Norman Mailer - Starożytne wieczory
Szczegóły |
Tytuł |
Norman Mailer - Starożytne wieczory |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Norman Mailer - Starożytne wieczory PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Norman Mailer - Starożytne wieczory PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Norman Mailer - Starożytne wieczory - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Norman Mailer
Starożytne wieczory
Strona 4
Moim córkom, synom i Norris
Strona 5
Wierzę w ducha i literę tego, co przyjęliśmy nabywać magią, a co moim zdaniem wymaga
wywoływania duchów (choć nie wiem, co to duchy), umiejętności stwarzania czarodziejskich iluzji
oraz zamykania oczu i przywoływania wizji prawdy z głębin naszego umysłu. Jestem też
przekonany…, że granice naszego umysłu bezustannie się przesuwają, że nasze umysły mogą się
nawzajem przenikać', wydobywając na jaw i tworząc nowe pojedyncze umysły, skupienia energii…,
i nasza pamięć to tylko cząsteczka rozleglejszej pamięci, pamięci samej Przyrody.
W.B. Yeats
Dobro i Zło
Strona 6
I
Księga umarłego
Strona 7
Moim żywiołem są nieokrzesane myśli i nieokiełznane moce. Nie wiem, kim jestem. Ani kim
byłem. Ogłuchłem. Zbliża się ból dotkliwszy niż wszystko, co kiedykolwiek wycierpiano.
Czy to strach spaja wszechświat? Czy wszystko rodzi się z bólu? Czy wszystkie rzeki wypełnia
cierpienie? Czy to oceany mego umysłu biją o brzegi? Cierpię pragnienie ziemi wypalonej spiekotą.
Góry drżą. Widzę falujące języki ognia. Odmęty, rozbłyski, fale płomieni.
Pragnienie w rzekach ciała. Rzeki płoną, ale nie płyną. Ciało – czy to naprawdę ciało? –
dygocze pod rozżarzonym głazem. Lawa zalewa wypalone pola.
Gdzie, w jakiej grocie doszło do takich kataklizmów? Wulkaniczne wargi plują ogniem, woda w
studniach wrze. Kości sterczą z rany jak kikuty.
Czy jest się człowiekiem? Czy tylko utrzymuje się kurczowo przy życiu? Niczym źdźbło trawy,
które staje się równe wszelkiemu stworzeniu w chwili, gdy je zrywamy? Tak. Jeśli wszystko rodzi
się z bólu, to źdźbłu trawy może być dana wiedza zupełna.
Zamajaczyła przede mną płonąca cyfra. Płomień rozjarzył jej kontury, nieruchome niczym
ostrze, i wszedłem w ten ognisty znak. Płonąc płynąłem przez jasną i płomienną egzystencję cyfry
„2”.
Poczułem pulsujące fale bólu. Chwile wytchnienia między przypływami bólu już nie
wystarczały. Och, tracenie nadziei, rozdzieranie tkanki. Narządy traciły kształt. Tak jest, słyszałem
trzask pękającej kości. Drzwi otwierały się ku paleniskom.
Ból przyczaił się w najjaskrawszym płomieniu. Padłem na płonące skały. Szatański żar słońca i
wrzącej w żyłach krwi. Czy będzie jeszcze kiedyś krwią? Ale wir najgorętszych płomieni wyszeptał
samym natężeniem, że nie sczeznę. Po drugiej stronie musiało być jakieś istnienie. Przestałem się
opierać, gdy moje serce ulegało zwęgleniu. Te resztki sił mogły się jeszcze przydać, mogły dać
życie innym cząstkom mojej istoty. Dojrzałem bowiem w mroku nić przewodnią, żywą nić w
uwędzonych i zwęglonych ścięgnach mojego ciała, cieniutką niczym najsubtelniejsze nerwy. Z
głębin cierpienia wypatrywałem tego włókienka skręconego najbardziej wyrafinowaną torturą, aż
ból osiągnął takie natężenie, że spłynęło na mnie objawienie. Włókienko nie było pojedynczą nitką,
lecz dwiema idealnie zaplecionymi niteczkami. Skręcały się razem w najdzikszych spazmach, ale
wystarczyła chwila wytchnienia, by się rozplotły z taką gracją, iż pewien byłem, że oto widzę na
własne oczy moją duszę tańczącą jak pyłek kurzu nad ogniem.
Potem wszystko zniknęło. Moimi wnętrznościami wstrząsały oceaniczne cyklony, gotowe
wypluć wszystkie tłuszcze, słodycze i sosy starego, przesiąkniętego rozkoszami ciała,
rozgorączkowanego niczym zdrajca dzielący się tajemnicą pod wpływem tortur. Oddałbym
wszystko, aby mniej cierpieć z nadejściem następnej fali mąk i wytężałem wszystkie siły, by się
narodzić w mroku fal ciała bijących o surowe wody dźwięku.
Nie mogłem dać się pogrzebać w oparach siarki. Nie chodziło o dymy, ale o strach przed
uduszeniem. Nie spłonąłbym, lecz ziemia by się nade mną zawarła. Tkwiłem w glinie! Napłynęła
wizja gliny zatykającej nozdrza i usta, oczodoły – podwójne włókienko przepadło z kretesem.
Byłem sam w tych zamulonych jaskiniach, a trzewia waliły jak młot. Ale skoro dane mi było
pogrążyć się w mroku tych wrzaskliwych wrzących otchłani, musiałem uchwycić się wizji, która
mnie dręczyła. Pojąłem bowiem piękno mej duszy akurat w chwili, gdy już nie byłem w stanie zeń
skorzystać. Miałem przepaść wraz z wizjami właśnie wtedy, gdy na mnie spłynęły.
Nadeszła wówczas chwila spokoju, ciszy w czasie burzy i wrzawy trzewi. Wiedziałem o ponurej
ciszy w oku cyklonu, a w nagłym przypływie spokoju zdałem sobie sprawę z tego, że brak mi życia,
by moją mądrość wcielić w życie. Dane mi było usłyszeć starożytne rozmowy. Żyłem ongi jako pan
i jako niewolnik – obaj przepadli w kolejnych konwulsjach – och, te minione rozmowy, które nigdy
nie miały miejsca między najodważniejszą cząstką mojego „ja” a całą resztą mojej istoty. Tchórz
Strona 8
był górą. Coś wówczas pękło w długich komnatach mej dumy i zrozumiałem, że wszystko rodzi się
w bólu – widok równie piękny co przygniatający. Ale znów zaczęły się obracać młyny obelg. Jak
wąż, którego wnętrzności wysadzono w powietrze, dałem za wygraną, poprosiłem o pokój i
zrodziłem swą krwawą, lepką historię zwiniętej, skłębionej, wypatroszonej nicości. Jakaś postać
mojego „ja” uleciała z mych trzewi i ujrzałem płonącą cyfrę „2” rozpływającą się w płomieniach.
Nie byłem już tym, kim byłem. Duszę miałem obolałą, upokorzoną, wściekłą po stracie, a nadal tak
arogancką, jak piękno samo w sobie. Ból ustąpił i znów istniałem. Znów miałem ciało.
Strona 9
I
Ciemność była głęboka. Nie miałem jednak wątpliwości. Znajdowałem się w podziemnej
komnacie długiej na dziesięć kroków, a szerokiej na pięć. Szybko, jak nietoperz, zorientowałem się
także, iż była ona prawie pusta. Ściany i podłogę wyłożono kamieniem. Miałem poczucie, że
potrafię widzieć opuszkami palców i zdałem sobie sprawę z tego, że wystarczy machnąć ręką, by
poczuć poza jej zasięgiem przestrzeń. Było to równie niezwykłe, jak wsłuchiwanie się w dźwięki
włoskami w rozdętych nozdrzach. Co więcej, czułem zapach kamienia. Można powiedzieć, że w
powietrzu wisiała pustka, że wnękę umieszczono w innej wnęce. Następnie zdałem sobie sprawę z
tego, że obok mnie stoi granitowa skrzynia. Zaistniała w mojej świadomości równie wyraziście, jak
gdyby moje ciało właśnie zwiedziło jej wnętrze – a skrzynia była spora, mogłaby z powodzeniem
służyć mi za łóżko. Ale zaledwie o krok dalej, jakby trzymając straż, leżały na podłodze jakieś stare
odchody, kuleczki pozostawione przez małe drapieżne zwierzę, które, podobnie jak ja, trafiło tu,
zostawiło odchody i znikło. Nie było bowiem szkieletu świadczącego o zwierzęciu, tylko woń
starego, zroszonego uryną kału. Gdzie jednak znajdowało się przejście, przez które zwierzę mogło
wejść? Oddychałem z trwogą, jaka nas opanowuje, gdy w powietrzu zawiśnie złowieszcza woń
zwierzęcych odchodów, mających własne przesłanie do przekazania!
Ale poczułem także czysty bukiet świeżego nocnego powietrza, które także zechciało wniknąć
do mojej komnaty. Czyżby przedostawało się przez szczelinę w ścianie, tę samą, którą
prześlizgiwał się kot?
Macając palcami w ciemnościach, wnet odkryłem wgłębienie między dwoma głazami, niewiele
szersze od ludzkiej głowy. Ponieważ napływał stamtąd świeży powiew, otwór musiał prowadzić na
zewnątrz. Powietrze sączące się przez szczelinę było zaledwie szeptem, nie zdołałoby nastroszyć
nawet pojedynczego włoska na ptasim piórku, ale szeptało o chłodzie na pustyni po zapadnięciu
zmroku. Przysunąłem się ku temu świeżemu pomrukowi i, ku memu zdumieniu, udało mi się
wcisnąć ramię we wgłębienie. Była to długa szczelina między wielkimi blokami kamienia,
miejscami tak wąska, że wydawało mi się, iż uda mi się co najwyżej wcisnąć w nią głowę. Biegła
jednak prosto ku górze niczym stromy, brudny szlak. Chitynowe pancerzyki mnóstwa martwych
owadów chrzęściły, gdy się o nie ocierałem. Mrówki chodziły mi po skórze. Szczury piszczały w
najwyższym przerażeniu. Wspinałem się jednak bez lęku, zdziwiony tylko niewielką szerokością
przejścia. Byłem pewien, że nie uda mi się przecisnąć przez szczelinę niewiele szerszą niż jama
węża, odnosiłem wrażenie, że brak mi ramion i bioder. Przeciskałem się zręcznie niczym wąż i
nabrałem pewności, że nie utknę u góry korytarza. Może zwęziłem się. Nie potrafię tego wyjaśnić.
Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że wędrowałem w myślach długą i wąską szczeliną, a ciało
miałem tak giętkie, że przeciskało się wszędzie. Niesamowite wrażenie. Czułem się rześko. Szept
powietrza rozjaśniał szczelinę nad moją głową. Cząsteczki światła połyskiwały w moich nozdrzach
i gardle. Bardziej niż kiedykolwiek czułem, że żyję pełnią życia. Zrzuciłem z siebie jarzmo mięśni i
kości. Miałem poczucie, że znów jestem małym chłopcem.
Dotarłszy w końcu do ujścia szczeliny, ujrzałem niebo i blask księżyca zalewający brzegi
otworu. Kiedy odpoczywałem, księżyc przesunął się wprost na mnie i namaścił moje ciało. Znad
odległych sadów doszły mnie zapachy drzew daktylowych i figowych oraz orzeźwiająca woń
Strona 10
winorośli. Powietrze, jakim oddychałem tej nocy, nasunęło mi na myśl woń ogrodów, w których się
ongi kochałem. Znów przypomniałem sobie zapach róży i jaśminu. Daleko, w dole, na brzegu rzeki,
palmy rysowały swe czarne sylwetki na tle srebrzystych wód.
W końcu wyszedłem ze szczeliny na wielki kamienny stok. Wysunąłem najpierw głowę i
ramiona w mrok nocy, przecisnąłem nogi i wydałem cichy okrzyk. W księżycowym blasku
ujrzałem długi, biały kamienny stok, a w oddali, u stóp, ziemię. Jeszcze dalej, na płaskiej pustyni,
milcząc jak skała, stała przede mną piramida. Za nią następna. Bliżej mnie, wkopany w piasek, leżał
kamienny lew z ludzką głową. Przycupnąłem na stromiźnie Wielkiej Piramidy! Opuściłem właśnie
– nie ulegało już wątpliwości – grobowiec faraona Chufu.
Imię „Chufu” brzmiało szorstko niczym warknięcie. Nie żył od ponad tysiąca lat. Ale sama
myśl o tym, że byłem w jego grobowcu, odebrała mi siły. Sarkofag Chufu był pusty. A więc jego
grób znaleziono i splądrowano!
Myślałem, że mi serce pęknie. Nigdy jeszcze strach nie chwycił mnie tak silnie za trzewia. A
przecież byłem człowiekiem odważnym, o ile pamiętam, wsławionym w bitwach żołnierzem
(gotów byłem przysiąc, że tak było). Mimo to nie mogłem się ruszyć. Zawstydzony dygotałem w
księżycowym blasku. Oto tkwiłem na ścianie Wielkiej Piramidy, księżycowy blask zalewał mi
głowę i serce, pode mną majaczył posąg wielkiego lwa, na południu majaczyły piramidy faraonów
Chafre i Menkaura. Na wschodzie widziałem księżyc odbijający się w wodach Nilu, a daleko na
południu dostrzegłem jeszcze słaby odblask światełek Memfis, gdzie czekały na mnie kochanki. A
może czekały już na kogoś innego? Byłem w takim stanie, że nie sprawiało mi to żadnej różnicy.
Czy już kiedyś przychodziły mi do głowy podobne myśli? A przecież najbardziej bałem się swej
zapalczywości, tego, że gotów byłbym zabić każdego mężczyznę, który spojrzy na moją kobietę.
Poczułem się straszliwie wyczerpany. Czy taką cenę miałem zapłacić za naruszenie grobowca
Chufu? Pogrążony w ponurych rozmyślaniach zacząłem schodzić w dół, ześlizgując się od spojenia
do spojenia w wapieniu. Zdałem sobie sprawę z tego, że zaszła już we mnie jakaś nieczysta
przemiana. Moja pamięć, która obiecała wrócić w pełni przy księżycowym blasku, wciąż jeszcze
pokryta była szlamem. W powietrzu unosiła się woń błota. Taki był aromat tych ziem, błoto i
jęczmień, pot i uprawa roli. Jutro, zanim nadejdzie południe, rzeka stanie się piecem butwiejących
trzcin. Zwierzęta domowe zostawią ślady w błocie na brzegu – owce i świnie, kozy, osły, woły, psy
i koty. Poczujecie nawet odrażającą woń gęsi, brudnego ptaszyska. Pomyślałem o grobowcach i o
przyjaciołach w grobowcach. Pierwsze ukłucie żalu targnęło mną niczym szarpnięcie grubej struny.
Strona 11
II
Znajdowałem się w nader szczególnym położeniu. Wciąż nie wiedziałem, kim jestem, ani ile
mogę mieć lat. Czy byłem dojrzały i silny, czy też młody i u progu wieku męskiego? Nie miało to
dla mnie znaczenia. Wzruszyłem ramionami, ruszyłem w drogę i nie wiadomo dlaczego obrałem
ścieżkę wiodącą przez nekropolię. Kiedy tak krążyłem między grobowcami, zacząłem sam sobie
wyjaśniać, co widzę. Tak to przynajmniej można wyrazić, bowiem czułem się dziwacznie, jakby
szczegóły życia codziennego były dla mnie czymś nie znanym.
Przyznać muszę, że niewiele widziałem – proste ulice cmentarzyska w blasku księżyca, widok
niezbyt upojny, chyba że upaja kogoś wartość najwyższa. Działka po działce, kwatera po kwaterze,
miasto umarłych zabierało najdroższe parcele w Memfis – to jedno pamiętałem z pewnością.
Wędrując alejkami naszej monotonnej nekropolii, mijając zaryglowane wejścia do kolejnych
grobowców, zacząłem – nie wiedząc właściwie dlaczego – rozmyślać o zmarłym niedawno
przyjacielu. Wspomnienia mówiły, że chodzi o najbliższego przyjaciela, i że śmierć miał
absurdalną i gwałtowną. Zastanawiałem się, czy jego grób nie znajduje się gdzieś w pobliżu i
czekałem na dalsze wspomnienia. Myśli moje zdawały się mówić, że przyjaciel ów wywodził się z
potężnego rodu. O ile pamiętam, ojciec jego był kiedyś Nadzorcą Szkatuły z Kosmetykami
(wolałbym umrzeć niż trawić życie na zdobywaniu takich tytułów). A była to kariera nie do
pogardzenia. O ile pamiętałem, nasz Ramzes był próżny niczym piękna dziewczyna i nie znosił
skaz na urodzie.
Mając takiego ojca, mój przyjaciel (wciąż jeszcze nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia)
musiał oczywiście być bogaty i dobrze urodzony. Biedny umrzyk! Musiał być co najmniej
potomkiem wielkiego Ramzesa. Tak jest, właśnie tego, tyle już sobie przypomniałem, który umarł
jakieś sto lat temu, czyli naszego Ramzesa II. Dożył sędziwego wieku i miał mnóstwo żon, ponad
setkę prawowitych synów i z pięćdziesiąt córek. Ci z kolei spłodzili tak wielu następców, że dzisiaj
trudno orzec, ilu oficerów i kapłanów to potomkowie Ramzesa bądź po mieczu, bądź po kądzieli.
Prawdę mówiąc, niemal każda bogata kobieta w Memfis albo w Tebach da wam swej królewskiej
dupy, nie zapominając przy tym zaznaczyć, że też wywodzi się od Ramzesa II. Może więc nie jest
to rzecz aż tak wyjątkowa, ale konieczna, jeśli kobieta chce kupić działkę w nekropolii. Jeśli tego
pragnie, to powinna wywodzić się po mieczu, albo przynajmniej po kądzieli, od Ramzesa. W
Zachodnim Cieniu nie można kupić miejsca na grobowiec, jeśli się nie wykaże takim
pochodzeniem, a to dopiero warunek wstępny ubijania interesu przez matrony w Memfis. Bo
działek i tak nie starcza. Toteż handel kwitnie w najlepsze. I tak na przykład matka mego świętej
pamięci przyjaciela, matrona Hatfertiti, zawsze była gotowa ubić interes. Jeśli tylko cena jej
odpowiadała, sarkofag przodka można było przenieść do gorszego grobu albo nawet
przetransportować rzeką do innej nekropolii. Należało naturalnie spytać o referencje zmarłego. Jak
groźna była jego klątwa? Tyle niepisana część umowy. Należało się przygotować na odparcie paru
złowrogich klątw. Niektórzy nie przejmowali się nimi zbytnio, o ile groźba klątwy znacznie
obniżała cenę. I tak na przykład Hatfertiti odważyła się sprzedać grobowiec swego zmarłego
dziadka. Jeżeli chodzi o tego zmarłego przodka, dziadka męża (który był zarazem jej własnym
dziadkiem, gdyż ona sama z pewnością była siostrą własnego męża), to powiedziano kupcowi, że
Strona 12
staruszek Menenhetet był łagodny i dobrotliwy. Miał tylko jedną wadę, a mianowicie nie potrafił
krzywdzić wrogów. Nie należało się obawiać jego klątwy. Jakże przeinaczono prawdę! Szeptano
sobie bowiem po kątach, że Menenhetet zwykł jadać smażone skorpiony z kałem nietoperzy – tak
dalece musiał się zabezpieczać przed klątwami potężnych wrogów. Wydawało mi się, że
pamiętałem jego życie jako pełne niebezpieczeństw.
Klient, któremu Hatfertiti sprzedawała tę działkę, ambitny drobny urzędnik, był dość typowy.
Wiedział, że najlepiej zabezpieczy się przed złowieszczą klątwą sprawiając sobie okazały
grobowiec. Dopóki nie zaoferował takiego grobowca swej rodzinie, wizyty jego żony i córek w co
lepszych domach Memfis skazane były na niepowodzenie. Brakowało im po prostu dostatecznie
wysokiej rangi w szeregach zmarłych. Tak więc żyli już jakby obciążeni klątwą – nie szczędzono
im upokorzeń. Czymże bowiem jest klątwa, jeśli nie zdradziecką kradzieżą mocy? (Każda próba
poprawy własnej pozycji wymaga o wiele większego wysiłku, niż to wszystko jest warte). Ta żona i
córki Ramzesydy tak często opłakiwały swój los, iż gotów był nawet narazić się na gniew zmarłego
pradziadka. Może zaczekałby jeszcze z zakupem, gdyby lepiej znał starego Menenheteta, ale zakup
ów wprawiał go w zachwyt, jaki odczuwamy wobec czegoś, co jest bardzo modne, a na co nas nie
stać.
Najprawdopodobniej nie bez powodu przypomniałem sobie o tej transakcji. Przypomniałem
sobie bowiem, jak się nazywał mój towarzysz. Był to Menenhetet II (imię jego zdradza rodzinne
upodobanie do królewskich liczebników – jak gdyby matka była królową). Nie sądzę jednak, by
pochodził z aż tak wysokiego rodu. Pamiętam tylko, że często zachowywał się w naszym
towarzystwie jak diabeł wcielony: niekiedy kipiały w nim przez całą noc takie żądze, że mógłby
zaiste przywołać demony. Zaczęliśmy nawet żałować, że przezwaliśmy go Ka. Kiedyś przezwisko
to wydawało nam się trafne, oznacza bowiem nie tylko „dwakroć” (a więc Menenhetet II), ale służy
także w starożytnym języku egipskim do oznaczenia sobowtóra po śmierci, o sobowtórze zaś takim
wiadomo, że ma zmienną osobowość. Pasowało więc do niego. W przypadku naszego przyjaciela
Ka nigdy nie było wiadomo, czy nie przedzierzgnie się w lwa, albo czy nie zacznie przeklinać
bogów, co nas trochę niepokoiło. Nie byliśmy nadmiernie pobożni, skądże znowu, i
udowadnialiśmy sobie, że jesteśmy odważni, wzywając Jego imię nadaremno, ale Ka posuwał się
za daleko. Nie mieliśmy ochoty uczestniczyć w jego bluźnierstwach, tym bardziej że wypowiadał je
z całkiem błahych powodów, na przykład w przypływie nieposkromionego gniewu na matkę. Kiedy
bowiem Hatfertiti sprzedała grobowiec Menenheteta I dalekiemu potomkowi Ramzesa, Ka
dowiedział się wnet, że grobowiec miał przypaść jemu w udziale. Tak przynajmniej wynikało z
testamentu jego pradziadka Menenheteta I.
Stojąc teraz w blasku księżyca wśród nekropolii, pełen żalu z powodu śmierci Menenheteta II
(sam nie wiem, skąd się ten żal wziął) nie potrafiłem sobie przypomnieć, czy byłem obecny przy tej
rozmowie, w której Hatfertiti powiadomiła go o sprzedaży grobowca – choć podejrzewam, że dla
Ka nie zostawiono już miejsca. Mimo to nie jestem pewien szczegółów. Przyznajmy, że to, co
opowiem, to wspomnienia, które zdołałem pobudzić. A może należy mnie porównać do łodzi
szukającej we mgle wejścia do portu? Kiedy się zorientowałem, że jestem na jednej z
najnędzniejszych alejek nekropolii, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że niedaleko stąd do taniej
kwatery, którą pospiesznie musiała zakupić Hatfertiti po nagłej śmierci mego przyjaciela.
Przypomniałem sobie o pobożnym pochówku, ale i o skromnym grobowcu. W moich uszach
zadźwięczały słowa Hatfertiti, iż Ka zawsze marzył o tym, żeby być pochowany na najniższym
poziomie Zachodniego Cienia. Skandal. Wszyscy wiedzieli o tym, że Hatfertiti była zbyt skąpa, by
zapłacić odpowiednią sumę za porządny grobowiec. Ale Hatfertiti trzymała się kurczowo swojej
pożałowania godnej wersji, że Meni miewał stale ten sam sen, iż najpierw trzeba mu spocząć w
Strona 13
skromnej mogile. Da jej znać we śnie, kiedy będzie gotów do przenosin. Wtedy ona przeniesie go
do pięknej kwatery. Mówiąc to szlochała tak głośno, że wszystkich obecnych ogarnęło obrzydzenie.
Zachęcanie wszystkich siedmiu dusz, cieni i duchów zmarłego, by odwiedzały żywych, nie
mieściło się wszak w naszej etykiecie. W końcu pogrzeb służy wyłącznie temu, by wszystkie
siedem dusz odesłać w spokoju do Krainy Umarłych. Stąd nasz zrozumiały lęk przed człowiekiem,
który zmarł śmiercią gwałtowną. Jego duch mógł nadal nękać rodzinę. Właśnie na pogrzebach osób
zmarłych śmiercią gwałtowną należy dokładać wszelkich starań, by ułagodzić zmarłego, i nie
gardzić nim. Hatfertiti zachowała się nieroztropnie przyrzekając, że niedługo przeniesie trumnę
syna do lepszej krypty. Wszyscy wiedzieli, że trzyma ją dla siebie. Zastanawialiśmy się nawet, czy
nie dążyła do zwabienia ducha naszego Menenheteta II na pełną męczarni wędrówkę! Gorzej!
Pogrzeb był może i wspaniały, ale grób tak nędzny, że złodzieje grobów mogli go łatwo rozbić.
(Klątwa, jaka spada na złodziei u wrót ubogiego grobowca, nie bywa zbyt skuteczna, gdyż biedny
zmarły zajęty jest zemstą na rodzinie, która go poniżyła). Zastanawialiśmy się nad tym, czy
Hatfertiti nie zależało przypadkiem na tym, by grób jej syna sprofanowano.
Doszedłem do alejki wiodącej do grobowca Menenheteta i mogłem się rozejrzeć. Wiele spośród
znajdujących się tu grobowców miało rozmiary pasterskich szałasów (choć tylko w nekropolii
znajdujemy szałasy z marmuru), lecz każdy dach wieńczyła miniaturowa piramida z otworem w
ścianie frontowej. Już choćby dzięki temu można się było zorientować, że jesteśmy w nekropolii,
gdyż okienko przeznaczone było dla Ba. Jeżeli każdy zmarły miał Sobowtóra Ka, to niewątpliwie
miał także własnego ducha Ba, najbardziej osobistego pośród siedmiu mocy i duchów. Ba miał
zawsze ciało ptaka i twarz zmarłego. Przypomniałem sobie nagle, że właśnie dlatego w ścianach
frontowych małych, stromych piramid zostawiano okrągły otwór. Było to wyjście dla Ba. Tak,
wracała mi pamięć. Oczywiście! Wszystkie ptaki, które widziałem w tych okienkach, mogły być Ba
ludzi spoczywających w sarkofagach poniżej. Bo i jakie inne pospolite ptaki odważyłyby się tutaj
przyfrunąć, skoro w powietrzu roiło się od duchów nekropolii? Przeszedł mnie dreszcz. Straszne
były duchy nekropolii – wszyscy ci nienasyceni urzędnicy i niedocenieni wojownicy,
niesprawiedliwie ukarani kapłani i szlachetnie urodzeni, zdradzeni przez najbliższych krewnych.
Jeszcze straszniejsze były duchy pospolitych złodziejaszków zabitych w chwili, gdy profanowali
groby. A najgorsze były ofiary złodziei – wszystkie te mumie, których zwoje rozdarto, gdy
złodzieje szukali kosztowności. Takie mumie śmierdziały najbardziej. Pomyślcie tylko, ile mściwej
zgnilizny musi tkwić w takim dobrze zawiniętym ciele, które ulega rozkładowi, mimo że zostało
przed rozkładem zabezpieczone. Gnije podwójnie. Może jeszcze jadowiciej!
Natknąłem się na ducha. Znajdował się o jakieś trzy grobowce od grobu Meniego, i muszę
powiedzieć, że cuchnęło odeń tak, że omal nie zemdlałem. Zaliczał się do najgorszych, a sądząc po
łachmanach, musiał być złodziejem grobów. Śmierdział upiornie. Zaczął się do mnie zbliżać.
W księżycowym blasku ujrzałem bezrękiego nędzarza, z nosem jak u trędowatego – trzema
zgniłymi strzępami. Cóż za okropny widok, wszak taki nos to kpina z potrójnego fallusa Ozyrysa,
Pana Umarłych. I jeszcze był w stanie kręcić tym nosem pod żółtymi, dzikimi oczami. Na pewno
był duchem jak się patrzy. Widziałem go wyraźnie jak własną dłoń, a mimo to był przezroczysty.
– Kogo szukasz? – zakrzyknął i zionął tak smrodliwie, że odór martwych krabów gnijących w
bagnach nad Nilem wydałby mi się pachnidłem w porównaniu z tym smrodem.
Uniosłem rękę, by go odpędzić. Odskoczył do tyłu.
– Nie idź do grobu Menenheteta I – powiedział.
Powinienem się wystraszyć, ale nie czułem lęku. Sam nie wiem, dlaczego. Gdyby się nie cofnął,
gdybym go musiał przepędzać, czułbym się gorzej niż zagłębiając pięść w udzie toczonym
Strona 14
gangreną. Sterczał na granicy wstrętu, zniechęcając i obezwładniając mnie. A jednak bał się. Nie
zbliżył się ani o krok.
Nie wyszedłem jednak z tego starcia bez szwanku. Wraz ze smrodem dotarły do mnie jego
słowa. Nie wiedziałem, co chciał powiedzieć. Czyżby i Menenheteta I przeniesiono do tego taniego
grobowca zakupionego dla Menenheteta II?
A może pomyliłem alejki? Jeżeli jednak pamięć mnie nie zawodziła, to znajdowaliśmy się
akurat na tej wąskiej alejce, ku której zmierzali żałobnicy owego słonecznego dnia, kiedy to
dorodne białe woły z pozłacanymi rogami i o bokach pomalowanych zielenią oraz szkarłatem
pociągnęły złocone sanie Meniego II ku jego ostatniej, przerażającej siedzibie. A może duch chciał
mnie zwieść z drogi?
– Nie wchodź do grobowca Menenheteta I – powtórzył.
– Zbyt wiele nieszczęść ściągniesz na świat.
Roześmiałem się na myśl o tym, że to on, złodziej grobowców, tak skwapliwie ostrzegał innych.
Moje rozbawienie musiało jednak wywołać także inne duchy, gdyż duch złodzieja cofnął się ze
wstrętem.
– Mógłbym ci opowiedzieć więcej – wyrzucił z siebie – ale nie mogę znieść twojego smrodu. –
I zniknął. Jakże łagodna była kara polegająca na tym, że własny smród przypisywał innym. Każde
spotkanie musi się dlań kończyć podobnie.
Kiedy tylko zniknął, ujrzałem Ba Meniego II. Pojawił się w okienku. Ba był mniejszy od
jastrzębia, a twarz miał malutką jak u niemowlęcia. Była to jednak na pewno twarz Meniego,
najprzystojniejsze męskie oblicze, jakie zdarzyło mi się widzieć. W zmniejszeniu rysy jego stały się
doskonałe, jak gdyby dziecko urodziło się z inteligencją dorosłego człowieka. Co za twarz! Jeżeli
nawet spoglądał na mnie, to zaraz odwrócił wzrok. Potem Ba Menenheteta II rozpostarł skrzydła i z
żałosnym skrzekiem, brzydkim jak krakanie pełnej czarnego pesymizmu wrony, odleciał.
Przygnębiony taką obojętnością wobec mojej osoby, zbliżyłem się ku wejściu do grobowca.
Kiedy stanąłem pod portalem, przeniknął mnie nagle niespodziewany i nieutulony żal, potężny i
wyraźny. Czułem się tak, jak gdyby żal mojego kochanego przyjaciela Meniego przeszedł na mnie.
Westchnąłem. Pamiętałem, że wejście było niechlujne i to się nie zmieniło. Pamiętałem też, że nie
wyglądało na trudne do sforsowania i poczułem przypływ wiary we własne siły, który już raz
dzisiejszej nocy pomógł mi wydostać się przez wąską szczelinę z grobowca Chufu. Miałom
uczucie, że mój palec wpływa w drewnianą dziurkę od klucza. Kiedy obróciłem dłoń, podniósł się
zaczep, a z nim cały rygiel.
Wszedłem do grobowca. Mrowie przeszło mnie po całym ciele, jak gdyby ktoś dotknął
paznokciem mojej czaszki. Kocie języczki zdawały się drapać mnie w podeszwy stóp. Poczułem
łaskotanie. Miałem wrażenie, że wszystko jest w nieładzie i śmierdzi. Księżyc świecił przez otwarte
drzwi, a w jego blasku stwierdziłem, że ofiara z pokarmu, zostawiona w grobowcu, dawno już
została zjedzona przez złodziei. Kosztowności zniszczono lub ukradziono. Wszędzie było widać
złodziejskie upodobanie do profanacji. Rozbite skrzynie do przechowywania wnętrzności! Do tego
doszło! Byłem wściekły. Gdzież strażnicy? W tej samej chwili dostrzegłem zwęglone łuczywo w
brązowym lichtarzyku na ścianie i wbiłem w nie wzrok pełen wściekłości, tak piorunująco, że nie
zdziwiło mnie wcale, kiedy zaczęło dymić, węgielki na czubku pojaśniały i całe zajęło się ogniem.
Słyszałem już o kapłanach, którzy do tego stopnia potrafili skupiać swój gniew, że rozpalali ogień
jednym spojrzeniem, ale nie dawałem wiary takim opowieściom. A teraz mnie samemu zdawało się
to równie łatwe, jak wykrzesanie iskier z suchego drewna.
Jakież spustoszenia! Powodzie przyszłego chaosu żyły w orgiach tych nieposkromionych
złodziei. Strzeżcie się tych, którzy żyją na samym dnie królestwa! Więcej zniszczyli, niż nakradli.
Strona 15
Zmusiło mnie to do przypomnienia sobie, jak wspaniały apartament miał Meni pod koniec życia, a
jednocześnie przyszła mi na myśl szlochająca Hatfertiti, która próbowała mnie wypytać, jakie
alabastrowe wazy, jakie napierśniki i bransolety, jakie wysadzane drogimi kamieniami pasy syna
należy wraz z nim pochować. Czy wraz z nim zakopać długą hebanową kasetę czy też skrzynię z
libańskiego cedru, perukę blond, białą, czerwoną, zieloną, srebrną czy czarną, czy może kasetkę z
kosmetykami, albo lniane przepaski, długie lniane spódniczki, a może jego hebanowe łoże
(wiedziałem, że zrobi wszystko, by je zatrzymać dla siebie, i tak się też stało). A potem pytała o to,
jak wybrać broń, czy pochować wraz z nim pozłacany łuk i strzały, czy włócznię z drzewcem
wysadzanym drogimi kamieniami – czy te urocze przedmioty mają mu towarzyszyć w grobowcu?
Pośród takich przerywanych szlochem uniesień wykrzykiwała nagle: „Biedny Meni!” i raczyła
mnie pobożnymi lamentami, które brzmiałyby absurdalnie, gdyby nie były wypowiedziane jej
głębokim głosem. „Zerwano owoc moich oczu” – wyła ku białym ścianom w spokojnym,
wspaniałym skrzydle ich willi, tym, które pod nieobecność Meniego bardzo wyraźnie ukazywało
nam jego wspaniały smak i orientację w sztuce. Ona zaś (co za scena!), pozbawiona hamulców i
przybita stratą, musiała cierpieć katusze wiedząc, że wiele spośród tych kosztowności i złotych
cacek trzeba będzie pogrzebać wraz z nim. Płakała nad jego dziecięcym krzesełkiem, arcydziełem z
brązu inkrustowanego złotem, płakała tak długo, aż je zatrzymała. Trudno jej było pogrzebać nawet
jego brzytwy, szminki i pędzelki, na widok zaś ostrza topora (prawdziwy skarb z epoki faraona
Totmesa III z płaskorzeźbą, ukazującą dzikiego psa rozszarpującego gazelę) krew puściła się jej z
nosa, gdyż Hatfertiti zrozumiała, iż topór został synowi darowany i nie wolno go zatrzymać.
Naturalnie wynagrodziła sobie stratę, zatrzymując inne przedmioty, zwłaszcza zaś wspaniały
pióropusz, lamparcią skórę, skarabeusza z zielonego onyksu (wszystkie sześć nóg owada wykonano
ze szczerego złota). Możecie być pewni, że bez względu na to, jaką część bogactw Meniego
ostatecznie złożono do grobowca, był to iloraz chciwości (osiem jednostek) i wiary Hatfertiti w
moce świata pozaziemskiego (pięć jednostek). Nigdy nie dawała ona owładnąć się chciwości.
Gdyby to uczyniła, zostawiłaby furtkę demonom. Pewnego razu wygłosiła mi nawet kazanie o
Maat, najpobożniejsze kazanie, jakie można sobie tylko wyobrazić. Bo też Maat była prawomyślna
i nigdy nie oszukiwała bliźniego. Maat to cnota równowagi. Tak jest, Hatfertiti potrafiła się
wyrażać z szacunkiem o Maat, i to nawet podczas najdzikszego przypływu spienionych wód jej
chciwości. Gdyby nie to, czego nie zatrzymałaby dla siebie?
Stojąc z pochodnią w ręku, nie byłem jednak skłonny oskarżać Hatfertiti o nadmiar
prawomyślności. Wystarczyło popatrzeć na walające się na podłodze skorupy. Urządziła
przynajmniej ucztę złodziejom, którzy nie mieli żadnego szacunku dla Maat. Oddawali mocz na
żywność, a nie pytajcie mnie, co zostawiali na złotych talerzach, których nie zabrali ze sobą.
Następne pomieszczenie było jeszcze gorsze. Nie wykopano nawet grobowca, było po prostu
przedłużeniem przedsionka. Oddzielała je tylko cienka ścianka z gliny. Tanio! Nie było żadnej
bariery, oddzielającej komorę ofiarną od komory grobowej. Mimo to zawahałem się. Nie chciałem
wchodzić do środka.
Kiedy przekroczyłem drugi próg, poczułem powiew innego powietrza. Zapowiadało się na
smród tak przeraźliwy, że stanąłem jak wryty. Nie ściskałem łuczywa w dłoni i dlatego poczułem,
jak gnie się w podmuchu po dwakroć silniejszym od oczekiwanego. Oczywiście. Nie jeden
sarkofag, ale dwa. Oba rozbite. Pokrywy zewnętrznych trumien odrzucono w kąt, trumny
wewnętrzne, w których chowano mumie, ujawniały zaś rozmiary kradzieży. Tam, gdzie wyłupano
klejnot, patynę powierzchni zakłócał mały krater, wypełniony gipsem. Zniknęły także napierśniki i
amulety. Oczywiście. Pokrojono także namalowaną twarz i pierś Meniego (portret dorównywał
Strona 16
pięknością zmarłemu oryginałowi). Trzy pionowe cięcia zniekształcały nos. Podobnie w
barbarzyński sposób starano się dobrać do klatki piersiowej.
Ale to jeszcze nic w porównaniu ze stopami. Złodzieje zaczęli tu odwijać zwoje lnu –
beznadziejnie poplątane pokrywały całą podłogę. Niektóre strzępy leżały oddzielnie, inne wiły się
tasiemcowymi bandażami. Śmieci pod stopami. Może jakieś zwierzę szukało tu budulca na
gniazdo. Nawet kości kurczaka. Złodzieje jedli i tutaj. O ile mnie nos nie zwodził, nie odważyli się
tu wypróżniać, o nie, nie w pomieszczeniu z owiniętymi zwłokami. Ale źródło tego słabego, lecz
niepokojącego smrodu było jasne. Jedna z odwiniętych stóp zaczynała gnić.
W kącie stał drugi, także naruszony, sarkofag. Mógł być tylko grobowcem Menenheteta I.
Hatfertiti przeniosła go tutaj akurat w porę – też został sprofanowany. Ale nogi odmówiły mi
posłuszeństwa i nie mogłem ku niemu podejść. Nie. Nie śmiałem podejść do mumii pradziadka.
Bliżej mnie znajdował się jednak Meni, z obnażonymi stopami i w zbezczeszczonym grobie.
Pokarm przeznaczony dla jego Ka zjedli złodzieje. To mnie doprowadziło do wściekłości.
Widziałem też jego aurę, a jej trzy krążki światłości miały odcień bladego fioletu, równie
słabiutkiego, jak odległe trzy grzbiety górskie, jeden za drugim majaczące w oddali o mglistym
zmierzchu.
Nie chciałem na to patrzeć. Z barw aury można było wiele wyczytać. Hatfertiti w napadzie szału
odznaczała się wyraźną aurą złożoną z odcieni pomarańczowego, krwiście czerwonego i
brązowego, o poprzednim faraonie powiadano zaś, że jego aura składała się z czystej bieli, czystego
srebra i złota. To blade fioletowe światełko wokół zwłok mego przyjaciela mówiło jednak o
wyczerpaniu, jak gdyby ta jego drobniutka cząsteczka, która się ostała, starała się zachować spokój
pośród tych przerażających wydarzeń. Trzeba to wyraźnie powiedzieć: przede wszystkim
przerażająca była obecność tego drugiego sarkofagu. Na myśl o tym, że mógłbym spoglądać na
szczątki pradziadka, zawstydzony odłożyłem pochodnię. Zgasła natychmiast. Czułem, jak wiele
wysiłku kosztowało Meniego II opieranie się obecności tego drugiego zmarłego.
Przygnębienie zaczęło ustępować. Nie wiem, czy stało się to na skutek moich wysiłków – nagle
opadło mnie ogromne znużenie – w każdym razie aura Meniego pojaśniała. Uspokoiło się.
Poczułem, że muszę sprawdzić, co pozostało z jego nieszczęsnej stopy.
Nie mogłem gorzej postąpić. W zagłębieniu w wielkim palcu roiło się od robactwa. Jakże
zorientować się w tym kłębowisku, ile stopy ubyło? Nie było tu aury. W pobliżu palców u stóp nie
było już aury, połyskiwały tylko blado-zielonkawym światłem robaki.
Kiedy się tak przypatrywałem, aura znów zgęstniała. Zobaczyłem węża wpełzającego do
komory. Chwyciwszy pochodnię, wymierzyłem mu potężny cios w głowę, potem jeszcze jeden, a
potem zacząłem go dusić. Jego ciało gięło się w agonalnym tańcu. Kiedy drgnął po raz ostatni i
znieruchomiał, moja pochodnia zapłonęła na nowo. Nie zawahałem się zabrać jej ze sobą.
Poczułem, że muszę raz jeszcze spojrzeć na te robaki.
Przypatrując się wgłębieniu w stopie Meniego, temu białemu, pełnemu pokarmu mrowisku,
zdałem sobie nagle sprawę z blizny na własnej stopie. Czyżby w przyjaźni należało się posuwać aż
tak daleko, żeby samemu utykać dla dotrzymania towarzystwa staremu druhowi? Rozkład jego
ciała nagle przepełnił mnie wstrętem. Byłem gotów przytknąć pochodnię do jego stopy, usmażyć
robactwo, zapieczętować oczyszczone ciało. Już się do tego zabierałem, kiedy nagle przestraszyłem
się i cofnąłem – może i mnie przyszłoby wówczas cierpieć z powodu oparzonej stopy? Poczułem
głód, dziki i nagły. Zacisnąłem mocno szczęki, by mu się oprzeć, gdyż inaczej zacząłbym węszyć
za odrobiną pożywienia w ozdobnych wazach przy trumnie. A stały tam aż cztery urny kanopskie,
każda z nich rozmiarów tłustego kota. Każda zamknięta była wiekiem wymodelowanym na kształt
głów opiekuńczych geniuszy zmarłego, Synów Horusa: pierwsza – rzeźbą głowy Hapiego, pawiana.
Strona 17
Zawierała ona starannie zawinięte jelita zmarłego. Druga strzeżona była przez Dua-mutefa, szakala,
zawierała zaś serce i płuca. W trzeciej, zamkniętej rzeźbą Imset (ludzkiej głowy), mieścił się
żołądek i jelito grube. Urna strzeżona przez głowę jastrzębia, Kebeh-senufa, zawierała wątrobę i
woreczek żółciowy. Ku memu przerażeniu nie mogłem odpędzić myśli, że z tych
zakonserwowanych organów da się przyrządzić rosół, choć walczyłem jak mogłem z tą ohydną
pokusą. Z drugiej strony musiałem jakoś zaspokoić głód. Chciałem coś znaleźć w nekropolii, bo
inaczej musiałbym powędrować w kierunku Nilu, poszukać jakiejś jadłodajni, w której płonął
jeszcze ogień, i staruchy, która zechciałaby mnie nakarmić. Nie, o tej porze to niemożliwe.
Musiałem znaleźć żywność na miejscu. Bliski paniki z powodu tych bezwstydnych żądz, padłem na
kolana i zacząłem się modlić. Dziwne, że pamiętałem, jak należy się modlić. Na szczęście
przypomniałem sobie o robakach w odwiniętej i mrowiącej się dziurze w stopie. One mi
podszepnęły modlitwę.
– Kiedy dusza odejdzie – powiedziałem cicho, a światło mej pochodni rzucało cienie na sufit –
człowiek dostrzega rozkład. Staje się bratem rozkładu i tonie w chmarach robactwa, sam staje się
robactwem…
– Cześć ci, Boski Ojcze Ozyrysie. Nie sczezłeś, nie zgniłeś, nie obróciłeś się w robactwo. Tako i
moje członki żyć będą wiecznie. Nie ulegnę rozkładowi, nie sczeznę i nie zgniję.
Oczy miałem zamknięte. Spoglądałem w głąb samego siebie, w mrok najczarniejszej ziemi, jaką
kiedykolwiek widziałem, czarnej jak ziemia Kemet, nasz ojczysty kraj, Egipt. W mroku
dosłyszałem echo własnych słów, niczym echo wielkiego dzwonu u wrót poborcy podatków
poniżej Memfis. Zdawałem sobie sprawę z tego, że moje słowa płyną dalej niż wznoszone ku niebu
modły towarzyszące kadzidłom. W mroku zamkniętych oczu rozbrzmiewało echo moich słów – nie
mogłem już dłużej wytrzymać głodu i wyciągnąłem przed siebie dłoń z rozcapierzonymi pięcioma
palcami, jak gdyby mówiąc: „tymi pięcioma palcami będę jadł”, po czym wykonałem pełen obrót
oddając się bogom albo demonom, sam już nie wiem komu.
W odpowiedzi pojawił się rządek pięciu skorpionów, które wypełzły z urny zamkniętej
przykrywką w kształcie głowy jastrzębia Kebeh-senufa, Boga Zachodu, opiekuna wątroby i
woreczka żółciowego. Przeszły od sarkofagu Menenheteta I ku szparze w zwojach okręcających
Menenheteta II. Potem zaczęły chyba (nie odważyłem się spojrzeć) zżerać robactwo. Czy zabrały
się także za ciało Menenheteta II? Nie wiem, ale moja jątrząca stopa płonęła ognistym, ostrym
bólem, jak gdybym wetknął ją w mrowisko.
Strona 18
III
Jakby na ironię, w tym okropnym miejscu, które doprowadzało mnie do rozpaczy, pomyślałem
o wieczorze w Memfis, wypełnionym ucztą z dobrym jedzeniem, winem i rozkoszną pogawędką.
Nie wiem, czy działo się to wczoraj, czy rok temu, ale udałem się z pewnym kapłanem do domu
jego siostry. W owym czasie – był to miesiąc niezwykłych przeżyć – byłem kochankiem tej
kobiety. Kapłan zaś (nie pamiętam nawet, czy naprawdę był kapłanem), jak na kochającego brata
przystało, był jej kochankiem od lat. Jak dobrze nam się rozmawiało! Poruszaliśmy wszystkie
tematy, omijając tylko kwestię tego, kto ma się z nią kochać.
Pojawienie się nas obu razem podnieciło ją rzecz jasna, nic w tym dziwnego. Gdy kapłan
wyszedł na chwilę z pokoju, szepnęła mi do ucha, bym zaczekał i podglądał ją i jej brata.
Dziewczyna z dobrej rodziny! W odpowiedniej chwili, szepnęła, usadowi się na nim. Wyraziła
nadzieję, że dokładnie w tym samym momencie będę gotów ją posiąść. Obiecała, że przyjmie nas
obu. Byłaby wspaniałą żoną! Ponieważ zaznałem już jej, że tak powiem, jednych ust, myśl o tych,
które chciała pozostawić dla mnie, sprawiła mi przyjemność. Pośladki tej damy miały sprężystość
pantery – pulchnej pantery. A przy odrobinie szczęścia można było wypłynąć na pełne morze przez
dowolny z jej portów. Można też było zabrnąć w najgorsze z cuchnących bagien. Była w stanie
wydzielić słodkawy i ledwie wyczuwalny odór najlepszych błot – przysięgam, że był to zapach
Egiptu – ale potrafiła też być wonna niczym młoda roślina. Natura obdarzyła ją hojnie, starczyło dla
nas obu. Postąpiłem tego wieczoru tak jak przykazała, udowadniając kapłanowi, że żywi także
potrafią znaleźć sobowtóra nie gorzej od umarłych (niebawem zresztą zatracił się tak dalece, że nie
wiedział już, kto bardziej jest kobietą – jego siostra czy też on sam; ale ponieważ tylko on miał
całkowicie wygolone ciało, można się było zorientować, dokąd doszliśmy w naszych uściskach).
Pod wpływem takich migawkowych wspomnień głód zaczął mi jeszcze bardziej doskwierać. Z
każdym oddechem coraz wścieklej dawał znać o sobie, niczym pulsująca bólem rana. Nie
pożądałem miłosnych uścisków, chciałem się dławić pożywieniem.
Musiałem mieć gorączkę – jestem pewien, że nigdy jeszcze nie byłem tak wściekle głodny.
Czułem się tak, jak gdyby mój żołądek wleczono długim mrocznym korytarzem, a wokół mnie
tańczyły obrazy jedzenia. Pomyślałem wówczas o początku, kiedy Bóg Temu stworzył całe
istnienie jednym słowem. Królestwo milczenia ożyło dzięki dźwiękom, które wyrwały się z jego
piersi.
Toteż ponownie uniosłem ramię, wskazując palcami niewidoczne niebo, i powiedziałem:
„niechaj się stanie jedzenie”.
Ale nic się nie stało. Tylko cichy pomruk przebiegł po pustej przestrzeni. Daremność tego
wysiłku osłabiła mnie. Paliła mnie gorączka. Zamknąłem oczy i ujrzałem niewielką oazę. Czyżbym
był uratowany? Brnąłem przez śmieci na podłodze, jak gdyby wędrując przez wyimaginowaną
pustynię, ale pustynia była nader rzeczywista, jej zapach bił w moje nozdrza. Znalazłem się w
narożniku i w świetle pochodni dojrzałem przepyszne malowidła na bokach rozbitej trumny
Meniego. Przedstawiały jedzenie. Była tam wszelka żywność, jakiej mógł zapragnąć wygłodniały
Ka Meni II, wystarczająca na wieczerzę w towarzystwie dwunastu przyjaciół, przy stołach, z
misami, naczyniami i dzbanami, wazami i połciami mięsa zwisającymi z haków. Wszystko to
Strona 19
wymalowane było na boku jego rozbitej trumny. Jakież arcydzieło ofiarności! Ptactwo domowe i
dzikie, kaczki i gęsi, przepiórki i kuropatwy, mięso zwierząt domowych, ale także żyjących na
wolności byków i dzików, bochny chleba i ciasto, figi i wino, piwo i zielone cebule, owoce granatu
i winogrona, melony i owoce lotosu.
Cierpiałem patrząc na to. Nie śmiałem odszukiwać w pamięci potężnych zaklęć (niegdyś
musiałem się nimi posługiwać), za pomocą których mógłbym przywołać choćby część tej żywności
namalowanej na trumnie, zabrać ją gdzieś, gdzie mógłbym się nią nasycić. O nie, namalowana tu
żywność przeznaczona była dla Meniego II, miała stanowić jego żelazny zapas na wypadek, gdyby
ukradziono inne dary złożone z mięsiwa i owoców.
Potem przyszło mi do głowy, że mógłbym go zdradzić i ze zdumieniem zdałem sobie sprawę z
tego, że mimo ułomnej i pełnej luk pamięci, potrafię go sobie przypomnieć jako wiernego
przyjaciela. Odkryłem bowiem, iż nie mam ochoty buszować po jego spiżarni malowanych
zapasów, co więcej, moje łaknienie jakby się zmniejszyło pod wpływem skrupułów. Gdy tak
wpatrywałem się w namalowaną żywność, głód osłabł i stał się bardziej znośny, jak wówczas, gdy
wiemy, że lada chwila będziemy mogli się nasycić. No i proszę! Nie kiwnąłem nawet palcem a już
moje szczęki zaczęły pracować, kawał kaczki zaś (a przynajmniej coś, co smakowało jak kaczka
umiejętnie upieczona nad starannie podtrzymywanym żarem), znalazł się w moich ustach. Soki z
tego mięsiwa – nie byłem już wściekle głodny – spływały rozkosznie wzdłuż przełyku do pustego
żołądka. Korciło mnie, by wyjąć jedzenie z ust i przyjrzeć mu się bliżej, ale ciekawość byłaby
szaleństwem w chwili tak doskonałego zaspokojenia. Ponadto owładnęło mną uczucie
wdzięczności wobec szczodrości mego przyjaciela Meniego. Musiał dobrze zdawać sobie sprawę z
tego, jak bardzo sam łaknie jedzenia, a jednak podzielił się ze mną (zapewne wykorzystał swoje
wpływy w Krainie Umarłych).
Pojawiło się więcej jedzenia, o wielu smakach – wołowina i gęś, figi i chleb, po jednym kęsie
wszystkiego. Byłem zdumiony, jak niewiele potrzeba jedzenia, by zaspokoić tak wściekły głód.
Miałem na przykład poczucie, że wlałem w siebie pełen dzban piwa, ale nie przypominałem sobie,
jak trafił do mojego żołądka. Przyjemnie było poczuć lekki szum w głowie, a nawet beknąć (mając
w ustach posmak miedzianego brzegu dzbana). Koniec końców złapałem się na tym, że odmawiam
modlitwę dziękczynną, którą zwykle odmawiamy po posiłku. Ogarnęła mnie tak przemożna chęć
snu, że jak dziecko zacząłem się na głos użalać, że na podłodze nie ma ani kawałka wolnego
miejsca, gdzie mógłbym się położyć z dala od cuchnących śmieci i poszarpanych zwojów. I właśnie
wówczas musiałem dojść do wniosku, że skoro Meni okazał się tak gościnny, by ofiarować mi
poczęstunek, który przeznaczony był dla jego Ka, to na pewno nie będzie też miał nic przeciwko
temu, bym zasnął u jego boku. Włożyłem więc pochodnię w obręcz i wszedłem do sarkofagu obok
skrzyni z jego mumią. Nie czułem trwogi (moje członki już ogarniała senność), mimo że moje
stopy legły obok jego stóp, a w zagłębieniu jego rany roiło się od skorpionów. Ułożyłem się
wygodnie, zdążyłem jeszcze tylko raz beknąć i pomyśleć, że mięso, choć wyśmienite, nie
pochodziło z kuchni faraona, gdyż pachniało czosnkiem tanich jadłodajni, które zwykły szafować
nim. Potem, na skraju świata snu, który zaczyna się tak blisko, a biegnie w nieskończoność,
pomyślałem jeszcze o Menim, o jego serdeczności i przywiązaniu do mnie, żal zaś, wezbrany jak
rzeka łez, zalał moje serce. Powoli, słysząc własne westchnienia, zapadłem w sen, a on, w
najgłębszej komunii przyjaźni, przyjął mnie z głębi swego grobu.
Powędrowaliśmy razem, on po Krainie Umarłych, a ja przebywając w świecie żyjących.
Czułem, że przeżywam to samo, co musiał przeżywać Meni w godzinie swej śmierci.
Strona 20
IV
Pogrążony w tym śnie podróżowałem, jak sądzę, przez cień, jaki pada na nasze serce, gdy oczy
się zamykają po raz ostatni, siedem dusz i duchów zaś przygotowuje się do powrotu do niebios albo
do zstąpienia do piekieł.
Chłodne jęzory ognia obmywały moje niewidzące oczy, gdy dusze i duchy przygotowywały się,
by mnie opuścić. Nie uciekły nagle, lecz odeszły dostojnie niczym rada kapłanów, wszystkie z
wyjątkiem jednego. Ren – Tajemne Imię każdego człowieka – opuścił mnie natychmiast, niczym
spadająca gwiazda na firmamencie. Doszedłem do wniosku, że tak być musi. Ren nie należał
bowiem do człowieka, lecz przybywał z Niebiańskich Wód, by wejść w niemowlę w chwili
narodzin. Mógł się potem nigdy nie ukazywać, aż do chwili śmierci i powrotu. Tajemne Imię musi
mieć jakiś wpływ na charakter człowieka, ale na pewno jest zarazem najodleglejszym z naszych
siedmiu świateł.
Potem przeszedłem przez mrok. Imię znikło, więc wiedziałem, że kolej na Sekhema – Dar
Słońca. Moc poruszającą naszymi członkami. Czułem, jak się ze mnie unosi.
Potem, kiedy go zabrakło, moje ciało zastygło. Wiedziałem, że Sekhem odszedł i odczułem to
jak zachód słońca nad Nilem, ogłaszany rogiem kapłana. Sekhem znikł za Renem i byłem martwy,
wydałem ostatnie tchnienie przy gasnącym blasku słońca. Chmury zakrywające takie niebo nadają
światłu barwę karminową. Z nastaniem wieczoru gromadziły się ciemne chmury, jak gdyby
zapowiadając burzę przed porankiem. Sekhem musiał zadać swoje przerażające pytanie. Podobnie
jak Tajemne Imię był darem Niebiańskich Wód, ale w odróżnieniu od Rena opuszczał mnie
silniejszy lub słabszy niż w chwili, gdy we mnie wchodził. Pytanie brzmiało zatem następująco:
„Niektórym udaje się Mnie dobrze wykorzystać. Czy i Tobie to się udało?”. Tak zabrzmiało pytanie
Sekhema, a w ciszy moje członki zesztywniały, resztki zaś sił napinających moją skórę opuściły
mnie na dobre. Wyczerpanie byłoby zupełne, gdyby nie świadomość, że czuwam. Czekałem. W
kompletnej ciemności, bez odrobiny światła, bez podmuchu wiatru, bez oddechu, który poruszyłby
myśl, wisiało w powietrzu pytanie Sekhema. Czy i ja dobrze zeń skorzystałem? Czas upływał bez
miary. Ile czasu minęło od chwili, gdy blask księżyca rozjaśnił wnętrze mojego ciała – godzina czy
tydzień? Ptak o świetlistych skrzydłach przeleciał na tle księżyca w pełni, a jego głowa zalśniła
niczym rozjarzony punkcik świetlny. Ptakiem tym musiał być Ach – najsłodszy ptak nocy,
stworzenie boskiej inteligencji użyczanej nam tak jak Ren albo Sekhem. Tak, Ach był światłością w
naszym umyśle, dopóki żyliśmy, ale w chwili śmierci musiał powrócić do niebios. Bo Ach też był
nieśmiertelny. Wobec trzepotu jego skrzydeł ogarnęło mnie poczucie – tak, tak – niewysłowionej
czułości, której nie zaznałem nigdy jako człowiek i nigdy nie okazałem. W trzepocie krążącego
nade mną Ach kryło się jakieś smutne rozpoznanie mojego ja. Wiedziałem już, że to Anioł,
odmienny od Mocy i Imienia. Powrót mojego Ach do niebios wymagał wysiłku i pokonywania
przeszkód. Przyglądając mu się ujrzałem, że jedno ze skrzydeł ma zranione. Oczywiście! Anioł nie
mógł okazywać mi takiej troski, nie otrzymując wraz ze mną ciosów i nie lecząc ran. Kiedy sobie to
uświadomiłem, Ach przypomniał sobie o innych obowiązkach i zaczął się wzbijać ku niebu
machając zranionym skrzydłem, aż wzbił się ponad księżyc, który skrył się za chmurą. Znów byłem
sam. Trzy spośród moich siedmiu świateł z pewnością mnie opuściły. Imię, Moc i Anioł – te, które