Nikos Kazantzakis - Grek Zorba
Szczegóły |
Tytuł |
Nikos Kazantzakis - Grek Zorba |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Nikos Kazantzakis - Grek Zorba PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Nikos Kazantzakis - Grek Zorba PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Nikos Kazantzakis - Grek Zorba - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Z chomika Valinor
Nikos Kazantzakis
Grek Zorba
(Prze�o�y� Nikos Chadzinikolau)
1.
Po raz pierwszy spotka�em go w Pireusie. Uda�em si� do portu, aby wsi��� na statek
p�yn�cy na Kret�. Zbli�a� si� �wit. Pada� deszcz. D�� silny sirokko, bryzgi morza dociera�y a�
do ma�ej kafejki. Oszklone, drzwi by�y zamkni�te, w powietrzu unosi�a si� wo� sza�wii i
odstr�czaj�cy fetor ludzkich cia�. By�o zimno, szyby zasnu�a para oddech�w. Kilku
marynarzy w br�zowych bluzach z koziej we�ny, kt�rzy czuwali ca�� noc, pi�o kaw� lub
sza�wi� i spogl�da�o na morze przez zamglone szyby.
Ryby og�uszone uderzeniami sztormu schroni�y si� w g��binach, gdzie wody by�y
spokojne, i oczekiwa�y, a� spok�j wr�ci na powierzchni�. R�wnie� st�oczeni w kafejkach
rybacy czekali na zako�czenie tego zam�tu, aby ryby zn�w nabra�y odwagi i wyp�yn�y po
przyn�t�. Sole, skorpiony, selachie powraca�y z nocnych eskapad. Dnia�o.
g�ow�, bosy i zab�ocony.
porabiasz?
Oszklone drzwi otworzy�y si�, wszed� robotnik portowy, kr�py, ogorza�y, z go��
� O, Kostandi � zawo�a� stary wilk morski w obszernym niebieskim p�aszczu. � Co
Kostandi splun��.
� Co mam robi�? � odpar� pos�pnie. � Dzie� dobry, kafejko. Dobry wiecz�r,
chato. Dzie� dobry, kafejko. Dobry wiecz�r, chato. Oto moje �ycie. Pracy ani na lekarstwo.
Jedni wybuchn�li �miechem, inni kln�c kiwali g�owami.
� �wiat jest do�ywotnim wi�zieniem � zawyrokowa� jaki� w�sal, kt�ry odbywa�
studia filozoficzne w teatrze grozy Karagiozisa. � Przekl�tym do�ywotnim wi�zieniem.
Blade, zielononiebieskie �wiat�o przenikn�o przez brudne szyby, wdar�o si� do
kafejki, k�ad�o si� na r�kach, nosach i czo�ach. Przeskoczy�o na kominek i o�wietli�o butelki.
�wiat�o elektryczne zblad�o, znu�ony i senny w�a�ciciel kafejki wyci�gn�� r�k� i zgasi� je.
Na chwil� zapanowa�a cisza. Wszystkie oczy zwr�ci�y si� na brudne niebo za oknami.
Ryk fal dociera� a� tu, w kafejce zabulgota�y nargile.
Stary wilk morski westchn��.
� Och, co te� mo�e dzia� si� z kapitanem Lemonisem? Niech B�g ma go w swojej
opiece! Rzuci� morzu w�ciek�e spojrzenie.
� Tfu, ty fabrykancie wd�w! � wrzasn�� i przygryz� szpakowate w�sy.
Siedzia�em w k�cie. By�o mi zimno. Zam�wi�em jeszcze jedn� sza�wi�. Chcia�o mi si�
spa�. Walczy�em ze snem, zm�czeniem i pustk� poranka. Przez zamglone szyby patrzy�em na budz�cy si� port, ws�uchiwa�em si� w wycie syren okr�towych, krzyki tragarzy i wio�larzy.
Wpatrywa�em si� w ten widok, a tajemna ni�, kt�r� uprz�d�y morze, deszcz i m�j odjazd,
g�st� sieci� opl�tywa�a moje serce.
Oczy b��dzi�y po czarnym kad�ubie wielkiego statku, kt�ry zaledwie majaczy� w
mroku. Wci�� pada�o, potoki deszczu zaciera�y granic� mi�dzy niebem i b�otem.
Kiedy tak wpatrywa�em si� w czarn� sylwetk� statku, mrok i deszcz, m�j smutek
zacz�� przybiera� realny kszta�t. Wraca�y wspomnienia. W wilgotnym powietrzu coraz
wyra�niej rysowa�a si� posta� mojego drogiego przyjaciela, zrodzona z deszczu i t�sknoty.
Kiedy to by�o? W ubieg�ym roku? W innym �yciu? Wczoraj? Kiedy to przyszed�em do tego
portu, by go po�egna�? Pami�tam jeszcze ten deszcz, zimno, ten �wit. Wtedy tak�e by�o mi
ci�ko na sercu. Jak�e gorzkie jest powolne rozstawanie si� z ukochanymi istotami. O ile�
�atwiej dokona� jednego ci�cia i pozosta� w samotno�ci, kt�ra jest naturalnym stanem
cz�owieka. Ale w�wczas, w ten deszczowy �wit, nie mog�em oderwa� si� od przyjaciela
(potem zrozumia�em, niestety za p�no, dlaczego). Wszed�em z nim na statek i usiad�em w
jego kabinie mi�dzy rozrzuconymi walizkami. Kiedy zaj�ty by� czym innym, patrzy�em na
niego d�ugo i uparcie, jakbym chcia� utrwali� w pami�ci ka�dy jego rys � b�yszcz�ce,
niebieskozielone oczy, kr�g�� m�odzie�cz� twarz, spojrzenie wytworne i wynios�e, a nade
wszystko jego arystokratyczne r�ce o d�ugich, smuk�ych palcach. W pewnej chwili zauwa�y�,
�e wpatruj� si� w niego d�ugim zach�annym spojrzeniem. Odwr�ci� si� z t� kpi�c� min�, kt�r�
zwykle pokrywa� wzruszenie. Spojrza� na mnie. Zrozumia�. I �eby rozproszy� smutek
po�egnania, zapyta� drwi�co:
� D�ugo?
� Co d�ugo?
� Czy d�ugo zamierzasz �u� papier i nurza� si� w atramencie? Dlaczego nie jedziesz ze mn�? Daleko
st�d, na Kaukazie, tysi�com naszych wsp�plemie�c�w grozi niebezpiecze�stwo. Spieszmy im na ratunek.
Za�mia� si�, jakby drwi�c z tej wznios�ej misji.
� By� mo�e, niewiele im pomo�emy � doda� � ale pr�buj�c ocali� innych, ocalimy
siebie. Czy� nie s� to prawdy, kt�re g�osisz, mistrzu? �Jedynym sposobem ocalenia siebie jest
walka o ocalenie innych..." Naprz�d wi�c, kaznodziejo. Dlaczego nie ruszasz ze mn�, ty,
kt�ry tak pi�knie nauczasz?
Nie odpowiedzia�em. �wi�ta ziemia Wschodu, matka bog�w, j�k przykutego do ska�y
Prometeusza... Przykute do tych samych ska�, wo�a nas nasze plemi�. Zn�w zagro�one,
wzywa pomocy swych syn�w. Tymczasem ja s�ucham biernie, jakby b�l by� tylko snem, a
�ycie porywaj�c� tragedi�, podczas kt�rej jedynie prostak lub naiwny g�upiec rzuca si� z lo�y na scen�, by wzi�� udzia� w akcji. Nie czekaj�c na odpowied�, m�j przyjaciel wsta�. Syrena
okr�towa zawy�a po raz trzeci. Kryj�c wzruszenie pod mask� drwiny, wyci�gn�� r�k�.
� Do widzenia, gryzipi�rku.
G�os mu zadr�a�. Wiedzia�, jaki to wstyd nie m�c zapanowa� nad swoimi uczuciami.
�zy, czu�e s�owa, nieopanowane gesty, poufa�o�� � wszystko to uwa�a� za s�abo�� niegodn�
m�czyzny. My, kt�rzy byli�my sobie wzajem tak bliscy, nie u�ywali�my nigdy czu�ych
s��w. �artowali�my, nie szcz�dz�c pazur�w na podobie�stwo dzikich zwierz�t. On
inteligentny, ironiczny, dobrze u�o�ony, ja � podobny barbarzy�cy. On opanowany, w
�agodnym u�miechu wyra�aj�cy wszystkie drgnienia duszy, ja gwa�towny, ni st�d, ni zow�d
wybuchaj�cy dzikim �miechem.
Pr�bowa�em i ja ukry� wzruszenie pod twardym s�owem, ale by�o mi wstyd. Nie, mo�e nie tyle
wstydzi�em si�, co nie potrafi�em si� na to zdoby�. Chwyci�em jego d�o�. Trzyma�em j� kurczowo w swojej.
Spojrza� na mnie zdziwiony.
� Wzruszony? � zapyta�, staraj�c si� u�miechn��.
� Tak� odpowiedzia�em spokojnie.
� Dlaczego? Co zdecydowali�my? Czy� nie uzgodnili�my tego dawno? Co m�wi�
twoi ukochani Japo�czycy? Fundosin. Ataraxia. Olimpijski spok�j. Twarz jak u�miechni�ta,
nieruchoma maska. Co dzieje si� pod t� mask� � to nasza sprawa.
� Tak � powiedzia�em znowu, usi�uj�c nie skompromitowa� si� nadmiern�
afektacj�. Nie by�em pewien, czy m�j g�os nie zadr�y.
Na pok�adzie rozleg� si� gong, wyp�dzaj�c odprowadzaj�cych z kabin. M�y�o.
Powietrze wype�ni�y patetyczne s�owa po�egnania, przysi�gi, d�ugie poca�unki, po�piesznie
rzucane, zadyszane polecenia... Matki rzuci�y si� do syn�w, �ony do m��w, przyjaciele do
przyjaci�. Jakby rozstawali si� na zawsze, jakby ta ma�a roz��ka kaza�a im my�le� o innej �
tej wielkiej. Nagle w wilgotnym powietrzu od rufy a� do dziobu rozbrzmia� �agodny d�wi�k
gongu jak �a�obny dzwon. Zadr�a�em.
Przyjaciel pochyli� si� do mnie.
� S�uchaj � szepn��. � Czy�by� mia� z�e przeczucia?
� Tak � powt�rzy�em raz jeszcze.
� Wierzysz w takie bzdury?
� Nie � odrzek�em z przekonaniem.
� A wi�c?
Nie by�o �a wi�c". Nie wierzy�em, ale ba�em si�.
Przyjaciel opar� lekko lew� d�o� na moim kolanie, jak to mia� zwyczaj czyni� ust�puj�c mi w dyskusji. Nak�ania�em go do podj�cia jakiej� decyzji � nie chcia� s�ucha�,
protestowa�, odmawia�, ale w ko�cu ulega�, dotyka� wtedy mego kolana, jakby chcia�
powiedzie�: �W imi� przyja�ni zrobi�, co chcesz..."
Powieki jego drgn�y kilkakrotnie. Zn�w przenika� mnie wzrokiem. Zrozumia�, jak
bardzo jestem zgn�biony, i zawaha� si� przed u�yciem naszej ulubionej broni � u�miechu,
ironii, drwiny...
� Dobrze � powiedzia�. � Daj r�k�. Gdyby kt�ry� z nas znalaz� si� w �miertelnym
niebezpiecze�stwie...
Urwa� zawstydzony. My, kt�rzy od lat drwili�my z metafizycznych �wzlot�w" i
wrzucali�my do jednego worka wegetarian�w, spirytyst�w, teozof�w i ektoplazm�...
� Wi�c? � zapyta�em, usi�uj�c odgadn��.
� Potraktujmy to jak gr�, chcesz? � powiedzia� spiesznie, pragn�c wybrn�� z
ryzykownego zdania, kt�re rozpocz��. � Gdyby kt�ry� znalaz� si� w �miertelnym niebezpiecze�stwie,
niech pomy�li o drugim z tak� moc�, aby wezwanie dosi�g�o go, gdziekolwiek
by si� znajdowa�... Zgoda?
Spr�bowa� si� u�miechn��, lecz wargi jego nie drgn�y, jakby by�y zlodowacia�e.
� Zgoda � powiedzia�em.
Obawiaj�c si�, �e zbytnio uzewn�trzni� swoje wzruszenie, przyjaciel m�j doda�
po�piesznie:
� Oczywi�cie nie wierz� absolutnie w telepati� ani w te wszystkie...
� Nie szkodzi � wyszepta�em. � Niech tak b�dzie...
� Dobrze wi�c, niech b�dzie. Gramy. Zgoda?
� Zgoda � odpowiedzia�em.
By�y to nasze ostatnie s�owa. W milczeniu u�cisn�li�my sobie d�onie, nasze palce
splot�y si�, zwar�y gwa�townie i nagle roz��czy�y si�. Odszed�em szybko, nie ogl�daj�c si�,
jakby mnie kto� goni�. W pewnej chwili chcia�em odwr�ci� g�ow�, by po raz ostatni spojrze�
na przyjaciela, ale wstrzyma�em si�, nakazuj�c sobie: �Nie odwracaj si�! Id�!"
Dusza ludzka, uwi�ziona w cielesnym bagnie, jest surowa i niedoskona�a. Jej odczucia
s� jeszcze prymitywne, zwierz�ce. Nie mo�e przewidzie� niczego w spos�b jasny i pewny.
Gdyby by�a do tego zdolna, jak�e inaczej wygl�da�oby nasze rozstanie.
By�o coraz ja�niej. Nak�ada�y si� na siebie dwa �wity. Widzia�em teraz coraz
wyra�niej drog� twarz przyjaciela, kt�ry samotny i nieruchomy pozosta� na deszczu i wietrze.
Drzwi kawiarni otworzy�y si�. Rozleg� si� ryk morza. Szeroko rozstawiaj�c nogi, wszed� kr�py marynarz z obwis�ymi w�sami. Zabrzmia�y rozradowane g�osy:
� Witaj, kapitanie Lemonisie!
Skuli�em si� w k�cie, aby zn�w pogr��y� si� w zadumie, ale twarz przyjaciela
rozp�yn�a si� ju� w deszczu.
By�o coraz ja�niej. Kapitan Lemonis, ponury i milcz�cy, wyj�� bursztynowe paciorki i
zacz�� przesuwa� je w r�ku. Usi�owa�em nie patrze�, nie s�ucha�, aby cho� na chwil�
zatrzyma� wizj�, kt�ra si� rozwiewa�a. Gdybym m�g� wskrzesi� w sobie t� w�ciek�o�� �
pomieszan� ze wstydem � kt�ra wezbra�a we mnie, kiedy przyjaciel nazwa� mnie
gryzipi�rkiem. Od tej pory, dobrze to pami�tam, s�owo to sta�o si� uosobieniem obrzydzenia
do �ycia, jakie prowadzi�em. Jak mog�o si� zdarzy�, �e ja, kt�ry tak ukocha�em �ycie, na
d�ugo zagrzeba�em si� w stosie ksi�g i sczernia�ych papier�w. W owym dniu roz��ki m�j
przyjaciel pom�g� mi ujrze� to jasno. Poczu�em ulg�. Znaj�c ju� imi� mego nieszcz�cia,
mo�e b�d� m�g� skuteczniej z nim walczy�. Nie by�o ju� bezcielesne i nieuchwytne,
przybra�o nazw� i kszta�t.
S�owo to dr��y�o mnie bezustannie. Szuka�em pretekstu, by cisn�� papiery i rzuci� si� do akcji.
Mierzi�o mnie to n�dzne god�o na mojej tarczy. I oto przed miesi�cem znalaz�em wymarzon� okazj�.
Wydzier�awi�em na wybrze�u Krety, od strony Morza Libijskiego, jak�� opuszczon� kopalni� w�gla brunatnego
i mia�em teraz �y� w�r�d prostych ludzi, robotnik�w, ch�op�w, z dala od rasy gryzipi�rk�w.
Wielce przej�ty gotowa�em si� do wyjazdu, jakby wyjazd ten mia� w sobie jakie�
ukryte znaczenie. Zdecydowa�em si� zmieni� styl �ycia. �Duszo moja � m�wi�em sobie �
dot�d widzia�a� jedynie cie� i tym si� zadowala�a�, teraz oblok� ci� w cia�o".
Wreszcie by�em got�w. W przeddzie�, grzebi�c w papierach, znalaz�em nie
doko�czony r�kopis. Wzi��em go i ogl�da�em niezdecydowany. Od dw�ch lat w g��bi mojej
duszy jak ziarno kie�kowa�o wielkie pragnienie. Budda. Czu�em nieustannie, jak rozrasta si� i
z�era moje wn�trzno�ci. Ros�o, porusza�o si�, zacz�o uderza� stop� w moj� pier�, chc�c
wydosta� si� na zewn�trz. Nie mia�em odwagi zniszczy� go. Nie mog�em. By�o ju� zreszt� za
p�no na takie duchowe poronienie.
Nagle, gdy tak sta�em niezdecydowany z r�kopisem w r�ku, objawi� mi si� pe�en
ironicznej czu�o�ci u�miech mego przyjaciela. �Zabior� � powiedzia�em dotkni�ty do
�ywego � zabior� go. Nie u�miechaj si�". Owin��em r�kopis troskliwie jak niemowl� w
pieluszki i zabra�em.
G�os kapitana Lemonisa brzmia� ci�ko i ochryple. Nastawi�em ucha, opowiada� o
duszkach wodnych, kt�re podczas burzy wdrapa�y si� na maszty jego �odzi i liza�y je.
� S� mi�kkie i �liskie � m�wi� � ale gdy si� ich dotyka, r�ka zaczyna p�on��. Kiedy podkr�ci�em sobie w�sa, w ciemno�ci �wieci�em jak diabe�. Wi�c jak wam ju� m�wi�em,
woda dosta�a si� do �odzi i zala�a �adunek w�gla, kt�ry nadmiernie obci��y� ��d�, tak
�e zacz�a si� przechyla�. Ale B�g mia� nas w swojej pieczy, zes�a� grom. Pokrywa luku
otwar�a si� gwa�townie i morze unios�o w�giel. ��d� sta�a si� l�ejsza i wyprostowa�a si�.
Byli�my uratowani. To wszystko.
Wyj��em z kieszeni ma�e wydanie Dantego � towarzysza podr�y. Zapali�em fajk�,
opar�em si� o �cian� i rozsiad�em wygodnie. Przez chwil� waha�em si�. Do jakich strof
si�gn��? Do pal�cej smo�y piek�a czy do odradzaj�cych p�omieni czy��ca? Czy te� mam uda�
si� prosto przed siebie na najwznio�lejsze szczyty ludzkiej nadziei? Do mnie nale�y wyb�r.
Trzyma�em kieszonkowe wydanie Dantego i rozkoszowa�em si� swoj� wolno�ci�. Strofy,
kt�re wybior� o �wicie, u�ycz� swojego rytmu ca�emu dniu. Chc�c podj�� decyzj�,
pozwoli�em ow�adn�� sob� tej wizji, lecz nie na d�ugo. Nagle zaniepokojony unios�em g�ow�.
Nie wiem, dlaczego dozna�em wra�enia, jakby dwoje oczu wierci�o mi otwory w czaszce.
Spojrza�em szybko za siebie w stron� oszklonych drzwi. Szalona nadzieja b�yskawic�
przeszy�a m�zg: �Znowu zobacz� przyjaciela". By�em got�w przyj�� cud, lecz cud nie
nast�pi�. Jaki� nieznajomy, lat oko�o sze��dziesi�ciu, bardzo wysoki i chudy, przylepiwszy
nos do szyby spogl�da� na mnie szeroko rozwartymi oczami. Trzyma� pod pach� ma�y, p�aski
tobo�ek.
Najwi�ksze wra�enie zrobi�o na mnie jego zach�anne, uporczywe spojrzenie, jego
oczy, smutne, niespokojne, drwi�ce i pe�ne ognia. Przynajmniej takie wyda�y mi si� przez
chwil�.
Kiedy nasze spojrzenia spotka�y si�, nieznajomy � jakby przekonany, �e jestem tym,
kogo szuka � wyci�gn�� r�k� i zdecydowanym ruchem otworzy� drzwi. Szybkim, zwinnym
krokiem lawirowa� pomi�dzy stolikami, a� stan�� przede mn�.
� W podr�? � zapyta�. � Dok�d B�g prowadzi?
� Na Kret�. Dlaczego pytasz?
� Zabierzesz mnie z sob�?
Spojrza�em na niego uwa�nie. Zapadni�te policzki, mocna szcz�ka, wystaj�ce ko�ci
policzkowe, szpakowate k�dzierzawe w�osy, b�yszcz�ce, przenikliwe oczy.
� Po co? Co z tob� zrobi�?
Wzruszy� ramionami.
� Po co!? Po co!? � wykrzykiwa� z pogard�. � Czy� nic nie mo�na zrobi� bez
celu? Tak sobie, bo ci si� tak podoba. Wi�c dobrze, we� mnie � powiedzmy � jako kucharza.
Umiem gotowa� zupy, o jakich ci si� nie �ni�o...
Roze�mia�em si�. Podoba� mi si� jego bezceremonialny spos�b bycia i to, co m�wi�.
Zupy te�. �Nie by�oby �le � pomy�la�em � zabra� z sob� tego starego dryblasa na dalekie
puste wybrze�e. Zupy, gaw�dy..." Wygl�da�o na to, �e niema�o t�uk� si� po �wiecie, co� w
rodzaju Sindbada �eglarza. Podoba� mi si�.
� O czym my�lisz? � spyta� obcesowo, potrz�saj�c wielk� g�ow�. � Por�wnujesz szale wagi?
Wa�ysz wszystko z dok�adno�ci� grama? A wi�c zdecyduj si�, przyjacielu. Pu�� si� na otwarte wody.
Sta� nade mn� chudy i tak ogromny, �e zm�czy�o mnie zadzieranie g�owy, gdy z nim
rozmawia�em. Zamkn��em Dantego.
� Siadaj � powiedzia�em. � Napijesz si� sza�wii?
Usiad�, ostro�nie po�o�y� tobo�ek na krze�le obok.
� Sza�wii? � spyta� pogardliwie. � Kelner, jeden rum!
S�czy� rum ma�ymi �yczkami, d�ugo smakuj�c go w ustach, a potem prze�ykaj�c
powoli, aby rozgrza� si� od wn�trza. �Zmys�owiec � pomy�la�em � znawca..."
� Jaki masz zaw�d? � zapyta�em.
� Wszystkie zawody. Pracuj� nogami, r�koma, m�zgiem � wszystkim. Tego by
jeszcze brakowa�o, �ebym wybiera�.
� Gdzie pracowa�e� ostatnio?
� W kopalni. Je�li ci� to interesuje, jestem niez�ym g�rnikiem, wiem co� nieco� o
metalach, potrafi� znale�� cenne �y�y w ziemi, buduj� sztolnie, zje�d�am do szybu, Niczego
si� nie boj�. Pracowa�em dobrze. By�em majstrem, nie mia�em powodu si� skar�y�, ale diabe�
pomiesza� wszystko swoim ogonem. W ubieg�� sobot� ogarn�� mnie weso�y nastr�j, bez
zastanowienia poszed�em do w�a�ciciela, kt�ry akurat przyjecha� na inspekcj�, i st�uk�em go
na kwa�ne jab�ko.
� Dlaczego? Co ci zrobi�?
� Mnie? Nic. Doprawdy nic, wierz mi. Po raz pierwszy widzia�em poczciwin�.
Biedak pocz�stowa� nas nawet papierosami.
� A wi�c?
� E, ci�gle pytasz. To nasz�o na mnie, m�j stary. Znasz historyjk� o m�ynarce? Czego
spodziewasz si� po ty�ku m�ynarki, ortografii? Ty�ek m�ynarki nie jest od my�lenia.
Czyta�em wiele okre�le� dotycz�cych umys�u ludzkiego, ale to wyda�o si� niezwyk�e i
podoba�o mi si�. Spojrza�em na mego nowego towarzysza z �ywym zainteresowaniem. Twarz
pokryta bruzdami, z�arta deszczem i wiatrem, by�a jak stoczone przez robaki drzewo.
Podobne wra�enie sponiewieranego, um�czonego drzewa zrobi�a na mnie kilka lat p�niej
twarz Panaita Istratiego.
� Co masz w tobo�ku? Jedzenie? Ubranie? Narz�dzia?
M�j towarzysz wzruszy� ramionami �miej�c si�.
� Za przeproszeniem � powiedzia� � wydajesz si� zupe�nie rozs�dny.
Pie�ci� zawini�tko swymi d�ugimi, twardymi palcami.
� Nie � rzuci� � to jest santuri.
� Santuri. Umiesz gra� na santuri?
� Kiedy mnie przyci�nie bieda, chodz� po kafejkach graj�c na santuri. �piewam
stare, macedo�skie ballady zb�jeckie. Potem zdejmuj� czapk� � ten oto beret � i chodz�
woko�o, a ona nape�nia si� fors�.
� Jak si� nazywasz?
� Aleksy Zorba. Nazywaj� mnie te� �Piekarska Szufla", bo jestem d�ugi i chudy i
mam czaszk� sp�aszczon� jak placek. Nazywaj� mnie jeszcze �Passa Tempo", poniewa�
swego czasu sprzedawa�em palone ziarna dyni. M�wi� te� o mnie �Zaraza", gdy� podobno,
jak si� tylko gdzie� pojawi� i zaczn� swoje sztuczki, wszystko wok� schodzi na psy. Mam
jeszcze inne przydomki, ale o tym kiedy indziej...
� Jak nauczy�e� si� gra�?
� Mia�em dwadzie�cia lat. Na festynie w mojej wiosce u st�p Olimpu us�ysza�em po
raz pierwszy d�wi�k santuri. Z zachwytu zapar�o mi dech, przez trzy dni nie mog�em niczego
prze�kn��. �Co ci jest?" � zapyta� mnie pewnego wieczoru ojciec, niech spoczywa w pokoju.
� �Chc� si� nauczy� gra� na santuri". �Jak ci nie wstyd. Nie jeste� Cyganem. Chyba nie
chcesz powiedzie�, �e zamierzasz zosta� grajkiem?" �Chc� si� nauczy� gra� na santuri..."
Mia�em kilka groszy zaoszcz�dzonych na wypadek o�enku. Widzisz, by�em jeszcze
szczeniakiem o gor�cej krwi, chcia�o si� �eni� durnemu ko�lakowi. Wyda�em wi�c wszystko,
co mia�em, i kupi�em santuri. Widzisz, to w�a�nie. Uciek�em potem do Salonik, gdzie
odszuka�em Turka, niejakiego Retsep-efendi, nauczyciela gry na santuri. Rzuci�em mu si� do
st�p. �Czego chcesz, m�j ma�y Greku?" � spyta�. �Chc� si� nauczy� gra� na santuri".
�Dobrze, ale dlaczego rzucasz mi si� do st�p?" �Bo nie mam ani grosza, by ci zap�aci�".
�Czy�by� mia� bzika na punkcie santuri?" �Tak jest". �Zosta� wi�c, m�j ch�opcze, nie chc�
zap�aty". By�em tam rok i uczy�em si� u niego. Niech B�g ma w opiece jego prochy � bo ju�
chyba nie �yje. Je�li B�g pozwala psom wej�� do swego raju, niech otworzy jego bramy przed
Retsep-efendim. Od czasu, gdy nauczy�em si� gra� na santuri, sta�em si� innym cz�owiekiem.
Kiedy dr�czy mnie smutek lub doskwiera mi bieda, gram na santuri i to mnie pociesza. Kiedy
gram, mo�na do mnie m�wi�, nie s�ysz�, a: je�li nawet s�ysz�, nie mog� m�wi�. Gdybym
nawet chcia� � nie mog�.
� Ale dlaczego, Zorbo?
� Och, nie wiesz? Nami�tno��.
Drzwi otwar�y si�. Do kafejki znowu wtargn�� szum morza. Nogi i r�ce lodowacia�y.
Jeszcze g��biej zapad�em w sw�j k�t i otuli�em si� p�aszczem. Rozkoszowa�em si� niebia�sk�
szcz�liwo�ci� tej chwili. �Dok�d i��? � pomy�la�em. � Dobrze mi tu. Oby ta chwila trwa�a
wiecznie".
Spogl�da�em na dziwnego faceta naprzeciwko mnie. Utkwi� we mnie ma�e, okr�g�e,
czarne niby smo�a oczy z czerwonymi �y�kami na bia�kach. Czu�em, jak przenikaj� mnie
badawczo, nienasycone.
� A wi�c? � spyta�em. � A potem?
Zorba znowu wzruszy� ko�cistymi ramionami.
� Zostaw ju� to � powiedzia�. � Dasz mi papierosa?
Da�em mu. Wyj�� z kieszeni kamie� do zapalniczki i knot, zapali�. Z zadowoleniem
przymkn�� oczy.
� Czy jeste� �onaty?
� Czy� nie jestem m�czyzn�? � powiedzia� rozdra�niony. � Jestem m�czyzn� �
to znaczy �lepcem. Jak wszyscy przede mn� tak i ja zwali�em si� do do�u na �eb, na szyj�.
O�eni�em si�. Zacz��em si� stacza�. Zosta�em g�ow� rodziny, wybudowa�em dom, mia�em
dzieci � same k�opoty. Ale niech b�dzie b�ogos�awione santuri.
� Gra�e� sobie, aby odp�dzi� troski?
� Ach, m�j stary, wida�, �e nie grasz na �adnym instrumencie. Co za bzdury
opowiadasz? W domu s� same zmartwienia. �ona, dzieci. Co b�dzie si� jad�o, co w�o�y si� na
grzbiet? Co b�dzie z nami dalej? Piek�o. Nie, santuri wymaga radosnego nastroju, dla santuri
trzeba by� czystym. Jak mog� by� w nastroju do gry na santuri, kiedy �ona gada jak naj�ta.
Spr�buj gra� na santuri, kiedy dzieci s� g�odne i wrzeszcz� jak op�tane. Aby gra� na santuri,
trzeba zapomnie� o wszystkim, rozumiesz?
Poj��em, �e Zorba jest cz�owiekiem, kt�rego daremnie tak d�ugo szuka�em. �ywe
serce, szerokie �ar�oczne usta, wielka prosta dusza, zro�ni�ta jeszcze z matk�-ziemi�.
Ten robotnik najprostszymi z ludzkich s��w wyja�ni� mi znaczenie takich poj��, jak
sztuka, mi�o��, pi�kno, czysto��, nami�tno��. Patrzy�em na jego muskularne r�ce, pokryte
odciskami, pop�kane i zniekszta�cone, kt�re umia�y si� obchodzi� z kilofem i z santuri. R�ce
te, troskliwie i czule, jakby rozbiera�y kobiet�, otwar�y worek i wyj�y stamt�d stare santuri
wypolerowane w ci�gu wielu lat, z mn�stwem strun, ozdobione mosi�dzem. Grube palce
pie�ci�y je powoli, nami�tnie, jakby pie�ci�y kobiet�. Potem otuli�y je na nowo, jak si� otula cia�o ukochanej istoty, aby uchroni� je przed zazi�bieniem.
� Oto moje santuri � wyszepta�, k�ad�c je ostro�nie na krze�le.
Marynarze, �miej�c si� g�o�no, tr�cali si� kieliszkami. Jaki� stary wilk morski
przyja�nie poklepa� kapitana Lemonisa po ramieniu.
� Mia�e� porz�dnego stracha, kapitanie, przyznaj si�. B�g jeden wie, ile �wiec
obieca�e� �wi�temu Miko�ajowi.
Kapitan zmarszczy� krzaczaste brwi.
� Kln� si� na morze, ch�opaki, gdy �mier� zajrza�a mi w oczy, nie pomy�la�em ani o
Matce Boskiej, ani o �wi�tym Miko�aju. Zwr�ci�em si� ku Salaminie. Pomy�la�em o �onie i
zawo�a�em: �Ach, moja poczciwa Katarzyno, gdybym m�g� by� teraz w twoim ��ku!"
Marynarze znowu zarechotali. Kapitan Lemonis �mia� si� r�wnie�.
� Patrzcie, jakim dziwnym zwierz�ciem jest cz�owiek � powiedzia�. � Archanio�
�mierci wznosi sw�j miecz nad jego g�ow�, a jego my�l jest tam, nie gdzie indziej, lecz
w�a�nie tam. Niech go diabli porw�, starego rozpustnika.
Klasn�� w r�ce.
� Kolejka dla ch�opc�w! � zawo�a� do kelnera.
Zorba s�ucha�, nastawiaj�c wielkie uszy. Odwr�ci� si�, spojrza� na marynarzy, potem
na mnie.
� Gdzie jest to �tam"? � zapyta�. � Co ten typ plecie?
Nagle zrozumia� i podskoczy�.
� Brawo, przyjacielu! � zawo�a� z zachwytem. � Ci marynarze wiedz�, w czym
rzecz. Pewnie dlatego, �e dzie� i noc wodz� si� za �by ze �mierci�.
Podni�s� do g�ry swoj� wielk� pi��.
� Dobrze � powiedzia� � to inna materia. Przejd�my do naszej: mam zosta� czy
odej��? Decyduj.
� Zorbo � powiedzia�em, z trudem hamuj�c ch�� rzucenia mu si� w ramiona. �
Zgoda, Zorbo, idziesz ze mn�. Mam kopalni� na Krecie, b�dziesz nadzorowa� robotnik�w.
Wieczorem rozci�gniemy si� obaj na piasku � nie mam �ony ani dzieci, ani psa � b�dziemy
jedli i pili. A potem zagrasz na santuri.
� ... Je�li b�d� w nastroju, s�yszysz? Je�li b�d� mia� nastr�j. B�d� pracowa� dla ciebie,
ile zechcesz, jestem twoim cz�owiekiem. Ale santuri to zupe�nie inna sprawa. To dzikie
zwierz�, kt�re musi mie� wolno��. Je�li b�d� w nastroju � zagram. Nawet za�piewam. A
nawet zata�cz� zebekiko i sirtaki. Lecz m�wi� szczerze � musz� mie� natchnienie.
Stawiajmy spraw� jasno. Je�li spr�bujesz mnie zmusza� � wszystko sko�czone. Musisz wiedzie�, �e w tych sprawach jestem m�czyzn�.
� M�czyzn�? Co chcesz przez to powiedzie�?
� No, wolnym.
� Jeszcze jeden rum! � zawo�a�em.
� Dwa razy rum! � krzykn�� Zorba. � Ty te� wypijesz jednego, musimy si� tr�ci�.
Sza�wia i rum nie stanowi� dobrej pary. Poza tym musisz wypi�, aby obla� nasz� umow�.
Tr�cili�my si� szklaneczkami. By�o ju� ca�kiem jasno. Statek zahucza�. Przewo�nik,
kt�ry zani�s� moje walizki na pok�ad, skin�� na mnie.
� Chod�my � powiedzia�em wstaj�c. � Niech nas B�g wspomaga!
� ... I diabe� � uzupe�ni� spokojnie Zorba.
Pochyli� si�, wzi�� pod pach� santuri, pchn�� drzwi i ruszy� przodem.
2.
Morze, s�odycz jesieni, wyspy sk�pane w �wietle, przezroczysty welon drobniutkiej
m�awki, powlekaj�cy nie�mierteln� nago�� Grecji. My�la�em, jak szcz�liwy jest cz�owiek,
kt�remu przed �mierci� dane by�o �eglowa� po Morzu Egejskim.
Wiele rozkoszy kryje w sobie ten �wiat � kobiety, owoce, idee. Ale pru� to morze w
czas cichej jesieni, szepc�c imi� ka�dej wyspy � to rozkosz, kt�ra zdolna jest przenie�� serce
cz�owieka wprost do raju. Nigdzie tak �agodnie i �atwo nie przechodzi si� od rzeczywisto�ci
do marzenia. Zacieraj� si� granice, a maszty najstarszych okr�t�w obrastaj� owocami jak
p�dy winogron. Mo�na powiedzie�, �e tu, w Grecji, cud rodzi si� na zawo�anie.
Ko�o po�udnia deszcz usta�, s�o�ce wyjrza�o spoza chmur �agodne, ciep�e,
orze�wiaj�ce i �wie�e i pie�ci�o promieniami ukochane wody i l�dy. Sta�em na dziobie i
upaja�em si� tym cudem, kt�ry objawia� si� w kr�g jak okiem si�gn��.
Na statku panoszyli si� Grecy, diablo z�o�liwi, o chciwych oczach, umys�owo�ci
przekupni�w; intrygi i k��tnie, rozstrojone pianino, przyzwoite kobiety i z�o�liwe j�dze,
atmosfera prowincjonalnej n�dzy. Ogarnia�o cz�owieka pragnienie, aby uchwyci� ten statek z
dw�ch ko�c�w, zanurzy� go w morzu i potrz�sn�� nim mocno, oczy�ci� go z wszelkiego
robactwa, kt�re go plugawi � ludzi, szczur�w, pluskiew � aby wyp�yn�� znowu na fale
pusty i wymyty.
Chwilami bra�a mnie lito��. Lito�� buddyjska, zimna jak wniosek sylogizmu
metafizycznego. Lito�� nie tylko dla ludzi, lecz dla ca�ego �wiata, kt�ry walczy, krzyczy,
p�acze, �ywi jakie� nadzieje i nie widzi, �e wszystko to jest mira�em nico�ci. Litowa�em si�
nad Grekami i nad statkiem, i nad morzem, i nad sob�, i nad kopalni� w�gla brunatnego, i nad
swoim nie doko�czonym r�kopisem �Buddy", i nad tymi wszystkimi z�udnymi kombinacjami
�wiat�a i cienia, kt�re nagle m�c� i zanieczyszczaj� czyste powietrze.
Spogl�da�em na �ci�gni�t�, woskowo��t� twarz Zorby. Siedzia� na zwoju lin na
dziobie. W�cha� cytryn�, nastawia� swoje wielkie uszy i ws�uchiwa� si� w k��tnie pasa�er�w,
spo�r�d kt�rych jedni byli zwolennikami kr�la, inni Wenizelosa. Kiwa� swoj� wielk� g�ow� i
spluwa�.
� Stare bajdy! � mrukn�� z pogard�. � Oni nie maj� wstydu.
� Co za stare bajdy, Zorbo?
� No wszystko: kr�lowie, demokracje, g�osowania, pos�owie � zawracanie g�owy.
Dla Zorby wsp�czesne wydarzenia by�y jedynie kup� staroci, tak bardzo je
wyprzedza�. Telegraf, statek parowy, kolej �elazna, powszechna moralno��, religia �
wszystko to by�o dla niego zapewne jak sterane, zardzewia�e karabiny. Jego dusza posuwa�a
si� naprz�d znacznie szybciej ni� nasz �wiat.
Trzeszcza�y liny maszt�w, wybrze�e wirowa�o, kobiety z��k�y jak cytryny. Z�o�y�y
bro� � szminki, gorsety, spinki, grzebienie. Wargi im zbiela�y, paznokcie zsinia�y. Stare
sroki traci�y cudze pi�rka � wst��eczki, sztuczne rz�sy, sztuczne pieprzy�a. Wstrz�sane
torsjami, budzi�y niesmak i lito��.
Z��k� i pozielenia� tak�e Zorba. Jego b�yszcz�ce oczy zmatowia�y. Dopiero pod wiecz�r jego
spojrzenie o�ywi�o si�. Wyci�gn�� r�k� i wskaza� dwa ogromne delfiny, kt�re skaka�y, chc�c wyprzedzi� statek.
� Delfiny! � zawo�a� rado�nie.
Wtedy dopiero zauwa�y�em, �e wskazuj�cy palec jego lewej r�ki jest uci�ty prawie do
po�owy. Wzdrygn��em si� i zrobi�o mi si� niedobrze.
� Co si� sta�o z twoim palcem? � zawo�a�em.
� Nic � odpar� troch� dotkni�ty, �e nie do�� ucieszy� mnie widok delfin�w.
� Czy to maszyna ci go uci�a? � nalega�em.
� Jaka tam maszyna? Sam sobie uci��em.
� Sam? Dlaczego?
� Nie zrozumiesz tego, szefie � powiedzia�, wzruszaj�c ramionami. � M�wi�em ci,
�e pr�bowa�em wszystkich zawod�w. Swego czasu by�em garncarzem. Kocha�em t� prac� do
szale�stwa. Wyobra�asz sobie, co to znaczy wzi�� do r�ki kawa� gliny i zrobi� z niej
wszystko, co ci si� spodoba? Trrr! Ko�o furkoce, glina kr�ci si� jak szalona, a ty stoisz nad ni�
i m�wisz: �Zrobi� dzban, zrobi� talerz, zrobi� �wiecznik i diabli wiedz�, co jeszcze". Oto co
znaczy by� cz�owiekiem: wolno��.
Zapomnia� o morzu, nie gryz� ju� cytryny, oczy odzyska�y blask.
� Tak, ale co z palcem? � dopytywa�em si�.
� Och, przeszkadza� mi, wkr�ca� si� w ko�o, odstawa� i psu� najdoskonalsze kszta�ty.
Pewnego dnia chwyci�em wi�c siekier�...
� I nie bola�o ci�?
� Jak to nie bola�o? Nie jestem z drewna. Jestem cz�owiekiem. Bola�o mnie,
oczywi�cie. Ale � powtarzam � przeszkadza� mi, wi�c go obci��em.
S�o�ce zasz�o, morze uspokoi�o si� nieco, rozproszy�y si� chmury. Na niebie
zaja�nia�a pierwsza gwiazda. Spogl�da�em na morze, na niebo, pogr��y�em si� w zadumie...
Kocha� tak bardzo, aby schwyci� siekier�, uderzy� i cierpie�... Ale ukry�em wzruszenie.
� Nie najlepszy to spos�b, Zorbo � powiedzia�em z u�miechem. � Przypomina mi
to ascet� z legendy, kt�rym tak wstrz�sn�� widok kobiety, �e z�apa� siekier�...
� Idiota!�przerwa� mi Zorba, odgaduj�c dalszy ci�g. � Ten ma�y szczeg� nigdy
nie przeszkadza.
� Jak to? � upiera�em si�. � Nawet bardzo przeszkadza.
� W czym?
� Aby� wszed� do kr�lestwa niebieskiego.
Zorba popatrzy� na mnie ironicznie, z ukosa.
� Ale�, idioto, to� to jest w�a�nie klucz do raju!
Podni�s� g�ow�, spojrza� na mnie uwa�nie, jakby chcia� zbada�, co my�l� o przysz�ym
�yciu, o kr�lestwie niebieskim, o kobietach, o ksi�ach. Niewiele wida� osi�gn��, bo
potrz�sn�� nieufnie swoj� szpakowat� g�ow�.
� Kastraci nie wejd� do raju � stwierdzi� i zamilk�.
Po�o�y�em si� w swojej kabinie, wzi��em do r�ki jak�� ksi��k�. Zn�w Budda ow�adn��
moimi my�lami. Czyta�em �Dialog Buddy i pasterza", kt�ry w ostatnich latach dawa� mi
poczucie spokoju i bezpiecze�stwa.
�Pasterz: � Posi�ek m�j jest got�w, wydoi�em moje owce, zaryglowa�em drzwi mojej
lepianki, rozpali�em ogie�, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz.
Budda: � Nie trzeba mi strawy ni mleka, lepiank� moj� s� wiatry, ogie� m�j zgas�, a
ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz.
Pasterz: � Mam wo�y, mam krowy, odziedziczy�em po ojcu pastwiska i byka, kt�ry
pokrywa moje krowy, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz.
Budda: � Nie mam pastwisk, nie mam wo��w ni kr�w, nie mam nic, nie boj� si�
niczego, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz.
Pasterz: � Mam przy sobie �agodn� i wiern� pastuszk�. Od wielu lat jest moj� �on�.
Szcz�liwy jestem rado�ci�, kt�r� obdarza mnie co noc, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa�
deszczem, ile zechcesz.
Budda: �Jestem wolny, a moje serce jest mi pos�uszne. Od lat �wicz� je, aby
obdarza�o mnie rado�ci�, a ty, niebo, mo�esz sp�ywa� deszczem, ile zechcesz".
Te dwa g�osy towarzyszy�y mi nawet wtedy, gdy ju� zapad�em w sen. Znowu zerwa�
si� wiatr i fale uderza�y o przezroczyste, grube szk�o okienka mojej kajuty. Niby smuga dymu
unosi�em si� miedzy snem a jaw�. Wybuch�a gwa�towna burza. Wody pokry�y pastwiska,
poch�on�y krowy, wo�y i byka. Wiatr zerwa� poszycie chaty, ogie� zgas�, kobieta krzykn�a i martwa osun�a si� w b�oto, a pasterz op�akiwa� j� w g�os. Nie rozumia�em s��w, ale
s�ysza�em ten krzyk, i wci�� coraz g��biej zapada�em w sen jak ryba, kt�ra ze�lizguje si� w
morskie g��biny.
Kiedy obudzi�em si� o �wicie, z prawej strony rozci�ga�a si� wielka, wspania�a wyspa,
wynios�a i dzika. Blador�owe szczyty g�rskie u�miecha�y si� spoza mgie� do jesiennego
s�o�ca. Wok� nas szafirowe morze k��bi�o si� wci�� niespokojnie.
Zorba, otulony w br�zowy koc, zach�annie wpatrywa� si� w Kret�. Jego spojrzenie raz
po raz przenosi�o si� z g�r ku dolinom, bieg�o wzd�u� brzegu, jakby ten brzeg i ten l�d by� mu
ju� dobrze znany i jakby teraz cieszy� si�, �e zn�w mo�e b��dzi� po nim my�lami.
Zbli�y�em si� i dotkn��em jego ramienia.
� Zapewne nie pierwszy raz jeste� na Krecie, Zorbo � powiedzia�em. � Patrzysz na
ni� jak stary przyjaciel.
Zorba ziewn�� jakby znudzony. Wyczu�em, �e nie ma ochoty do rozmowy.
U�miechn��em si�.
� Nudzi ci� rozmowa, prawda?
� Nie, szefie, nie nudzi; trudno mi m�wi�.
� Trudno? Dlaczego?
Nie od razu odpowiedzia�. Nieustannie wodzi� wzrokiem po wybrze�u. Sp�dzi� noc na
pok�adzie, rosa zwil�y�a jego kr�cone, szpakowate w�osy. Wschodz�ce s�o�ce wydoby�o
g��bokie bruzdy na policzkach, podbr�dku i na szyi.
Grube, obwis�e jak u koz�a wargi poruszy�y si� w ko�cu.
� Trudno mi z rana otwiera� g�b�. Bardzo trudno. Wybacz mi.
Zamilk� i znowu utkwi� w Krecie swoje ma�e okr�g�e oczka.
Gong wezwa� na pierwsze �niadanie. Z kajut pocz�y wy�ania� si� zmi�te, zielono��te twarze. Kobiety
z rozsypuj�cymi si� w�osami chwiejnym krokiem wlok�y si� od sto�u do sto�u. Cuchn�y torsjami i wod� kwiatow�,
spojrzenia mia�y zamglone, przera�one i g�upie.
Siedz�cy naprzeciwko Zorba zmys�owo, wschodnim zwyczajem, w�cha� swoj� kaw�.
Smarowa� chleb mas�em i miodem i jad�. Twarz jego rozpogadza�a si� i uspokaja�a, linia ust
�agodnia�a. Przygl�da�em si� ukradkiem, jak powoli wyzwala� si� z pancerza snu, a oczy
nabiera�y blasku.
Zapali� papierosa, zaci�gn�� si� z rozkosz� i przez ow�osione nozdrza wypu�ci� k��b
b��kitnego dymu. Podwin�wszy praw� nog� usadowi� si� wygodnie na wschodni� mod��;
teraz m�g� ju� m�wi�.
� Czy pierwszy raz przybywam na Kret�? � zacz��, spod p�przymkni�tych powiek
spogl�daj�c przez okienko na g�r� Id�, kt�ra znika�a za nami w oddali. � Nie, nie pierwszy.
W tysi�c osiemset dziewi��dziesi�tym sz�stym roku by�em ju� doros�ym m�czyzn�. Moje
w�sy i w�osy mia�y sw�j naturalny kolor, czarny jak skrzyd�o kruka. Mia�em wszystkie
trzydzie�ci dwa z�by i gdy si� upi�em, poch�ania�em najpierw zak�ski, a potem talerz, na kt�rym
le�a�y. W�a�nie wtedy diabli nadali wybuch powstania na Krecie.
By�em w�wczas domokr��nym kupcem w Macedonii. W�drowa�em od wioski do
wioski, sprzedaj�c r�ne drobiazgi, i zamiast pieni�dzy bra�em ser, we�n�, mas�o, kr�liki,
kukurydz�, a potem odsprzedawa�em to wszystko za podw�jn� cen�. Oboj�tne, gdzie
zastawa�a mnie noc, wiedzia�em, u kogo zanocowa� � w ka�dej wiosce znajdzie si� zawsze
jaka� wdowa o czu�ym sercu, niech jej B�g b�ogos�awi. Dawa�em jej k��bek nici, grzebie� lub
chust�, oczywi�cie czarn�, z uwagi na �a�ob�, i k�ad�em si� z ni� do ��ka. Niewiele to
kosztowa�o.
Tak, szefie, niewiele mnie to kosztowa�o i bawi�em si� �wietnie. Ale jak ju�
powiedzia�em, diabe� pomiesza� szyki i Kreta zn�w chwyci�a za bro�. �Do diab�a z ni� � powiedzia�em.
�- Ta Kreta nigdy nie da nam spokoju?" Rzuci�em nici i grzebienie, chwyci�em
karabin i do��czy�em do powsta�c�w na Krecie.
Zorba zamilk�. Byli�my w okr�g�ej zatoce, spokojnej i piaszczystej. Fale k�ad�y si�
�agodnie, nie rozbijaj�c si�, lecz opadaj�c cieniutk� pian� wzd�u� wybrze�a. Chmury
rozproszy�y si�, rozb�ys�o s�o�ce, pogoda wyg�adzi�a ostre kontury wyspy.
Zorba odwr�ci� g�ow�, spojrza� na mnie drwi�co.
� Nie wyobra�aj sobie, szefie, �e zaczn� ci teraz opowiada�, ile tureckich g��w obci��em i ile
tureckich uszu w�o�y�em do spirytusu � zgodnie z krete�skim zwyczajem... Nic z tego. Nie mam ochoty,
wstydz� si�. Co za barbarzy�stwo � my�l� dopiero teraz, kiedy nabra�em rozumu. Co za barbarzy�stwo rzuca�
si� na cz�owieka, kt�ry nie zrobi� ci nic z�ego, gry�� go, obcina� nos, obrywa� uszy, rozpruwa� brzuch, i to
wszystko � wzywaj�c Boga na pomoc. To znaczy chcemy, �eby i on obcina� nosy, uszy i rozpruwa� brzuchy?
Ale widzisz, wtedy mia�em gor�c� krew. Czy� mog�em przystawa�, aby zada� sobie pytania: �Dlaczego? Po
co?" M�dre, sprawiedliwe my�li przychodz� wraz ze staro�ci� i spokojem. Kiedy si� jest bezz�bnym starcem,
�atwo m�wi�: �Ha�ba, ch�opcy, nie wolno gry��!" Ale gdy si� ma wszystkie trzydzie�ci dwa z�by... Tak, szefie,
m�ody cz�owiek jest jak dzika bestia, kt�ra po�era ludzi.
Pokiwa� g�ow�.
� Po�era przecie� kury i �winie, ale nie jest syta, je�li nie po�re cz�owieka. � Zgni�t�
papierosa na podstawce i dorzuci�:
� Nie jest syta. Co o tym s�dzisz, uczony m�u? I nie czekaj�c na odpowied�,
ci�gn��, mierz�c mnie wzrokiem.
� Zreszt�, co ty mo�esz powiedzie�? O ile wiem, wasza wysoko�� nigdy nie by�a
g�odna, nie zabija�a, nie krad�a, nie cudzo�o�y�a. C� ty mo�esz wiedzie� o �wiecie?
Niewinny umys�, niepokalane cia�o... � mrucza� z wyra�n� pogard�.
Wstyd mi by�o moich wydelikaconych r�k, bladej twarzy i �ycia nie skalanego krwi�
ani b�otem.
� Dobrze � powiedzia� Zorba, przesuwaj�c ci�k� d�oni� po stole, jakby �ciera� co�
g�bk�. � Dobrze. Chcia�em ci� jednak o co� zapyta�. Przewertowa�e� stosy ksi�g, mo�e
wiesz...
� M�w, Zorbo, co?
� Jest w tym wszystkim co� bardzo dziwnego, szefie, co�, co nie mie�ci mi si� w
g�owie. Te wszystkie �ajdactwa, grabie�e, mordy, kt�rych dopu�cili�my si� my, partyzanci,
utorowa�y drog� na Kret� ksi�ciu Jerzemu. Wolno�ci.
Spogl�da� na mnie zdumiony, z wytrzeszczonymi oczami.
� To niepoj�te � mrucza�. � Zupe�nie niepoj�te. �eby zapanowa�a na �wiecie
wolno��, trzeba by�o tylu zbrodni i morderstw? Gdybym ci uprzytomni� wszystkie mordy i
bezece�stwa, jakich si� dopu�cili�my, w�osy powsta�yby ci na g�owie. A jednak jaki skutek?
Wolno��. B�g zamiast spali� nas piorunem da� nam wolno��. Nic nie rozumiem...
Patrzy� na mnie, jakby wzywaj�c pomocy. Wida� bardzo gn�bi�a go ta my�l, nie m�g�
sobie z ni� poradzi�.
� Czy ty to rozumiesz, szefie? � zapyta� z l�kiem.
Co tu mo�na rozumie�? Co powiedzie�? Albo to, co nazywamy Bogiem, nie istnieje,
albo to, co nazywamy mordem i pod�o�ci�, jest konieczne w walce o wyzwolenie �wiata...
Pr�bowa�em znale�� dla Zorby prostsze wyja�nienie.
� W jaki spos�b w gnoju i b�ocie kie�kuje i wyrasta kwiat? Pomy�l, Zorbo, cz�owiek
to gn�j i b�oto, a wolno�� to kwiat.
� A ziarno? � krzykn�� Zorba, t�uk�c pi�ci� w st�. � Aby wyr�s� kwiat, musi by�
ziarno. Kto zasia� je w naszych ohydnych trzewiach? Dlaczego kwiat nie wyrasta z ziarna
zasianego w glebie dobroci i uczciwo�ci? Dlaczego �aknie krwi i nieczysto�ci?
Potrz�sn��em g�ow�.
� Nie wiem � powiedzia�em.
� A kto wie?
� Nikt.
� A zatem � krzykn�� Zorba z rozpacz�, tocz�c dooko�a dzikim wzrokiem � na co
mi statki, maszyny i krawaty?
Grupka zmaltretowanych przez morze pasa�er�w, pij�cych kaw� przy s�siednim stole,
o�ywi�a si�. Wyczuli awantur� i nastawili uszu.
Zorba niezadowolony �ciszy� g�os.
� M�wmy o czym innym � powiedzia�. � Kiedy o tym my�l�, mam ochot� t�uc
wszystko, co mi wpada w r�k� � krzes�o, lamp� � a w�asn� g�ow� rozbi� o �cian�. Tylko co
mi z tego przyjdzie? Zap�ac� za rozbite naczynia, p�jd� do doktora, kt�ry obanda�uje mi
g�ow�. A je�li dobry B�g istnieje, tym gorzej, przepad�em z kretesem. Patrzy na mnie z nieba
i pok�ada si� ze �miechu.
Machn�� gwa�townie r�k�, jakby chcia� odp�dzi� dokuczliw� much�.
� Zreszt� � rzek� znudzony � chcia�em ci tylko powiedzie�, �e gdy nadp�yn��
kr�lewski okr�t obwieszony sztandarami, kiedy dzia�a wystrzeli�y na wiwat i stopa ksi�cia
dotkn�a Krety... Czy widzia�e� kiedy� lud, kt�ry szaleje upojony wolno�ci�? Nie? A wi�c,
m�j biedny szefie, urodzi�e� si� �lepcem i �lepcem umrzesz. Gdybym mia� �y� tysi�c lat i
gdyby pozosta� ze mnie tylko strz�p �ywego cia�a, nigdy nie zapomn� tego, co widzia�em
owego dnia. I gdyby cz�owiek m�g� wybiera� sw�j raj wed�ug w�asnego gustu � a tak by�
powinno, tak w�a�nie wyobra�am sobie raj � powiedzia�bym do Stw�rcy: �Panie, spraw, aby
rajem moim by�a Kreta, spowita w mirty i sztandary, i aby wiecznie trwa�a owa chwila, kiedy
ksi��� Jerzy postawi� stop� na ziemi krete�skiej... Niczego wi�cej nie pragn�".
Zorba znowu umilk�. Podkr�ci� w�sa, nala� pe�n� szklank� zimnej wody i wypi�
duszkiem.
� Co si� dzia�o na Krecie? Opowiedz, Zorbo.
� Co tu du�o gada�? � rzek� zirytowany. � M�wi� ci, dziwny jest ten �wiat, a
cz�owiek na nim to wielka bestia. Wielka bestia i wielki b�g. Pewien �ajdak spo�r�d powsta�c�w,
kt�rzy wraz ze mn� wyszli z Macedonii, z�odziej i rzezimieszek zwany Jorga,
wstr�tna �winia, c�, i on p�aka�. �Dlaczego p�aczesz, �otrze Giorgarosie? � zapyta�em go
wylewaj�c potoki �ez. � Czego p�aczesz, wieprzu?" A on rzuca mi si� w ramiona i zaczyna
mnie ca�owa�, szlochaj�c jak ma�e dziecko. Potem ten pod�y sk�piec wyci�ga sakiewk�,
wysypuje na kolana z�ote monety, zrabowane na Turkach, i rzuca je gar�ciami w powietrze.
Rozumiesz, szefie, co to jest wolno��?
Podnios�em si� i wyszed�em na pok�ad, gdzie owion�� mnie ostry morski wiatr.
�Oto jest wolno�� � pomy�la�em. � Niewolnik nami�tno�ci zbierania z�otych monet
nagle przezwyci�a t� nami�tno�� i rozrzuca sw�j skarb na cztery wiatry".
Wyzwoli� si� z jednej nami�tno�ci, aby podda� si� innej, szlachetniejszej... Ale czy�
to r�wnie� nie jest forma niewoli? Po�wi�ca� si� dla idei, dla rodzaju ludzkiego, dla Boga? A mo�e im dalej znajduje si� pan, tym d�u�szy sznur na szyi niewolnika. Mo�emy wtedy bawi�
si� i dokazywa� na szerszej arenie i umrze� nie naci�gn�wszy sznura do ko�ca. Czy nie to
w�a�nie nazywamy wolno�ci�?
Pod wiecz�r przybili�my do piaszczystych wybrze�y. Bia�y, mia�ki piasek, kwitn�ce
jeszcze wawrzyny, r�e i figowce, drzewa �wi�toja�skie, nieco dalej na prawo � niewysoka,
naga i spopiela�a g�ra, bez jednego drzewa, przypominaj�ca twarz le��cej kobiety, pod kt�rej
podbr�dkiem przebiegaj� brunatne, ciemne �y�y w�gla.
Wia� jesienny wiatr. Strz�piaste chmury przesuwa�y si� powoli, �agodzi�y kontury
ziemi, przes�aniaj�c j� mrokiem. Inne, gro�ne, ukazywa�y si� na niebie. S�o�ce nik�o i pojawia�o
si�, oblicze ziemi ja�nia�o i ciemnia�o jak �yj�ca wzburzona twarz.
Zatrzyma�em si� chwil� na piasku i rozejrza�em si�. Przede mn� rozci�ga�a si� �wi�ta pustka, smutna i
urzekaj�ca jak pustynia. Buddyjska pie�� oderwa�a si� od ziemi i przenikn�a mnie do g��bi: �Kiedy� wreszcie
odejd� w pustk� samotny, bez towarzyszy, bez rado�ci i bez smutku, jedynie ze �wi�tym prze�wiadczeniem, �e
wszystko jest tylko snem? Kiedy�.� odziany w �achmany, pozbawiony pragnie� � skryj� si� radosny w
g�rach? Kiedy� widz�c, �e moje cia�o nie jest niczym, jak tylko chorob�, zbrodni�, staro�ci�, �mierci� � pe�en
rado�ci i wyzwolony od l�ku � skryj� si� w lesie? Kiedy? Kiedy? Kiedy?"
Zbli�y� si� Zorba ze swoim santuri.
� A oto kopalnia � powiedzia�em, by ukry� wzruszenie, i wyci�gn��em r�k� w stron� pag�rka
podobnego do kobiecej twarzy.
Ale Zorba nie odwracaj�c si� zmarszczy� brwi:
� P�niej, szefie � powiedzia�. � To nie jest odpowiednia chwila. Najpierw niech
ziemia si� zatrzyma, ona si� jeszcze porusza, psiakrew, ona wci�� jeszcze kr�ci si�, przekl�ta,
ko�ysze si� jak pok�ad statku. Chod�my szybko do wsi � ruszy� wielkimi krokami.
Dwaj mali, bosi ch�opcy, opaleni jak fellachowie, podbiegli do naszych walizek. Niebieskooki, gruby
celnik pali� nargile w baraku, gdzie mie�ci� si� urz�d celny. Zerkn�� na nas z ukosa, obrzuci� nasze baga�e
lekcewa��cym wzrokiem. Poruszy� si� na krze�le, jakby chcia� wsta�, ale siad� na powr�t. Powoli podni�s�
cybuch:
� Witajcie � powiedzia� sennie.
Jeden z ch�opc�w zbli�y� si� do mnie i mrugn�� czarnymi jak oliwki oczami:
� On nie jest Krete�czykiem � powiedzia� drwi�co. � Dlatego taki le�.
� Krete�czycy nie s� leniwi? � zapyta�em.
� S�... ale inaczej... � odrzek� ma�y.
� Daleko st�d do wioski?
� Na odleg�o�� strza�u. O, tam, w w�wozie za ogrodami. Pi�kna wie�, panie, pe�no
tam wszystkiego: chleb �wi�toja�ski, groch, oliwki, winnice. A tam na piaskach rosn� najwcze�niejsze na Krecie og�rki, pomidory, ober�yny, melony. Afryka�ski wiatr przy�piesza
ich dojrzewanie. Je�li po�o�ysz si� noc� na plantacji, us�yszysz, jak trzeszcz� dojrzewaj�c.
Zorba szed� przodem, jeszcze kr�ci�o mu si� w g�owie. Splun��.
� Odwagi, Zorbo! � zawo�a�em. � Wyszli�my na czyste wody. Nie ma si� czego
ba�.
Przy�pieszyli�my kroku. Ziemia by�a pomieszana z piaskiem i muszelkami, czasami
trafia� si� jaki� tamaryszek, dzika figa, gorzkie dziewanny, k�py sitowia. Chmury opada�y
coraz ni�ej, wiatr ucich�. By�o duszno.
Mijali�my wielkie drzewo figowe o podw�jnym, skr�conym pniu, kt�ry zaczyna� ju� pr�chnie� od
staro�ci. Jeden z ch�opc�w zatrzyma� si� i ruchem g�owy wskaza� stare drzewo.
� Figowiec Panienki � powiedzia�.
Poderwa�o mnie. Na krete�skiej ziemi ka�dy kamie�, ka�de drzewo ma swoj�
tragiczn� histori�.
� Panienki? Dlaczego?
� W dawnych czasach, jeszcze gdy �y� m�j dziadek, c�rka szlachcica zakocha�a si�
w m�odym pastuszku. Stary hrabia nie chcia� s�ysze� o ma��e�stwie. Panienka p�aka�a,
szlocha�a, b�aga�a, ale stary nie ust�powa�. Pewnego wieczoru m�odzi znikn�li. Szukano ich
dzie�, dwa, trzy, tydzie�, nie znaleziono. By�o lato, ludzie zacz�li odczuwa� jaki� od�r, id�c
za tym odra�aj�cym zapachem znaleziono pod tym drzewem rozk�adaj�ce si� cia�a, splecione
w u�cisku. Gdyby nie ten smr�d, nie znaleziono by ich � ch�opak wybuchn�� �miechem.
Dociera�y odg�osy ze wsi: szczekanie ps�w, przera�liwy jazgot kobiet, pianie kogut�w na zmian�
pogody. W powietrzu unosi�a si� wo� fermentuj�cych winogron, z kt�rych wyrabiano w�dk�.
� Oto i wioska! � krzykn�li ch�opcy i ruszyli naprz�d.
Okr��yli�my piaszczyste wzg�rze i naszym oczom ukaza�a si� ma�a wioska, jakby
przyczepiona do zbocza. Bielone wapnem, niskie domy tuli�y si� do siebie. Otwarte okna
wygl�da�y jak ciemne otwory bielej�cych w�r�d ska� czaszek.
Zbli�y�em si� do Zorby.
� Uwa�aj, Zorbo � powiedzia�em cichutko � teraz gdy wchodzimy do wsi,
zachowuj si� przyzwoicie. Musimy wygl�da� jak powa�ni ludzie interesu: ja � szef, a ty �
majster. Krete�czycy nie �artuj�. Gdy tylko spojrz� na ciebie, od razu widz�, czy wszystko
jest w porz�dku, a je�li nie, przyklej� ci etykietk�, kt�rej si� ju� nie pozb�dziesz. A ty
biegniesz jak kot z p�cherzem.
Zorba szarpa� w�sa i pogr��y� si� w zadumie.
� S�uchaj, szefie � powiedzia� wreszcie. � Je�li w okolicy znajdzie si� jaka� wdowa, mo�esz si� nie obawia�, ale je�li nie...
Kiedy wchodzili�my do wsi, podbieg�a do nas odziana w �achmany �ebraczka,
ogorza�a, pomarszczona, z ma�ym, czarnym, sztywnym w�sem.
� Hej, kumie! � krzykn�a do Zorby. � Kumie, masz ty dusz�?
Zorba przystan��.
� Mam � odpar� z powag�.
� W takim razie daj pi�� drachm � wyci�gn�a r�k�.
Zorba wyj�� z kieszeni zniszczon�, sk�rzan� sakiewk�.
� Masz � powiedzia�; u�miech z�agodzi� gorzki wyraz jego ust. Rozejrza� si� wok�.
� Tu, wida�, taniocha, szefie, pi�� drachm za dusz�.
Rzuci�y si� na nas wsiowe kundle, kobiety wychyla�y si� za parapety okien, dzieci
bieg�y za nami z piskiem. Jedne na�ladowa�y szczekanie ps�w, inne g�osy klakson�w
samochod�w, jeszcze inne bieg�y przed nami, spogl�daj�c zachwyconymi oczami.
Dotarli�my do wiejskiego rynku. Dwie ogromne bia�e topole otoczone by�y grubo
ciosanymi pniami, kt�re s�u�y�y za �aweczki. Naprzeciwko kawiarenka, nad kt�r� wisia� du�y
wyblak�y szyld: �Kawiarnia i masarnia �Cnota�".
� Dlaczego si� �miejesz, szefie? � spyta� Zorba.
Ale nie zd��y�em odpowiedzie�, w drzwiach kawiarni-masarni stan�o kilku
dryblas�w w granatowych szarawarach, przewi�zanych czerwonymi pasami.
� Witajcie, przyjaciele! � zawo�ali. � Wejd�cie na kieliszek rakiji. Jeszcze ciep�a,
prosto z kot�a.
Zorba mlasn��.
� Co ty na to, szefie? � zwr�ci� si� do mnie, przymru�ywszy oko. Wypijemy
jednego?
Wypili�my po jednym, poczuli�my we wn�trzu �ar. W�a�ciciel kawiarni-masarni,
ko�cisty, energiczny, dobrze trzymaj�cy si� staruszek, przyni�s� krzes�a.
Zapyta�em, gdzie mogliby�my zamieszka�.
� Id�cie do madame Hortensji � krzykn�� kto�.
� Francuzka? � zdziwi�em si�.
� Diabli wiedz� sk�d, z drugiego ko�ca �wiata. Ta mia�a �ycie! Z niejednego pieca
chleb jad�a, a na staro�� osiad�a tutaj i otworzy�a gospod�.
� Sprzedaje nawet cukierki! � rzuci� jaki� ch�opiec.
� Pudruje si� i maluje! � krzykn�� drugi. � Nosi wst��k� na szyi... Ma te� papug�...
� Wdowa? � zapyta� Zorba. � Jest wdow�?
Nikt mu nie odpowiedzia�.
� Wdowa? � zapyta� raz jeszcze, prze�ykaj�c �lin�.
Gospodarz pog�adzi� d�oni� g�st�, szpakowat� brod�:
� Ile w�os�w mie�ci si� w tej brodzie, przyjacielu? Ile? Ona jest wdow� po tylu
m�ach. Rozumiesz?
� Rozumiem � odpar� Zorba, oblizuj�c si�.
� Z ciebie te� mo�e zrobi� wdowca, uwa�aj, przyjacielu! � krzykn�� jaki� staruszek,
Wypili�my nast�pn� kolejk�, a w�a�ciciel zjawi� si� z tac�. Przyni�s� j�czmienny
� Dajcie im spok�j! � krzykn��. � Nie p�jd� do �adnej madame Hortensji.
� Wezm� ich do siebie, Kontomanoliosie! � oznajmi� staruszek. � Nie mam dzieci,
� Wybacz, wuju Anagnostisie � zawo�a� w�a�ciciel, pochylaj�c si� do ucha starego.
a wszyscy wybuchn�li �miechem.
chleb, owczy ser i gruszki.
Przenocuj� u mnie.
dom du�y, starczy miejsca.
� Ja by�em pierwszy.
� We� jednego � powiedzia� wuj Anagnostis. � Ze mn� p�jdzie stary.
� Co za stary? � Zorba by� dotkni�ty do �ywego.
� Nie roz��czymy si� � odezwa�em si� i da�em znak Zorbie, �eby si� uspokoi�. Nie
roz��czymy si�, p�jdziemy do pani Hortensji.
� Witajcie, Witajcie!
Mi�dzy topolami ukaza�a si� malutka, t�u�ciutka kobiecina z wyp�owia�ymi, lnianymi
w�osami. Sz�a na krzywych nogach, ko�ysz�cym krokiem, z otwartymi ramionami. Jej
podbr�dek zdobi� szczeciniasty pieprzyk. Szyj� otacza�a czerwona aksamitka, a na zwi�d�ych
policzkach widnia�y placki fioletowego pudru. Figlarny kosmyk w�os�w opada� na czo�o, co
czyni�o j� podobn� do starej Sary Bernhardt w �Orl�tku".
� Bardzo nam mi�o pozna