O wlos pod piwa - DEBSKI EUGENIUSZ

Szczegóły
Tytuł O wlos pod piwa - DEBSKI EUGENIUSZ
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

O wlos pod piwa - DEBSKI EUGENIUSZ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie O wlos pod piwa - DEBSKI EUGENIUSZ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

O wlos pod piwa - DEBSKI EUGENIUSZ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eugeniusz Debski O wlos pod piwa 2005 Smierdzaca robotaWieczor przeciagal sie leniwie - niczym syty kot prezyl grzbiet i przesuwal sie pod dlonia pana, stwarzajac wrazenie, ze jest dluzszy niz w rzeczywistosci. Za oknami, za scianami dlugi jesienny wieczor, mokry, chlodny jak jezor psa, ktory spotkal na polu nie zamarznieta jeszcze kaluze; przed szczodrym ogniem w kominku wieczor odsuniety swiatlem i cieplem, leniwy. Hondelyk poprawil sie w fotelu, przesunal bose stopy, podkulil palce rumiane od ciepla bijacego z kominka. Chwile przygladal sie z zainteresowaniem ewolucjom swoich stop, ktore krecily sie, kurczyly i prostowaly palce, rozwieraly je na ksztalt wachlarza i zwijaly. Obcisle skorzane spodnie, z nogawkami ciemniejszymi tam, gdzie chronily je dlugie buty i nieco jasniejszymi wyzej, nie kryly ksztaltu dlugich mocnych nog. Byl wysokim mezczyzna, co widac bylo nawet gdy siedzial - zajmowal fotel, zydel, na ktorym opieral lydki a czesc nog i tak jeszcze wisiala w powietrzu miedzy oporami. Jedna reka opierala sie o stol w poblizu kufla, druga lezala na brzuchu. Glowe odchylil na wysokie oparcie, krecil nia to patrzac na plomienie w kominku, to zerkajac na Cadrona. Na szczuplej wydluzonej twarzy malowal sie teraz spokoj i syte rozleniwienie, ale mozna bylo z oczu, ich oprawy i bruzd wzdluz nosa wyczytac, ze migiem moga przeksztalcic sie w twarda maske, ktorej wyraz zapadnie w pamiec temu, kto ja na oblicze Hondelyka wywola. Skorzane buty z wysokimi cholewami staly w prawidlach nieco z boku, parowaly. Cadron widzac to pochylil sie i przesunal odrobine, sprawdzil zewnetrzna strona dloni jaka ilosc ciepla dociera do butow, okrecil je zeby sechl drugi bok. -Daj spokoj, i tak juz nigdzie dzisiaj nie bede wychodzil - mruknal Hondelyk przeciagajac sie w wygodnym fotelu. Gdy trzasnely wyciagniete stawy, steknal i opuszczajac reke siegnal po wysoki kufel z grzanym piwem. - Jutro moze pojde na ten ich targ, zobacze co tu jest... Posiedzimy jeszcze ze dwa dni i ruszamy. Popas nam sie przydal, ale ciagnie mnie dalej. Mamy... Ktos lekko zapukal do drzwi. Cadron podniosl glowe, popatrzyl na Hondelyka i pokiwal glowa jakby z wyrzutem: "Wykrakales!", potem podparl dlonmi kolana i podniosl sie ze steknieciem. Trzasnely stare stawy, strzepnal poly zadartego do gory kaftana. -Otworzyc? Ruszyl do drzwi nie czekajac przyzwolenia, ale Hondelyk dogonil go slowami: -A otworz-otworz! - Zsunal stopy z zydla. - Poczeee... - ziewnal poteznie. Stary poslusznie zatrzymal sie. Rycerz dokonczyl ziewania, wyszarpnal prawidla i wsunal bose stopy w cieple choc jeszcze wilgotne buty, wstal, przytupnal i usiadl z powrotem. Machnal przyzwalajaco reka. - No? Cadron zrobil dwa kroki i pociagnal skobel, przesunal sie bezszelestnie - nasmarowany od razu, gdy tylko Hondelyk wybral dla siebie te izbe - pociagnal za klamke. -Czy twoj pan zechcialby udzielic mi kilku chwil, dla pewnej waznej i bezzwlocznej sprawy? - zapytal przybyly. Hondelyk odwrocil sie i popatrzyl przez ramie, ale ciemnosci panujace na korytarzu oslanialy pytajacego, a swiatlo z lamp i kominka zaslanial Cadron. Sluga stal nieruchomo i w milczeniu, czekal na polecenia rycerza. -Cadronie, wpusc goscia. Hondelyk wstal. Cadron zrobil krok w bok, przybyly wszedl i pochylil glowe w uklonie. Gdy kroczyl jego ciekawe szybkie spojrzenie obejmowalo figure Hondelyka, ale gdy pochylal glowe nie pozwolil sobie na zarzut braku dworskosci - oczy ukryl jak nalezy pod powiekami i wytrzymal sklon akurat tyle, zeby wyrazic szacunek gospodarzowi. Potem wyprostowal sie i po - folgowal ciekawosci. Sam byl wysokim mlodziencem, trzymal sie prosto i swobodnie. Na mlodej gladko wygolonej twarzy usadowil sie czerstwy rumieniec, ktory wygladal tak, jakby nie tylko jesienny przymrozek byl jego przyczyna. Oczy mial ciemne, okolone dlugimi rzesami, powodzenie i dziewek murowane a i panny z okolicznych dworkow i zameczkow musialy czesto wzdychac do jego wizerunku, rozciagajacego az do bolu chwile przed zasnieciem w dziewczecej sypialni. Tuz pod prawym okiem, w kierunku ucha widniala mala myszka, ale nie szpecila mlodziana. Wlosy, jasne i dlugie, gosc ciasno zwiazal rzemiennym paskiem z tylu glowy a potem ktos, bo chyba nie on sam, jednym uderzeniem toporka obcial je do zamierzonej dlugosci, wygladaly przez to jak dlugi a niewytarty jeszcze pedzel golibrody. Ladnie i niezbyt bogato szamerowany kaftan z rekawami do lokci zgrabnie ukladal sie na szerokiej piersi, spod kaftana wystawala cienka koszula z mornowej przedzy, w reku trzymal burke, ktora od razu rzucil na podloge obok drzwi. Za bron mial ciezki, bogato zdobiony rapier na cienkim pasie, na nogach wysokie, podobne do Hondelykowych buty, prawie nie ublocone, a wiec piechota do domu postojowego nie przybyl, co natychmiast Hondelyk zauwazyl. Skinal reka na Cadrona, wskazal gosciowi drugi, przysuwany wlasnie przez sluge fotel. Mlodzian podziekowal pochyleniem glowy, podszedl do mebla, zrecznie bron odsunal i usiadl. Gospodarz uniosl dzban. -Grzanego piwa nie odmowicie - ni to zapytal, ni to stwierdzil. -Z przyjemnoscia - powiedzial mlodzian. - Psia pogoda. Ale! Zapomnialem... - poderwal sie z fotela -...sie przedstawic: jestem Jalmus, syn Krotobachawego, pana na zamku Gaycherren. -Mnie zas zwa Hondelyk - powiedzial gospodarz siadajac i siegajac do dzbana. Nalal gosciowi a potem sobie. Wskazujacym palcem dzgnal do wewnatrz dzbana. Cadron natychmiast zrozumial gest, pochwycil dzban i wyszedl. -Milo mi cie widziec, panie. Nudno tu troche, co prawda nie mialem jeszcze okazji przyjrzec sie dokladnie okolicy, dopiero ranom tu zjechal, ale rad jestem, ze ktos mnie odwiedzil. Od picia piwa jest tylko lepsze picie piwa w kompanii. Obaj zgodnie pociagneli z kufli. Mlodzieniec pierwszy oderwal sie od mocnego pachnacego chmielem, korzeniami, miodem i czyms jeszcze piwa. Oblizal wargi. -Nasz grod podupada - powiedzial. - Od dwu lat. Jakem wrocil z dworu ksiecia Filby Wielkookiego... -Wybaluchem poza oczy zwanym - uzupelnil usmiechajac sie Hondelyk. -A tak, ale to dobry pan i madry... -Nie przecze, pochwalilem sie tylko, ze tez go znam. Mlodzian milczal chwile a potem powiedzial nadajac jakies szczegolne znaczenie swoim slowom: -To wiem. - Milczal chwile. - Jesli pozwolisz, panie, wroce do sprawy, ktora mnie tu przywiodla. Otoz - jak mowilem - dwa lata temu grod kwitl, rolni krzatali sie po polach, mieszczanie handlowali, kupcy ciagneli do nas dwoma krzyzujacymi sie szlakami. Targi mielismy znane, ho-ho! Wszystko mozna bylo kupic: miesa na czarno wedzone, tkaniny ze wszystkich stron swiata, ryby przez rusych na sloncu suszone, nawet powozy, jakie kto chcial... -Byle byly czarne i na dwoch kolach - wtracil Hondelyk. -Slucham? -Nic, wybacz. Taki zart sobie przypomnialem. Mow dalej. -Kwitla nasza okolica, grod... Ale jakos dwa miesiace przed moim powrotem nadciagnelo na nas przeklenstwo, fatum jakies. - Uniosl dwoma palcami kufel i pochyliwszy przetoczyl po stole. Toczony po drewnie rant dna zahurkotal. - Zagniezdzila sie tu zaraza fruwajaca, niektorzy usilowali toto smokiem nazywac, ale potem, jakby sie wszyscy zmowili: uznali, ze miano smok to zbyt wielki honor dla tego smroda i zostala nazwana franca. Niewazne zreszta jak sie zwie, ale okolica zamiera przez to, a juz mysl o tym, ze akurat ta bzdzina na psy nas sprowadza... -Jak to taka bzdzina, jak mowisz, panie, dlaczego sie jej nie pozbedziecie? - Hondelyk oderwal na chwile wzrok od goscia - wszedl Cadron z duzym dzbanem, won parujacej zawartosci natychmiast zapanowala nad wszystkimi innymi zapachami w izbie. Sluga postawil dzban na zydlu przy kominku i popatrzyl na Hondelyka. Rycerz wskazal mu krzeslo przy kominie. - Jak czyrak doskwiera to go ciac trzeba -powiedzial do Jalmusa... -Ale musi to zrobic cyrulik doswiadczony - gosc usmiechnal sie szeroko, ale zaraz starl usmiech i mowil dalej: - To skrzydlate obrzydlistwo zasiedlilo kopiec- jaskinie nieopodal martwego obrzecza, na styku grzedy wzgorz pol i lasu. Ma tulow wiekszy od najwiekszego wolu, karbowany, jak glizda, choc niektorzy mowia, ze jak szynka szpagatem obwiazana. Skrzydla ma jak gacek, chwost dlugi na pietnascie lokci, cztery lapska z pazurami, ktore dra konie na strzepy a zbroje na kawalki, z ktorych najlepszy kotlarz nawet patelni nie uklepie. No i ryj, ma sie rozumiec odpowiedni - jak antalek, zeby go w jajca kopnelo! - uzupelnil zawziecie, zacisnal zeby i nagle przypomnial sobie gdzie jest. Przylozyl reke do piersi. - Wybacz, panie, ale ta zmora... No, nic. Zaraz wyluszcze wszystko. Najpierw nic specjalnego sie nie dzialo, chodzilo to, owce albo ciele zezarlo, trudno. Wola taka i juz. Nawet ciekawiej zaczelo byc - mlodziency podjezdzali france, ostrzelali z lukow i wracali zadowoleni. Chlopi sarkali troche, spalic probowali i z toporami chodzili, ale kilku w strzeche kopnelo i przestali sie zabawiac. Kupcy czasem z nudow brali jakiegos przewodnika i podchodzili stwora, w koncu smoki nie tak zwyczajna rzecz. No, ale potem sie zaczelo. Ten stwor - jak sie okazalo - zre, a i owszem, barany i gesi, co tam zlapie, potem pozera kore i mlode drzewa, jak bobr czy co, a prze - kasza wapnem ze wzgorza nieopodal swojej jaskini. I czy to wapno, czy drewno czy jeszcze co, natura jego moze, dosc, ze... - Rozlozyl rece i plasnal nimi o kolana. - No... Jak by tu rzec... Odchody jego - usmiechnal sie z gorycza - one okolice na psy sprowadzily. Chodzi zawsze do rzeki i tam sie wyproznia. No i tu sie zaczyna pieklo - smrod okrutny! Kolor woda ma taki, ze na sam widok wnetrze sie czlowiekowi wywraca, a jak nawet splynie pierwsza fala a ktos niebacznie sie napije - umiera i to chyba z bolesci, bo tak wyjacych ludzi nie widzial nikt, nawet na wojnie, czy jak nazartego kordelasem w brzuch dzgnac. No i tak tu teraz jest - nigdy nie wiadomo, kiedy to gnida pojdzie do rzeki, to raz... - Wyprostowal kciuk. - Kupcy nas omija, bo jak kilka razy trafili akurat na wode skadzona, to przestali przybywac i innych postraszyli -dwa. Po trzecie, kiedy na pola pojdzie polowac - nie wiadomo, odlogiem coraz wiecej ziemi lezy. Chlopstwo zle, glodne, w rozboje sie bawic zaczelo. Ci, na dole rzeki, tez pretensje do nas maja, ze niby na naszej ziemi, to trza zabic. No i po czwarte... - sciszyl glos, przygryzl dolna warge -...srom na wszystkie okoliczne ziemie. Obsrana, za przeproszeniem, okolica; mowia na nas: obsrance. Ani do jakiejs panny w konkury uderzyc, bo konkurenci zatykaja nosy na nas patrzac i to wystarczy, zeby panny sie odwracaly. Zadnej odwagi nie starczy, zeby zasranca na meza wybrac, a i rodzice dziecka na posmiewisko nie dadza. No i tak tu teraz zyjemy - skarbczyk chudnie, lada dzien na zebry pojdziemy. Studnie smierdza jak... - nie wytrzymal i splunal na podloge. - Wybaczcie, jak tak sie dlugo o tym mowi, to piana czlowiekowi na usta wy - chodzi. -To dlatego przed kazdym obejsciem beki stoja i nawet stawy pokopane gdzieniegdzie? -No tak, ale ta woda i tak cuchnie, tyle, ze juz sie nie umiera od niej. - Wskazal wzrokiem dzban z piwem: - Jedyna rzecz lepsza przez france to piwo, teraz warza je uczciwie i hojnie doprawiaja, bo inaczej nikt by nie pil. -Ciekawe rzeczy opowiadasz, panie. - Hondelyk uniosl swoj kufel, nieufnie potrzymal nad nim chwile nos. Potem poruszyl brwiami i gestem przepil do Jalmusa. - Ale pierwsze, co winniscie byli zrobic jak sie okazalo, ze zmore macie - zabic plugastwo. Dobrze mowie? -A pewnie. Tak i robilismy i robimy co jakis czas. Dlatego coraz mniej mlodych mezczyzn w okolicy. Juz bez dwoch siedemdziesieciu lezy po cmentarzach rozdartych, spalonych i stratowanych przez to bydle. O rolnych juz nie wspomne. Podejsc do francy sie nie da - kly, pazury, ogien i chwost. Strzaly lucznikow nie przebijaja skory i rogozy; las podpalilismy to odleciala i wrocila na zgliszcza, w cieplym popiele sie wytarzala i tak srnela w rzeke... - wstrzasnelo nim to wspomnienie, z wysilkiem polknal sline. Odstawil kufel, rzucil okiem na Cadrona, ale stary siedzial na zydlu, dlonie ulozyl na kolanach i glaskal je jakby go lamaly na deszcz, i nawet brwia nie poruszyl. - Nie idzie jej ubic... -Ogniem strzyka? - zainteresowal sie Hondelyk. -Poteznie. Gospodarz poruszyl glowa jakby chcial pokiwac ze zrozumieniem i w ostatniej chwili powstrzymal sie, ale zauwazyl, ze gosc to widzial, wiec rozesmial sie i klepnal w kolano. Ale nie powiedzial nic. Jalmus zmruzyl oczy, zastanawial sie chwile. -Goscil w naszej okolicy pewien szarlatan, ale i wiedzial troche, bywaly w swiecie. Powiedzial, ze ta franca zwie sie Pirrog. Podjal sie nawet walki. To znaczy nie z mieczem czy lukiem, charlawy byl jak to magister, ale pod jego kierunkiem zesmy zapory budowali, zeby Pirroga od wody i wapna odciac, las palilismy, faszerowane smola byczki podrzucalim... Oj, czegosmy nie robili! - Pokiwal glowa. - Spac francy nie dawalismy, wilczych dolow nakopalim, wode strulismy, jedenascioro okolicznych zmarlo jak sie napili. - Trzepnal z calej sily piescia w kolano. - I nic. Podniosl zagniewane i smutne zarazem spojrzenie na Hondelyka. Wzruszyl ramionami i westchnal przeciagle. Rycerz milczal, w kominku trzasnelo ktores z wilgotniejszych polan. Na dole, w karczmie ktos na cale gardlo wywiodl smetnie: Zasrani mi graja, zasrani spiewaja! Sam zasrany chodze, zasranice wo-odze-e! Jalmus zobaczyl, ze Hondelyk slyszal slowa, wskazal palcem podloge i pokiwal glowa. Rycerz pokiwal ze zrozumieniem glowa. Popatrzyl na Cadrona, ale stary oddal spojrzenie nic nim nie wyrazajac. Gospodarz siegnal po swiezy dzban, nalal do obu kufli. Poczekal az gosc uniesie naczynie, lyknal. Jalmus nie wytrzymal: - Nic mi nie powiecie, panie? -A co mam powiedziec? Wspolczuwam wam, ale nie wy jedni cierpicie, plugastwa na swiecie w brod... Wiedzmina wam trzeba, ot co! -Jakiego tam wiedzmina! - Obrazil sie Jalmus. - Przesz to bujdy dziecinne, ktore tylko gmin moze sobie rozpowiadac, bo i w nim sie zrodzily, a i oni wiedzmina nie wspominaja, bo na glupcy wyjsc nie chca. - Chwycil kufel, lyknawszy tego, otarl piane z warg. - Gdym pobieral nauki na dworze ksiecia Filby doszly mnie tam po jakims czasie sluchy o pewnym czlowieku zacnym. Najpierw sluchalem tego jak zwyczajnych bajd, co sie je snuje jak za oknami zimnica i ciemno, ale potem pogadalem sobie ze skryba ksiecia. To niemal krajan, z wioski Gesia Woda, no i on potwierdzil te baje. A niedawno, jakem mu napisal co sie u nas dzieje, i ze Gesia Woda smierdzi jak... - Zmell w ustach jakies slowo nie dajac mu ujsc na zewnatrz i mowil dalej: - To mi odpisal, goniec poslanie przyslal. Wszystko tam o tym czlowieku napisal co wiedzial, a rozmawial przedtem z samym ksieciem. Ten zas czlowieka owego dobrze zna, bo z nim rozmawial i komitywie znakomitej byl. -Ach tak? -Tak mowil - odezwal sie skonfundowany zawarta w tych dwoch slowach ironia Jalmus. -No dobrze, skoro tak mowil... Ale co dalej? -Co to ja?... A! Ow czlek to mezny rycerz, fachman niepodzielny w swojej robocie, co juz niejednego stwora odeslal do piachu. Moze wiec i Pirroga zaszlachtowac! -Aha... No to go wezwijcie i po klopocie. -Dlatego tez tu jestem... -Nie rozumiem? -Sadze, ze wy jestescie, panie tym czlowiekiem, choc imie inne nosicie - powiedzial Jalmus pochylajac sie do Hondelyka i sciszajac glos prawie do szeptu. Rycerz pokrecil glowa. I zaraz cmoknal i powiedzial: - Albo... Co was bede meczyl. Nie wiem, czy o mnie wam mowil Zelman. ale owszem - podejmuje sie co jakis czas takiej roboty. Moge wziac i wasza, ale tani nie jestem... Jalmus poderwal sie na rowne nogi i wyciagnal rece ku powale. -No! Chwala Najwyzszemu! Juzem zaczynal watpic... -Poczekaj - na moje warunki przystajesz? -A jakie sa? -Piecset okraglutkich, zlociutkich... -Tak. Ale zabijesz ja, panie? -Jesli nie ja ja... - Hondelyk daleko wyciagnal nogi, pokrecil stopami jakby mu scierply -...to nie bedziesz nikomu placil. Mlodzieniec szybko usiadl na brzezku fotela. Zastanawial sie goraczkowo chwile. -Jest jeszcze cos... - powiedzial patrzac w podloge, nie zauwazyl wiec, ze rycerz znowu poslal szybkie spojrzenie Cadronowi, a ten uniosl wzrok i brwi do gory. - Zelman powiedzial mi tez... - Chwycil w palce skorzany kutas, na gorze cholewy buta do sciagania jej sluzacy i zakrecil nim, zaciagnal, potem odpuscil. - Troche mi nie honor o tym mowic... Ale powiem. Zelman mowil, ze wy, panie, mozecie przyjac postac dowolnego czleka, jesli tego chcecie, i niczym on sam dobro czynic, przy okazji tamtemu splendoru dodajac. - Podniosl na Hondelyka rozognione spojrzenie, blagalne. -Ja? - Rycerz rozesmial sie glosno, plasnal dlonia w kolano. - Ktos jednak wasci naplotl bzdur! W wiedzmina nie wierzycie a w jakiegos takiego... - Poszukal odpowiedniego slowa pomagajac sobie machaniem w powietrzu palcami -...przemnienca - tak!? To dopiero bajdy gminu, kminu i pospolstwa! -O, to zupelnie inna sprawa. Zelman mi to tlumaczyl - jest ponoc takie zwierze, w dalekich krainach, to sie zwie kameleniec... -Xameleon - odruchowo poprawil Hondelyk, otworzyl usta i zamarl. Jalmus usmiechnal sie i pokiwal glowa jakby chcial zakrzyknac: "Mam wasci!". W jego spojrzeniu teraz bez trudu mozna bylo znalezc duzo zadowolenia i odrobine ironii. I triumfu. Rycerz milczal. -Xameleon, macie racje, panie. To zwierze przybiera postac jaka chce, to nie bajdy - natura jego taka. I wy, panie, rowniez tak umiecie. Zelman powiedzial, ze jestescie mimikrant. Ot, i wszystko. -Wyrwe jezor temu skrybie! - powiedzial rozzloszczony Hondelyk. - Spala mnie kiedys przez jego gadulstwo... -Zapomniales, ze on z tych stron, panie. Tu mial braci, trzech a zostal jeden z winy francy, rzecz jasna. -Dobrze. Mow dalej... -Chcialbym... Zebys to pod moja postacia... zrobil, panie - wyjakal mlodzieniec. - Jestem najmlodszy, dwoch braci starszych, dwor nie taki znow bogaty a jeszcze biedniejacy od dwu lat. Gdybym to ja... No, niby ja zabil Pirroga - dostane kazda dziewczyne za zone, wiano sute... Nie trzeba by bylo z bracmi sie wadzic. A i dziewczyna jest taka... - dodal rozmarzonym tonem. - Sprzyja mi, wiem o tym, sama powiedziala, ale poki tu smrod panuje i gowniana smierc - nawet nie smiem kasztelana o reke corki prosic. -Kasztela-a-na?... Jalmus pokiwal energicznie glowa. Hondelyk wpatrywal sie dluga chwile w mlodzienca. Oczy rycerza, blekitne - jak zauwazyl gosc zaraz po wejsciu do izby - sciemnialy i staly sie podobne do ciemnego burzowego nieba, rownie grozne i zwiastujace niebezpieczna przygode. Dluga chwile penetrowaly dusze Jalmusa, potem na moment przeniosly sie na Cadrona. Sluga zrozumial bez slow zawarte w spojrzeniu polecenie, wstal i wyszedl z izby. -Zanim bedziemy dalej rozmawiac podpiszesz, wasc, dokument pewien - powiedzial wolno Hondelyk. - To warunek. Pierwszy dopiero, ale jesli nie spelniony, to i gadac bedziemy tylko o piwie. - Jalmus otworzyl usta, ale Hondelyk uniosl dlon i mlodzieniec nie wydal z siebie dzwieku. - Musisz wybaczyc te podejrzliwosc, ale - jak mowilem - nie mam zamiaru konczyc na stosie z powodu skapstwa kontrahenta albo jego niewdziecznej glupoty. - Rzucil okiem na wchodzacego wlasnie do izby Cadrona. - Ot, podpiszesz przyznanie do gwaltu na sierocie, dwoch kradziezy i krzywoprzysiestwa... -Ja??? - Jalmus poderwal sie z fotela. -Tak, ty, panie. Jesli kiedys potem przyjdzie ci do glowy oskarzyc mnie o czary czy o cokolwiek innego - uzyje przez przyjaznych mi ludzi tego dokumentu. To moj pancerz. Mlodzieniec chwile oddychal ciezko, potem w oku blysnela mu skra. -A ja? - zapytal. - Tez powinienem miec gwarancje, czy... -Ty masz moje slowo! Jalmus chwile walczyl ze soba. Ani Hondelyk ani Cadron nie mieli watpliwosci, ze chce powiedziec: "Moje slowo nie wystarcza a twoje ma wystarczyc?", ale nie odwazyl sie. Hondelyk ulitowal sie nad Jalmusem i pomogl mu: -Przeciez polecal mnie Zelman, a on z tych stron?... Gosc nabral powietrza, nadal sie, wypuscil glosno. -Dobrze. A co do ceny... -Mowilem - piecset. -No tak... Myslalem... Ze pod postacia... drozej? -Nie, podalem ci cene ostateczna... - Skinal na Cadrona, sluga podal mlodziencowi karte pergaminu. Na stole postawil gliniany polewany kalamarz i pioro. - Wiedzialem przeciez, ze bedziesz mial ochote... A, niewazne. Jalmus przeczytal podany dokument, spurpurowial, podniosl wzrok na Hondelyka, jakby chcial poprosic o laske, ale napotkawszy twarde bezwzgledne spojrzenie jeknal prawie, siegnal po pioro, dzgnal w otwor i zlozyl staranny podpis. Cadron szybko odebral dokument, sprawdzil podpis i skinal glowa. Hondelyk usmiechnal sie do Jalmusa. -Jeszcze jedno - pieniadze teraz. To znaczy - jesli mam wystapic w twoim imieniu, to musisz tu juz zostac. Nie moze byc tak, zebys walczyl z Pirrogiem i jednoczesnie kasztelance romence spiewal. Ty zostaniesz tutaj, ja - wyjde, a ty wyjdziesz dopiero, gdy ja wroce. Dlatego musisz teraz isc po pieniadze... -Tak, mam je na dole, przy koniu. - Jalmus podniosl sie i nagle usmiechnal niesmialo. - Gdybys zginal - mnie spala, prawda? Bo tu jestem i tam bede... -Nie, gdybym zginal, to tam bedzie moje cialo, a zawsze mozesz swiadkowi glupote zarzucic, prawda? -No tak. - Jalmus ruszyl do drzwi, ale zatrzymal go glos Hondelyka, ktory polecil zawiadomic sluge, ze jego pan zostaje tu w karczmie kilka dni a moze tez wyjedzie. - Slusznie, mogliby sie niepokoic - przyznal mlodzieniec. Wyszedl. Cadron niedbale zwinal dokument w rure, siegnal do stojacego w kacie kuferka, otworzyl wieko i bez szczegolnej atencji wrzucil pergamin do srodka. -Nie wierzysz w moc takiego dokumentu - stwierdzil Hondelyk. Znowu wyciagnal nogi w kierunku ognia, po chwili z wilgotnych butow zaczely ulatywac smuzki pary. - A przeciez - jak dotychczas - nikt nie probowal zlamac danego slowa? -Jak dotychczas zawsze sie wywiazywales z zobowiazan... -Raz - nie! -Owszem, ale stawales dzielnie, swiadkowie byli. Splendoru nikt nie odbierze, a i oddales polowe zaplaty - cicho rozesmial sie Cadron. Hondelyk pokiwal glowa, siegnal do dzbana, ale dotknal tylko ucha, pstryknieciem paznokcia wydobyl z niego gluchy dzwiek i westchnal. -No tom sie juz napil. - Wstal i przytupnal w podloge. Popatrzyl na Cadrona, stary bez slowa podszedl do zlozonych pod sciana trzech kufrow i otworzyl najwiekszy, wyjal wstawione don duze zwierciadlo i straciwszy wiszacy na haku pek wonnych ziol zawiesil je. Hondelyk podszedl i zaczal uwaznie przygladac sie swojej twarzy. - Duzo nie bedzie trzeba zmieniac... - mruknal do siebie. -Ja bym na twoim miejscu w ogole nie zmienial. - Powiedzial szybko Cadron. - Gdybys zabil Pirroga w swoim imieniu dostalbys od kasztelana wiecej i... I... -No wlasnie - potwierdzil z gorycza Hondelyk. - Czy to raz probowalem? - Odwrocil sie z zacisnietymi zebami, zgrzytnal. - Juz ci nieraz mowilem: pod swoja postacia po pierwsze boje sie, po drugie - nie wychodzi mi. Jak jestem pod maska - prosze bardzo! I odwaznym, i przemyslny, i zreczny... -Stawales przeciez kilka razy... - bez wiary we wlasne slowa wtracil sluga. -A tak. I co z tego? Drobne sprawy, zadnej slawy i omal nie zginalem. - Wrocil do wpatrywania sie w lustro. - Nie-e... Widac taki moj los - xameleon. Pogodzic sie z tym trzeba i tyle. Otworzyl szeroko usta, poruszyl wargami zeby poodslaniac zeby, potem - trzasnely zawiasy - zuchwa prawie dotknal piersi. Reka tracil ucho, pociagnal je w dol, przycisnal do glowy, przekrecil troche. Pomajstrowal przy brwiach - podniosl do gory, naciagnal, puscil. Na schodach rozlegly sie szybkie kroki, Hondelyk zerknal w kierunku drzwi za posrednictwem lustra, ale nie odsunal sie od niego. Ktos zapukal, rycerz okrzykiem zaprosil do srodka. Wszedl zdyszany Jalmus. Lewa reke przyciskal do brzucha cos kryjac pod pola kaftana. Zamknal drzwi i przycisnal je tylkiem. -Oto pieniadze - powiedzial wyciagajac cztery sakiewki. Wpatrzyl sie w odbicie twarzy Hondelyka w lustrze. - Po sto dwadziescia piec w kazdej. - Zabrzmialo to jakby co innego chcial powiedziec, patrzyl chwile i nie wytrzymal: - Mieliscie, panie, zupelnie inne oczy, niebieskie... A teraz?... Hondelyk obojetnie skinal glowa do odbicia Jalmusa, Cadron podszedl i odebral woreczki jednoczesnie zapraszajac goscia z powrotem do stolu. Potem wrocil do skrzyn, pogrzebal w nich i wyjal porzadnie poskladane ubranie. -Musisz sie przebrac - powiedzial rycerz ignorujac ostatnie slowa goscia. - Ja wezme twoje rzeczy, bron i cos tam jeszcze bede mial swoja, to pamietaj powiedziec, ze wyrzuciles, bo cuchlo. Konia powiesz, ze pozyczyles, bo niebojacy i ulozony specjalnie. - Hondelyk wciaz stal przed zwierciadlem, ale przesunal sie tak, by widziec w nim odbicie goscia. - Wybacz mi moje miny, ale... - Znowu otworzyl usta jakby podstawial je cyrulikowi do rwania zeba. - ...przymierzam sie do twojego wygladu. - Przycisnal do glowy uszy, potrzymal chwile a gdy odjal rece Jalmus przysiaglby, ze mialy troche inny ksztalt i troche inaczej trzymaly sie glowy. Gospodarz z ukosa zerknal na Cadrona. - Poczestuj nas winem - polecil. Po chwili Cadron podal gosciowi jeden puchar, drugi podal strojacemu przed lustrem miny Hondelykowi. Jalmus, z zainteresowaniem wpatrujacy sie w Hondelyka, nie zauwazyl, ze Cadron zrecznie wsypal do jego pucharka zawartosc wydrazonego w malej kosci pojemniczka z drewnianym szpuntem. Gospodarz od razu wypil polowe zawartosci i oddal pucharek Cadronowi. Jalmus rowniez pociagnal tego. Hondelyk chrzaknal, wrocil do stolu. -Przebierz sie - powiedzial wodzac troche nieprzytomnym spojrzeniem po scianach. Jalmus wstal, zrzucil kaftan i zaczal odpinac guziki koszuli. - Rano juz mnie nie bedzie, we wszystkim musisz sluchac Cadrona. Rozumiesz? We wszystkim! - powtorzyl z moca patrzac mlodziencowi w oczy. - Slowo? -Tak... -Nie wolno ci wychodzic z tej izby. Ani na krok i ani na chwile. - Wyjal z rak stojacemu obok sludze puchar i dopil reszte wina. Gosc podazyl w jego slady. Cadron dolal z butli i podal obu mezczyznom. - To nic, ze pietro cale wykupilem, powtarzam - ani na krok z pokoju. Bardache, za przeproszeniem, bedziesz mial i rozrywke, jadlo, napoje... - Hondelyk przepil do Jalmusa i odstawil puchar. - I w ogole - sluchaj, prosze, Cadrona. To moj przyjaciel i wspolnik, moje drugie ja... No? - ponaglil niemrawo rozbierajacego sie Jalmusa. Mlodzieniec szybciej dokonczyl rozbierania, gdy zostal w bieliznie Hondelyk wskazal przyszykowane przez Cadrona ubranie a sam przejrzal rzeczy Jalmusa. Mlodzian byl o pol glowy nizszy od niego, wiec Hondelyk wybral tylko to, co mogl bez obawy o smiesznosc wlozyc na siebie - kaftan, pas, odlozyl rapier a reszte wskazal palcem, na co Cadron podszedl, zgarnal i zaniosl na lawe. Jalmus w tym czasie pospiesznie nalozyl na siebie lekki domowy stroj przygotowany przez Cadrona, przetarl oczy. -Zaraz bedziesz tu mial mile towarzystwo, ale przedtem odpowiedz mi na takie pytania... Po dwoch kwadransach pytan - droga do jaskini francy, uksztaltowanie terenu, zawolanie bojowe rodu Jalmusa i ich ulubione przeklenstwa, umiejetnosc poslugiwania sie kusza, toporem, sznurem besardyjskim, kiedy Jalmus zaczal zasypiac pod wplywem przyprawionego specjalnymi ziolami wina Hondelyk wstal i skinal na Cadrona. Sam przetaszczyl mlodzienca do sypialni obok, ulozyl na lozu, utracil klamke w drzwiach prowadzacych stamtad na korytarz i wrocil do oswietlonego swiecami i ogniem z kominka pokoju. Po chwili drzwi otworzyly sie i wsliznela sie przez nie sliczna dziewczyna, dygnela uprzejmie przed nie zwracajacym na nia uwagi Hondelykiem i przemknela cicho i zgrabnie do sypialni. Cadron prychnal z politowaniem. -Zawsze mi sie wydaje, ze za bardzo dbasz o wygody tych... -Nie zaluj, Cadronie - rzucil Hondelyk wyjmujac ze skrzyn bron, przegladajac ja przy najblizszej swiecy i odkladajac na stol wzglednie, gdy mu sie cos nie spodobalo, na stos, wiekszy. - Jesli chcesz... -Nie, dziekuje. Wole zwyczajne dziewuchy. Hondelyk wzruszyl ramionami - jak chcesz; zatrzymal sie nad przygotowana bronia, zastanawial chwile. -Mysle, ze mowisz tak tylko z przekory... - Przeciagnal sie mocno. - Obudzisz mnie godzine przed switem. Podszedl do lawy, zmiotl lezace na niej ubranie Jalmusa, usiadl, ziewnal poteznie. Cadron podal mu miekka skore olbrzymiego niedzwiedzia. Rycerz ulozyl sie i nakryl skora. Ziewnal jeszcze raz. -Nie-e-e... mysl, ze mnie nie dziwi... Gdy jako Hondelyk odparlem z mikrym oddzialem horde Bocwanow poklepano mnie po ramieniu i tyle. A gdy pod postacia Prachera rozprawilem sie z marna setka tychze - dostal tytul menaskula i dwa wozy bogactw - powiedzial z oczami utkwionymi w belkowanym suficie. - Zawsze tak jest, czy to dame serca zdobywam wierszami i piesnia, czy najezdzce przeganiam, czy niedzwiedzia ludojada morduje, czy tez innego potwora. Pamietasz... Prawie ubilem pod swoja postacia Blekberde, a Lucienis ja dobil, fetowali go jakby cudu dokonal, prawda? A niedlugo potem bylo odwrotnie - za Lochnaja prawie zatluklem Gambasa, ale czas mi sie skonczyl i musialem dokonczyc roboty jako ja sam. I co? Omal mnie w smole i pierzu nie wytarzali, bom - ich zdaniem - niehonornie postapil. Tez... - ziewnal poteznie -... pamietasz. Nie dane mi byc bohaterem. Przeklenstwo jakies nade mna ciazy czy czart wie co. Jakos tak to idzie, ze laski tlumu nie zaznaje, jakbym mial dla innych tylko zyc, nic dla siebie. -Jak to - nic? - cicho powiedzial Cadron. - Przeciez ty wiesz i ja, i ci, za ktorych stajesz... -A tak-tak... Ale to juz nie to... Cmoknal i zamknal oczy. Cadron westchnal cicho, splunal na palce i powygaszal wszystkie swiece. Wlozyl dwa polana do ognia, usiadl w fotelu i przygotowal sie do czuwania. -Jalmus wytlumaczyl mi, ze nie ma tam miejsca dla konia, zostaniesz w zagajniku... Ogier szedl rownym stepem, co jakis czas unoszac glowe i parskajac cicho, na slowa Hondelyka nie zareagowal w zaden sposob, ale rycerz przemawial raczej do samego siebie. Juczna klacz zarzala cicho, ale urwala jakby wystraszona, ze moze sploszyc panujaca o swicie cisze. -Smrod okrutny - zagail niezrazony milczeniem ogiera Hondelyk. - Jesli to jest rzeczywiscie Pirrog, to powinienes sie cieszyc, ze cie nie biore ze soba. - Pociagnal wodze przycichlej klaczy. - Ty ciesz sie rowniez - powiedzial, ale oniesmielona dojmujacym zapachem nie rzala juz nawet tylko wietrzyla glosno i parskala co jakis czas. Hondelyk-Jalmus dotknal czubkami palcow, chronionych przez gruba nabijana cwiekami rekawice, myszki pod prawym okiem. - Do takich rzeczy najtrudniej mi sie przyzwyczaic... - przyznal sie wierzchowcom. - Ale za to nikt nie watpi z kim ma do czynienia - rozesmial sie cicho przypominajac sobie zaskoczenie chlopa, na ktorym wymusil nocleg po niemal calym wczorajszym dniu jazdy. Chlopina jakal sie i kajal za warunki niegodne syna jednego z miejscowych moznych. Ofiarowal jedzenie i zerkal ponaglajaco na corki, ale Hondelyk-Jalmus podziekowal za obie te rzeczy, zostawil w jego oborce klacz i ekwipunek a sam pozostala czesc dnia spedzil na rekonesansie. Teraz dokladnie wiedzial gdzie sie udac i jak spelnic robote. Pokonali niespiesznie garb wzgorza, Hondelyk sciagnal wodze. W polowie stoku zaczynal sie mlody las, nizej drzewa byly starsze procz tych miejsc, gdzie hulaly pozary. Czarne plamy tworzyly duzy okrag, w centrum ktorego miala znajdowac sie nora potwora. Przez czarne spalenizny wawozami wzgorz przebijal sie waski strumien, wpadal do zadrzewionej kepy i wyplywal, ale nawet z tej odleglosci widac bylo zmiane w kolorze wody. Poza tym na brzegach strugi - tej wyplywajacej z leza stwora - nie bylo zadnej roslinnosci. Dopiero kawal drogi od gadziej kepy najpierw niesmialo, potem nieco odwazniej pojawialy sie kepki zieleni, ale widac bylo, ze to osty, nadzwyczaj wybujale, oblepiuchy, czesciowo zanurzone w wodzie, kostropawie, jadowicie zolte i slepiaczka, a wiec rosliny, ktore normalny czlowiek a nawet bydlo omija z daleka, a interesuja sie nimi tylko wsiowe znachorki. Te z glupszych. Hondelyk zagwizdal cichutko przez zeby, zlustrowal okolice w poszukiwaniu najlepszych dojsc do gada. Zrozumial przy okazji dlaczego wysilki miejscowych nie przyniosly triumfu - w rzadkich laskach konnych wysylalby tylko glupiec, piesi zas nie byli w stanie nawet szybko uciekac a co dopiero mowic o skutecznej walce. Z zachodu do niecki przylegalo wzgorze, niegdys zalesione - atakujacy byli widziani przez stwora a sami mogli co najwyzej hamowac, by na zadach nie wturlac sie w jego loze. No a z polnocy i wschodu byla struga i gole, zachwaszczone teraz, kiedys pewnie uprawne pole. Tam mozna by rozwinac linie, ale Pirrog takie wlasnie pola wybieral do walki. Tu mogl podskakiwac i walic sie calym pancernym cialem w piechote, mogl grzmocic konie i pieszych chwostem, no i mogl straszyc swoim upiornym sarkaniem, ogniem, wygladem. I smrodem. -Bo to robota dla jednego - podsumowal rekonesans Hondelyk. Przejechal kawalek garbem az obnizyl sie przechodzac do spotkania z drugim wzgorzem, przy czwartym z kolei drzewie sciagnal wodze i zeskoczyl na ziemie. Przywiazal oba konie do drzewa, ale tak sciagajac wezly, by po bardzo mocnym szarpnieciu puscily. Popuscil popreg ogiera i rozjuczyl klacz. Wybral ze stosu dwa zwoje lin, trzy pakunki sieci, dziwny topor - lekki, ale na bardzo dlugim stylisku, rowniez lekki niby-paradny miecz, ale glownia wykuta zostala z dziwnego pregowanego metalu. Hondelyk sprawdzil jego ostrosc i pokiwal z ukontentowaniem glowa. Rapier odpial od pasa, cisnal na stos a przypasal ow niezwyczajny miecz. Chwile stal nieruchomo jakby pograzony w modlitwie, ale oczy Jalmusa, ciemne jak stary jantar z Bochledo, biegaly od zlozonych na trawie jukow do odlozonego stosu, sprawdzaly czy wszystko zamierzone juz przygotowal. Potem zaczal znowu pogwizdywac. -Gwizdanie wiatr wywoluje - powiedzial. - A przydalby sie dzisiaj, do tej smierdzacej roboty. Wyjal jeszcze z jukow szarfe, obwiazal sobie nia twarz a do lewego przedramienia przywiazal maly flakonik z wydrazonego rogu. Potem zarzucil na lewe ramie oba zwoje sznurow, na wierzch nalozyl sieci, przykryl to wszystko toporem, pod pache wsunal rapier i chwyciwszy niedbale kusze i kolczan ostatnim spojrzeniem obrzucil konie. Ogier stal nieruchomo i przygladal mu sie uwaznie, klacz przestepowala z nogi na noge, ale zadne nie wydalo z siebie dzwieku. Hondelyk odwrocil sie i ruszyl po stoku w dol. Najpierw szedl dlugim krokiem, mocno wbijajac obcasy butow w darn, w miare zblizania sie do dna kotlinki skracal krok i przystawal co chwile, by wsluchac sie w cisze. Gdy wszedl w pierwsze drzewa zwolnil jeszcze bardziej, na chwile odsunal zaslone z ust i nosa, wietrzyl krecac glowa i krzywiac sie, nawet ulozyl usta jak do spluniecia, ale powstrzymal sie. Przelozyl kolczan na plecy, naciagnal kusze i zalozywszy strzale jeszcze ostrozniej ruszyl naprzod. Mimo sporego bagazu i gestniejacych krzewow poruszal sie niemal nieslyszalnie, omijal kupy uschlego listowia, odgarnial wolno galezie; zreszta po dwustu krokach drzewa zaczely rzedniec a krzaki zniknely zupelnie, na ziemi zas lezaly nie zwiedle jesienne liscie, ale brunatna ich warstwa niemal bagienna, w kazdym razie nie zwarzona zwyczajnym przymrozkiem. Smrod rozkladajacego sie poszycia i gnijacego miesa i jeszcze czegos unosil sie w powietrzu gesty i ciezki jak wilgotna zbutwiala kotara. Hondelyk zatrzymal sie, odszpuntowal flakonik i skropil unoszac do gory glowe szal. Mocny aromat, ostry i chlodny jak swiezo wykuta i schlodzona klinga zabil fetor, ale rycerz wiedzial, ze to chwilowe a jego mocy nie wystarczy na dlugo. Zatkal naczynko, poprawil liny i sieci, ruszyl do przodu. Kilkanascie krokow dalej zaczal sie ugor, najpierw nadpalone drzewa, bez konarow, ale pnie tylko osmalone, potem drzewa wypalone do polowy, potem jeszcze - same juz kikuty pni. Wzrok swobodnie siegal przeciwleglego skraju lasu i wbitego wen wzgorza z odgryzionym kawalem zbocza, na ktorym Pirrog zakaszal wapnem. Z prawej, w odleglosci piecdziesieciu krokow widnial nieduzy kopiec, zupelnie lysy z ciemna szczerba u nasady. Stamtad walila para, szara z zoltymi pasmami a co jakis czas zamiast metnych oblokow pojawialo sie zwykle w upalny dzien falowanie powietrza jak nad ogniskiem czy pustynna wydma. Hondelyk pochylil sie i nie tracac z oczu bokow zaczal skradac sie do kurhanu. Zaszedl go od tylu, szybko ale bezszelestnie polozyl na ziemi kusze, topor i rapier, starannie ulozyl na ziemi jedna siec, druga, trzecia, obok zbuchtowane obie liny. Wolno, zeby nie dzwieczala stal wysunal z pochwy miecz i delikatnie wbil go w ziemie. Pod nogami cos zabulgotalo, poczul nawet drzenie gleby, znieruchomial z reka wyciagnieta do miecza, ale bulgotanie ucichlo, natomiast rozleglo sie obrzydliwe glosne pierdniecie a potem syk u wylotu nory. Hondelykiem wstrzasnal krotki dreszcz, szybko zerwal flakonik i wylal cala zawartosc na szarfe okrywajaca nos i usta. Odrzucil naczynie, chwycil ciezki przegnily kloc walajacy sie pod nogami, chwile trwal nieruchomo a potem zamachnal sie i cisnal nim w gore i kierunku wlazu do nory. Trafil celnie, chlupnelo bloto i odchody, Hondelyk podniosl i cisnal drugi kawal draga mierzac przed wylot i natychmiast wytarlszy reke o nogawke spodni chwycil w dlon siec. Pochylil sie i czekal. W norze cos zabulgotalo znowu, jakby zawrzal potezny sagan gestej bryi, buchnela ze zdwojona moca para brudnozolta i z otworu wychylil sie leb Pirroga. Z boku i z tylu widac by - lo tylko waska wykrzywiona ku dolowi szczeline pyska z obwislymi faflami i trzy grube krotkie rogi chroniace dziure ucha. Pirrog jeszcze nie wysunal sie z nory gdy strzelil klebem pary przed siebie, towarzyszyl temu wysoki swist a pod koniec strugi ukazalo sie z paszczy kilka dlugich jezorow ognia. Poczwara wysunela sie jeszcze o krok, niezgrabnie kolyszac lbem na dlugiej pokrytej luska szyi, Hondelyk odwinal reke z siecia, ale Pirrog zatrzymal sie, cofnal troche glowe i charknal jeszcze mocniejsza struga pary. Plomienie na koncu strugi rowniez byly dluzsze i obfitsze. Hondelyk przykucnal. Pirrog szarpnal glowa, jakby czknal i zaczal wylazic caly z nory. Gdy na powierzchni ukazala sie tylna para nog i grozilo, ze zaraz zacznie sie rozgladac a nie tylko tepo wpatrywac w pole przed soba Hondelyk zamachnal sie i cisnal siecia. Rozwinela sie wachlarzowato w powietrzu, ciezarki na koncach sztywnikow zaczely opadac pierwsze i siec znakomicie wymierzona opadla na Pirroga. Gadzina szarpnela skrzydlami, ale niemrawo, zrobila jeszcze jeden krok, w tym czasie Hondelyk cisnal drugim zwojem, cisnal rownie celnie i chwycil zwoj liny. Zakrecil nad glowa petla i rzucil, ale pospieszyl sie - lina przeleciala nad znieruchomialym stworem, szarpnal ja szybko z powrotem i nie zwijajac zostawil. Zakrecil petla drugiej liny, trafil w glowe, blyskawicznie zaciagnal w sak z sieci i puscil. Pirrog dopiero teraz zrozumial, ze dzieje sie cos dziwnego, zaczal krecic pyskiem jednoczesnie wciagajac do bulgocacej gardzieli powietrze. Hondelyk chwycil kusze i poslal niemal nie mierzac pierwsza strzale. Odbila sie od zrogowacialej skory na pysku. Druga strzala - prosto w paszczeke. Franca hyrknela zdziwiona i rozzloszczona, Hondelyk krzyknal radosnie, nalozyl nastepna strzale, trafil w rozwarty ciagle pysk. Pirrog zapomnial, ze chcial strzelic ogniem w napastnika, okrecal sie wolno a Hondelyk szyl strzalami. Kilka z nich odbilo sie od pancerza, ale Pirrog okrecajac sie nadepnal w koncu na koniec sieci, ryknal i uwalil sie odslaniajac podbrzusze. Rycerz szybko wyjal z kolczana trzy specjalnie oznakowane jasnymi piorami beltu strzaly, ostroznie zdjal z grota skorzana pochewke, nalozyl strzale i starannie wymierzywszy poslal ja w brzuch stwora. Trafil akurat w machajaca w powietrzu lape i strzala poszybowala rykoszetem w pole. Druga utkwila w brzuchu, trzecia rowniez. Hondelyk uniosl glowe i krzyknal glosno. Odetchnal z ulga, szarpnal lezaca na ziemi pierwsza line, szybko nawinal ja na przedramie, sklarowal i pomachawszy w powietrzu petla cisnal jeszcze raz. Mierzyl w noge stwora szarpiaca i draca w strzepy siec, ale nie trafil. Sciagal line chcac powtorzyc rzut, ale patrzac na Pirroga zauwazyl, ze gad uwolnil juz jedna tylna lape a pusciwszy wreszcie rozpaczliwy klab pary z ogniem przepalil siec krepujaca pysk. Nie zauwazyl tego jeszcze, ale lada moment wysunie paszcze z wiezow. Hondelyk zarzucil cel - nie ostatnia siec, chwycil topor i kulac sie, zeby kaldun Pirroga oslanial go przed jego wlasnym wzrokiem podbiegl do miotajacego sie stwora, wyczekal chwile, zamachnal sie poteznie i cial po stawie tylnej nogi. Przeciagly ryk zawibrowal w powietrzu, majtajacy sie bez celu swobodny ogon gada swisnal w powietrzu i trafil Hondelyka w biodro. Rycerz jak uderzona packa mucha wylecial w powietrze, wywinal kozla i ciezko gruchnal o ziemie. Chwile lezal nieruchomo, potem poruszyl reka, glowa. Pirrog zauwazyl lecace cialo, zachrypial radosnie, szarpnal w sieci. Spod ogona bluznela z pierdliwym bulgotem struga zoltosinobrazowoczarnych odchodow. Stwor szarpnal sie jeszcze raz, leb wychylil sie z otworu w sieci, ale majtajaca sie bezladnie tylna noga powodowala, ze siec kolysala glowa Pirroga. Dlatego strumien wrzacej pary trafil nie w Hondelyka a szczesliwie przelecial wysoko nad ziemia i troche w bok. Rycerz szarpnal sie gdy w nozdrza trafil ostry amoniakowy zapach, przeturlal po ziemi, zerknal przez ramie, poderwal i kulejac pognal do pozostawionej broni, przy okazji zmuszajac leb stwora do okrecania sie na szyi a bezmyslne ruchy nog powodowaly, ze obie wystrzelone we wroga strugi pary, gazu i ognia nie doszly celu. Hondelyk podbiegl do wbitego w ziemie miecza, wyszarpnal go i dodatkowo chwyciwszy rapier Jalmusa pobiegl w druga strone dookola kurhanu. Slizgal sie w cuchnacym blocie, powietrze z ciezkim jekiem wyrywalo sie przy oddechu z pluc. Zachlapana blotem przy upadku szarfa niemal nie przepuszczala powietrza, wiec zerwal ja i niemal zatchnal sie ciezkim fetorem zmieszanym z przyprawiajacym o lzy i pieczenie w gardle gazem. Poczul, ze oddech ma coraz plytszy i coraz bardziej bolesne wywoluje w piersi echo, ale juz dobiegal do lezacego wciaz na tym samym boku Pirroga, miotajacego sie, ryczacego z bolu i wscieklosci, machajacego przednia lapa. Tylna, nadcieta uderzeniem topora, bezmyslnie uzywana do rozdzierania sieci sterczala do nieba swiezym kikutem z wystajaca ulamana sina koscia i urywkami miesni i sciegien. Hondelyk dokustykal do miotajacego sie gada, wymierzyl dokladnie i wsadzil pomiedzy plyty grzbietu rapier Jalmusa, przyszpilajac przy okazji lewe skrzydlo. Zostawil bron w ciele i przesunal sie ku glowie zerkajac czujnie na uderzajacy po drugiej stronie ciala ogon. Pirrog nie zareagowal na wbity pod szkliwiaste rogoze rapier, ale gdy Hondelyk zblizyl sie do szyi zamierzajac ciac ja, leb gadziny miotnal sie w tyl, Hondelyk uderzyl, ale nie z ta moca, jakiej chcial uzyc a przyuszne rogi uderzyly go w brzuch. Jeknal glosno i upadl na plecy zostawiajac miecz tkwiacy w szyi. Pirrog majtnal glowa siegajac podnoszacego sie z ohydnej mazi Hondelyka, uderzyl go jeszcze raz, ale walacy sie ponownie w gnojowice rycerz uslyszal ohydny trzask i ryk, od ktorego zafalowalo rzadkie bloto, huknelo jakies walace sie w lesie nadwatlone czerwiami czy czasem drzewo a potem miekka kurtyna spadla na jego uszy. Szarpnal sie do tylu, byle poza zasieg pyska stwora, poderwal na kolana, runal w maz, poderwal jeszcze raz i udalo mu sie ustac. Odwrocil sie do Pirroga. Metniejace zrenice wpatrywaly sie z nienawiscia w jego oczy, kikut lapy kreslil kola na tle lasu za polem i nieba, ale z przecietej szyi, zerwanej do konca bezmyslnym ruchem stwora buchala bura ciecz parujac na chlodzie poranka; w ciezkim trujacym powietrzu zaplatal sie dodatkowy fetor. Hondelyk odwrocil sie i odszedl kilkanascie krokow. Zdarl z siebie smierdzacy kaftan, odwrocil go na druga strone i przetarl nim twarz, potem zwymiotowal. -Co tu jeszcze... - wychrypial do siebie. Dotknal dlonia piersi, w ktora huknal go pysk gada, jeknal. Ostry bol szarpal stluczone biodro. W piersiach klulo i pieklo. - Miecz... zabrac. Kusza moze zostac, rapier - musi. Och... sznury trzeba by i moze sieci... A, pal je licho, niech lze, ze narzucil przypadkiem... Odszedl jeszcze dalej w smierdzace tylko, tylko! gnojem powietrze, odetchnal gleboko kilka razy. Najchetniej nie wracalby juz nigdy do francy, ale wiedzial, ze musi. Odczekal az gadzinie zmetnialy calkowicie rogowki. Pokustykal dokola, znalazl swoj topor, jednym uderzeniem odlamal rekojesc rapiera klinge zostawiajac w ranie, obszedl potwora jeszcze raz. Przystanal przy glowie i uderzyl z calej sily w nadoczne rogowe wyrostki, kolorowe, teczowe, dziwne w tym miejscu i na tym gadzie, jakby jakis smoczy bog w ostatniej chwili ulitowal sie i jednym jedynym niedbalym maznieciem ozdobil swoje ohydne dzielo. Odrabal oba, podniosl i nie ogladajac ruszyl do koni. Zanim zaczal wspinaczke na stok wzgorza umyl twarz i rece nad struga, ktora za kilka tygodni miala zaczac toczyc znowu czyste wody do miasta, na pola, do rzeki. Umyslnie nie zmienial ubrania i mial przez to klopoty z konmi, ale za to gdy pojawil sie w znanej juz podupadlej wsi, w obejsciu, w ktorym spedzil noc wiedzial, ze wiesc o zabiciu Pirroga szybciej niz mysl obleci okolice. A o to mu przeciez chodzilo. Wykapal sie w beczce prawie wrzacej wody nie przejmujac rozognionymi spojrzeniami corek gospodarza, kazal po trzykroc zmieniac wode, do ostatniej wlal cala butle wyciagu z paulinki i sagan winnego octu gospodarza. Ale i tak gdy wyszedl z wody wydawalo mu sie, ze ciezka smuga smrodu wlecze sie za nim gdziekolwiek sie ruszy. Ale bylo mu to obojetne. Zwalil sie spac na piernaty gospodarzy im zostawiajac ucztowanie i radosne spiewy a potem pijackie ryckanie. -Moze to niezbyt mile - powiedzial do wpatrujacego sie w niego z nabozna czcia Jalmusa - ale musisz jesli nie nalozyc na siebie, to przynajmniej zabrac ze soba ze stajni wor ze swoim ubraniem, zaplac dobrze gospodarzowi, bo rzeczywiscie smrod z tego wali okrutny. Bedzie kilka razy okadzal stajnie. Dalej... Masz tez tam rekojesc rapiera. Co do Pirroga - mowilem: liny, sieci, kusza, miecz, pamietasz? - Jalmus kiwnal energicznie glowa. - Tu masz jedna plytke znad oka, druga ja zatrzymam sobie na pamiatke, mozesz powiedziec, ze gdzies upadla ci w bloto, przy okazji poszukiwan przekopia ludziska to pole, tez zysk. - Krzywiac sie podniosl reke z pucharem, podejrzliwie powachal zawartosc. Popatrzyl na Jalmusa, potem na Cadrona. - Wszystko mi zajezdza tym swinstwem. - Lyknal. - Jest jeszcze jedna sprawa, dla ciebie malo przyjemna, panie... -Ja tez mam jeszcze jedna sprawe - wybelkotal Jalmus. - Ale we lbie mi sie koluje od tego wszystkiego: wczoraj jeszcze widzac was jakbym w zwierciadlo patrzyl... Hondelyk pokrecil glowa: - To nie jest juz wazne, a jesli o sprawach mowa to najpierw moja... Kladz sie, wasc, na stole. - I widzac zdziwione spojrzenie mlodziana uzupelnil: - Nie mozesz wszak calutki zdrowy, nie posiniaczony chociazby pokazac sie sluzbie na zamku. Potrzebne ci blizny bojowe - dodal bez odrobiny kpiny. Jalmus odstawil swoj kielich i szarpnal koszule. Za oknami rozlegl sie pojedynczy najpierw, potem choralny okrzyk. -To na twoja czesc - powiedzial Hondelyk - Powiesz, ze moj sluga cie opatrywal, ale juz nie mozna zwlekac. Nie sciagaj koszuli... Jalmus polozyl sie na brzuchu, zmarszczyl sie w oczekiwaniu bolu i zacisnal palce w piesci. Hondelyk chwycil miecz i mocno splazowal kilka razy mlodzienca nie zwracajac uwagi na jego syki. Potem, jakby niezadowolony z efektu szarpnal koszule i przeciagnal ukosnie trzymanym ostrzem po plecach. Z zadowoleniem przyklepal koszule, na bialym materiale zalsnily kropelki krwi. -Dobrze. Jeszcze to... - powiedzial wskazujac Cadrona stojacego juz przy stole ze swieca w reku. - Wszyscy widzieli, ze masz opalone wlosy - przekrecil Jalmusowi glowe i niemal calkowicie spalil zwiazane rzemykiem wlosy. Oddal swiece Cadronowi a gdy mlodzieniec odwrocil sie zamierzajac cos powiedziec uderzyl go mocno piescia w twarz. Jalmus runal na podloge. - Moglbys ty to robic - mruknal z niezadowoleniem do slugi. -Ja? A za co? I kto by mi na to pozwolil? -A tam!... Przykucnal nad Jalmusem, chwycil w garsc wlosy i dwa razy uderzyl twarza chlopaka o podloge. Wstal i z niezadowoleniem pokrecil glowa. Cadron szybko odwrocil Jalmusa i spryskal mu twarz zimna, specjalnie do tego celu przygotowana woda. Mlodzieniec zamrugal oczami, jeknal, dotknal palcami puchnacego policzka. -Wybacz, ale trzeba bylo... -Wiem, nie szkodzi. - Jalmus poderwal sie ochoczo z podlogi. Zupelnie nie przejmowal sie tym co zaszlo, w jego oczach palil sie jakis dziwny ogien. Hondelyk najpierw wzial go za radosc z udanej z nim transakcji, ale Jalmus zachowywal sie jakby zupelnie nie pamietal po co tu przyszedl. - Panie, wiem... Moja prosba... To znaczy... Och, musze ci powiedziec... - Przelknal sline, chwycil swoj kielich i wypil duszkiem. - Ja nie moge bez Ajsei! -Bez kogo??? -Ajseja... - powiedzial skonfundowany Jalmus. - Ta dziewczyna, ktora... No wiesz, panie... Ja z nia dwie noce... Hondelyk zmarszczyl brwi, potem wygladzil czolo. Usmiechajac sie pokrecil glowa. -Nie. -Ale ja nie moge... Nie oddycham, jak na nia nie patrze! -No to bedziesz zyl tak dlugo jak ci starczy powietrza. -Kpisz sobie ze mnie i slusznie, ale to nie jest zwyczajna dziewczyna... -Wlasnie: to nie jest zwyczajna dziewczyna - spokojnie potwierdzil Hondelyk. -To i mowie... - Do Jalmusa dotarla szczegolna intonacja glosu gospodarza. Zamarl z otwartymi ustami. - No jakze to? Przeciez... -Daj spokoj, Jalmusie, daj spokoj. Idz... - Hondelyk okrazyl mlodzienca, wcisnal mu do reki zawiniatko z luska Pirroga i rekojescia rapiera, objal go ramieniem i pociagnal za soba w kierunku drzwi. - Kasztelanke masz, zapomniales? - Jalmus usilowal zatrzymac sie, ale uchwyt palcow Hondelyka stwardnial. - Zastanow sie i wybierz, co ci