Osikowicz-Wolff Marcin - Ruletenburg

Szczegóły
Tytuł Osikowicz-Wolff Marcin - Ruletenburg
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Osikowicz-Wolff Marcin - Ruletenburg PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Osikowicz-Wolff Marcin - Ruletenburg PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Osikowicz-Wolff Marcin - Ruletenburg - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Marcin Osikowicz-Wolff Tytul: Ruletenburg Z "NF" 6/94 Noc była jasna, a powietrze odzyskiwało świeżość po upalnym pierwszym dniu lipca. Przytłumione bicie ratuszowego zegara ogłaszało północ. Stójkowy Szczepan Britow szybkim krokiem zmierzał do domu po zakończonej służbie, nucąc raźnego, wojskowego marsza "Dla ojczyzny i cesarza". Policjant był mężczyzną około pięćdziesiątki, ale o nieprzeciętnej energii, więc kiedy tak maszerował, iskry gęsto sypały się spod podkutych butów. Jego mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze starej czynszówki przy Kruczej, dwie przecznice od placu Siennego. Był pewien, że czeka tam na niego spóźniona kolacja, gorący samowar z gruzińską herbatą i równie gorąca Ałła Ludwigowna - jego prawowita małżonka. Wszedł do bramy i już kierował się w stronę schodów, kiedy dostrzegł światło, dochodzące przez uchylone drzwi stróżówki. Upił się i śpi, a lampa spowoduje pożar, pomyślał o stróżu. Aleksander Michajłowicz Katikow był powszechnie znany z pociągu do smułych kształtów butelek "Kartoflanej". Postanowił zgasić lampę, zawrócił więc i pchnął odrapane drzwi. Były żołnierz w służbie cesarza, uczestnik wojny krymskiej odznaczony dwoma medalami "Za odwagę", widział już w życiu niejedno, a jednak to, co zobaczył tym razem, sprawiło, że marszowa melodia uwięzła mu w gardle. Stróż leżał na podłodze tuż przy wejściu. Nawet na pierwszy rzut oka widać było, że nie powaliła go wódka. Siekiera, która wystawała z jego głowy, tkwiła w czaszce aż po stylisko. Lampa paliła się na stole. Obok niej stała butelka, szklanka, a na kawałku gazety leżał kiszony ogórek. Britow pochylił się nad trupem i dotknął jego nadgarstka. Był już zimny. Po wewnętrznej stronie dłoni dostrzegł wypisaną miękkim ołówkiem dużą, rzymską dwunastkę. Podszedł do stołu i zdmuchnął lampę. Potem wyszedł, zamknął drzwi na klucz i puścił się pędem na komisariat. Już po kwadransie pod numerem piątym na Kruczej zaroiło się od policjantów. Mimo późnej pory znaleźli się też gapie - głównie goście pobliskiej traktierni. Ciało Katikowa zapakowano do czarnego, zamkniętego powozu i odwieziono do miejskiej kostnicy. Ślady zabezpieczono, stróżówkę zaplombowano. Britow złożył na komisariacie odpowiednie zeznania, a sędzia śledczy Porfiry Pietrowicz wymógł na nim uroczystą przysięgę, że nikomu nie wspomni o numerze na ręce martwego stróża. Około drugiej nad ranem stójkowy mógł wreszcie udać się do domu. Samowar był już zimny, a żona spała. Późnym popołudniem Porfiry Pietrowicz w dalszym ciągu siedział w swoim gabinecie. Okna pomieszczenia wychodziły na Prospekt Newski i płynący stamtąd gwar stolicy rozpraszał jego uwagę. Zamknięcie okien było jednak niepodobieństwem ze względu na panujący zaduch. W końcu ze zniechęceniem zamknął grubą teczkę, którą właśnie przeglądał. Potem przewiązał ją mocnym, konopnym sznurkiem i z tym pakunkiem w jednej, a letnią marynarką w drugiej opuścił budynek. Machnął na dorożkę i kazał się wieźć do Parku Letniego. Tam, przysiadłszy na białym, składanym krzesełku (krzesełka za pięć kopiejek wynajmował strażnik zieleni), odpoczywał w cieniu stusześćdziesięciodwuletniego dębu. Po mniej więcej godzinie podniósł się nagle i zdecydowanym krokiem pomaszerował w kierunku bramy. Profesor Michał Michajłowicz Luboznatielny zajmował piętrowy dom po przeciwnej stronie ulicy. Budynek otoczony niewielkim ogrodem nie mógł uchodzić za przykład typowej architektury petersburskiej i skłaniał się raczej ku domom angielskim. Z drugiej strony cały Petersburg również nie należał do typowej architektury rosyjskiej, więc wszystko się jakoś wyrównywało. Pociągnął za sznur dzwonka. Kiedy mu otworzono, w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił adres i chciał zawrócić. Młoda kobieta stojąca w drzwiach nie wyglądała na służącą. Uśmiechała się do niego. - Jestem Porfiry Pietrowicz, dawny uczeń profesora. - Jestem Anette Tomaszowna, jego obecna żona - powiedziała kobieta. - Proszę, niech pan wejdzie. Profesor jest w swoim gabinecie. Idąc za nią zauważył, że jedno ucho ma odrobinę odstające. Mógłbym je odgryźć i połknąć na surowo, pomyślał. Wszedł do jasnego gabinetu. Anette Tomaszowna zamknęła za nim drzwi. - Widzę, drogi Porfiry Pietrowiczu, że poznał pan już moją żonę. Od pół roku. Niechże pan siada. Stary człowiek nie wyglądał na zaskoczonego wizytą. Siedział w skórzanym fotelu, przy zasypanym papierami stoliku. Mimo wczesnej pory i gorąca miał na sobie bordowy, pikowany szlafrok, a jego nogi okryte były kocem. - I cóż pana do mnie sprowadza po tylu latach? Skończył pan studia w czterdziestym siódmym..., nie, w czterdziestym ósmym. Znamienna data, nie mógłbym zapomnieć. - Prawdę powiedziawszy, nie wiem, od czego zacząć. Widzi pan, my... to znaczy ja... - Najlepiej zacząć od początku. To znaczy od herbaty. Żona profesora postawiła na stoliku tacę z serwisem. Kiedy pochylała się nad samowarem, Michał Michajłowicz ukradkiem pocałował ją w ucho. Sędzia przygryzł wargi. Siedzieli przez chwilę, w milczeniu delektując się napojem. - No więc? - zapytał w końcu Luboznatielny. Porfiry Pietrowicz poprawił się w fotelu. - Wszystko zaczęło się blisko rok temu. Zamordowano dróżnika w jego budce, przy wyjeździe z miasta. Sprawcy nie zaleźliśmy. W czasie oględzin zwłok zauważono wypisaną na dłoni dróżnika rzymską jedynkę. Fakt ten zaprotokołowano, ale nikt nie przywiązywał do niego wagi. Do czasu. Śledztwo w tej sprawie jeszcze się na dobre nie zaczęło, a już znaleziono kolejnego trupa. Tym razem był to piekarz. - Na dłoni miał dwójkę - Luboznatielny siorbnął. - Właśnie. Ktoś to skojarzył z dróżnikiem i sprawą zajęliśmy się poważniej. Podjęliśmy różne... nadzwyczajne działania, ale niczego nie wykryliśmy. Nie udało nam się nawet ustalić związku między zabitymi. Prawdopodobnie się nie znali. Od tamtej pory mamy już dwunastu ponumerowanych zabitych. Wśród nich cztery kobiety. Nie mamy za to żadnych podejrzanych, żadnych poszlak, o dowodach nie wspomnę. Robimy, co się da, żeby uniknąć plotek, więc gazety jeszcze nie zdążyły powiązać tych historii. W końcu - Porfiry wzruszył ramionami - w stolicy codziennie kogoś się morduje. Cały czas jednak miastu grozi panika. Nie muszę mówić, jak zaszkodziłoby to naszej instytucji. - Nie musi pan. Ale czego właściwie wasza instytucja oczekuje ode mnie? - profesor uśmiechnął się nieznacznie. Porfiry Pietrowicz położył na stoliku teczkę, którą dotąd trzymał na kolanach. - To nie biuro, to ja proszę pana o pomoc. Jako dawny uczeń, to znaczy nieoficjalnie. Tu są kopie akt tej sprawy. - Sędzia śledczy wziął głęboki oddech. - Proszę, żeby pan wskazał mi trop, może jest coś, co przeoczyłem. Potrzebuję pomysłu, idei, metody. Czegokolwiek, co pomoże mi złapać tego drania. - Skąd pan, drogi Porfiry Pietrowiczu, wie, że zabójcą - jeżeli oczywiście mamy do czynienia tylko z jednym człowiekiem - jest mężczyzna? Sędzia uśmiechnął się. - Nie wiem. Chciałem sprawdzić, czy problem pana interesuje. - Oraz czy działa jeszcze mój starczy umysł? Chętnie pana uspokoję - działa. Dobrze, przejrzę te papiery, ale niczego nie obiecuję. Kiedy zdarzyło się ostatnie morderstwo? - Wczoraj przed północą. - Dziś jest drugi lipca. W takim razie proszę przyjść piętnastego. Może zdążymy powstrzymać mordercę przed następnym razem. Anette odprowadzi pana do wyjścia. Przez następne dwa tygodnie Porfiry Pietrowicz miotał się bezsilnie, uporczywie starając się odnaleźć punkt wspólny dla wszystkich nie wyjaśnionych przypadków. A to krążył po mieście, odwiedzając miejsca zbrodni, a to zamęczał podwładnych, nakazując powtórne przesłuchania, w których zresztą sam brał udział, a to znów zagrzebywał się na wiele godzin w aktach, z nadzieją nagłego objawienia. Objawienia nie dostąpił, nabawił się natomiast ostrych bólów głowy, zaniku apetytu i stanu ogólnego podrażnienia. Lekarz Zosimow stanowczo doradzał odpoczynek. Stan zdrowia przyjaciela bardzo go niepokoił, lecz ten nie zwracał uwagi na ostrzeżenia i pracował w zapamiętaniu charakterystycznym dla wszystkich monomanów. Rankiem dnia, w którym miał ponownie odwiedzić profesora Luboznatielnego, Porfiry Pietrowicz wreszcie zrezygnował. Po nocy spędzonej nad przepatrywaniem kolejnych tomów akt miał już tylko tyle siły, żeby powlec się do swojej służbowej garsoniery i tam bez życia paść na kanapę. Kiedy się obudził, był wieczór i do pokoju wpadało ciepłe światło kończącego się dnia. W poczuciu zmarnowanego czasu umysł się, ogolił i przebrał. Nie poczuł się od tego lepiej, ale proste czynności przywróciły mu nieco trzeźwości umysłu. Wyszedł z mieszkania. Garsoniera przylegała bezpośrednio do jego gabinetu, a ten do kancelarii. Dyżurny urzędnik pokiwał ze zrozumieniem głową. Drzwi otworzyła Anette Tomaszowna. Jej ucho dalej było odstające, ale Porfiremu Pietrowiczowi zaczęło się nagle wydawać, że poprzednio było to lewe, a teraz prawe. Wszedł do gabinetu. Profesor Luboznatielny ubrany był tym razem w czarny, staromodny surdut, którego używał kiedyś w czasie wykładów, by nie poplamić kredą lepszego ubrania. W rogu rzeczywiście stała przenośna tablica z przygotowanym zapasem kredy. Tablica przysłonięta była serwetą. Luboznatielny wyglądał teraz dokładnie tak, jakim go zapamiętał Porfiry Pietrowicz z czasów studiów na Cesarskiej Akademii Nauk. - Wygląda pan fatalnie, studencie Porfiry Pietrowiczu. Na pana miejscu przestałbym chodzić do podejrzanych lokali, a zacząłbym przygotowywać się do egzaminu. Sędzia chciał zaoponować, ale Luboznatielny pchnął go końcem linijki na fotel. - Silentium! Nie przerywać - warknął, ale zaraz złagodził ton. - Proszę. Podszedł do tablicy i ściągnął serwetę. Na niej czerwoną kredą wypisanych było dwanaście nazwisk wraz z krótkimi charakterystykami. - Studencie Porfiry Pietrowiczu, proszę to odczytać - głos profesora był znowu surowy. Sędzia zaczął czytać. Po chwili recytował już z pamięci, jak dobrze wyuczoną modlitwę. - Jeden, Iwanow. Dróżnik, lat pięćdziesiąt sześć, zginął zakłuty nożem w miejscu pracy, dnia czwartego lipca tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego roku. Dwa. Makowicz. Piekarz, lat czterdzieści osiem, gardło podcięte nożem do krojenia chleba w magazynie piekarni, pierwszego września ubiegłego roku. Trzy. Marmieładow, prostytutka, lat siedemnaście, uduszona pończochą w wynajmowanym pokoju, siedemnastego grudnia tegoż roku. Cztery. Carycow, urzędnik dwunastej klasy, lat dwadzieścia siedem, zabity siekierą na ulicy Puszkina, dnia czwartego marca bieżącego roku. Pięć. Dunikin. Sprzedawca jarzyn, czterdzieści pięć lat, uderzony kamieniem przed targowym wychodkiem, dnia czwartego lutego. Sześć. Sołtykow. Student, lat dwadzieścia dwa, dwudziestego trzeciego lutego ogłuszony i powieszony na pasku w bramie kamienicy, gdzie wynajmował pokój. - Na Boga, profesorze! Znam na pamięć te dane, pan też je zna, więc po co to wszystko? - przerwał Porfiry Pietrowicz. Zaschło mu w gardle. Sięgnął po filiżankę i nalał sobie herbaty. - Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Przynajmniej na razie. A na pytania będzie czas później. Teraz proszę szybko dokończyć czytanie listy. Może pan opuszczać nazwiska. Sędzia śledczy skrzywił się, ale nie miał wyjścia. Profesor traktował swoją rolę bardzo poważnie. - Siedem. Emerytowany pułkownik, lat sześćdziesiąt. Zepchnięty ze schodów na klatce schodowej siódmego marca. Stwierdzono kradzież rewolweru. Osiem. Adwokat, trzydzieści pięć lat, zastrzelony przed wejściem do domu publicznego piętnastego kwietnia. Dziewięć. Kwiaciarka, pięćdziesiąt dziewięć lat, trzydziestego kwietnia zastrzelona na placu Siennym. Dziesięć. Nauczycielka, lat trzydzieści jeden. Zastrzelona przed gmachem gimnazjum dnia siedemnastego maja. Jedenaście. Służąca u Drozdowów, lat dwadzieścia cztery. Zastrzelona przed ich domem dziesiątego czerwca. Dwanaście. Stróż, lat pięćdziesiąt pięć. Dnia pierwszego lipca zabity siekierą w swojej stróżówce. Odetchnął głęboko. W miarę czytania ton jego głosu zmieniał się od zwykłego zniechęcenia po głębokie rozdrażnienie. Był zły, że poprosił Luboznatielnego o pomoc, że dał się wciągnąć w te sztubacką maskaradę. Postanowił wyjść, jeżeli w tej chwili nie dowie się czegoś konkretnego. - Jeżeli pan wyjdzie, to z pewnością niczego więcej się pan nie dowie - zasyczał Luboznatielny. - Chciałby pan zapewne zadać mi teraz kilka prostych pytań. I liczy pan, że odpowiem na nie w równie prosty sposób. Otóż myli się pan, drogi Porfiry Pietrowiczu. To ja będę zadawał panu pytania. A pan będzie siedział, myślał; myślał! - podkreślił Michał Michajłowicz - i odpowiadał. Porfiry nie wiedział, co sądzić o tym przedstawieniu. Czuł się tak skołowany, że mógł się zgodzić na wszystko. Milczał więc. - Pytanie pierwsze! - zagrzmiał starzec, stając wprost przed fotelem i celując linijką w oko Porfirego. - Co łączy wszystkie ofiary? - Trudno powiedzieć, profesorze. Między zamordowanymi mamy spore różnice wiekowe i zawodowe. Są wśród nich cztery kobiety, co może wskazywać, że mamy do czynienia z mężczyzną, ale niekoniecznie. Jak zwykle w rozważaniach psychologicznych, wszystko można tłumaczyć na dwa sposoby. Sprawca atakuje z zaskoczenia, wykorzystuje przewagę. Wydaje się, że nie wchodzi wcześniej w kontakt ze swoimi ofiarami i że nie działa z pobudek seksualnych. Luboznatielny zamachał niecierpliwie linijką. - Powiem panu, co ofiary mają ze sobą wspólnego. Nic, ot co! To, na co pan wskazywał, jest oczywiste, jeżeli przyjmiemy jego punkt widzenia. - A jaki jest jego punkt widzenia? - A, ha. Właśnie. Tego pan nigdy nie mógł zrozumieć - profesor pochylił się i dyszał sędziemu prosto w nos astmatycznym oddechem. - Mordercy, kimkolwiek on jest, wcale nie chodzi o ofiary. Nie obchodzi go żądza krwi, ani lubieżność, ani strach tych ludzi. Jemu chodzi o pana, Porfiry Pietrowiczu. Sędzia śledczy zamknął oczy. - To nieprawda - powiedział cicho. - Prawda, prawda - triumfował Luboznatielny. - Ten człowiek gra z panem, z biurem, z całym państwem. Myśli o panu, przewiduje pana reakcje, po części już jest panem. To gracz. Postanowił być lisem i nie dać się złapać sforze. Złamać system. Udowodnić, że jeżeli lis jest sprytny i zręcznie zagryza kury, to nie ma takiego myśliwego, który by go złapał. Kur jest za dużo do upilnowania, myśliwi głupi, sfora kręci się w kółko. A lis jest tylko jeden. Nie popełnia błędów. Ma głęboko przemyślaną koncepcję, może trawił ją w sobie przez lata. Czytał, studiował, przygotowywał się. Nie ma słabych stron, a jeżeli ma, to o nich wie i już to go od nich uwalnia. Uprawia sztukę dla sztuki. Nie przyświeca mu cel inny niż udowodnienie, że jest nieuchwytny. Nie jest zwykłym mordercą, którego dałoby się schwytać na podstawie śladów. On ich nie zostawia. Z wyjątkiem numerów na rękach, ale to tylko po to, żeby myśliwy mógł się domyślić, którego to lisa sprawka i zazgrzytać zębami. Nie ma też klucza, według którego wybiera przyszłe ofiary. Klucza, którego pan tak uporczywie i długo szukał. - Zawsze jest jakiś klucz. - Nie tym razem, mój drogi Porfiry Pietrowiczu. Chociaż muszę przyznać, że w pewien sposób ma pan rację. Jest klucz. Klucz losowy oczywiście. To właśnie dlatego zamordowani nie mieli ze sobą nic wspólnego. Wybiera ofiary zupełnie przypadkowo. Oczywiście do pewnych granic. Nie zaatakowałby na przykład maszerującego w orkiestrze wojskowej trębacza. Nie może się przecież ujawnić, więc stara się minimalizować ryzyko. A to mu się udaje doskonale. Powiem szczerze, panie sędzio śledczy - on ma nad panem miażdżącą przewagę. Miażdżącą! Milczenie przeciągało się. Porfiry Pietrowicz podszedł do okna i stał wpatrzony w ciemność. To, co usłyszał, było bardzo trudne do przyjęcia i jednocześnie bliskie jego najgorszym - dotychczas nieuświadomionym - przeczuciom. Profesor Luboznatielny patrzył na niego z uwagą. Siedząc w fotelu nalał sobie kolejną filiżankę herbaty i pił drobnymi łykami. Długie przemówienie zmęczyło go. - Kiedyś, jeszcze w czasach studenckich, myślałem trochę na ten temat - powiedział wreszcie cicho. - Jako przyszły prawnik zastanawiałem się, jaki byłby najtrudniejszy do wykrycia przypadek kryminalistyczny. Doszedłem do wniosku - zresztą nietrudno do niego dojść - że o wykryciu sprawcy decydują w równym stopniu ślady, które przestępca pozostawia co odkrycie motywu zbrodni. Zapytałem wtedy, co by było, gdyby sprawca nie pozostawiał żadnych śladów, a jego zbrodnie nie miały motywu. Odpowiedź była dla mnie wtedy jasna - zbrodnia doskonała. Rozmawiałem na ten temat z jednym z moich profesorów, człowiekiem dosyć otwartym, jak mi się wtedy wydawało. Wyśmiał mnie oczywiście i poradził zająć się poważniejszymi sprawami. Oczywiście byłem na niego wściekły. Mało! Byłem tak podekscytowany własnymi rojeniami, że mogłem zabić, by udowodnić swoją rację. Umilkł zapatrzony w swoje wspomnienia i młodość. Porfiry Pietrowicz odwrócił się od okna i wolno podszedł do profesora. - Pan wiedział! Przez cały czas czekał pan na taki przypadek i wierzył, że jakiś szaleniec w końcu potwierdzi pańską teorię! Luboznatielny uśmiechnął się blado. - Nie przesadzajmy. Zarzuciłem moje rozważania ponad pół wieku temu. Chyba nie podejrzewa mnie pan o taką demoniczność? Nigdzie nie zapisałem swoich spostrzeżeń, nie mogłem być więc dla nikogo inspiracją. Poza tym, bez obrazy, ale każdy myśliciel-amator może wpaść na ten sam pomysł i dalej nic z tego nie wyniknie. Od filozofii do zbrodni droga dość długa. Po prostu, kiedy przyszedł pan do mnie ze swoją teczką, domyśliłem się, że chodzi właśnie o ten przypadek. Studiując akta tylko utwierdziłem się w tym przekonaniu. Porfiry Pietrowicz usiadł w swoim fotelu i chciał coś powiedzieć. Nie mógł jednak zebrać myśli, więc tylko kiwał się miarowo z rękami przy skroniach. Profesor natomiast odstawił pustą filiżankę, odetchnął głęboko i podniósł się, znów przywdziewając na twarz maskę wykładowcy. - Pora na drugie pytanie, studencie Porfiry Pietrowiczu. Jak złapać tego drania, kimkolwiek on jest? Sędzia śledczy ocknął się i popatrzył na starca. Znów nie rozumiał. - Przecież powiedział pan przed chwilą, że to zbrodniarz doskonały. I, prawdę mówiąc, jestem w stanie przyznać panu rację, chociaż oznacza to dla mnie szybki koniec kariery. Chyba że złapiemy go przez przypadek. A teraz zadaje pan to pytanie, co oznacza, że zna pan odpowiedź, ergo wie pan, jak złapać tego drania, ergo zbrodniarz nie jest doskonały. - Ma pan rację i w jednym i w drugim przypadku, panie sędzio śledczy. Zbrodniarz nie jest doskonały, a złapać go można jedynie przez przypadek. Przypadek jako metoda śledcza - starzec uśmiechnął się radośnie - to nawet dobrze brzmi. Porfiry Pietrowicz uważnie spojrzał na profesora. - Boję się pomyśleć, o co panu chodzi. - I słusznie. Rzecz jest dosyć ryzykowna. Niech pan zamknie na chwilę oczy i wyobrazi sobie wszystkich ludzi mieszkających na Ziemi. Teoretycznie rzecz biorąc, każdy z nich mógłby być mordercą. Należałoby więc nazwiska tych ludzi wrzucić do kapelusza, potrząsnąć i wylosować jedno. Według teorii mojego przyjaciela, Dmitrija Mendelejewa... Ciekawy człowiek z niego, nawiasem mówiąc. Chemik. Kroi mu się profesura, a zajmuje się takimi sprawami. Nie wróżę mu zresztą kariery. Ma zbyt otwartą głowę jak na nasz uniwersytet. A, ha. No więc według jego teorii to będzie właśnie nazwisko mordercy. Proste. - Proste - przyznał sędzia śledczy. - Tyle że nie zadziała. - Zadziała, zadziała - mruknął Luboznatielny. - To tylko kwestia wiary. Szanowny pan zapewne życzy sobie eksperymentu. Proszę bardzo - profesor podszedł do biurka, z którego szuflady wyciągnął tarczę i lotki. Do tarczy przypięta była kartka papieru z wyrysowanym kwadratem. Kiedy Porfiry Pietrowicz przyjrzał mu się lepiej, dostrzegł, że kwadrat podzielony został na sto pól zaznaczonych liczbami od jeden do sto. Liczby były wpisane na chybił-trafił. Luboznatielny zdjął ze ściany "Melancholię" Durera i zawiesił tarczę. Odstąpił dwa kroki i przyjrzał się dziełu. - Znakomicie - ocenił - teraz pana kolej. Ile ma pan lat? Sza!; niech pan mi nie mówi - zamachał rękami, widząc, że ten otwiera usta. - Chodzi o to, żeby pan pomyślał o tej liczbie, zobaczył ją, posmakował. Proszę tu podejść. Stanęli o jakieś trzy metry od tarczy. Z tej odległości żaden z nich nie mógł dostrzec liczb. Luboznatielny wręczył sędziemu lotkę. - No, odwagi - zachęcił. Porfiry Pietrowicz zamierzył się i rzucił. Lotka łukiem przeleciała przez gabinet i wylądowała w kwadracie. - Ma pan dobre oko - pochwalił starzec. - Od razu widać, czym urzędnicy państwowi zajmują się w godzinach pracy. Niech pan tu stoi. Profesor podszedł do tarczy. - Teraz może mi pan wyjawić, ile ma pan lat. - Czterdzieści trzy - powiedział sędzia śledczy. Luboznatielny kiwnął na niego palcem. Po chwili już obaj wpatrywali się w igłę lotki, tkwiącą dokładnie w polu czterdzieści trzy. - Nie wierzę - powiedział z przekonaniem Porfiry Pietrowicz. - Oczywiście, nikt nie wierzy - Michał Michajłowicz zaśmiał się szyderczo. - Myśli pan, że dlaczego Mendelejew nie opublikował swojej pracy? - A co będzie, jeżeli spróbuję rzucić jeszcze raz? - sędzia wyciągnął strzałkę z tarczy. - Daję sto do jednego, że nie powtórzy pan wyniku. Inaczej wszystkie kasyna zbankrutowałyby w ciągu godziny. Rzeczywiście. Nie powtórzył. - Nie zna pan innej metody? - Znam. Podobno każdy morderca podświadomie pragnie zostać ujęty. Zawsze możemy poczekać, aż sam się zgłosi. - A jednak, profesorze Luboznatielny, odpowiedział pan na wszystkie moje pytania. Około trzeciej nad ranem gabinet opustoszał. Sędzia śledczy opuścił dom z bólem głowy i brulionem zdolnego chemika w kieszeni. Starzec położył się obok Anette Tomaszownej, ale sam prędko nie zasnął. Bezsenność w Petersburgu stawała się regułą. Porfiry Pietrowicz obudził się po blisko dwunastu godzinach snu. Był tak samo pełen wątpliwości jak przed zaśnięciem. Mimo to dość raźno wyskoczył z łóżka i przygotował sobie śniadanie. Kawalerskie życie sprawiało, że nie musiał przestrzegać pór posiłków, więc nie zważając na godzinę obiadową zadowolił się chlebem, miodem i zimnym mlekiem. Zanim opuścił mury żółtej kamienicy, odwiedził znajdujący się w podziemiach warsztat, wręczył stolarzowi klucz do magazynu i wytłumaczył mu swoje zamówienie. Dla pewności wyrysował wszystko na kartce. Ulica jak zwykle ogłuszyła go upałem, turkotem bryczek i pokrzykiwaniem sprzedawców. Kupił "Dziennik Stoliczny" i zaszedł do krawca Szamera. Czekając w kolejce do przymiarki - Szamer był mistrzem w swoim fachu i czekało się zawsze - przeglądał na zmianę to brulion Mendelejewa, to gazetę. - Jak się panu wiedzie, panie Porfiry Pietrowicz? Dalej gwałcą, kradną i mordują na ulicach? - krawiec pochylał się nad jego nogawką. Mówił niewyraźnie, gdyż w ustach trzymał szpilki. Sędzia spojrzał z góry na jego drobną postać. - Panu się nic nie stanie, panie Szamer. Żydów nie mordują. - Bardzo słusznie, panie Porfiry Pietrowicz. Bardzo słusznie. To jest dobry znak dla naszej ojczyzny. Pan zapewne zauważył, że Żydów mordują zawsze wtedy, kiedy w państwie dzieje się niedobrze. My jesteśmy dla batiuszki jak te kanarki - Szamer przygryzł nitkę. - Górnicy trzymają w kopalniach kanarki. Jak idą trujące gazy, to kanarki zdychają pierwsze, a górnicy uciekają na powierzchnię. Taki pożyteczny naród, te kanarki. Gotowe. Teraz marynarka. - Polityka bywa niebezpieczna - przyznał sędzia śledczy. - Ale chyba dobrze się panu teraz żyje. Klientów ma pan więcej niż trzeba. - Święta racja, panie Porfiry Pietrowicz - przytaknął krawiec uwijając się przy klapach. - Więcej niż trzeba. Zwłaszcza tych, co szyją na kredyt. Przychodzi do mnie wczoraj jeden pisarz. I co? Zapłacę, mówi, jak mnie wydadzą. A ja przecież wiem, że jak jego wydadzą, to za nim się będzie ciągnął sznur takich jak ja albo i gorszych. Ale przecież pisarz to pisarz. Sztukę narodową trzeba wspierać. Więc ja mówię, oczywiście, pan zarobi, pan zapłaci. On wychodzi, a na mnie żona wrzeszczy, że ja dobrą wełnę na zatracenie wyrzucam. Ale pan przecież rozumie, proszę ramię wyżej, że dla sztuki trzeba się poświęcać. Garnitur będzie za tydzień. Pan wybaczy - terminy. Prosto od krawca Porfiry Pietrowicz wrócił do swojego gabinetu. Na biurku stało duże tekturowe pudło. Zajrzał do środka i pokiwał w zamyśleniu głową. Aż do wieczora nie miał już niczego więcej do zrobienia. Anette Tomaszowna krzątała się po gabinecie, dolewając gościom herbaty. Czekali na profesora. Sędzia przypatrywał się postawnemu mężczyźnie w ciemnoszarym garniturze, który siedział w fotelu naprzeciwko. Dymitr Mendelejew złożywszy ręce w wieżyczkę, rozglądał się wokoło. Nie rozmawiali. - Panowie, widzę, już się poznali. Bardzo dobrze! - zawołał Luboznatielny wchodząc do gabinetu. - Wybaczcie spóźnienie. Doktor zalecił mi spacery, więc codziennie obchodzę Park Letni. Dzięki temu będę żył sto lat - roześmiał się. - Widzę, że wszystko już przygotowane do naszego eksperymentu. Anette, kochanie, musisz nas opuścić. Zbytnio rozpraszasz pana sędziego śledczego. To może mieć na niego negatywny wpływ. Chociaż niekoniecznie. Kwestie psychologiczne zawsze można rozpatrywać dwojako. Porfiry Pietrowicz chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Anette Tomaszowna wyszła, uśmiechając się do nich wszystkich. - Zaczynajmy - powiedział Mendelejew. Sędzia podniósł się z fotela i podszedł do biurka. - To jest - odkaszlnął dla poprawienia głosu - koło do rulety, skonfiksowane w nielegalnym kasynie i - jak panowie widzą - nieco przez nas przerobione. Znajdują się na nim nie trzydzieści siedem, lecz trzydzieści trzy przegródki, oznaczone kolejnymi literami alfabetu. Trzydziesta trzecia to pole puste. Proszę się nie obawiać - dodał widząc ich powątpiewające miny - sprawdziłem, czy ta maszynka nie ma swoich ulubionych liczb. Za zgodą profesora pozwoliłem sobie nieco zmienić procedurę losowania. Nie mieliśmy czasu ani technicznych możliwości na kompletowanie spisu wszystkich mieszkańców Petersburga. Nie można również wykluczyć, że morderca mieszka poza stolicą czy nawet poza granicami guberni. Poza tym trudno byłoby uszyć odpowiednio duży kapelusz... - poczekał, ale nikt się nie uśmiechnął. - Będziemy zatem losować kolejne litery nazwiska mordercy. Pan się zgadza? - Sposób losowania jest bez znaczenia - skinął chemik. - Świetnie - sędzia zatarł ręce. - Ja będę kręcił kołem, profesor Luboznatielny zapisywał liczby na tablicy, a pan - skłonił się w kierunku Mendelejewa - doglądał, czy wszystko odbywa się zgodnie z pańską doktryną. Przypominam panom, że powinniśmy wykazać się koncentracją i jeśli to możliwe, wierzyć w powodzenie eksperymentu. Naukowiec uniósł się z miejsca. - A pan, Michale Michajłowiczu, twierdził, że to człowiek całkowicie przekonany - mruknął z goryczą. - Powiedziałem "jeśli to możliwe", gdyż w dalszym ciągu wydaje mi się, że równie dobrze moglibyśmy wezwać tutaj wróżkę. Dymitr Mendelejew uśmiechnął się uspokojony. - Rzeczywiście, to wychodzi na jedno. Moja metoda opiera się na tych samych założeniach co magia. Zresztą - żachnął się - nie zamierzam tu wykładać. Czytał pan moją pracę?... Jeżeli jednak dalej ma pan wątpliwości - uśmiechnął się wyzywająco - to jest pewien sposób na podniesienie pańskiej przydatności do próby. Wyciągnął z kieszeni srebrną tabakierkę. Jednak zamiast tabaki sędzia zobaczył tylko biały, przypominający mąkę proszek. - To mój najnowszy wynalazek - odpowiedział chemik na jego nieme pytanie. - Rodzaj aktywatora mózgu. Jeszcze nie nazwany, ale jestem przekonany, że ludzie będą się kiedyś o to zabijać. Proszę. Porfiry Pietrowicz z wahaniem wziął z jego rąk tabakierkę. Zerknął na profesora, ale ten patrzył w ciemność za szybą. Na pokrywce wygrawerowane było oko. Wysypał sporą szczyptę na wierzch dłoni. Oko patrzyło na niego ciekawie. Chciałbym mieć teraz osiem lat mniej, posadę mojego zastępcy i ścigać morderców bogatych staruszek. Wciągnął. Oko. Powoli. Najpierw lewe. Dobrze. Teraz prawe. Światło. Okno. Kobieta? - Dzień dobry, Porfiry Pietrowiczu. Herbaty? Herbaty? Kobieta. Ucho. - Tak nie można, panie sędzio śledczy. Moje uszy nie służą do gryzienia. Śledczy? Śledztwo. Eksperyment! Porfiry Pietrowicz zerwał się z fotela, ale od razu się zatoczył i byłby upadł, gdyby nie pomoc Anette Tomaszownej. W gabinecie było zupełnie jasno. Nic dziwnego. Zegar wskazywał dziesiątą. Profesor i Mendelejew zniknęli. Drgnął i spojrzał na tablicę. Znaki bez związku. A więc wszystko na próżno. - Porfiry Pietrowiczu, marynarka! Wyszedł przed dom. Czuł, jak przestrzeń za jego plecami zwija się i zagęszcza. Machnął na przejeżdżającą dorożkę. Kiedy ruszyli, dorożkarz podał mu butelkę. - Klin klinem, panie. To jedyna metoda. Odepchnął rękę. Przechodząc korytarzami urzędu starał się unikać spojrzeń współpracowników. Nie zatrzymując się w gabinecie przeszedł do mieszkania. Zdjął koszulę, nalał wody do miednicy, a resztę zawartości dzbana wylał na głowę. - Panie sędzio śledczy, przyprowadzono stójkowego Britowa. Zabił jakiegoś studenta. - Zaraz. Kiedy w czystej koszuli i z mokrymi włosami wszedł do pokoju przesłuchań, Szczepan Britow już tam był - siedział na taborecie pod ścianą, przykuty do niej łańcuchem. Mundur stójkowego został odarty z naszywek - policjanci nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. - Nazwisko? - zapytał siadając za biurkiem. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Znał je, ale dzisiaj wyglądało inaczej. Świeżo pobielone ściany pachniały wapnem. Zakratowane okno wychodziło na podwórze. - Britow. - Myślę, że teraz opowie mi pan swoją smutną historię - sędzia śledczy otworzył kałamarz i pochylił się nad kartką. - Dlaczego pan uważa, że będzie smutna? - Kogo pan zamordował? Wybaczy pan, że pytam, ale nie widzę nigdzie raportu. Stójkowy uśmiechnął się. - Nic dziwnego. Zgłosiłem się dopiero przed kwadransem. - W porządku - Porfiry Pietrowicz westchnął i potarł skronie. - Kim więc jest ofiara? - Rodion Romanycz Raskolnikow. Sędzia zamarł. Zamknął oczy. Koło. Tablica. Er. A. Es. Ka. O. El. En. I. Ka. O. Wu. Człowiek za oknem. Jego oczy. Szczepan Britow uśmiechał się w dalszym ciągu. - Rewir mojego obchodu obejmuje Park Letni. Mam przyjemną pracę. We dnie jest tam chłodniej niż na ulicach, a w nocy można się czuć, to oczywiście kwestia wyobraźni, jak w prawdziwym lesie. Jeśli ktoś się urodził w Archangielsku, to takie rzeczy mają czasem znaczenie. Zauważyłem pana pod dębem. Przypadek. Poszedłbym dalej, ale zobaczyłem, że trzyma pan akta sprawy, w której i ja miałem przecież swój udział. Przyznam, że przez pewien czas nosiłem się z podejrzeniami, iż to pan celowo zaciemnia śledztwo. Zresztą pal sześć moje podejrzenia, poszedłem za panem i podsłuchałem rozmowę z profesorem. Za oknem jest krzew jaśminu, zauważył pan? Stamtąd jest znakomity widok na gabinet profesora. Nie muszę dodawać, że siedziałem tam również w czasie pana drugiej wizyty. Tym razem już za zgodą gospodarza. Tak, nakrył mnie wracając ze spaceru. Szczerze mówiąc, mnie również zamurował jego wykład. W niektóre rzeczy niełatwo uwierzyć. Niełatwo. Ale nazajutrz przyszedłem po raz trzeci. Profesor zaglądnął do mnie wcześniej i dał mi swój rewolwer. Powiedział, że to będzie dla niego zaszczyt. Pani profesorowa też przyszła. Przyniosła kanapki i kubek herbaty. Resztę chyba pan zna - Szczepan Britow przyjrzał się uważnie sędziemu. - Widzę, że nie. A więc zażył pan ten aktywator. Potem zachowywał się pan dziwnie. Nie jak pijany. Raczej jak... opętany. W końcu profesor i ten chemik zmusili pana do kręcenia kołem. I do diaska - zadziałało! Jak tylko zobaczyłem nazwisko, wiedziałem już, że znam tego człowieka. Spotkałem go kiedyś na Newskim, przy prostytutce. Chciał jej bronić przed klientem. Nawet dał mi dwudziestaka, żebym ją odprowadził do domu. Od razu pomyślałem, że to wariat. Tak czy inaczej, wyczołgałem się spod jaśminu i wróciłem do domu. Rano w biurze meldunkowym znalazłem jego adres. Taka czteropiętrowa czynszówka przy Szklarskiej. Niedaleko ode mnie. Gospodyni wskazała mieszkanie i narzekała, że pan Raskolnikow od pół roku nie płaci. Wszedłem na czwarte piętro i zapukałem. Nie odpowiedział. Wszedłem, drzwi były otwarte. Pokoik malutki jak trumna. Leżał na swoim barłogu i patrzył na mnie. Pan Raskolnikow? - pytam. - Tak, to ja. Proszę wejść, czekałem na pana. Nawet nie wstał. Aresztuje mnie pan? - pyta. Wyciągnąłem rewolwer i wysłałem drania do piekła. Potem przyszedłem tutaj. Sędzia śledczy Porfiry Pietrowicz patrzył w okno. grudzień 1993 - luty 1994 Marcin Osikowicz-Wolff MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF Urodzony 23 grudnia 1974 r. w Krakowie. Student I roku prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zadebiutował w "NF" 3/93 krótkim, przewrotnym horrorem "Ludzie i upiory", dziejącym się we współczesnej Polsce. Natomiast akcja "Ruletenburg" - postmodernistyczej zabawy konwencją kryminału - ma miejsce w XIX-wiecznym, alternatywnym Petersburgu, w czasach Dostojewskiego i Mendelejewa. Opowiadanie traktuje o pewnej seryjnej zbrodni i pewnym nieszablonowym śledztwie oraz karze, co Czytelnicy rozpoznają bez wątpienia jako literacką (również filmową!) aluzję. Mam nadzieję - udaną. (mp)