Nieuchwytny jastrząb
Szczegóły |
Tytuł |
Nieuchwytny jastrząb |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Nieuchwytny jastrząb PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Nieuchwytny jastrząb PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Nieuchwytny jastrząb - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Herbert Crowder
Nieuchwytny jastrząb
Przełożył: WŁADYSŁAW WOJCIECHOWSKI
AMBER
Tytuł oryginału: WEATHERHAWK
Ilustracja na okładce i opracowanie graficzne: DARIUSZ CHOJNACKI
Redaktor: ALEKSANDRA SZARŁAT
Redaktor techniczny: JANUSZ FESTUR
Copyright © 1990 by HERBERT CROWDER Ali rights reserved For the Polish Edition
Copyright © by WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
Poznań 1990
ISBN 83-850079-17-3
1. Podróż generała Slaughtera
Długa czarna limuzyna zsunęła się bezgłośnie z rampy nad torem rzecznym wiodącym do Pentagonu. Zafalowały dwie białe chorągiewki przymocowane do przedniego zderzaka. Cztery granatowe gwiazdki na chorągiewkach oznaczały, że wiezie ona generała najwyższej w wojsku rangi od czasu drugiej wojny światowej, gdy zniesiono piątą gwiazdkę w generalskiej hierarchii. Generał siedział sztywno z oczami utkwionymi w jeden punkt. Jego nieruchoma postać pozbawiona była jakiejkolwiek ekspresji. Zawsze wyglądał jednakowo. Przez czterdzieści lat służby nawet jego krótko ostrzyżone włosy nie zmieniły się ani trochę, jeśli nie liczyć lekkiej siwizny na skroniach.
Chociaż w środy obowiązują w Pentagonie stroje cywilne, generał i jego kierowca, jak zwykle, mieli na sobie mundury formacji lotniczej. Generał Hank Slaughter pedantycznie przestrzegał protokołu, nic więc dziwnego, że sierżant Mello, już w pierwszym miesiącu wożenia generała, nie mógł liczyć na jego tolerancję. Na pierwszy ogień poszła bujna, czarna czupryna sierżanta i chociaż uniknął typowo wojskowych ,,po-strzyżyn", aż nadto zdawał sobie sprawę z olbrzymiej zmiany swojego wyglądu.
Luigi Mello poznał swojego szefa jako niezmordowanego służbistę, który surowo traktował siebie, jak i swoich podwładnych. Generał regularnie gonił do pracy dwie zmiany sekretarzy, a odkąd Mello zaczął u niego pracować, dawał w skórę już trzeciemu oficerowi przybocznemu, po tym, jak dwóch poprzednich dosłownie zamęczył. A ponadto zawsze był śmiertelnie poważny i nie tracił czasu na błahostki. Luigi musiał być gotów na jego każde skinienie — w dzień i w nocy. W tej sytuacji znacznie cierpiało jego życie towarzyskie.
Jechali właśnie na południe, brzegiem Potomaku, kiedy w pewnej
chwili sierżant, ku swemu zdziwieniu, usłyszał zduszony śmiech dochodzący z tylnego siedzenia. Zerknąwszy czym prędzej w lusterko, stwierdził, że generał siedzi w pozycji zupełnie dla niego nietypowej — całkowicie rozluźniony, wręcz wygodnie rozparty — i przygląda się jesiennej szacie drzew rosnących wzdłuż alei. I uśmiecha się. To istny cud — generał Slaughter naprawdę się uśmiechał!
Śmiech się powtórzył, a po chwili niskie, gardłowe dźwięki przeszły w nie kontrolowane crescendo.
— Dranie! — wykrztusił generał. — Chciwe i zachłanne sukinsyny! Dali to sobie wcisnąć... Szkoda, że nie widziałeś, jakie mieli miny!
— Tak... jest — wymamrotał zdezorientowany sierżant, ciągle nie wierząc własnym uszom.
— Spokój, sierżancie! — warknął generał. — Nikt cię nie pyta o zdanie. Patrz na drogę i milcz. — Kompleks militarno-przemysłowy, cholera — kontynuował monolog. — To wszystko tylko wojskowi krętacze i przemysłowa banda złodziei. Ale na tym koniec! Pora, by dowiedzieli się wreszcie, że Hank Slaughter nie pozwoli sobą pomiatać.
Sierżant Mello zamyślił się nad słowami generała. Slaughter odbył właśnie spotkanie z grupą najwyższych urzędników, reprezentujących czołowe korporacje przemysłu lotniczego i kosmicznego — spotkanie, na którym zamierzano zaprotestować przeciwko kontrowersyjnym praktykom zaopatrzeniowym, wprowadzonym ostatnio przez generała. Procedura zakładała sztywne ustalenie cen broni, stanowiącej nowe wyposażenie lotnictwa. Do tej pory zaś podpisywano kontrakty dopuszczające pewną swobodę. Teraz, w przypadku przekroczenia ustalonych kosztów, cały ciężar finansowej korekty miał spadać na kontrahenta.
Sierżant Mello był w stanie wyobrazić sobie poczynania swojego bezkompromisowego szefa na tym spotkaniu. Cóż, generał lubił popisywać się przed osobistościami, więc pewnie i tym razem wdzięcznej publiczności nie ominęła porcja mocnych wrażeń. Pewnie początkowo jak zwykle udawał, że słucha z przejęciem, by w stosownej chwili przejść do ataku i całkowicie zdominować całe zgromadzenie. A znany jest z tego, że nigdy nie ustępuje nawet na krok. Sierżant uśmiechnął się do siebie — to na pewno było bardzo krótkie spotkanie.
Po gwałtownym wyjściu generała Slaughtera z sali konferencyjnej, na trzecim piętrze Pentagonu, wśród zebranych zapanowała konsternacja. Siwowłosy mężczyzna w okularach, zajmujący jedno z czołowych miejsc przy konferencyjnym stole, dosłownie szalał. Nazywał się Douglas i reprezentował firmę McDonnel.
— Kawał aroganckiego sukinsyna! I on to śmie nazywać rozmową?! Nawet nie zdążyliśmy przedstawić naszego punktu widzenia!
— Całymi tygodniami przygotowywałem sprawozdanie... — zabrzmiał jak echo głos siedzącego obok naczelnego dyrektora firmy Raytheon. — A ten pętak nie rzucił okiem choćby na jedną tabelę!
— Ustalona i nienaruszalna cena — jęknął wiceprezes Boeinga zamykając teczkę. — Tak szybko zapomnieli o szaleństwach McNamary?
— Zapewniam pana, że nie — odrzekł starszy wiceprezes General Dynamics — cudem udało nam się utrzymać. — Jego firma była głównym kontrahentem w pechowym programie TFX, w którym chodziło o budowę wielozadaniowego myśliwca dla potrzeb lotnictwa i marynarki wojennej. Program ten został obwarowany sztywnymi cenami, a zrobił to w latach sześćdziesiątych ówczesny sekretarz obrony McNamara. Ponieważ pierwotne koszty znacznie przekroczono, rząd musiał pomóc kontrahentowi, by ratować program myśliwca bombardującego F-lll, gdy wycofała się z niego marynarka wojenna. Od tamtej pory nie stosowano więcej polityki sztywnego ustalania cen.
— Wy przynajmniej nie mieliście strat — odezwał się człowiek z Norden Industries. — A co z kooperantami? My powędrowaliśmy prosto do przytułku dla ubogich.
— Amen — dodał wiceprezes Rockwell International. — Ten drobny incydent z TFX całkowicie wyrugował nas z radiolokacji.
Wiceprezes Generał Dynamics rzucił mu pogardliwe spojrzenie.
— A czego oczekiwaliście, godząc się na zasady sztywno ustalonych cen? Zresztą... wasza propozycja dotyczyła tylko jednej dziesiątej ostatecznych kosztów.
— Sądziliśmy wówczas, że decyzja jest słuszna — trochę nieśmiało odpowiedział człowiek od Rockwella. — Któż mógł tak dalece przewidzieć przyszłość?
Przy drugim końcu konferencyjnego stołu podniosła się jedyna w tym towarzystwie kobieta. Przysunęła do siebie torebkę, wyraźnie przygotowując się do wyjścia. Biały, zamszowy kostium kontrastował z jej ciemnymi, długimi włosami i znakomicie podkreślał figurę. Większość zgromadzonych mimowolnie powiodła za nią wzrokiem, gdy okrążając stół zbliżyła się do wysokiego, dystyngowanego mężczyzny, który właśnie wstał z miejsca.
— No cóż, Trevor, do zobaczenia przy ?-22.
W miejsce tępego spojrzenia pojawił się uśmiech zwycięzcy, kiedy jego ręce ujęły dłoń kobiety.
— Zaprzyjaźnieni wrogowie, prawda, Rito?
— A czyż nie było tak zawsze?
— Jak najbardziej — zgodził się Trevor Townsend, pamiętając o zamieszaniu wywołanym przed kilku laty przez jego radę dyrektorów, kiedy doniesiono, że naczelny Hearst Avionics otwarcie dogadywał się z konkurencją. A romans? No, cóż... wygasł niczym źle podsycane ognisko — zbyt mocno przyciskano ich ze wszystkich stron. Nadal jednak był pełen podziwu i szacunku dla tej dynamicznej kobiety, której udało się pokonać wszystkie bariery zdominowanej przez mężczyzn machiny biurokratycznej, by ostatecznie zostać wiceprezesem Wydziału Systemów Wojskowych w Intercontinental Electronics —jednym z głównych dostawców radarowego wyposażenia samolotów bojowych.
— Jedziesz na lotnisko? — spytał.
— Mhm — przytaknęła. — Na krajowe. Pojadę taksówką.
— Nie ma potrzeby. Mogę cię podrzucić. Odlatuję do Los Angeles o piątej. Moglibyśmy tymczasem wypić razem drinka.
W niewielkiej restauracji portu krajowego roiło się od gości. Zaaferowana barmanka bezskutecznie próbowała obsłużyć hordy spragnionych klientów. W pobliżu nie było widać żadnej kelnerki.
Jakiś brodaty podróżnik niechętnie zdjął swój podróżny bagaż z krzesła. Trevor i Rita zajęli ostatni wolny stolik.
— Jeśli spodziewacie się tu ugasić pragnienie — pospieszył z radą brodacz — nic z tego nie będzie...
Rita Parmelee uśmiechnęła się i spojrzała na Trevora, któremu właśnie udało się przyciągnąć wzrok przechodzącej nie opodal kelnerki. Pomyślała, że niektórzy mężczyźni po prostu potrafią zwracać na siebie uwagę. Tak, Trevor z całą pewnością posiadał tę umiejętność, zwłaszcza gdy idzie o kobiety.
— Dwa wytrawne martini proszę — złożył zamówienie. — I jedno piwo dla mojego znajomego...
Trevora Townsenda poznała, gdy pracowali razem w wojskowym zespole doradczym. W Hearst Avionics Trevor znany był wszystkim z przezwiska „T-Square", czyli przykładnica lub kreślarski liniał. To było kilka lat temu, kiedy Rita wróciła z Intercontinentalu ze stypendium Sloanaj zanim wspięła się po korporacyjnej drabinie na swój obecnie wysoki szczebel. Dogadali się od samego początku i całkiem nieźle im się wiodło. Romans trwał. Ale trwał krótko — czyli do czasu, kiedy na trop wpadła jego firma i oczywiście... żona.
Przyniesiono drinki. T-Square podniósł szklankę.
— Za F-22 — powiedział z udaną powagą.
Stuknęli się szklankami. Projekt myśliwca taktycznego F-22, po zaaprobowaniu przez lotnictwo, miał być ich najważniejszym celem
następnego dziesięciolecia. Już sam kontrakt dotyczący radarów szacowano na miliardy. I podobnie, jak w przypadku F-15, F-16 i F-18, Hearst i Intercontinental miały iść łeb w łeb. Rita zaproponowała lepszy toast:
— Za radar na F-22 rodem z Intercontinentalu. Oto kontrakt, jakiego nam trzeba. Teraz nasza kolej. Wy byliście górą przy F-18. — Zręcznie wyjęła skórkę cytryny z lodowatego napoju i wsunęła ją między lśniące wargi. — Mmm, to jest najlepsze.
T-Square przyglądał się swej partnerce, zafascynowany. Rita pochwyciła jego spojrzenie. Wiedziała, że wciąż mu się podoba. Teraz jednak Trevor spoważniał.
— My go również potrzebujemy, Rito. A zabiegi generała Slaughtera spowodują walkę na śmierć i życie. Ten typ gotów jest unicestwić wszelkie układy.
— Czy on naprawdę może urzeczywistnić swój zamiar? — spytała poważnie Rita. — Może jednak ugnie się przed szefem sztabu czy sekretarzem obrony. Albo przejdzie na emeryturę.
— Wiesz równie dobrze jak ja, że on nie jest z tych, co odchodzą w stan spoczynku. Jeżeli będzie miał poparcie ludzi od spraw budżetu, nikt go nie tknie.
— Myślisz, że sprawa jest przesądzona? T-Square uśmiechnął się zagadkowo.
— Moglibyśmy spróbować łagodnej perswazji...
Generał nagle poderwał się i wyprostował. Gdzieś po drodze z Pentagonu do Langley Field zapadł w drzemkę. Na dworze już się ściemniało. Limuzyna stanęła w miejscu.
— Sierżancie! — burknął. — Dlaczego stoimy?
— Most jest podniesiony, sir. Przepuszczają jakąś łódź. Zaraz ruszamy dalej.
Generał wbił spojrzenie w gęstniejący mrok, próbując ustalić, gdzie się znajduje.
— Jaki most? Nie przypominam sobie żadnego mostu, który by się podnosił. Gdzie my, do diabła, jesteśmy?!
— Wybrałem krótszą drogę, sir. Dojedziemy do bazy o wiele prędzej. Niecała godzina jazdy.
Generał odchrząknął. Nienawidził niespodzianek. Już miał zmieszać sierżanta z błotem, ale samochód ruszył naprzód. Mglisty zarys konstrukcji mostu zmaterializował się. Na szczycie masztu przepływającej łajby zamigotało światełko.
Limuzyna wolno wtoczyła się na most zbudowany według dawno już nie stosowanej technologii. Na betonowych filarach wystających z dna Zatoki Chesapeake opierała się konstrukcja ze stalowych kratownic. Jej środkiem biegły tory, oddzielając od siebie dwa wąskie pasma jezdni. Most składał się z trzech części. Środkową stanowiła obrotnica, w odpowiednim położeniu umożliwiająca swobodną żeglugę po torze wodnym.
Generał Slaughter obserwował w ciemnościach łódź: żagle miała zwinięte, płynęła na silniku. Może przez chwilę zastanowił się nad tym przypadkowym spotkaniem — samochód ważnej osoby zatrzymany na mało uczęszczanej drodze przez jednomasztową łódź, służącą zapewne tylko czyjejś przyjemności. Pomimo że nie było wcale ruchu, sierżant trzymał się nakazanej w tym miejscu prędkości dwudziestu mil na godzinę.
Właśnie znaleźli się na środkowej części mostu, gdy tuż za nimi dał się słyszeć donośny, brzęczący dźwięk. Generał odwrócił się gwałtownie i ze zdumieniem zauważył opadające za jego plecami biało-czerwone zapory.
— Sierżancie! — krzyknął z niedowierzaniem. — Ten cholerny most znów się zamyka!
Kierowca zareagował błyskawicznie i przyśpieszył.
— Proszę się nie obawiać, sir. Zdążymy przejechać.
— Zatrzymaj samochód! — rozkazał generał miotając się bezładnie na tylnym siedzeniu. — Daj sygnał klaksonem, żeby nas zobaczyli! Banda ślepców!
Sierżant wypełnił rozkaz połowicznie. Przeraźliwy dźwięk klaksonu wdarł się w ciemność, ale limuzyna sunęła dalej przed siebie. Generał chwycił się klamki przy drzwiach.
— Sierżancie! Zwariowałeś! Natychmiast zatrzymaj... Za późno na manewry. Most...
Rozległ się dzwonek ostrzegawczy. Środkowa część mostu drgnęła, zaczęła działać obrotnica. Po chwili jezdnia przemieściła się niebezpiecznie — z przodu widać już było wolną przestrzeń.
Sierżant Mello gwałtownie nacisnął pedał hamulca. Pisnęły opony. Limuzyną rzuciło najpierw w lewo, potem w prawo. Zatrzymali się kilka stóp przed czerwoną lampą, pobłyskującą na zaporze. Wycie klaksonu słychać było jeszcze przez kilka sekund, dopóki kierowca nie uświadomił sobie, że naciska go od dłuższego czasu.
Generał wyciągnął szyję, z niedowierzaniem gapiąc się w ziejącą tuż przed nosem przepaść. Zanim odzyskał głos, sierżant wyskoczył z auta, trzaskając drzwiami. Wściekły odgrażał się, że „załatwi tych idiotów".
Slaughter odwrócił głowę. Zobaczył przez tylną szybę, jak sierżant biegnie w kierunku kabiny operatora umieszczonej w konstrukcji mostu.
10
Bezskutecznie próbował otworzyć drzwi, żeby nakazać sierżantowi powrót; zaniki blokuje się z fotela kierowcy, a ten właśnie wysiadł. Znowu spojrzał przed siebie i... zesztywniał.
Limuzyna toczyła się wolno po niewielkim pochyleniu w stronę krawędzi jezdni. Ręczny hamulec nie był zaciągnięty, a dźwignia zmiany biegów znajdowała się w położeniu „luzu". Między samochodem a przepaścią znajdowała się tylko krucha zapora i metr jezdni.
Generał przetoczył się po oparciu przedniego siedzenia, szukając rozpaczliwie dźwigni hamulca. Nastąpiło ostre trzaśniecie, które oznaczało, że jest już za późno na jakiekolwiek działanie — biało-czerwona bariera złamała się jak zapałka pod naporem ciężkiej limuzyny. Zsunąwszy się z krawędzi samochód runął w mroczną otchłań Zatoki Chesapeake. Ciemna toń zamknęła się nad nim łagodnie i po chwili tylko drobne fale zdradzały, w którym miejscu zniknął dowódca U.S. Air Force Systems Command.
2. Lot Zjawy
Kiedy wraz ze świtem nad pustynią Newada pokazały się pierwsze promienie słońca, ptaki śpiewały już w najlepsze. Ćwiczyły swój repertuar, jakby nie spały od paru godzin. Ludzie też już byli na nogach, wszyscy zebrani przy metalowej poręczy górnej kondygnacji jedynego budynku w zasięgu wzroku — wieży kontrolnej nad biegnącym wśród piasku, ku linii horyzontu, pasem startowym. Było ich ledwie kilkunastu — połowa w mundurach lotniczych, reszta w garniturach. Jeszcze nie tak rozbudzeni jak ptaki, gawędzili ze sobą, popijając z zadowoleniem kawę z papierowych kubków. Spoglądali w dół, na wehikuł toczący się wolno po drodze startowej, której powierzchnię zasypywał tu i ówdzie pustynny piach.
Był to stosunkowo niewielki samolot o rozmiarach typowego myśliwca. Za to wyglądał zupełnie nietypowo. Pomalowany na czarno, bez znaków rozpoznawczych, swoją obłą sylwetką przywodził na myśl drapieżnego mieszkańca oceanu — gigantyczną czarną płaszczkę. Właściwie nie można było powiedzieć, gdzie kończy się kadłub, a zaczynają skrzydła — po prostu kadłub stopniowo rozszerzał się i spłaszczał, przechodząc w skrzydła opadające nieco przy końcach. Wrażenie spotęgowane było przez dwa otwory wlotowe powietrza, które niczym oczy umieszczono w górnej części maszyny, gdzieś w połowie między dziobem a ogonem. Efektu dopełniały dwa stateczniki osadzone po bokach pionowo, nieco z tyłu „oczu" — były niskie i opadały ku tyłowi na podobieństwo płetw grzbietowych.
W malutkiej kabinie pilot był praktycznie niewidoczny — nie większy od pryszcza, który wyskoczył w połowie haczykowatego nosa. Nieziemskie wycie silników powoli słabło; ucichło całkiem, gdy samolot dokołował do końca pasa, skąd powinien zawrócić na linię startu.
— Ładnego kawałka pasa startowego potrzebuje, co? — pułkownik lotnictwa zwrócił się do stojącego obok cywila.
12
.Zagadnięty wzruszył ramionami.
— W tym stadium nie powinniśmy zbytnio ryzykować. To nasza jedyna maszyna.
Potężny huk podwójnych dopalaczy dowodził, że maszyna ruszyła. Bezkształtna, czarna plama, na niezgrabnych szczudłach trójkołowego podwozia, ruszyła przed siebie jak błyskawica ziejąc ogniem. Nie wykorzystując nawet połowy długości pasa startowego, samolot poderwał się do lotu. Podwozie zniknęło szybko pod fcbrzuchem maszyny, która stała się wówczas doskonale opływowa i gładka.
Samolot przebijał się przez promienie słońca, które dopiero wzeszło. Przypominał teraz połyskującą rzeźbę z przydymionego szkła.
— Nadzwyczajny! — zauważył pułkownik — Co za kształt! Ta maszyna łamie wszelkie zasady aerodynamiki.
Mężczyzna w cywilnym ubraniu uśmiechnął się.
— Latać potrafi, to nie ulega wątpliwości. Chodzi tylko o to, jak sobie poradzi z innymi zadaniami.
Pułkownik chrząknął zadowolony z siebie.
— Właśnie po to tutaj przyjechaliśmy, prawda?
Głośno rozprawiająca grupa obserwatorów ruszyła w stronę przeszklonej wieży kontrolnej. Za szybą wysoki, szczupły mężczyzna w laboratoryjnym fartuchu obserwował przez lornetkę znikający na horyzoncie punkt. Technik w mundurze lotnika, który siedział za nim, nie spuszczał wzroku z ekranu radaru.
— Chyba go mam, doktorze Despacio. Ale ślad jest bardzo słaby. Mężczyzna w fartuchu opuścił lornetkę, spoglądając na ekran przez grube, dwuogniskowe okulary.
— Tak, widzę. Może go pan namierzyć?
— Spróbuję.
Technik zaczął manipulować przy sprzęcie — niewielkie kółko ruszyło na ukos przez ekran, otoczyło blady punkcik. Nacisnął przycisk na dźwigni i obraz na ekranie zmienił się, przyjmując postać koncentrycznych kół.
— Namierzony! — stwierdził operator radaru.
— Odległość? — spytał Despacio.
— 1,3 mili. Ale to naprawdę nikły ślad.
— Zanotujemy odległość znikania — zdecydował Despacio. — Potem przejdziemy na wzmocnienie.
Sięgnął po lornetkę, by za jej pomocą raz jeszcze popatrzeć na samolot, po chwili jednak porzucił ją dla ekranu radaru. Wkrótce koncentryczne koła zniknęły, a na ich miejsce pojawiła się funkcja wykrywania.
13
— Zgubiliśmy go — powiedział operator. — Odległość znikania l,9 mili.
— Znakomicie! — Napięta twarz lekko się rozluźniła, lecz spojrzenie było nadal czujne.
Operator radaru wziął do ręki mikrofon i wywołał pilota.
— Goblin, tu Banshee. Właśnie cię zgubiliśmy. Włącz wzmacnianie impulsów.
Z głośników odezwał się głos pilota:
— Roger. Impuls wzmocniony!
— Jest! — Technik naprowadził kółeczko na dobrze widoczny teraz punkt; znów pojawiły się ułożone koncentrycznie koła. Jeszcze raz zwrócił się do pilota.
— Namierzenie przywrócone. Twoja odległość 4,6 mili. Kiedy przelecisz 15 mil, powiem ci, żebyś zawrócił.
Grupa obserwatorów zaczęła wchodzić do środka. Prowadził ją pułkownik w asyście cywila. Despacio poczuł za sobą ich obecność i odwrócił się.
— Cześć, Art! — powiedział do meicŁyzny-w średnim wieku ubranego w garnitur, wyciągając jednocześnie dłoń do pułkownika — Pułkownik Jasper. Cieszę się, że jest pan z nami, sir.
— Macie tu wspaniałą maszynę, doktorze. — Pułkownik zerknął ukradkiem w kierunku szybko znikającego punktu na porannym niebie. Mężczyzna o imieniu Art spojrzał ze znawstwem na ekran radaru. Był wyższym oficerem reprezentującym kontrahenta, zajmującego się kadłubem samolotu, a jednocześnie wiceprezesem Allied Aircraft, firmy budującej Stealthfightera II, prototyp nowego, niewidzialnego myśliwca.
— Wielki Boże! — wykrzyknął. — Radar trzyma go jeszcze przy ośmiu milach?!
— Spokojnie, Art — powiedział łagodnie Despacio. — W tej chwili pracujemy na wzmacnianiu. Zwykły pomiar sygnału odbitego skończył się przy niecałych dwóch milach.
— Dwie mile? — Wiceprezes z Allied cicho gwizdnął. — To sensacyjne! Na jaką odległość widzieliście wczoraj tego F-5? Dwadzieścia mil, prawda? Mówiłem, że trzeba było zaprosić dowództwo!
Despacio położył dłoń na jego ramieniu.
— Nie zapominaj, że to dopiero próba, a nie pokaz. Poza tym nie ekscytujmy się przedwcześnie. Najpierw musimy sprawdzić działanie przy powrocie. Wykrywalność czołowa to sprawa najważniejsza. Na ile udało się wam zminimalizować odbicie od wlotów powietrza i opływowej obudowy silnika? A to urządzenie kontrolujące aperturę... czy rzeczywiście eliminuje odbicie fal od radaru w dziobie? Kiedy dowiemy się tego
14
wszystkiego, będziemy gotowi na spotkanie z generałami. Prawda, pułkowniku?
— Odległość 15 mil — poinformował operator radaru, uprzedzając odpowiedź pułkownika. — Wykonaj zwrot.
— 180 w lewo — potwierdził pilot. — Wyłączam wzmacnianie.
Zniknęły koncentryczne koła i radar zaczai pracować na funkcji wykrywania. Linia świetlna co sekundę przebiegała ekran to w prawo, to w lewo. Nie było widać żadnego punktu.
Despacio stanął za plecami technika. Patrzył na ekran, od czasu do czasu zerkając na wewnętrzną stronę przegubu lewej ręki. Zegarek nastawiony był na funkcję stopera i został uruchomiony w momencie, gdy samolot zaczai zawracać.
— Jedna mila co siedem sekund — mruknął. — Jest w odległości 13 mil. Dwanaście... jedenaście... dziesięć...
— Jeszcze nie widać celu — niepotrzebnie powiedział operator, wszyscy bowiem wpatrywali się w ekran.
— Dziewięć mil... osiem... siedem... sześć — liczył Despacio w siedmio-sekundowych odstępach. Na ekranie nadal nic nie było widać. Napięcie wśród ludzi stało się prawie wyczuwalne, niczym ładunek prądu statycznego, nagromadzony w mroźnej atmosferze, który czeka na uwolnienie. Despacio znowu podniósł do oczu lornetkę. Przeszukiwał niebo, czekając na samolot.
— Pięć mil... cztery... Jest! Widzę go!
Kilka głów odwróciło się do okna, by spojrzeć na zbliżający się odrzutowiec — mały punkt na niebie. Pozostali wpatrywali się w ekran radaru.
— Wciąż nie widać celu — łamiącym się głosem powiedział operator. Tłumek wydał okrzyk radości.
— Trzy mile — liczył Despacio z nutą niedowierzania i zadowolenia. — Dwie... jedna!
W tym momencie czarna maszyna wypełniła pole widzenia lornetki. Teraz wszyscy gołym okiem mogli zobaczyć samolot, który zbliżał się niczym demon. Milczący demon, bo nie dochodził jeszcze żaden odgłos. A co dziwniejsze — na ekranie radaru nie było dotąd najmniejszego śladu, choć maszyna znajdowała się już bliżej niż milę od wieży. Wszyscy patrzyli w napięciu i czekali.
— Jest! — krzyknął operator, kiedy blady punkt pojawił się na ekranie. Prawie w tej samej chwili dał się słyszeć pierwszy odgłos, a parę sekund później ogłuszający ryk, gdy maszyna przeleciała nad głowami obserwatorów. Na wieży powstał prawie taki sam hałas -- wszyscy wzajemnie sobie gratulowali i przepychali się jeden przez drugiego, by uścisnąć dłoń Despacia.
15
— Dokonał pan cudu! — wylewnie rzucił pułkownik lotnictwa. — Myśliwiec niewidzialny dla radaru! Nigdy nie myślałem, że dożyję tej chwili!
— Ależ to rewolucja! — Jak echo dorzucił udekorowany baretkami i obwieszony orderami major. — To rewolucja w walkach powietrznych. Będziemy teraz mogli podkradać się do MiG-ów i strzelać jak do kaczek, zanim się zorientują, że siedzimy im na ogonie!
Rozpromieniony Despacio przyjął oklaski. Jako dyrektor jednego z najtajniejszych programów rządowych czuł, że to była tylko kurtuazja, gdyż — co było powszechnie wiadome — zasadniczego przełomu dokonał kontrahent. Podniósł ręce na znak triumfu.
— A więc mamy niewidzialny samolot — ogłosił przy akompaniamencie okrzyków zachwytu — i jest on z całą pewnością najlepszy!
Ktoś odkorkował wielką butlę szampana. Rozdano napełnione plastykowe kubki.
— To niesamowite — powiedział jeden z cywilów popijając szampana — jak ten czarny sukinsyn pruł powietrze, choć nie było słychać żadnego odgłosu. I ani błysku w radarze! Jak duch. To nieprawdopodobne!
— Jak zjawa — zawyrokował Despacio.
Na kilku twarzach pojawił się uśmiech, rzeczywiście projektowano i budowano w O jego istnieniu wiedziała zaledwie garstka i wojskowych. Despacio postukał w leżącą by zwrócić na siebie uwagę, a potem wskoczył na biurko i podniósł ręce, by uciszyć towarzystwo.
— Panowie, jestem przekonany, że wszyscy sobie uświadamiacie iż ten samolot, który tak dobrze się dzisiaj spisał, jest czymś więcej, niż tylko naukowym kuriozum. Oprócz cechy niewidzialności, którą mieliście okazję poznać, ma inne zalety. Może rozwijać olbrzymią szybkość, jest bardzo zwrotny i przygotowany do wszelkich zadań, jakie mogą wymyślić Siły Powietrzne USA. Wystarczy spytać oblatywacza, Bulla Timmonsa, który za chwilę wyląduje. Będzie do waszej dyspozycji. On wam powie, że nowa maszyna przewyższa znane mu typy samolotów, na jakich dotąd latał, a latał na wszystkich.
Despacio skierował wzrok na pułkownika Jaspera, adiutanta szefa sztabu lotnictwa. Wiedział, że Jasper potrafi odpowiednio zachęcić swojego generała, a miał jednak jeszcze coś do zakomunikowania.
— Czy jesteście w stanie sobie wyobrazić, co może zrobić dla Wuja Sama flota kilkuset nowych, niewidzialnych myśliwców? To oznacza przewagę w powietrzu na całym świecie. Mało tego — bezpieczeństwo przed wrogimi radarami i wszelkimi rodzajami broni.
bo czarny odrzutowiec najściślejszej tajemnicy, ludzi — kilku cywilów na blacie popielniczkę,
16
Przerwał na chwilę, by jego słowa wywarły odpowiednie wrażenie.
— Wiem, o czym teraz myślicie. Jak do tego doprowadzić? Jak sfinansować produkcję tego cacka?
Po kolejnej pełnej napięcia przerwie odpowiedział na postawione przez siebie pytanie:
— Powiem wam, gdzie są fundusze. Otóż chodzi o punkt programu określany mianem „F-22".
Nie ma co ukrywać — zgromadzonych aż zatkało ze zdziwienia. Wszyscy doskonale wiedzieli, że nowoczesny myśliwiec taktyczny F-22, nazywany od niedawna „Nieuchwytnym Jastrzębiem", należy do zupełnie odrębnego programu, że zanim wzniesie się w powietrze, minie jeszcze kilka lat, i że nie rostrzygnięto ostatecznie kwestii wykonawstwa. Miał to być myśliwiec następnej generacji, zastępujący F-15 i F-16 — jeden z największych programów Pentagonu, szacowany na pięć miliardów dolarów tylko w ciągu pierwszych kilku lat. Ludzie z Sił Powietrznych, którzy mieli nad nim pracować, otrzymali już określone zadania, a nie było w nich mowy o niewidzialności. Przede wszystkim chodziło o przystosowanie samolotu do zadań typu powietrze—powietrze i powietrze— ziemia w warunkach ekstremalnie niekorzystnej pogody.
Despacio ruchem ręki uciszył zgromadzonych i ponownie spojrzał na pułkownika Jaspera.
— Panowie, stanowicie grupę wybrańców, świadków bezprecedensowych osiągnięć niewidzialnego myśliwca drugiej generacji. Możecie zaświadczyć o przytłaczającej przewadze nad przeciwnikiem, jaką pilot zyskuje dzięki możliwościom tej maszyny. Pomyślcie też o pieniądzach, jakie będzie można zaoszczędzić, skoro nie ma potrzeby tworzyć nowego programu od samego początku! Potrzebujemy was, byście przekazali te wiadomości wyżej, każdy na swoim polu działania, żeby zainteresowanie przenieść z F-22 na naszą nową, niewidzialną maszynę.
Jak na zamówienie czarny odrzutowiec przeleciał z hukiem nad wieżą kontrolną, wykonał zwrot bojowy i wdzięcznie przeszedł w ślizg, podchodząc do lądowania. Despacio przypomniał sobie o kubku z szampanem.
— Panowie, proponuję toast. Za nowy myśliwiec taktyczny — za niewidzialnego F-22!
— To było chyba najlepsze przemówienie, jakie kiedykolwiek słyszałem. A osiągnięcie jest naprawdę wspaniałe, mój drogi. Zdejmujący właśnie fartuch Despacio odwrócił się.
— Co, na Boga, pan tu robi?
2 - Nieuchwytny Jastr/ąb
17
— Spokojnie, doktorze, nikt mnie tutaj nie zna. — Mówiący te słowa uśmiechnął się uspokajająco. Miał około czterdziestki, był dobrze zbudowany. Ubrany był w garnitur uszyty według angielskiego kroju. Jego skromna elegancja, precyzyjny sposób wypowiadania się i wytworne maniery mogły sugerować, że jest międzynarodowym biznesmenem lub bankierem.
— Chyba nie oczekiwał pan, że przepuszczę taką okazję jak ta, zwłaszcza że tak bardzo się tym interesujemy. — Rozpromienił się i wyciągnął dłoń. — Gratuluję. Nie mogło być lepiej.
Despacio zignorował przyjacielski z pozoru gest i nerwowo rozejrzał się dokoła. Byli jednak sami. Technik skończył składać radar. Ostatni maruderzy schodzili na dół, by wsiąść do wojskowego samolotu, który miał ich odwieźć do Los Angeles.
— Nie ma pan przecież nawet przepustki... — zauważył cicho. — Jeżeli dowie się o tym służba bezpieczeństwa... Jak, do diabła, pan się tutaj dostał?
— Jak duch, mój drogi. Podobnie jak to, co sprzedajemy. — Uśmiechnął się szerzej, ukazując zęby zbyt wspaniałe, żeby mogły być prawdziwe. Despacio zastanawiał się, co jeszcze mogło być w tym mężczyźnie autentyczne. Znał jego nazwisko — George Lavendar — chociaż nigdy go nie używał. Prawdopodobnie było fałszywe.
„Mister Sympatyczny", pomyślał kwaśno. Charyzma Lavendara już raz na niego podziałała. A dlaczego by nie? Ten facet był naprawdę dobrym handlowcem — mógłby sprzedawać piasek na Saharze.
— Samolot czeka — zauważył chłodno. — Sądzę, że będzie lepiej, jeżeli nikt nie zobaczy nas razem. Może zejdzie pan pierwszy?
— Ależ oczywiście, doktorze, jak pan uważa. Staramy się sprawiać przyjemność. — Pomimo oziębłego przyjęcia, uśmiech Lavendara nadal pozostał ciepły. — I zapewne z przyjemnością dowie się pan, że ten drobiazg, przed którym pan nas ostrzegł, został już wyeliminowany. Czy mam pana zapoznać ze szczegółami?
Despacio odrzucił propozycję szybkim ruchem głowy i nerwowym krokiem ruszył w stronę schodów.
Szczegóły były ostatnią rzeczą, o której chciał słyszeć. One, podobnie jak Zjawa, były „sprawą". A Zjawa usprawiedliwiała wszystko, co zmuszony był robić.
3. Nocna misja
Dokoła panowała niemal absolutna ciemność. Tylko gwiazdy połyskiwały niczym krople roztopionego srebra. Nie zważał na ich piękno. Jego zmysły wyczuwały zagrażające niebezpieczeństwo. W myślach przewidywał czyhające nań pułapki i próbował się im przeciwstawić. Nie lubił latać nocą, bo nigdy nie pokonał do końca strachu przed utratą orientacji i zagubieniem w przestworzach. A do wschodu słońca było jeszcze sporo czasu.
Podświadomie sprawdził tablicę przyrządów w poszukiwaniu oznak ewentualnej nieprawidłowości, potem z nawyku zerknął na koniec prawego skrzydła i oszacował odległość od sąsiedniego samolotu.
— W porządku — powiedział do siebie z wyrzutem. — A niby jakiego widoku się spodziewałeś?
Samoloty leciały rozproszone, według indywidualnej nawigacji. Ponadto podjęto dodatkowe środki ostrożności — zarządzono wyłączenie świateł pozycyjnych i absolutną ciszę radiową. Uczucie samotności nie było przyjemne, ale, dzięki Bogu, na tylnym fotelu dwumiejscowego Phantoma siedział Charlie, drugi pilot.
Wartość Charlie'ego Felchera była mierzona na wagę złota. Był on najlepszym specjalistą od radarów we wschodniej części Pacyfiku, chociaż w tym stadium wojny lotnictwo i marynarka wojenna zgromadziły tutaj większość swych najlepszych ludzi. Ten miły chłopak lubił swego dowódcę, a ponadto zawsze miał w zanadrzu zapas historyjek z rodzinnej Oklaho-my. Jego opowieści znakomicie poprawiały humor, nawet w trudnych chwilach. Tym razem Charlie się nie odzywał.
Pierwszy pilot włączył interkom.
— Charlie? Cisza.
19
— Śpisz tam z tyłu, Charlie?!
— Już nie, cholera.
W słuchawkach zabrzmiało szerokie barwnie udźwiękowione ziewnięcie.
— Jesteśmy już na miejscu? Po co mnie budzą? Przecież jest jeszcze całkiem ciemno.
— Chciałem tylko usłyszeć twój głos. — Podziwiał Charlie'ego, bo potrafił spać w każdych okolicznościach. — A poza tym już chyba pora włączyć radar.
— Tak jest, kapitanie Muldoon — głos z tyłu zabrzmiał poważniej. — Przełącznik główny... Radar gotów. Za dwie minuty zaczynamy pracę.
— A jak to było z tą stewardesą i facetem z Oklahomy?
— Myślisz o moim wujku Yesperze i jego pierwszej podróży samolotem? — Charlie zachichotał zaraźliwie. — A więc siedział w fotelu, trzęsąc się ze strachu, gdy podeszła stewardesa... hostessa —jak mówią dzisiaj...
Z prawej strony samolotu, nad horyzontem, błysnęły smugi światła. Świt wstał gwałtownie, ukazując niebo usłane postrzępionymi chmurami, ale powierzchnię ziemi nadal spowijała noc. W tych warunkach nie było mowy o odnalezieniu wyznaczonego punktu kontrolnego.
Pilot ponownie skierował wzrok na tablicę przyrządów. Sprawdził kurs i prędkość powietrza. Spojrzał na ekran radaru. Na jego obrzeżach nie było żadnych śladów działalności wroga. Bliżej środka błyskały regularnie punkty oznaczające samoloty, znajdujące się pod ich osłoną. Reszta sił uderzeniowych znajdowała się' za nimi, a pozostała eskorta o wiele wyżej. Zerknął na zegarek — do spotkania pozostało jeszcze piętnaście minut.
— Wygląda na to, że mamy towarzystwo, kapitanie. Bandzior na godzinie drugiej — Charlie'emu udało się utrzymać głos w naturalnej tonacji, tak jakby czytał prognozę pogody. — Jest jeszcze daleko od nas, około trzydziestu mil.
— Tak, widzę go.
I rzeczywiście, w górze ekranu zajaśniał blady punkt. Po chwili zniknął i pojawił się zdecydowanie niżej. Mildoon instynktownie sięgnął do oprzyrządowania; wystarczyłoby nacisnąć odpowiedni guzik, a kierowane radarem rakiety Sparrow byłyby gotowe do odstrzelenia.
— Mniej niż 25 mil. — Lekkie załamanie w głosie zdradzało podniecenie drugiego pilota. — Leci dokładnie na nas, prosto z Hanoi. Nie ma wątpliwości, to MiG. Namierzyć go?
20
— Poczekaj. Nie zwracajmy jeszcze jego uwagi. Mamy dużo czasu. — Patrzył, jak punkt przesuwa się w dół ekranu. Teraz zbliżał się bardzo szybko. To dziwne — samotny MiG...
— Odległość dwadzieścia mil — ostrzegł Charlie. — Ten drań leci prosto na nas!
— No to namierzaj! Ja spróbuję Q-box.
Nie bardzo ufał urządzeniu, które tak pośpiesznie wprowadzono do wyposażenia. Q-box miał podsłuchiwać urządzenia odzewowe, czyli transpondery samolotów Wietkongu. Stosowany tu kod został złamany przez wywiad amerykański. Jeśli nadchodziła odpowiedź, oznaczało to, że został namierzony wrogi samolot. Ostatnio jednak pisano w raportach o MiG-ach, które nie odpowiadały na sygnały, więc powstało przypuszczenie, że wróg zmienił kod.
— Namierzony — oznajmił Charlie, gdy na ekranie pojawiły się koncentryczne koła. Włączył IFF, a potem Q-box — rozpoznanie „swój czy wróg". Nie było żadnej odpowiedzi. Niech to wszyscy diabli! Powtórzył operację — znów bez skutku.
— Masz coś?
— Nic. Spróbuję jeszcze raz z mniejszej odległości.
— Już jesteśmy dość blisko. Nie ufam temu wynalazkowi.
— Ani ja. Przełącz na wykrywanie i sprawdź, czy MiG nie ma czasem jakichś kumpli.
Wynik był negatywny — na ekranie znaczyła swą obecność tylko jedna maszyna, zbliżająca się niebezpiecznie do ich ugrupowania bojowego.
Muldoon zastanawiał się nad przerwaniem ciszy radiowej, żeby ostrzec innych, lecz zdecydował, że nie będzie przedwcześnie zwracał uwagi wroga.
— Namierz go jeszcze raz, Charlie. Podejdziemy bliżej i spróbujemy identyfikacji optycznej.
— W tym bałaganie? Poza tym nie ma na to czasu. On... już nas ma!
I rzeczywiście — lampki ostrzegawcze zabłysnęły jak światełka na choince wskazując, że Phantom został namierzony i jest śledzony przez inny radar. Pilot rzucił wzrokiem na tablicę przyrządów; żadna z kontrolek oznaczających przygotowanie rakiet nie paliła się. Muldoon przeklinał siebie w duchu, że nie zrobili tego wcześniej. W pojedynku lotniczym, jak i w wielu innych, przewagę zdobywa zwykle ten, kto pierwszy wystrzeli.
Radar znów pracował na zakresie wykrywania, więc widać było zbliżającą się kropkę. Muldoon sprawdził, czy rakiety są już gotowe, i patrząc na ekran ocenił odległość od celu. Dwanaście mil... jedenaście... dziesięć... Pomiar wysokości lotu wskazywał, że przeciwnik leci na
21
niższym pułapie — gdzieś w chmurach. Widzialność była beznadziejna, więc wizjer optyczny nie mógł być przydatny.
Błysnęło światełko — rakiety gotowe do odpalenia. Odległość do celu zmalała do ośmiu mil. Muldoon wybrał rakietę numer dwa, tę z prawej strony, i nacisnął włącznik uzbrojenia.
Jeszcze ostatnia próba identyfikacji. Bez rezultatu. Nie było odpowiedzi na kodowane impulsy Q-boxu, wskazującej, że namierzonym samolotem jest MiG.
Spojrzał przed siebie próbując wypatrzeć cel.
— Musi lecieć w chmurach. Nie ma szans na identyfikację optyczną.
— Sześć mil! — Charlie był już zdenerwowany. — Jesteśmy niebezpiecznie blisko, w zasięgu jego rakiet Atoli! Naciśnij, kapitanie, naciśnij!
Nie miał wyboru. Wcisnął guzik na dźwigni i prawie natychmiast poczuł szarpnięcie spowodowane odpaleniem rakiety. Wystrzeliła spod prawego skrzydła, przyspieszając gwałtownie, tak że widać było tylko białą smugę. Pomknęła w stronę celu. Pilot śledził wzrokiem czubek białego pióropusza i liczył sekundy. Siedem... osiem... dziewięć...
Widok jasnopomarańczowego błysku wstrząsnął jego ciałem, jakby to jego samolot został trafiony. Chmury trochę się przerzedziły i zauważył, jak MiG spada bezwładnie, ciągnąc za sobą smugę czarnego dymu. Zahipnotyzowany, zanurkował lekko swym Phantomem, ciągle patrząc na trafioną maszynę.
Wyskakuj, biedny sukinsynu, ponaglał w myśli. Skacz, póki jeszcze czas!
Bezskutecznie szukał wzrokiem czaszy spadochronu. Albo pilot był ciężko ranny, albo obłędne wirowanie uszkodzonej maszyny uniemożliwiało katapultowanie. Byli już tak blisko, że mógł dokładniej przypatrzeć się kształtom samolotu oświetlonego pierwszymi promieniami słońca.
Chwileczkę! To nie jest MiG! Ma przecież dwa silniki. I ten kształt — przysadzisty i pękaty. To nawet nie jest myśliwiec...
To... A-6!
Uprzytomnienie tego faktu podziałało na niego niczym trafienie pociskiem. Żołądek podjechał mu do gardła. To jeden z naszych — samolot marynarki wojennej z jakiegoś lotniskowca zakotwiczonego w Zatoce Tonkińskiej! Co, u licha, on tutaj robi — zabłąkana owieczka?! W raporcie, jaki otrzymał przed lotem, nie było mowy o jakichkolwiek działaniach marynarki w tej okolicy. O, mój Boże! Nagle przypomniał sobie, że A-6 też ma dwuosobową załogę!
— Skaczcie! Skaczcie! — krzyknął i zaraz pomyślał, że jego wołania i tak nie są w stanie usłyszeć zamknięci w pułapce piloci. Pokiereszowany A-6 Intruder spadał korkociągiem w kierunku pokrytej zielenią równiny.
22
Muldoon skierował Phantoma za nim, modląc się, by ujrzeć wreszcie na niebie dwie białe czasze spadochronów. Oczy wychodziły mu z orbit — tak bardzo chciał je zobaczyć. Zaczął mieć nawet przywidzenia.
— Boże, proszę... Dwa spadochrony!... Chociaż jeden...
Kadłub uszkodzonego A-6 przemknął przed nimi — było widać wyraźnie oznaczenia marynarki wojennej. Nim zdołał zawrócić o 180 stopni i spojrzeć za siebie, A-6 uderzył w pole ryżowe i gęsty, czarny pióropusz wystrzelił w powietrze. Nad szczątkami rozbitej maszyny nie unosił się ani jeden spadochron.
Mark Muldoon ocknął się zlany zimnym potem, ze strasznym pulsowaniem w skroniach. Pokój wirował mu przed oczami, niczym wnętrze jego Phantoma. Po chwili, kiedy wszystko wróciło do normy, dźwignął się i poczłapał do łazienki. Stanął pod natryskiem, puszczając silny strumień zimnej wody.
Ale krople wody smagające go niczym bicz nie były w stanie zmyć nagromadzonego w nim bólu. Od jego pobytu w Wietnamie minęło dwadzieścia lat, a mimo to ciągle nawiedzał go ten sen — zawsze odtwarzający rzeczywistość z jednakową precyzją. Choć wydawało mu się, że już sobie z tym poradził — koszmar wciąż powracał. Z goryczą skonstatował, że przez te lata nie zdołał uporać się z problemem śmierci dwóch pilotów marynarki wojennej.
Decyzją sądu wojskowego uwolniony został od wszelkich podejrzeń. Ale czy rzeczywiście był bez winy? To pytanie nie dawało mu spokoju — odpowiedź zawsze była jednakowa. Każdy pilot w takiej sytuacji zareagowałby identycznie — nie miałby wyboru. Innym też się to przytrafiało, zarówno w tej wojnie, jak i we wcześniejszych. Z pewnością wypadki takie będą się jeszcze zdarzały w walkach powietrznych — wielu pilotów zginie z rąk kolegów.
Przyczyna jest prosta. Wprawdzie ostatnio poczyniono w technice znaczne postępy i można nawet skonstruować komputer wielkości łebka od szpilki, jednakże do tej pory nie zdołano się uporać z zagadnieniem identyfikacji celu. Nadal nie można jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie: ,,Czy to swój, czy wróg?"
Podpułkownik Mark Muldoon w wieku 38 lat, po dwudziestu latach służby, odszedł z Sił Powietrznych, by zaangażować się w firmie Hearst Avionics, zajmującej się projektowaniem i doskonaleniem systemów radarowych dla lotnictwa wojskowego. Tu Muldoon bez reszty oddał się pracy nad radarem dla nowego myśliwca USAF — F-22, mając nadzieję, że jego olbrzymie doświadczenie zdobyte na myśliwcach oraz wiedza
23
o radarze zostaną należycie spożytkowane. Wierzył, że kiedyś urzeczywistni swoje marzenia i piloci USAF uzyskają bezwzględną przewagę nad każdym napotkanym w powietrzu wrogiem. Był pewny, że on sam i jego firma dadzą lotnictwu najlepszy radar, jaki można sobie wyobrazić; lepszy niż wszystko, na co stać konkurencję.
Tak czy owak, nadal otwarta pozostawała kwestia identyfikacji. Jaką bowiem można mieć korzyść z tego, że widzi się cel z pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu mil, że zauważa się go wcześniej, skoro nie ma całkowitej pewności, do kogo się strzela. Wprawdzie zalecenie Bunkera Hilla: „Nie atakuj, dopóki nie zobaczysz białek oczu wroga" zmieniło się na inne: „Nie strzelaj, póki nie odczytasz numerów na ogonie przeciwnika", problem pozostał. Co za bezsensowny sposób prowadzenia wojny!
Mark Muldoon wiedział, że taktyczna przewaga radaru proponowanego przez jego firmę dla F-22 nie będzie rewelacyjna, jeżeli nie rozwiąże się problemu identyfikacji celu. Kolejne rozwiązania przedstawiane do tej pory tak wiele miały słabych punktów, że stary Q-box z czasów Wietnamu nie był w niczym od nich gorszy.
Oferta dotycząca radaru dla F-22 powinna być gotowa w końcu listopada. Muldoon ma więc tylko jeden miesiąc. Musi znaleźć rozwiązanie! Widzi nawet drogę do zwycięstwa. Trzeba też wyrównać rachunki z przeszłością...
4. Śledztwo
Gałęzie rosnących wzdłuż Potomaku japońskich wiśni były nagie — ich liście już od pewnego czasu okrywały ziemię ciemnobrązowym dywanem. Mężczyzna prowadzący brudnoszare Pinto z rządowymi tablicami rejestracyjnymi uznał, że przez ostatni miesiąc ani o krok nie zbliżył się do rozwiązania. Na miejscu wypadku, teraz już oficjalnie uznanego za zabójstwo, znalazł się w ciągu dwóch godzin, a to dzięki możliwości skorzystania z wojskowego helikoptera. Ślady były już, niestety, zatarte.
Pewien świadek dostarczył szczegółów. Opisał przedwczesne zamknięcie mostu, zanim limuzyna zdążyła, przejechać, porzucenie samochodu przez kierowcę w mundurze lotniczym i upadek samochodu z jedynym już pasażerem do Zatoki Chesapeake. Rozmowa telefoniczna z pobliską bazą Langley Field pozwoliła ustalić, że oczekiwano tam czterogwiazdkowego generała, który jechał właśnie z bazy lotniczej Andrews. Wiadomości z Andrews potwierdziły, że chodziło o najwyższego rangą generała w dowództwie. Zanim limuzynę wyciągnięto z wody, tożsamość pasażera dla nikogo nie była zaskoczeniem — okazał się nim generał Henry B. Slaughter. Trudniej jednak było z identyfikacją szofera i operatora mostu, ponieważ obaj zniknęli.
Szare Pinto przedarło się przez ciasną estakadę wyjazdu z Washington Boulevard, okrążyło południowy parking Pentagonu i przemknęło obok kilku ostatnich budynków w stronę IDĄ, Instytutu Analiz Obronnych, który dzielił gmach z DARPA — agencją badawczą projektów obronnych — oddziałem badawczym Departamentu Obrony. Kierowca Pinto miał sprawę do załatwienia właśnie w tej ostatniej instytucji. Chodziło o pewien nowy ślad. Był to, co prawda, ślad niepewny, ale trzeba było chwycić się i tego. Detektyw chciał bowiem dalej zajmować się tą sprawą
25
i jednocześnie uniknąć przesunięcia do najnudniej szych zajęć — rutynowych badań ,,prawomyślności" kandydatów na różne stanowiska. Nawet się z tego podśmiewał — to przecież byłby upadek na samo dno, degradacja do poziomu służby patrolowej.
Ostrzegano go, że znalezienie wolnego miejsca na parkingu przy IDĄ może okazać się trudne, lecz dzisiaj los się do niego uśmiechnął. Gdy zbliżał się do parkingu, wyjechał z niego Cadillac. Zaparkował więc swój samochód bez kłopotów, zostawiając jeszcze dość miejsca dla jakiegoś innego Pinto. Postać detektywa, który wysiadł z samochodu, nie była pociągająca. Czarny, obszerny płaszcz marynarski sprawiał wrażenie, jakby był zawieszony na niskim, krągłym torsie. Na czubku głowy lśniła łysina. Człowiek ten wydawał się zbyt delikatny i dobrotliwy jak na sprawę, którą się zajmował. Jednak w wyrazie jego oczu i kształcie szczęki było coś, co wskazywało na determinację. Upór, by doprowadzić niejasną sprawę do samego końca.
Określenie „niejasna sprawa" jest zbyt eufemistyczne jak na to, co w niej osiągnął. Idąc ku głównemu wejściu do IDĄ, zastanawiał się nad dziwnym łańcuchem wydarzeń, jakie miały miejsce po znalezieniu ciała generała. W SYSCOM, dowództwie systemów obronnych, potwierdzono nazwisko kierowcy generała: sierżant Luigi Mello. Tyle że znalezienie go było już zupełnie odrębną sprawą. Zarówno on, jak i operator mostu zniknęli, jak się zdawało, bez śladu. Pracownik na moście był zatrudniony ledwie od tygodnia; podał fałszywe nazwisko i adres. Pracodawca nie miał również jego zdjęcia. Jeszcze bardziej denerwujący okazał się przypadek sierżanta: papiery identyfikacyjne w bazie Andrews były sfałszowane, tak samo jak i odciski palców, które należały do zmarłego pracownika z jednostki piechoty. Szczegółowe poszukiwania tej pary nie przyniosły żadnych efektów, jeśli nie liczyć kilku fałszywych alarmów.
Lecz choć od czasu wyłowienia ciała z czterema złotymi gwiazdkami z wód Zatoki Chesapeake śladów nie znaleziono zbyt wiele, z ustaleniem motywów, podobnie jak potężnych wrogów, którzy byliby zdolni zaaranżować taką operację, nie było większych kłopotów. I to były jedyne punkty związane ze znaczącą i kontrowersyjną postacią generała, spoczywającą teraz na pobliskim cmentarzu narodowym w Arlington.
Wszedł do budynku i ruszył w stronę strażnika, okazując swoj�