Ociepa Roman - Proszek

Szczegóły
Tytuł Ociepa Roman - Proszek
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ociepa Roman - Proszek PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ociepa Roman - Proszek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ociepa Roman - Proszek - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Roman Ociepa Tytul: Proszek Z "NF" 7/97 Pokażę ci strach w garści prochu T.S. Eliot - "Ziemia jałowa" (tłumaczenie autora) Mówi się, że Kot jest z natury samotny, tchórzliwy i fałszywy. Trudno o bardziej błędne przekonanie. Domowy Kot daje się wychować jak inne zwierzę. Cały ranek Kot śpi na łóżku lub parapecie, potem wstaje, przeciąga się i rozespany kontempluje otoczenie. Ziewa przy tym potężnie, co jest niezapomnianym widokiem, ze względu na zmiany, jakie zachodzą w wyglądzie Kota. Mała paszcza rozszerza się, rozwiera, policzki rozjeżdżają się na boki - Kot wygląda jak miniaturka lwa. Kłap! Paszcza znika i zadowolony Kot wstaje. Z podniesionym ogonem zmierza do kuchni, gdzie stoi miska z jedzeniem, woda i kuweta na brudy. Po drodze naciąga każdą nogę z osobna. Kot je szybko i lubi wyrzucać kawałki jedzenia na podłogę. Teza o roślinożerności Kotów jest bzdurą. Je wszystko; nie gardzi kocim pokarmem, mlekiem, rosołem, kawałkami kiełbasy (byle nie za mocno peklowanej). Gdy pojawia się kawałek ryby, mięsa albo świeżej szynki, Kot potrafi być przymilny. Chodzi slalomem między nogami Kucharza, mruczy, gruchocze, wspina się na dwie łapy i próbuje wepchnąć się na stół. Spróbujcie nie poczęstować Kota! To, że Kot jest cichym zwierzęciem, to mit. Nie ma nic gorszego niż jego tupanie wczesnym rankiem lub późnym wieczorem. Gdy Kot poluje, Właściciel przebywający z nim w pomieszczeniu może dostać szału. Kot będzie się bawił starą rękawiczką, papierkiem, pudełkiem, kawałkiem szmaty albo butem. W trakcie zabawy Kot wcale nie dba o hałasy i zachowanie kociej gracji. Zdarza mu się utknąć na ścianie, która wyrosła na drodze bohaterskiego odwrotu albo zawiesić na firance. Rzeczą, jakiej Kot nie znosi, (naprawdę to się jej boi), jest gazeta. Wielka i szeleszcząca potrafi mu napędzić niezłego stracha. Kot jest zwierzęciem stadnym. W nocy bardzo lubi tulić się do stopy Śpiącego, a nawet zdarza mu się ją wylizać. Kot śpi na dwie zmiany: jeden bok na pół godziny. Później trzeba wstać, przeciągnąć się, ziewnąć i zmiana na drugi bok. Fenomenem są kocie uszy. Gdy Kot chce wyglądać domowo, wówczas uszy sterczą prosto do góry, a małżowiny są zwrócone do przodu. Jeśli rozlegnie się podejrzany dźwięk, jedna z tych małżowin obraca się powoli. Gdy Kot poluje, uszy odchylają się do tyłu, co nadaje łebkowi Kota nieprzyjemny, okrutny wygląd. Przestraszony Kot nie ma uszu. Kot zawsze wita się z Człowiekiem. Pozostawiony długo sam, miauczy przeraźliwie po jego powrocie i czuli się okropnie. Kot lubi być brany na ręce, tarmoszony i głaskany. Wszędzie - po grzbiecie, po ogonie, brzuchu, a szczególnie po gardle. Kot nie może żyć bez swojego Człowieka. Tomasz siedział na łóżku, w pokoju na stancji. Pokój był niewielki i prawie nie umeblowany. Stara szafa, brązowa i zawsze otwierająca się ze zgrzytem, regał zbity z listewek i dykty, stół i dwa krzesła. W szafie Tomasz trzymał ubrania, na łóżku spał, przy stole pracował. Liczącą się część dobytku mógł objąć jednym spojrzeniem. Na stole, po prawej stronie, leżał telefon komórkowy z wpiętą kartą portu komunikacji podczerwonej. Telefon usytuowany był tak, żeby port widział swój odpowiednik w notebooku. Po lewej stronie, schludnie poukładane leżały stacja dysków optycznych, czytnik chipcardów, zestaw dodatkowych twardzieli i sterowniki GiRy. Notebook leżał rozwarty, z rozłożoną klawiaturą. Z wyświetlonych na ekranie, częściowo nakładających się okienek, od razu można było wyróżnić najważniejsze. Wiadomość przyszła rano i płonęła czerwienią. Tomasz był studentem czwartego roku Wydziału Informatycznego Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i właśnie pognał do toalety, żeby zwymiotować. W tym roku akademickim czwartek oznaczał dla Tomasza wolność. Nie trzeba było zrywać się o szóstej rano i telepać ósemką na teren uczelni. Nie zostały zaplanowane monotonne wykłady prowadzone przez świeżo upieczonych doktorków ani bezproduktywne ćwiczenia polegające na symulowaniu wiedzy przed świeżo upieczonymi magisterkami. Mógł wstać późno, około dziewiątej. Wychodził z pokoju do kuchni, żeby nastawić wodę na herbatę i przywitać się z kotem. Miska kota przeważnie była opróżniona i wylizana, więc Tomasz wydobywał z szafki kolejną paczkę kociego świństwa. Gdy kot z zapałem przystępował do jedzenia, Tomasz wyrzucał gazetę z kuwety razem z przyschniętą zawartością i szedł się myć. W odróżnieniu od kolegów z roku Tomasz strasznie nie lubił chodzić zarośnięty. Golił się starannie prawie dziesięć minut, na mycie zębów poświęcał mniej czasu. Gospodyni od roku obiecywała zainstalować filtr do wody w kuchni na piętrze, ale "obiecanki, cacanki"... Na szczęście stancja nie była wiele droższa od miejsca w akademiku, a Tomasz miał pokój tylko dla siebie. Nie tak jak koledzy, którzy cisnęli się w piątkę na dwunastu metrach kwadratowych. Tomasz jadł kilka kanapek z szynką, serem lub samą margaryną w zależności od stanu finansów, popijał to herbatą Dilmah albo Lipton. W trakcie śniadania, w wielkim kubku, który dostał na urodziny jeszcze w liceum, parzyło się pół litra kawy. Kubek miał na sobie rysunek zaczerwienionego nosorożca, któremu z pyska i uszu buchały kłęby pary, i napis: "Nie wkurzaj mnie!!!". Widocznie obrazek spodobał się któremuś z dowcipnych kolegów. Dopiero niedawno Tomasz docenił zalety kubka - jednorazowe napełnienie "nosorożca" pozwalało nie odrywać sie od Netu przez godzinę lub dwie. "Nosorożec" nie parzył w dłonie, bo miał grube ścianki i łatwo było go chwycić za monstrualne, tłuste ucho. W czwartki po śniadaniu przychodziła pora sprawdzenia poczty, a później Tomasz zajmował się swoimi sprawami. Rozumiał przez to buszowanie po Necie, drobne włamania komputerowe, pisanie poczty i klecenie programów. To ostatnie dawało Tomaszowi satysfakcję, stałe dochody i zaliczenia kursów, dla siebie i kolegów. Gdyby chodziło tylko o pieniądze czy studia, Tomasz nie poświęcałby czwartku na myślenie i pracę twórczą. Chodziło o poczucie bycia dobrym. Może nie najlepszym, ale dobrym. Za pomocą programików i podpatrzonych u innych sztuczek Tomasz potrafił skitować wiele. Właśnie tak tworzył programy - łączył, kleił, mutował, kradł. W slangu nazywało się to "kitowaniem", od wszelakiej maści ToolKitów, z jakich korzystali. Czasami Tomasz zgłaszał się po pomoc do kolegów. Nikt nie poradzi sobie w Necie sam, Tomasz był dobrze tego świadom. W skrytce znajomego zostawiał pytanie i listę programów do wymiany, w zamian oczekiwał tego samego. W ten czwartek zasiadł przed notebookiem, w który zainwestował całe oszczędności, odsunął na bok Gogle i Rękawicę, zrzucił na podłogę kota, umieścił pod ręką "nosorożca" i otworzył klawiaturę. Notebook natychmiast się ożywił, dioda przeskoczyła z niebieskiej na zieloną, telefon pisnął cicho, ale przenikliwie, zaćwierkały stacje. Tomasz rozsunął klawiaturę i mruknął "Norton". Zawsze wkurzały go wszechobecne "okienka", różnego rodzaju teczki, foldery, "przyjazne" systemy i inne komercyjne duperele. Do szału doprowadzało preinstalowanie na każdym systemie Windowsów, niestety rzeczywistość była brutalna. Na tym trzeba było pracować w Necie i koniec. Standard video VHS czy amerykański system telewizyjny NTSC też były niewydolne, a jednak tysiące ludzi z tego korzystało. Rynek zawsze wybierał system prostacki i niewyrafinowany. "Dla przeciętnego głąba" - pomrukiwał Tomasz. W tym roku szczycił się wprowadzeniem mody na Nortona Commandera. Specjalnie "oszukał" system i załadował starego Nortona, przez co zyskał dostęp do wielu plików. Co prawda, Norton gryzł się trochę z Javą, nie dawał dostępu do Gogli i Rękawic, ale warto było. Moda podobno rozprzestrzeniała się na inne uczelnie. Poczta. Od tego polecenia Tomasz zaczynał każdy dzień. Ekran oszalał. Norton zniknął zdmuchnięty z ekranu, wlała się nań szkarłatna czerwień, pulsujące morze magmy, jako tło dla grubych białych liter. Bas odczytał: Bank PKO BP negatywnie rozpatrzył Pańskie podanie o udzielenie kredytu stypendialnego na lata 1999 do 2001. Pańska średnia ocen i dotychczasowe osiągnięcia nie wydają się dostatecznymi powodami do zainwestowania w Pana 30 000 złotych. Niniejsza decyzja jest ostateczna. Prosimy skontaktować się z innym bankiem. Dołączamy katalog naszych aktualnych usług. Po chwili przerwy głos zaczął dalszą lekturę: Dziekanat Akademii Górniczo-Hutniczej informuje Pana Tomasza Bendkowskiego o skreśleniu z listy studentów z powodu nieuiszczenia opłaty za pierwszy semestr w roku akademickim 1999/2000 i nieuzyskanie kredytu stypendialnego. Odwołania prosimy składać w Sekretariacie Dziekanatu w poniedziałki i środy w godzinach od 12:00 do 13:00. Tomasz odsunął się na krześle. Zaraz jednak wstał i zaczął miotać się pokoju. A więc stało się. Rodzice nie mogli finansować jego nauki, gospodarstwo było już zadłużone. Poprzez składanie kolejnych podań i odwołań uzyskał semestr. Teraz, po trzech i pół roku, mógł się wynosić. Kraju nie interesowały jego zdolności i umiejętności, rektor miał takich jak Tomasz na pęczki, firmy inwestowały w najlepszych. Tomasz usiadł na łóżku. Był nikim, powoli docierała do jego umysłu gorzka prawda. To, co rozważał hipotetycznie dopiero po kilku piwach, stało się. Był tylko dobry. Był nikim. Blokady puściły, wiadomość dotarła do podświadomości. Tomaszowi zabulgotało w żołądku. Popędził do łazienki, zdążył podnieść klapę i wymiotował raz po raz. Wyciągnął z pudełka torebkę herbaty i nastawił wodę. Koło drzwi wisiała jego gruba zimowa kurtka z mnóstwem kieszeni, idealna do noszenia dysków, kart i części do peceta. Z wewnętrznej kieszonki Tomasz wyciągnął portfel, a z jego najmniejszej przegródki chipkartę. Niebieskie nadruki głosiły, że jest własnością przedsiębiorstwa Horst-Adler-Niederbauer SA z siedzibą w Kolonii. Tomasz dostał ją w czerwcu zeszłego roku od Ptysia. Ptysiu był ważącym sto kilo informatykiem, zaraz po uzyskaniu absolutorium znalazł pracę w HANSA, a obecnie tkwił tam jako jeden z programistów. "Jakbyś chciał kiedyś dorobić", roześmiał się rubasznie i wcisnął mu kartę na jakiejś imprezie, gdy Tomasz skończył monolog na temat MENu, banków, kredytów i całej tej sk...syńskiej neolewicy. Tomasz nie przyznawał się, że jego poglądy brały się z filozofii strachu. Analiza zachowania kolegów w liceum i na studiach, obserwowanie urzędasów, przyglądanie się hierarchii wykładowców oraz intuicja wyrobiły w nim przekonanie, że człowiek jako drapieżnik działa wyłącznie powodowany strachem. Ten właśnie strach nakazuje bać się przełożonego, a gdy wiek lub nadmierna pewność siebie ujawnią słabości szefa - sfora rzuca mu się do gardła i po zagryzieniu szuka następnego przywódcy, który wprowadzi swój terror. Tomasz nienawidził punktualnych i sumiennych; wierzył, że powoduje nimi obawa przed utratą pracy i źródła dochodów. Nieważne, że ogół nazywał takie cechy Tradycją, Odpowiedzialnością - wiedział swoje. Niepewność jutra, strach przed nieznanymi konsekwencjami skutecznie paraliżował umysły milionów ludzi. Potrafili trwać i mechanicznie kopiować wczorajszy dzień. Tomasz na próżno szukał sposobów wyrwania się z kręgu oślizgłej, szlamowatej nikłości. Nie wiedział, co gorsze - strach czy nienawiść do siebie za to, że go odczuwa. Wypłukał "nosorożca", zaparzył herbatę i usiadł przed notebookiem. Wyczyścił ekran z fatalnej wiadomości, uruchomił program obsługi GiRy i przyozdobił się w ten typowy sprzęt Net-Surfera. Dziś miał już dość strachu. Gogle nie były właściwie goglami, a Rękawica - rękawicą. Projektor laserowy, zainstalowany na cienkiej opasce wyświetlał obraz na siatkówce obu oczu. Do uszu wciskało się miniaturowe słuchawki, a na nadgarstki przypinało taśmę, przypominającą opaski używane przez tenisistów. Opaska przenosiła ruchy dłoni do komputera dzięki systemowi, który odczytywał prądy układu nerwowego. W trakcie pracy trzeba było dosłownie nieźle machać rękami. Z zewnątrz komunikacja poprzez Net przypominała rozmowę osoby marnie znającej język obcy z obcokrajowcem. "Ju noł, dys yz..." i tu wkraczały ruchy rękami, głową, torsem. Tomasz poczekał, aż drajwer wyreguluje kontrast, wyciągnął ręce, wykonał kilka ruchów jak pianista przed koncertem. Na obraz pokoju został nałożony przyciemniony filtr, na nim rozbłysły okienka panelu użytkownika. Tomasz wziął chipkartę HANSA i wcisnął ją w szczelinę czytnika. Wykwitła przed nim głowa Ptysia. - Cześć Tommy. Widzę, że postanowiłeś uzupełnić skromne stypendium. HANSA przyjmie twoje usługi. To, co usłyszysz, jest nielegalne i powinno pozostać między nami. Wchodzisz? Głowa zamilkła. Tomasz podziwiał płynną animację i wierne odwzorowanie. Ptysiu nie zastygł z rozdziawionymi ustami, ale kołysał się, mrugał, rozglądał na boki. Oblizał nawet wargi. Tomasz wywołał kontrolkę stanu zasobów. System był obciążony tylko w piętnastu procentach. Jak to drań skitował? Wyciągnął rękę i dźgnął Ptysia w prawe oko. - Auuu. Widzę, że jesteś z nami. Sam rozumiesz, że nie wszystkie dane mogą być składowane na tej chipkarcie. - Ptysiu uśmiechnął się szeroko i nachylił do Tomasza. - Podłączymy się do HANSA. Chipkarta przejęła sterowanie notebooka; uruchomiła wyszukany program kodujący, sterownik modemu i doinstalowała własne drajwery. Zawarczał jeden z dysków twardych, karta tworzyła własne katalogi. Z lewej strony wyrosło okienko programu surfowego. "Witamy w HANSA" - zapaliła się wiadomość i zagrała muzyka. Ptysiu puścił perskie oko. - Zajmie się tobą program informujący HANSA. Spadam. Tomasza otoczyła absolutna czerń. "Co się bawi?" zaklął w myśli. Nie lubił, gdy psuto mu wizję w Necie. Otworzyły się drzwi i stanął w nich mężczyzna w kapeluszu a la Bogart, a pod sufitem zapłonęła świetlówka. Nie można było rozpoznać rysów postaci, światło padało zza jej pleców. Nieznajomy wyjął z powietrza krzesło, zasiadł przed Tomaszem, chrząknął i ze słuchawek rozległ się głos. - Jestem Kurt. Aktualnie istnieję tylko na dysku twojego komputera. Przekażę ci wiadomości, a potem się wykasuję. Nie można przerwać mojego działania, chyba tylko wyłączając zasilanie. Modem został wyłączony, jesteśmy sami. Wydobył z kieszeni przeciwdeszczowego płaszcza paczkę papierosów, zapalił i wydmuchnął kłąb dymu. - Wybacz, że cię nie poczęstuję... Najpierw kilka wyjaśnień. HANSA jest organizacją popierającą programy badań genetycznych, które służą ratowaniu zdrowia obywatelom GieeSów, Złotych Krajów. Niestety badania kosztują, starych ludzi przybywa, a organów do przeszczepu jest coraz mniej. Przyczyną prowadzenie przez rządy GieeSów wobec wszystkich krajów świata, z wyjątkiem nielicznych krajów buforowych, polityki antynatalistycznej. Wprowadzanie odpowiednich hormonów do organizmu tłumi popęd u mężczyzn i płodność u kobiet. Rządy GS-ów razem z rządami podporządkowanych krajów podają różne przyczyny takich działań. Prawdziwy powód jest prozaiczny - zero płodności równa się zero przyrostu naturalnego. Mniej twarzy do wyżywienia i mniej zagrożeń na przyszłość. Kurt zaciągnął się. - Jak wiesz, Polska jest krajem buforowym i oferuje nam wiele możliwości. Na przykład przerzut taniego materiału genetycznego z terytorium Ukrainy i Białorusi na terytorium Niemiec. Jest tak samo dobry, jak organy z naszych laboratoriów, i tani. Istnieje jednak ryzyko, że strumień "części zamiennych" za kilka lat się urwie, gdyż powstanie "dziura pokoleniowa". Ponieważ HANSA chce sobie zapewnić materiał genetyczny na wiele lat, potrzebuje wielu płodnych i ZApłodnionych kobiet. Nasi rosyjscy koledzy chętnie nam ich dostarczą, pod warunkiem że my damy im PROH, ProPregnancy Organic Hormone. Ten środek znosi działanie wygaszaczy serwowanych w żywności i wodzie. Ty zajmiesz się transportem proszku przez terytorium Polski. Na dysku masz odpowiednie narzędzia, kody, hasła, wirusy. Przesyłka rusza dziś w nocy, o 22.00 w Kolonii na Poczcie Głównej. Kurt zakaszlał i wyrzucił niedopałek. - Kiedyś skończą mnie te papierochy. Tommy, pomożesz nam, my pomożemy tobie. Akcja potrwa tylko dwa dni, a na twoje konto trafi 100 000 złotych. Wystarczy na skończenie studiów? - Nachylił się, Tomasz mógł wyróżnić mgliste kontury jego twarzy. - Nie przejmuj się policją. Rób wszystko według danych na dysku. Kurt sięgnął ręką do góry i jednym pociągnięciem zerwał ekran. W oczy Tomasza uderzyło boleśnie światło dnia, musiał zacisnąć powieki. Sto tysięcy!!! Równiutka stówa!!! Starczy na studia, na coś dla Justyny i na pozbycie się... strachu. Policja? Policję kiwnął już parę razy, a nawet otarł się o UOP. Banda prymitywów, można się nie przejmować. TO jest jego szansa. A swoją drogą, jak oni w HANSA zrobili ten dym papierosowy? Na Poczcie Głównej w Kolonii do okienka paczkowego zgłosił się mężczyzna. Wzrost przeciętny, kolor włosów nieokreślony, miły uśmiech - takie dane podałaby urzędniczka, gdyby ją pytano. Jej relacja zostałaby porównana z zawartością nagrań dokonywanych przez kamery wideo. Gdyby jednak ktoś zadał sobie trud zbadania szczegółów, wykryłby drobną niezgodność. Tomasz z satysfakcją obserwował wyniki kilkugodzinnej pracy. Model postaci otrzymał w pakiecie oprogramowania HANSA, musiał tylko go dopasować do sytuacji. PO nadaniu proszku, a PRZED wyruszeniem przesyłki. Liczył się czas. Włamał się do serwera Poczty Kolońskiej, przekopiował nagranie z kamer wideo, wyciął sylwetkę mężczyzny i zlecił swojej Toshibie wmontowanie nowej postaci. Bawił się świetnie, gdyż już pracował przy tworzeniu filmu animowanego na AGH. Zleceniodawcą był Disney, który w Polsce obniżał koszty. Po pół godzinie komputer zgłosił wykonanie zadania. Tomasz przejrzał wyniki i zadowolony przekopiował na serwer Poczty nową sekwencję wręczania przesyłki. Toshiba "pomyślała" o wszystkim; oświetlenie, ubranie, chód, włosy, były idealnie odtworzone przez elektronicznego sługę: Do okienka paczkowego podeszła miła staruszka w białym płaszczu i nadała niewielką paczkę. Miejsce przeznaczenia: Kijów, Ukraina. Zwinięty na łóżku w kłębek zastanawiał się co dalej. Profesjonalny tracker przygotowałby teraz listę miejsc, w których przesyłka była ważona, prześwietlana, skanowana i dręczona na inne sposoby. To oznaczało serię kolejnych włamań. Następnie trzeba było przygotować wirusy, nafaszerować je danymi i zmutować. Mutowanie najbardziej dawało się we znaki twórcom skanujących programów antywirusowych. Wystarczyło wprowadzić skomplikowany algorytm zmian, uruchomić randomizer i, voila, wirus był praktycznie niewykrywalny. Jeśli algorytm był faktycznie skuteczny. Tomasz przejrzał już VirusToolKit HANSA i wiedział, że tym razem jego wirusy będą niewidzialne. Gdy trasa będzie już strackowana, czyli przygotowana na przyjęcie przesyłki, pozostanie tylko czekać i sprawdzać, czy wszystko idzie dobrze. Tomasz wiedział, że do odpowiednio strackowanych komputerów można wprowadzić każdą bzdurę, na przykład nadać paczce parametry słonia. To, co prawda, wzbudziłoby alarm komputerów na przykład na pokładzie samolotu. Ale raz studentom udało się zaprogramować wagon porozbijanych butelek z winem. Nikt przez dobę nie ruszył tego świństwa, każdy urzędas bał się nieuniknionej kąpieli, Z proszkiem Tomasz nie mógł sobie pozwolić na takie ekstrawagancje. Wszystko musi być zrobione "akuratnie", jak mawiała jedna lektorka na pierwszym roku. Komputery trzeba oszukiwać tylko troszkę, modyfikując odczyty skanerów, ale za to pilnując wymiarów i wagi. Wszystko musiało być prawie legalne. Katastrofą byłaby jedynie ręczna kontrola przesyłki, a na to nikt nie miał czasu. Tomasz wstał i mechanicznie pogłaskał kota, który odruchowo przekręcił się na grzbiet. Po chwili kot patrzył na krążącego po pokoju właściciela z wyrzutem w oczach. Nikt nie podrapał go po małym, pękatym brzuszku. Ach, ci wiecznie zajęci ludzie! W okno uderzyła kulka śniegu. Pac! Za nią poleciała następna. I jeszcze jedna. Skołowany Tomasz oderwał się od klawiatury, obszedł stół i uchylił firankę. Rudowłosa dziewczyna wściekle machała rękami, pokazując na drzwi wejściowe. Tomasz przypomniał sobie, że we wtorek spalił się dzwonek. Pokiwał uspokajająco dłonią i zbiegł na dół. Justyna miała siedemnaście lat i uczęszczała do trzeciej klasy V Liceum Ogólnokształcącego. Jej znajomość z Tomaszem rozpoczęła się rok wcześniej, w dniu finału Przeglądu Kabaretów PAKA. Chodziła wówczas z kumplem Tomasza, Dzikim, i miała go już serdecznie dość. Przezwisko dobrze odzwierciedlało stosunek Dzikiego do kobiet. Starał się nadrabiać ten feler wybrylantowanymi, kruczoczarnymi włosami i sportową Hondą, ale Justynie szybko się to opatrzyło. Szukała kogoś mniej brutalnego, a inteligentniejszego. W jej ręce wpadł Tomasz. Po PACE Tomasz odprowadził Justynę do domu. Okazało się, że Justyna mieszka tylko dwie przecznice dalej. Pod pozorem pomocy w matematyce dziewczyna zaczęła zjawiać się u Tomasza coraz częściej. Na początku nie reagował na jej częste żarty, docinki i fochy; tłumaczył spokojnie zawikłane problemy geometrii i przebiegu funkcji. Dopiero po wakacjach uświadomił sobie, co Justyna dla niego znaczy. Gdy z końcem września zjechał do Krakowa na trzeci rok studiów, przybiegła zaraz do niego i po prostu przytuliła się. To wystarczyło. Tomasza bawiła niewysoka, ruda towarzyszka i z czasem nabierał do niej coraz większego zaufania. Justyna przepytywała go przed kolokwiami z regułek, których sama nie rozumiała, albo sprzątała mu pokój, gdy on kitował zaliczenie "na zeszły tydzień". Nie była aniołem. Czasami żądała wyjścia do kina lub "na jakiś ubaw" i za nic nie dało się jej przetłumaczyć, że może poczekać do soboty. Bywała wściekle zazdrosna o koleżanki Tomasza i potrafiła wbijać w nie szpilki, niestety, niezbyt celnie. Justyna miała młodszą siostrę, Dominikę. Choć wydawały się skrajnie różnymi osobowościami, Tomasz czerpał satysfakcję z wyłapywania podobnych gestów i zachowań siostrzyczek. Obydwie w zamyśleniu przekrzywiały głowę w prawo, a gdy przysłuchiwały się komuś, wlepiały w niego jedna brązowe, a druga niebieskie oczy i zapominały o mruganiu. Choć Dominika była wolniejsza od Justyny i pozbawiona jej impetu, przybierały taką samą pozycję na krześle i lubiły sypiać zwinięte w kłębek. Tomasz zastanawiał się, gdzie kończyło się królestwo genów, a zaczynało panowanie rodziców. Teraz Justyna pocałowała mocno Tomasza, rzuciła mu kurtkę i pognała na górę. - Ale chlew! - Zakręciła się w miejscu i wbiła weń ciężkie spojrzenie. - Tommy, nie chciało ci się wyciągnąć szczotki. Grzebiesz się tylko w tym, tym... szajsie. - Dźgnęła palcem klawiaturę. - Przerwiesz mi program - przeciągnął ją na drugi koniec pokoju. - Siądź tutaj. Jest problem. - Zawaliłeś zaliczenie. - Niebieskie oczy pałały oburzeniem. Nosek zmarszczył się. - Co tu tak śmierdzi miętą? Tomasz nie spuścił wzroku. - Wylali mnie z uczelni. Ale jest szansa, żeby się z tego wygrzebać. Pracuję nad funduszami na dalszą naukę. Jeśli szybko je wpłacę, dziekanat nie będzie się czepiał. - Tommy, co ty właściwie ROBISZ? - Justyna posadziła sobie kota na kolanach. Błyskawicznie rozciągnął się na całą długość i zapadł w drzemkę. Tomasz zerknął na ekran notebooka. - Pracuję. Nic więcej nie potrzebujesz wiedzieć. - Ja i tak wiem. - Justyna podrapała kota za uszami, a potem przesunęła rękę na jego grzbiet. - Nie odwracaj się i patrz mi prosto w oczy. Bawisz się w tracking. - A skąd taka pewność? - wstrzymał oddech, zaskoczony. - A kto mi opowiadał o kasie, jaką można na tym zarobić przy niewielkim ryzyku? Że nie można gościa namierzyć w Necie? Że kontrakt trwa parę dni? Że warto by się nad tym zastanowić? No i nie można się do ciebie dodzwonić, stale zajęte. - Justyna westchnęła. - To jest nielegalne, Tommy. - Jakbym sam nie wiedział. - W tej chwili jesteś złośliwy. - Dlaczego nie mam być? Nie ciebie wylali ze studiów, tylko mnie. Justyś, idź do domu i zajmij się czymś do niedzieli, dobrze? Jak mnie namierzą, to lepiej, żeby cię tu nie było. - Tomasz pocałował ją w policzek. - Odrób lekcje, pogadaj z rodzinką, pooglądaj telewizję. - Czy ty mnie aby nie traktujesz jak gówniarę? Będę tu siedzieć i zaglądać ci przez ramię. - Zrobiła minkę słodkiej idiotki. - Na Kanoniczej jest jutro pokaz Mroków Średniowiecza. Myślałam, że się przejdziemy. Chciałeś zobaczyć nowy system projekcji laserowej... Tomasz przeliczył trasę proszku. W piątek rano powinien wyjeżdżać z Warszawy, czyli do południa jest spokój. Na granicy zacznie się cyrk, ale tam będą czyhać jego wirusy. - Dobrze, ale pójdziemy z samego rana. Zrzuciła z kolan oburzonego kota, objęła Tomasza, pocałowała. - Będę o ósmej. Ty, a po co była ci ta mięta? Wodził w kółko palcem po taczpadzie. Bezmyślna strzałka odtwarzała ten ruch na ekranie. Palec zwolnił i dźgnął konkretne miejsce. "Ryzyk-fizyk", Tomasz przypomniał sobie stare powiedzenie, "to powinno się udać". Wirus zwolniony z elektronicznej smyczy pomknął po światłowodach Netu do centrali Poczty Głównej w Warszawie. Zaczekał kilka sekund przy głównej bramce systemu, przykleił się do wyjątkowo dużego pliku, wtopił w jego strukturę. Gdy już znalazł się na serwerze, wniknął w katalogi i rozpoczął pracę. Zaopatrzony w plany poszczególnych scalaków, przeciskał się mozolnie do celu, którym był układ sygnalizacji błędów rentgenowskiego skanera paczek. Wirus przekształcił swoją 64-bitową strukturę na 8-bitową i zagnieździł się w programie sygnalizacyjnym. Wygenerował jeszcze krótki sygnał zwrotny i zapadł w sen. Na ekranie Toshiby rozbłysła wiadomość: CEL OSIĄGNIĘTY. CZKAM. Tomasz roześmiał się. Zawsze musiało nastąpić przekłamanie, błąd czy utrata fragmentu danych. W próbach zabezpieczenia się przed nimi tkwił klucz jego sukcesu, dosłownie i w przenośni. Jego skomplikowany wirus miał przejąć kontrolę nad dodatkowymi układami dokonującymi kontroli scalaków skanera. Wirus teraz zsynchronizował swój kod wewnętrzny z kodem skanera i w dowolnej chwili mógł przejąć nad nim kontrolę. To pozwoli mu na załadowanie fałszywych danych dla przesyłki z PROHem. Gdyby się nie udało, wirus miał przepuścić PROH, wykasować informację o skaningu rentgenowskim, wkleić nową i wygenerować komunikat o awarii. Cała operacja miała trwać kilkadziesiąt milisekund. Następnie wirus się unicestwiał. Tomasz miał się wkrótce przekonać o skuteczności swojego rozwiązania. Paczka właśnie wjeżdżała na taśmociągu w rozwartą paszczę skanera. Kanonicza, niewielka uliczka w Krakowie, biegnie od Wawelu w kierunku Rynku, równolegle do Grodzkiej. Najbardziej znanym zabytkiem ulicy Kanoniczej jest Dom Długosza. Mieszczą się przy niej różne instytucje jak np. Nauczycielskie Kolegium Języków Obcych Uniwersytetu Jagiellońskiego. W lutym każdego roku na ulicy Kanoniczej odbywa się parada pod nazwą Mroki Średniowiecza. Dzień wcześniej rozstawiane są kramy i namioty cyrkowe. W tych pierwszych można kupić przysmaki produkowane według staropolskich receptur, w drugich pokazywane są sztuczki. Pod budynkiem teatru Cricot 2 śpiewają studenci Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, a na całej ulicy wrzeszczą kuglarze i przemykają rzezimieszki dziwnie podobni do młodzieży okolicznych liceów. Panuje pstrokaty i duszny chaos. W tym roku główną atrakcją Mroków Średniowiecza miał być pokaz wyszukanego systemu projekcji hologramów. Jedna z firm komputerowych sprowadziła go specjalnie z Niemiec. Kilka dni trwało montowanie i testowanie systemu głośników i projektorów laserowych, które działając razem mogły wygenerować akustyczne i wizualne złudzenie tłumu postaci. Justyna i Tomasz wysiedli z ósemki pod Wawelem, przecięli Grodzką i koło restauracji Pizza Hut skręcili na plac Świętej Marii Magdaleny. - Niech mnie skręci! - wysapał Tomasz. Justyna stała zachwycona i wytrzeszczała oczy. - Co tylko waszmość sobie życzy! - zachichotał obok jak najbardziej materialny wyrostek, kuksnął Tomasza pod żebro i uciekł. Przed nimi tętniła pełnym życiem ulica nieodróżnialna od rzeczywistej. Kolorowo ubrane fantomy gadały, przechodziły od kramu do kramu, słychać było krzyki, tupoty, skrzypienia. Zarżał koń. - Chodź, Tommy! Chodźmy do kramów! - Gigabajty informacji... gigabajty... nawet Septyma tego nie uciągnie... - mamrotał Tomasz, porażony ogromem inscenizacji. Spodziewał się kilku migoczących, rozmazanych hologramów i serwera, który nie będzie w stanie poradzić sobie nawet z synchronizacją kroków. Rozpościerał się przed nimi trójwymiarowy ocean rzeczywistości wirtualnej, projekcja wyobraźni grafików i akustyków z Deutsche AkuVision GmbH. - Brama Gnojna! Przyprowadźcie tutaj syfilityka, a zanurzenie po szyję w gnoju i śmieciu odciągnie z niego znamię Szatana! Za dni dziesięć wyjdzie oczyszczony i bez grzechu! - darł się łysy mnich w poszarpanym habicie. Tomasz spróbował zderzyć się z jego ogromnym brzuszyskiem. Mnich zręcznie odsunął się na bok, odsłaniając kupę śmiecia, z której wystawała głowa syfilitycznego nieszczęśnika. Wokół unosiły się duże muchy. - Komputer steruje tysiącami mikrolaserów. Każdy z nich świeci swoją barwą, a kombinacja trzech barw podstawowych daje dowolny kolor. Kamery śledzą otoczenie i komputer błyskawicznie przełącza mikrolasery, gdy któryś jest zasłonięty. Odbywa się to tak płynnie i szybko, że tego nie widzimy - gestykulował Tomasz, biegnąc za Justyną. - Do tego dołóż system głośników, układ cyfrowych generatorów i procesorów dźwięku. Bajecznie proste, tylko cholernie kosztowne. - Dobrze, że nie dodali zapachu przy tej gnojówie. - Obróciła się do Tomasza i nie zauważyła nadchodzącego szarego jegomościa. Ten, inaczej niż napotykane wcześniej fantomy, wpadł między dziewczynę i Tomasza. - Pozbądź się proszku - syknął jegomość i zawinął dłonią na wysokości żeber Tomasza. - Nie zadawaj się z takim świństwem. Tomasz poczuł pieczenie. Wsadził rękę pod kurtkę i wyciągnął ją zakrwawioną. W materiale było rozcięcie, jakby kto chlasnął brzytwą. Obcy zniknął, Justyna wypatrywała Tomasza w gęstniejącym tłumie. Gdy go zauważyła, wskazała niecierpliwie w stronę kramów. Tomasz skinął głową. Na nic więcej nie było go stać. Leżał na łóżku i wędrował wzrokiem po nierównościach sufitu, starając się identyfikować plamy, smugi, zacieki i ich kombinacje. Niektóre przypominały wyspy, inne kontynenty, jeszcze inne - sylwetki ludzi i zwierząt. Tomasz odkrył połączenie staruszki z jeżem niosącym jabłko w pysku, westchnął, przekręcił się na zdrowy bok i zamarł. Choć kontrolki zasilania i trybu pracy paliły się równym, spokojnym blaskiem, ekran Toshiby był czarny. Zerwał się z łóżka, uderzył zabandażowanym bokiem w krzesło, zaklął i przypadł do klawiatury. Komputer nie reagował. - Żeby to...! - Naciskał magiczne kombinacje klawiszy jedna po drugiej. - Co się, do cholery, dzieje!? - Włóż gogle, to zobaczysz - zadysponował baryton. Tomasz naciągnął opaski na nadgarstki, wyregulował gogle. Ciemność zaczynała się rozjaśniać, pojawił się obraz. Rozmyte kontury przypominały poruszającą się sylwetkę człowieka, ale błyski zakłóceń i plamy białego szumu czyniły ją nierozpoznawalną. Postać zawisła w ciemności, podrygując w niedbałej parodii tańca świętego Wita. - Udało mi się przejąć sterownik dźwięku, nadal mam problemy z obrazem - odezwał się intruz. - Twoja maszyna jeszcze walczy, ale rozsadzenie systemu to kwestia czasu. Popełniłeś błąd pozostawiając aktywny modem. - Kto ty jesteś? - Tomasz poczuł lęk, denerwowało go też migotanie obrazu. - I czego tu chcesz? - "Moje nazwisko nic panu nie powie". Już się raz spotkaliśmy, Tomaszu, dziś rano na Kanoniczej, znajomość można uznać za zawartą. Mam nadzieję, że nie zrobiłem ci krzywdy. Zresztą możesz pracować, a właściwie - mogłeś, bo za chwilę twój system pójdzie w drzazgi. Co do drugiego pytania... Powiedzmy, że zależy nam, żeby przesyłka, ten magiczny PROH, nie dotarła na miejsce, Intruz dostawał drgawek w poziomie. Tomasz spróbował wywołać panel sterowania. Żadnej reakcji, poza jeszcze większą liczbą zakłóceń. - Źle, źle, źle - roześmiał się baryton. - Mysz, klawiatura, taczpad, wszystko odłączone. Nie mogę, co prawda, dotrzeć do zabezpieczonej części dysku, ale to wina przepustowości łącza. Ty nie możesz dostać się do systemu, ja do danych. Może się wymienimy? - Pobawimy się w kotka i myszkę. - Tomasz ściągnął GiRę. Tę sztuczkę trzymał w zanadrzu na czarną godzinę. Ponieważ notebook musiał być cały czas podłączony do Netu, istniało ryzyko infekcji przez szeroko otwarty modem. Infekcja nastąpiła, pora nakarmić Toshibę aspiryną. - Tego nie mogłeś zauważyć, nie było podpięte - mruknął Tomasz, podłączając dodatkowy dysk twardy, z Healerem. Działanie Healera było proste i skuteczne. Program miał się uaktywnić natychmiast po włączeniu dysku, przejąć obsługę systemu, nie zezwolić na zapis na swojej partycji, wykasować system z dysku Toshiby, a ściślej - w bezwzględny sposób go sformatować. Dane, ponieważ znajdowały się w innym miejscu, pozostawały nienaruszone. I tak się stało. Baryton nie zdążył zipnąć, gdy Healer zameldował o wykonaniu działania. Łącza były czyste, telefon przestrojony, procedury przekodowane. Po intruzie ni śladu. Na nieszczęście Tomasz wyznawał zasadę Zalewu Informacyjnego. Głosiła, że istnieją informacja wieczna i informacja wokół Tomasza - reszta jest nieważna i nie warto zadawać sobie trudu jej analizowania. Ważne były wzory i schematy, a nie wydarzenia. Gdy intruz zniknął, zniknął też kłopot wokół Tomasza. Niestety, gdyby nie był skołowany wydarzeniami poranka i oszołomiony antybiotykami, zastanowiłby się, dlaczego baryton nie pasował do ogólnego schematu. Teraz Tomasz tylko pobieżnie sprawdził system, uaktywnił kilka dodatkowych wirusów na wejściu modemu i poszedł napić się wody mineralnej. Przesyłka z proszkiem zbliżała się do granicy wschodniej. Wirus HIV każdego dnia produkuje około 100 milionów do miliarda nowych kopii, które infekują i mordują miliard komórek układu immunologicznego. System immunologiczny prowadzi akcję odwetową; odtwarza miliard komórek T co dnia i w przeciągu miesiąca niszczy 99% najeźdźców. Problem więc nie w liczebności wirusów, ale w drobnej, łatwej do przeoczenia sztuczce. Pomiędzy miriadami wirusów HIV znajduje się garstka mutantów, zmieniona genetycznie i dzięki temu niewykrywalna bezpośrednio przez komórki T. Co nie jest wykrywane, nie jest atakowane. Gdy tylko mutanty zyskają trochę przestrzeni życiowej, namnażają się i rozrastają. Po miesiącu stają się dominującą siłą i zastępują pierwotne wirusy. Nieustraszone komórki T atakują wirusy-mutanty i cykl się powtarza. W każdym przypadku zachorowania na AIDS powtarzający się cykl stopniowo działa na korzyść wirusa HIV. Pomimo heroicznych wysiłków system immunologiczny nie jest w stanie odrobić strat po każdej rundzie. Skumulowany efekt powolnego wyniszczania w przeciągu dekady sprawia, że całkowita liczba komórek T osiąga poziom żałośnie niski. Teraz każdy mikrob może przebić dziurawą zasłonę i doprowadzić organizm do śmierci. System ochronny Toshiby Tomasza był atakowany przez cyberwirusa HIV. Gdzie u człowieka agonia dokonywała się w ciągu lat, w sercu mikroprocesora bitwa na śmierć i życie rozgrywała się miliony razy szybciej. Randomizer nie radził sobie z kolejnymi mutacjami i na dysk twardy zaczynała się wlewać coraz szersza rzeka intruzów. Intruzi nie byli cyberbarbarzyńcami. Instrukcje nie zezwalały im na bezmyślne niszczenie zasobów notebooka - przeciwnie, mieli ich pilnie strzec i dokonać paru modyfikacji. Gdy nieświadomy Tomasz kończył kitowanie procedur, HIV tkwił na posterunku, czekając na ostatni rozkaz. Przesyłkę odebrała zasuszona staruszka, dziwnie podobna do tej, jaką Tomasz zaprogramował w Kolonii. Pokwitowała odbiór niewielkiej paczki i opuściła pośpiesznie budynek Kijowskiej Poczty Głównej. Tomasz ponownie uruchomił kit wizualny i zabrał się do przerabiania sceny. Opracował postać - tym razem był to misiowaty urzędas z brzuszkiem - wpasował ją w najważniejsze kadry, przejrzał rozkład oświetlenia sali i wprowadził poprawki. Włączył program i przyglądał się pierwszym efektom. Pobudzony wirus HIV przełamał ostatnie systemy obronne Toshiby i zabrał się do właściwego zadania. Wykrył aktywność GiRy, zidentyfikował użytkownika i ruszył do ataku na sterowniki audio i wideo. Do generowanych przez nie procedur wprowadzał modyfikacje. Ich cel był jasny - zabić. Tomasz porozkładał na biurku potrzebne papierzycha. Naciągnął na siebie GiRę i rozpoczął ostatnią sesję polegającą na wklepywaniu kodów uaktywniających checkery. Miały sprawdzić trasę proszku, przejrzeć dane na temat przesyłki, wyłapać niezgodności, posprzątać po operatorze. Po kilku godzinach pracy odchylił się w krześle, splótł ręce ponad głową, wyciągnął się, aż strzeliły kości. Kończąc ćwiczenie izometryczne, zauważył, że coś nie zgadza się w otaczającym go wirtualnym obrazie. Nad głową świecił księżyc. Spuścił głowę. Panel użytkownika rozwiał się. Zostało gwiaździste niebo i uczucie obnażenia przed ogromem Wszechświata. Krople strachu zaczęły napływać Tomaszowi ołowiem do żył. Od dziecka nienawidził otwartych przestrzeni, a do otwartego okna na piętrze wyższym niż drugie za nic by nie podszedł. Gwiaździste niebo z jednej strony zdawało się wciągać go, a z drugiej miażdżyło fizyczną obecnością. Uczucie pustki narastało, aż Tomasz poczuł potrzebę wymiotów. - Muszę wstać i zresetować komputer. - Chciał poderwać się z krzesła. Mięśnie nie zareagowały. Spróbował ruszyć gałkami ocznymi i wrzasnął. Podłoga odeszła, zamiast niej wyczuwał nicość. Zwierzęcy krzyk wyrwał mu się z płuc. Panika zalewała umysł. Tomasz dusił się własną znikomością. Zniecierpliwiony kot obszedł pokój na sztywnych łapkach. Obwąchał zwisającą rękę opiekuna, otarł się o kable, przejechał ogonem po krawędzi łóżka. Wreszcie zaczął kopać pod zamkniętymi drzwiami. Koniecznie musiał do kuwety. Ciało Tomasza stawało się bezwładnym worem molekuł. Świadomość zanikała pod naporem nieograniczonego strachu, który dusił wszystko na swojej drodze tak jak pożar dławi prerię. Ciemność i pustka ogarniały Tomasza. Zewnętrznym świadectwem zmagań umysłu z wirusem były drgająca stopa i świszczący jęk dobywający się z rozchylonych warg. Wirus zwiększał pulsowanie szatańskiej struktury, łamał blokady, niszczył pamięć, trawił uczucia. W fali nadrozumienia wywołanej traumą strzępy informacji poskładały się w logiczną całość: zbieżność kłopotów finansowych z propozycją Ptysia, obszerne, nieskrępowane wyjaśnienia Kurta, atak na Kanoniczej, prymitywnie nieudolna inwazja na Toshibę. Gniew szarpnął napęczniałym umysłem, ale mimo pobudzenia spazm był jak wiadro wody wylane na rozszalały żywioł pożaru. Wzmógł tylko aktywność wirusa, ociekające lodem palce paniki ponowiły natychmiast swój ucisk. Tomasz konał ze strachu. Kot przestał się wahać - wskoczył na stół i obwąchał papiery. Pachniały podobnie jak gazety w jego kuwecie. Zerknął płochliwie na właściciela, lecz nie zauważając gestu sprzeciwu, rozsiadł się na środku stołu i z uczuciem ulgi oddał strugę moczu na zaimprowizowaną toaletę. Kilka strumyczków pociekło po kartkach. Przesączały się przez kolejne warstwy, zmierzając do klawiatury Toshiby. Kot, jak to miał we zwyczaju, zaczął energicznie zakopywać zanieczyszczenia, grzebał łapą, rozrzucając i rozgarniając śmietnisko, aż pacnął w kabelki. Kabelki się zabujały. Ciecz dotarła wreszcie między klawisze i komputer zasyczał. Ekran zgasł. Kot syknął uszczęśliwiony bujaniem się kabelków i zabrał się do ich wyszarpywania. Połączenia zostały zerwane, ucichł dysk twardy, padły sterowniki GiRy. Tomasz nagle odzyskał swoją fizyczność. Do rozdygotanej świadomości wtargnęły nagle zapachy, kolory, kształty. Ból zesztywniałych w naprężeniu mięśni rozjazgotał się w każdym zakamarku ciała. Z półomdlenia wyrwały Tomasza uderzenia czegoś mokrego o szybę. Zarejestrował szum podniesionych głosów na parterze, galopadę kroków na schodach i zgrzyt drzwi. - Tommy, Tommy! Znowu śpisz, a tłukę się od piętnastu minut. Gospodyni mnie wpuściła. - Justyna ogarnęła pokój jednym spojrzeniem. - Co tu tak śmierdzi? To nie jest mięta. Coś ty nabroił? Tomasz runął z krzesła, wyczerpany. Kot uznawszy, że pytanie nie było do niego, dumnie wymaszerował z pokoju. Gdy doszedł do siebie i mógł przemówić, wyjaśnił Justynie, co się stało. - To się nawet logicznie układa: użalam się publicznie nad sobą, dostaję namiary, potem tracę stypendium i nagle w ciągu kilku minut otrzymuję zlecenie na sto kawałków do zrealizowania w tym samym dniu. Przecież to cuchnie. Potem ostrzeżenia, próba włamania do systemu, a ja niczego się nie domyślam. Justyna wstawiła do flakonu pęk czerwonych kwiatów z blaszkowatymi, białymi listkami. - Kto to był? Posuń się trochę, chcę się koło ciebie położyć. Ten od pierwszego włamania? Glina? - No pewnie. Ułopiarz jeden, coś nawet namierzył, ale ich chyba szkolili na ENIACu. Fajne te kwiatki, sztuczne? - Zasuszone. Widzisz, możesz rozkruszyć mu główkę. - Nieważne. Albo ten wirus mentalny. Nie spotkałem się z czymś takim. wykończyliby mnie po odwaleniu roboty. - Kto? Nie łaskocz! Gliny czy faceci z Niemiec? - Sam nie wiem. Wygląda na HANSA, ale równie dobrze gliniarz mógł mi coś wrzucić na maszynę. Co się sprowadza do jednego, trzeba wiać. Schowam się w Krakowie na tydzień, może dwa. Gospodynię przeraził widok dwóch panów w identycznych czarnych płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Panowie nie zdjęli kapeluszy, gdy oglądali pokój Tomasza. Pytali tylko, czy dawno wyszedł i gdzie mógł schować komputer. Gospodyni odpowiedziała, że Tomasz ostatnio zachowywał się dziwnie, a w południe spakował się, oświadczył, że wyjeżdża do rodziców na tydzień i wyszedł. Komputer zabrał ze sobą, bo wszędzie lubi go nosić. Panowie podziękowali uprzejmie i poinformowali, że zajrzą wkrótce, co jeszcze bardziej zdenerwowało starszą panią. Kot obserwował to z progu. Mrużył zielone ślepia w wąskie szparki, ale nie uciekał. Uchylił się tylko błyskawicznie, gdy jeden z panów chciał go pogłaskać. Kiedy panowie poszli, kot ziewnął i podrapał się za uchem. Przy furtce dwaj smutni panowie w czarnych płaszczach napotkali dwóch smutnych panów w szarych płaszczach. Ta para także miała podniesione kołnierze i kapelusze. Jedni i drudzy zesztywnieli na swój widok, ale uprzejmie dotknęli brzegów kapeluszy w niemym pozdrowieniu. Kot ponownie ziewnął ze znudzenia, przebiegł między nogami oniemiałej gospodyni i zaczął tarzać się w śniegu. Nowi goście zaczęli zadawać gospodyni identyczne pytania, jak ich poprzednicy. Gdy opadł obłok szarego puchu, kota nie było. Jego wyszczerzony uśmiech trwał jeszcze w powietrzu, choć reszta już znikła. wrzesień - grudzień 1996 Roman Ociepa ROMAN OCIEPA Urodził się w 1972 roku w Andrychowie. Student filologii angielskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, pomieszkujący w Bielsku-Białej i Andrychowie, pisze pracę magisterską na temat zapożyczeń językowych w bankowości. Korci go fantasy; ma nawet dwa rozdziały takiej powieści - trzeci i siódmy (sic!). Ale przed nim na tzw. warsztacie kolejne opowiadanka cyberpunkowe z Arabami, szpiegami przemysłowymi, przemytem, zbrodnią, przyjaźnią i zdradą. Pomysł tytułowego "Proszku" zawdzięcza Ociepa Lemowym "Sex Wars"; co do pozostałych realiów, to faktycznie ma autor kota, a w Krakowie mieszkał kiedyś na stancji. Reszta z głowy. (mp)