowu zalala przod jej koszulki. Ronnie zastygla z bezruchu i spojrzala z niedowierzaniem na swoj T -shirt. To chyba zarty. Przed nia stala dziewczyna w jej wieku, ktora trzymala w dloni shake'a i sprawiala wrazenie rownie zaskoczonej jak Ronnie. Byla ubrana na czarno, a jej ciemne wlosy wily sie niesfornie wokol twarzy. Podobnie jak Kayla miala w kazdym uchu po kilka kolczykow na sztyftach i jedna pare wiszacych z miniaturowymi trupimi czaszkami, a jej gotycki styl podkreslaly jeszcze ciemny oscien powiek i eyeliner. Gdy reszta lemoniady wsiakaly w koszule Ronnie, Gotka wskazala kubkiem rozprzestrzeniajaca sie plame. -Chrzan to - powiedziala. -Myslisz? -Przynajmniej masz teraz symetryczne zacieki. -Och, rozumiem. To mialo byc smieszne. -Raczej dowcipne. -To trzeba bylo powiedziec co w tym stylu: " Moze powinnas trzymac sie kubkow dla niemowlat". Gotka sie zasmiala, co zabrzmialo zaskakujaco dziewczeco. -Nie jestes stad, co? -Nie, z Nowego Jorku. Przyjechalam do