Newerly Igor - Wzgórze Błękitnego Snu
Szczegóły |
Tytuł |
Newerly Igor - Wzgórze Błękitnego Snu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Newerly Igor - Wzgórze Błękitnego Snu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Newerly Igor - Wzgórze Błękitnego Snu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Newerly Igor - Wzgórze Błękitnego Snu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Igor Newerly
Wzgórze Błękitnego
Snu
Strona 2
DO TAJGI NA WIECZNE OSIEDLENIE
…To, zdaje się, Nercza. Jeszcze lód idzie, chociaż już
koniec kwietnia. Dopływ dopływu, wpada do Szyłki, Szyłka
do Amuru… Tam gdzieś nad Szyłką czy Ononem w jurcie
jakiejś urodził się Czyngis-chan… Już pierwsze domki.
Witaj, stolico katorżniczego kraju! Nerczyńsk… Tak wygląda
miasto, które śle karawany złota z Kary i srebra z Akatuja?
Rozlazłe i nieruchawe rozsiadło się w kotlinie swojej rzeczki,
wszystkimi ulicami na przestrzał. Oto biała cerkiew, kilka
murowanych budynków, bank, progimnazjum, kramy, sklepy,
park miejski… Wszystko w morzu drewnianych domków
parterowych, sadków, ogródków, płotków… Studnie uliczne,
nie wszystkie ulice brukowane, kurz wzniecamy za sobą jak
dymną zasłonę, chodniki drewniane… I oto koniec miasta,
znów przed nami goły trakt. A gdzież ten pałac, o którym
opowiadał Gawryłow, pałac z ubiegłego wieku, jakiegoś
milionera Butina czy Putina? Takiego pałacu, mówił, nie
powstydziłby się i Petersburg. Wspaniałe sale, rzeźby z
marmuru, kandelabry z brązu, perskie dywany, stylowe
meble, na galerii instrument muzyczny rozmiarów organów
kościelnych… Biblioteka, oranżeria pełna palm i
podzwrotnikowych roślin, muzeum syberyjskich rud i
kamieni. I jeszcze lustro. Największe lustro na świecie, które
Putin czy Butin kupił na międzynarodowej wystawie w
Strona 3
Paryżu w 1878 roku i przewiózł morzem do Nikołajewska, a
później na specjalnie zbudowanym statku po Amurze i Szyłce
do Nerczyńska… Gdzie to wszystko? Przegapiłem czy pałac
spłonął?
Konie z ogłuszającym łomotem wzleciały na kawałek
wymoszczonej jezdni przy dworcu i stanęły.
– Nu wot, wysiadka – powiedział żandarm.
Wysiadł, Dwaj chłopcy, grający przy dworcu w
„kozny”, spojrzeli i zastygli z wyrazem najwyższego
zdumienia, ściskając w ręku świńskie kości. Pewnie nie
widzieli takiego…
Żandarm wszedł po stopniach dworca do oszklonych
drzwi, on za nim, i kiedy ujrzał w lustrzanej szybie swe
odbicie, to mimo woli sam się zdumiał, co za elegancki pan!
Spod szerokiego ronda, nie jakiejś tam szlapy, lecz
oryginalnego włoskiego borsalino, spoglądały nań z
wychudłej twarzy oczy obce i mroczne. Płaszcz demi-saison
z najlepszego łódzkiego szewiotu w kolorze perłowym, po
krawiecku mówiąc, rybiej skórki, z aksamitnym
kołnierzykiem w nieco ciemniejszym odcieniu – leżał jak
ulał. Widziało się jeszcze spodnie garnituru w tym samym
stalowoszarym kolorze i szare lakierki… Hrabia galicyjski,
pomyślał obojętnie jak o mijanym przechodniu.
W restauracyjnej poczekalni bufetowy i kelner
wybałuszyli oczy, a miejscowy numerowy, posilający się
przy oknie, dyskretnie schował talerz za siebie. Sala była
pustawa, tylko nad szklanką herbaty siedział jeden wojskowy.
Strona 4
Odwrócił się do nich i wtedy oni go poznali: Czybisow, Piotr
Kapitonowicz, porucznik konwojnej komandy. Żandarm
stuknął obcasami i wziął pod kozyriok:
– Zdrawia żełajem waszemu, błagorodiu!
– Zdarowo, Bojarszynow… Skąd i dokąd?
– Z Akatuja wiozę zwolnionego na wieczne osiedlenie.
– Tak? A czy po drodze będziesz miał jakieś miasto?
– Nikak niet, wasze błagorodie.
– To jakże ty go wieziesz w takim stanie? W takiej
maskaradzie do lasu?
– A bo to chodź z nim po mieście… On trzy godziny
będzie kupował, bo nic nie ma…
To on znalazł sposobność, by się wtrącić:
– Pozwolicie wyjaśnić?
Bystre oczy obrzuciły go przenikliwym spojrzeniem.
– Mów. Pamiętam ciebie. Cztery lata temu zdałem
ciebie z konwojem w Czycie.
– Tak jest. A teraz wychodzę z katorgi. Mijamy
Nerczyńsk, ostatnie miasto, więc proszę wachmistrza, by
pozwolił mnie porobić tu zakupy, taka, zdawałoby się,
uzasadniona prośba… Przecież wiezie mnie na wieczne
osiedlenie!
Porucznik niespiesznie pomieszał herbatę łyżeczką,
odpił.
– Wiesz co, Bojarszynow, ja bym go puścił, przecież nie
ucieknie. Pociąg za cztery godziny. Masz tu kogo
znajomego?
Strona 5
– Melduję posłusznie, tu w domku przy dworcu mieszka
untier jeden, wojnę japońską przerobiliśmy razem.
– To idź do niego, nie będzie się tobie nudziło. A on
tymczasem pochodzi po mieście, zakupi, co trzeba, i co
najważniejsze, niech poczuje smak wolności, bo przy tobie
on tego nie poczuje… Ot, i regulamin w porządku, i człowiek
nie doznał poniewierki.
W tym był cały Czybisow. Nikt u niego nie uciekł, ale
każdy miał co należy i nikt obity nie był przez te dwadzieścia
lat, kiedy on prowadził konwoje z Moskwy do Irkucka i
Czyty, posiwiał przy tym, żelazny porucznik. Za to syn jego
uczy się w omskim korpusie kadetów, może już skończył,
oficer…
– Nu, jak pan porucznik rozkazuje…
– Ja tobie nie rozkazuję, Bojarszynow, ja tylko tak
myślę.
– W takim razie, teraz jest – żandarm wyjął swoją
cebulę, otworzył – teraz jest kwadrans po dwunastej.
Kwadrans po trzeciej żebyś tu był punktualnie!
– Będę niezawodnie – przyrzekł i ukłonił się
porucznikowi. – Dziękuję za pańską uprzejmość.
Rześkie powietrze przedwiośnia owiało go, gdy w
chwilę potem stanął na stopniach dworca. Był koniec
kwietnia, ale od rzeki ciągnęło chłodem, szedł jeszcze lód,
ale od góry słońce przypiekało i nagrzana ziemia parowała
ciepłem zbudzonych zapachów. Stał sam, nie mogąc się
oswoić z myślą, że jest sam, bez konwojentów i dozorców,
Strona 6
bez kajdan i towarzyszy. Może iść, dokąd chce, i kupować, co
tylko zechce, ma na to warszawski portfel z monogramem,
wypchany banknotami, dar pani Stefanii. Chłopcy wciąż stali
przy nim bojąc się ruszyć, by nie spłoszyć pana z dalekiego
świata, w ubraniu, jakiego nikt tu nie widział, wielkiego
pana, który wszystko może…
Podszedł do powozu, konie jadły obrok.
– Wracacie teraz przez Nerczyńsk?
– Tak jest.
– To możecie mnie podwieźć? Wysiądę w Nerczyńsku.
Pojechali. Przebyli tę drogę, chyba pięć wiorst do
miasta. Zauważywszy szyld trafiki, Bronisław kazał stanąć,
dał woźnicy rubla i pożegnał się z nim.
Kiedy powóz ruszył, zeskoczyli chłopcy, uczepieni z
tyłu.
– A wy tu po co?
– Żeby popatrzeć…
– Na co popatrzeć?
– Co pan będzie robił…
Byli jednego wzrostu i jednej twarzy, nie do
odróżnienia, bliźniaki. Z oczu im patrzyła niepohamowana,
dziecięca ciekawość.
– Ojciec wasz pracuje na kolei?
– Na dworcu jest kasjerem! Mieszkamy obok w
rządowym mieszkaniu.
– A jak się nazywacie?
– Grisza i Misza.
Strona 7
– Który z was starszy?
– Obaj starsi!
– Więc macie po pół rubla i wracajcie do domu!
Dał każdemu z nich po monecie i ruszył z powrotem do
sklepu, który przejechali. Nieliczni przechodnie na
drewnianym chodniku zatrzymywali się i oglądali, jedna
dziewczyna na jego widok stanęła jak wryta – wyminął ją, z
gracją uchyliwszy borsalino, i wszedł do trafiki, rzuciwszy
okiem na szyld: Piotr Gosudarew.
– Czym mogę panu służyć? – zapytał właściciel w
średnim wieku, łysawy, w miarę otyły.
– Chciałbym zaopatrzyć się w tytoń. Messaksudi
fajkowy, proszę.
– Nie mam krymskich. Messaksudi to rzadki tytoń.
Mogę polecić doński Asmołowa, moskiewski dukat albo
gabaj, dobry jest fajkowy mandżurski.
– To proszę Asmołowa. Piętnaście funtów.
– Co, proszę?!
– Powtarzam, muszę zaopatrzyć się w tytoń, bo tam,
dokąd jadę, nie mają tytoniu.
– Ale piętnaście funtów Asmołowa ja nie mam!
Najwyżej pięć.
– To daj pan pięć funtów Asmołowa i dziesięć dukata.
– Moment! – kupiec majtnął się do magazynu za
przepierzeniem i położył na ladzie pięć funtów, majtnął się
drugi raz po dziesięć – ruchy miał błyskawiczne, dostał
wigoru, poczuwszy klienta. – Co by jeszcze wielmożny pan
Strona 8
sobie życzył?
– Fajkę.
– Proszę..
Otworzył gablotę. Było w niej kilkanaście przeróżnych
fajek, ale jedna mu się szczególnie spodobała: nieduża
fajeczka, ponętnie wygięta w dół, ustnik koloru miodowego,
a drzewo nie znane, misternie rzeźbione… Taka fajeczka
może być zaufana w samotności.
– Ustnik oryginalny jantar, a drzewo mandżurska aralia.
– Biorę. Pan pozwoli tego tytoniu na próbę…
Nałożył fajkę. Zapalił… Mój Boże, ileż to lat? Cztery
lata pięć miesięcy palił w najlepszym razie machorkę, a to i
korę z zielskiem, i marzył o czymś takim!
– No jak?
– I owszem… Może pan pozwoli od razu i kapciuch do
niego, i dwie paczki zapałek. Pewniejsze byłoby krzesiwo z
hubką.
– Święta racja! I to ja mam. Dla myśliwych, gdy idą do
tajgi, i dla Mongołów.
Położył na ladzie krzemień, krzesiwo z hubką i stał
wyczekująco, podany nieco naprzód, z lekko przechyloną
głową. Bronisławowi zdawało się, że słyszy merdanie
ogonkiem.
– Koperty, znaczki pocztowe i parę ołówków
chemicznych i zwykłych… Jeszcze notes i gruby brulion.
Stalówki, obsadka i atrament. To wszystko. Przydałaby się
jeszcze walizka, ale pan chyba nie ma.
Strona 9
– Istotnie, to nie moja branża. Mam walizę, w której
wożę towar, ale gdzieżbym ja śmiał taką proponować panu!
– A niech no pan pokaże.
Ten znów szurnął do magazynu i wrócił z ogromrtą
walizą. Rzeczywiście nie była pierwszej świeżości, stareńka,
ale mocna i pakowna, trupa by w niej można było
przeszwarcować.
– Wezmę. A pan kupi sobie nową. Pięć rubli wystarczy?
– A co też pan, uchowaj Boże… Waliza gratis! Gestem
dłoni odpychał pokusę i ofiarowywał dar.
– Dobrze, dobrze, niech pan policzy, ile razem?
Ten usiadł, wciągnął głęboki oddech i przejaśniony
przystąpił do rachunku jak do sakramentu. Bronisław
tymczasem pakował nabyte rzeczy do walizy.
– Dwadzieścia osiem rubelków siedemdziesiąt pięć
kopiejek.
– Czyli razem trzydzieści trzy ruble siedemdziesiąt pięć
kopiejek… Proszę.
Podał mu banknot pięćdziesięciorublowy. Kupiec zrobił
postną minę.
– Niestety, nie mam reszty… Będę musiał skoczyć do
sąsiada, może on ma większy utarg… Pan zaczeka.
– A jaki sklep ma sąsiad?
– Towary mieszane, wszystko, co dla domu, i takie tam
różności.
– A to dobrze się składa. Pójdę z panem, kupię co nieco.
– Ależ proszę bardzo, proszę…
Strona 10
Z lekkim wyprzedzeniem szedł przed nim kawałek ulicą
– prowadził klienta, jakiego klienta! Już w progu ciemnego
sklepu wołał:
– Wasyl Niłycz, masz pan kupca!
Od kantorku na powitanie ich podniosła się wysoka
postać w czarnej surducinie, szczelnie opięta, schludna, z
końską szczęką i rzadkim kosmykiem zaczesanym z prawa
na lewo, włosy te niegdyś były ryże, ale zdążyły się wybielić.
– Dobro pożałowat’ – kłaniał się kupiec i zapraszał do
środka dostojnego gościa.
Bronisław rozejrzał się. Sklep był nieduży, ale zawalony
towarem: na półkach stały garnki i statki kuchenne
emaliowane, miedziane i z lanego żelaza, talerze, szklanki,
filiżanki, dalej przeróżne noże, narzędzia wszelkie aż do
brzytew.
– To pan, widzę, całą ekspedycję mógłby zaopatrzyć we
wszystko… Ja potrzebuję paru rzeczy. Nieduży saganek,
patelnię, imbryk i czajniczek.
Kupiec podawał, Bronisław wybierał. Poza tym wziął
talerze emaliowane, płytki i głęboki.
– Jeden komplet? – zdziwił się kupiec.
Rzeczywiście, pomyślał Bronisław, dlaczego jeden?
Przecież może ktoś zawitać do mnie, jakiś gość… I
zdecydował:
– Dwa komplety talerzy i sztućców… Prócz tego
scyzoryk i nóż.
Wybrał duży scyzoryk o dwóch nożach, z szydłem,
Strona 11
śrubokrętem, pilnikiem i piłeczką. A nóż podobał mu się
jeden – siedmiocalowy, obosieczny, w skórzanej pochwie,
poręczny nóż tajgowy.
Wodząc spojrzeniem po półkach za czymś do picia, nie
szklanką, nie filiżanką, ale czymś nie tłukącym się, natrafił
na dwa dziwne kubki. Tkwiły wśród garnków jak egzotyczne
kwiaty, jak barwne motyle.
Wziął do ręki. Ciężkie. Jak z kamienia. Zasadniczo
kolor zielony, ale od góry przechodził w odcień oranżowy i
bury. Na wzburzonej fali widać białą smugę i kształt jakiś…
Podszedł do okna, bo w sklepie było ciemnawo. Teraz
widział: rzeźbiarz pomógł naturze, jedno – dwa cięcia, z
białej fali wyłania się postać mężczyzny, wyciąga ręce po
ratunek…
– Jaspis – powiedział znacząco kupiec. – To kustarnik
jeden, były katorżnik, włóczy się po górach, zbiera kamienie
i obrabia. Amatorska rzecz.
– Nie tłukące się?
– Bez obawy, może pan rzucić o podłogę.
– To biorę.
– Niestety, jednego kubka sprzedać nie mogę. One są
nierozłączne. Pan zobaczy.
Podał drugi kubek. Identyczny. Ta sama wzburzona
zieleń i biała rozpryskująca się fala bije o brzeg, tylko na
brzegu stoi kobieta i wyciąga ramiona po tonącego
mężczyznę na pierwszym kubku.
– Ten rzeźbiarz banalną scenką popsuł piękny kamień.
Strona 12
Ale kubek jest dobry. Nie parzy, nie tłucze się. Wezmę oba.
– Trudno – usprawiedliwiał się kupiec – on to robi dla
narzeczonych, dla małżeńskiej pary. Ludzie biorą.
Bronisław wybrał jeszcze brzytwę, pędzel z borsuka,
parę cylinderek mydła do golenia, lusterko i szeroki mocny
pas z wiązki rzemieni wiszących w kącie.
– Ile płacę?
Kupiec policzył.
– Dwadzieścia osiem rubli pięćdziesiąt kopiejek.
– Pan wyda mi resztę z pięćdziesięciu rubli –
dwadzieścia jeden rubli pięćdziesiąt kopiejek. A sąsiadowi
rozmieni pan pięćdziesiąt rubli tak, żeby dla mnie było
szesnaście rubli dwadzieścia pięć kopiejek.
Spakował rzeczy do walizy.
– Proszę panów, gdzie tu jest sklep z bielizną męską?
Kupiec zastanowił się.
– Takiego sklepu w naszym mieście w ogóle nie ma.
– No jakże – wtrącił się żywo łysawy właściciel trafiki –
a Wałujewa?
– Prawda, Wałujewa… Jest wdowa, co z córką prowadzi
pracownię bielizny damskiej i męskiej. Piękna robota, a ceny
przystępne… O, tu za rogiem na prawo, trzeci dom.
Bronisław podziękował, pożegnał się z jednym i drugim
i wyszedł.
Chłopcy sprzed dworca wciąż stali, ale teraz przyłączyło
się do nich jeszcze trzech z tornistrami, prawdopodobnie ze
szkoły.
Strona 13
Bronisław szybko wyminął tę gromadkę i podążył we
wskazanym kierunku.
Przed parterowym domkiem, malowanym ochrą,
przystanął, obejrzał oba okna wystawy i popchnął drzwi. Na
dźwięk dzwoneczka z sąsiedniego pokoju wyjrzała
dziewczyna. Przywitał się, ona odpowiedziała i oboje
zamilkli. Ona milczała z zaskoczenia – nigdy nie widziała tak
wytwornego pana. Ą on z powodu jej bliskości, przeszło
cztery lata oglądał kobiety w snach tylko, w marzeniach o
nich.
– Proszę, pani, czy znalazłaby pani dla mnie sześć
nocnych koszul?
Skinęła głową i zaczęła podawać.
– A dzienne też by się znalazły?
– Jaki rozmiar?
– Co proszę?
– Obwód szyi proszę podać.
– Ach, szyi… Nie wiem, nie pamiętam.
– To muszę zmierzyć. Pan się pochyli ku mnie.
Wyciągnęła ramiona i zarzuciła jak stryczek
centymetr… Dreszcz go przeszedł od dotknięcia ciepłych
paluszków.
– Czterdzieści jeden. Zaraz poszukam.
Znalazła i rozrzuciła na ladzie. Bronisław wybrał cztery
lniane koszule do pracy i dwie świąteczne z popeliny, jedną
czerwoną, drugą lila.
– A kalesony?
Strona 14
Znalazła i kalesony.
– To ile jestem pani winien?
Zaczęła liczyć, ale co i raz to zerkała na niego.
– Pan to musi być z dalekich stron…
– Z Warszawy, proszę pani. Wie pani – Warszawa,
stolica Polski, Priwiślańskiego Kraju…
– Wiem. Mój dziadek opowiadał. Bo dziadek, ojciec
mamy, pochodził z Akatuja i w młodości pracował w
mydlarni u Polaka jednego. Wysocki się nazywał.
– Z powstania listopadowego?
– Nie pamiętam miesiąca i roku. Chyba w listopadzie to
było. Wielkie wybuchło powstanie i ten Wysocki zdobył
pałac carski… Wiele dobrego opowiadał o nim dziadek, bo u
niego nauczył się czytać i pisać, to był szlachetny człowiek, a
na mydełkach swoich stawiał stempel Piotr Wysocki.
– Pani się myli. Wysocki był bardzo skromny i mydła
znaczył tylko inicjałami P. i W. To tak wyglądało. Pani
pozwoli…
Wziął ołówek, którym ona robiła rachunek, i narysował
prostokąt, a w nim P.W. i miejscowość Akatuj. Odkładając,
spojrzał na nią. Dziewczyna stała blada i patrzyła na jego
ręce. Na czarne, sponiewierane ręce, na których praca przy
taczce i piecach płomienistych, grynszpan i siarczek rtęciowy
świadczyły ranami i wrzodami, że to ręce katorżnika.
– Pan też… z Akatuja?
– Tak, byłem w Akatuju.
– A teraz wraca pan do swoich, do Warszawy?
Strona 15
– Nie, jadę na wieczne osiedlenie do tajgi.
– W tym ubraniu?
– W tym ubraniu ja byłem hrabią w Warszawie przez
jeden dzień. Tak mnie wzięli i po katordze z powrotem ubrali.
Teraz żandarm puścił na zakupy… To ileż ja jestem pani
winien?
Ołówek drżał jej w palcach i rzęsy trzepotały, była samą
rozpaczą i zmieszaniem.
– Ja nie wiem… Mama wyszła, to mamy towar.
Miłe dziecko, towar mamy, a ona nie może brać
pieniędzy od katorżnika – jak każda Rosjanka, lituje się nad
niesczastnym.
Wyjął portfel.
– Widzi pani? Mam pieniądze.
– Ale wszystko jedno… Żeby to było moje, to…
Chwileczkę!
Przypomniawszy, widać, sobie coś, wybiegła do
sąsiedniego pokoju. Po chwili wyszła, niosąc na rękach jak
tacę prześliczną koszulę z seledynowego jedwabiu, bogato
haftowaną krzyżykowym ściegiem.
– To moje, moja robota… Pan przyjmie to ode mnie,
błagam!
– Dobrze, ale pani przyjmie, ile się ode mnie należy. –
Zajrzał do jej podsumowania. – Dwadzieścia cztery ruble.
Proszę. I z całego serca dziękuję.
Położył na kantorku i zaczął przekładać bieliznę do
walizy. Ona mu pomagała. Milczenie ciążyło.
Strona 16
– Muszę jeszcze zajrzeć do paru sklepów i do apteki. A
żandarm na dworcu czeka… No, na pożegnanie! – wyciągnął
do niej ręce.
Ufnie położyła mu swe drobne, białe dłonie w jego
okropne katorżnicze ręce. Chwilę trzymał je przed sobą
żegnając się, takich rąk, takiej dziewczyny nie spotka chyba
w tajdze, potem przylgnął ustami: – Nie zapomnę, długo,
długo będę pamiętał…
– Hospod’ z wami, będę się modliła za was!
Zatrzasnąwszy drzwi za sobą, stanął nagle wobec
kilkunastu osób, które czekały na niego. Prócz chłopców
sprzed dworca i uczniów byli tu ludzie dojrzali i zupełnie
starzy. Wszyscy wpatrywali się w niego z nadzieją,
spodziewając się czegoś.
– Niech Pan Bóg błogosławi cię, miłościwcze! –
zagłosiła jakaś salopka.
– Ja chciałbym na osobności o nadużyciach w
Zakładach Nerczyńskich – powiedział wysoki w wytartej
bobrowej czapce.
– Ja również. Kolusznikow jestem, koleżski registrator –
przedstawił się sadlisty z buraczanym nosem.
Ktoś zaczął wyłuszczać mu swoją sprawę, kto inny
pchał mu do ręki podanie, tamta błagała o wsparcie…
Bronisław zrozumiał. A więc wzięli go za kogoś z Irkucka
czy Petersburga, za kogoś ważnego, za pełnomocnika
tajnego… Katastrofa. Niech no stójkowy zobaczy to
zbiegowisko, będzie cyrkuł, koza, badanie. Jeśli nawet okaże
Strona 17
się, że on tu ni pri czom, to i tak na pociąg nie zdąży.
Bojarszynow!
Zerwał z głowy kapelusz i podniósł do góry. Uciszyło
się.
– Nie tu i nie teraz! – zakrzyknął wodząc po nich
gniewnym okiem. – Nie psuć mi roboty, zrozumiano?
Razojtis’!
Tłumek cofnął się, zaszeptał, pan się gniewa, nie tu i nie
teraz, nie przeszkadzać, rozejść się,.. Zaczął z wolna rozłazić
się na boki.
Bronisław ruszył ostrym krokiem w przeciwną stronę.
Usłyszał za sobą dworcowych chłopaków, dreptali za nim.
Nie bali się go, był dobry dla nich, dał im po pół rubla.
Przystanął.
– Chłopcy, gdzie tu można wszystko kupić, ubranie,
buty, czapkę i przebrać się?
– O, to tylko u Szczukina!
– A gdzie on jest?
– Zaprowadzimy. To na rynku, niedaleko…
Wyprowadzili z tej wąskiej uliczki na szerszą, potem na
zupełnie szeroką i w końcu na rynek, który przecięli na ukos
pokazując:
– O, widzi pan ten sklep!
Sklep był. duży, o czterech oknach. Przed sklepem
wysoki pan w sfatygowanej czapie bobrowej i ten sadlisty
Kolusznikow żywo opowiadali coś komuś w palcie z gołą
głową, pewnie właścicielowi. Zdążyli już przybiec. Na jego
Strona 18
widok rozstąpili się, właściciel cofnął się i Bronisław wszedł
do sklepu.
Właściciel – dość przystojny, w średnim wieku, ubrany
z europejska, nie bez pretensji do pewnej elegancji – zdawał
się reprezentować ten rzadki na Syberii typ człowieka
handlowej natury, człowieka nowszych czasów, z
oczytaniem, znajomością świata i potrzebą poobiedniej
lektury zamiast drzemki. Na pytanie Bronisława, czy znajdzie
u niego komplet odzieży zwykłej i czy będzie mógł się
przebrać, odpowiedział z godnością:
– Jeśli u mnie pan czegoś nie znajdzie, to nie ma tego w
naszym mieście.
Hala była czterookienna i cały wystrój sklepu zdawał się
potwierdzać zdanie właściciela.
Bronisław wybrał garnitur świąteczny z siniewo
bostona, potem szare ubranie robocze, kamaszki, wysokie
buty z cholewami, na zimę unty*1 z dobrze wyprawionego
piżmowca skórą na zewnątrz, pięknie haftowane czerwoną
nicią; nieprzemakalny płaszcz z grubej impregnowanej
tkaniny, sobolowy małachaj z długimi, zwisającymi na pierś
nausznikami i czapkę podobną do kaszkietu. A przebierając w
tym wszystkim, zerkał na słup pośrodku sali, gdzie wisiała
burka, raz ręką dotknął, pomacał jakość owczej wełny.
Właściciel to zauważył.
– To burka rotmistrza Abdułdurchmanowa z Dagestanu.
1* Unty – buty zimowe.
Strona 19
Pół roku temu zginął w pościgu za zbiegłą szajką
katorżników, może pan słyszał… Wdowa po znajomości
wystawiła na sprzedaż. Czterdzieści rubli.
– Dobra cena.
– Ale i rzecz dobra. Proszę spojrzeć.
Zdjął burkę z wieszaka, obrócił w powietrzu, by
połyskliwa czerń płaszcza spływała w dół jak dzwon.
– Widzi pan? W plecach tak mocna, że i w powietrzu
trzyma się prosto, ale jest miękka i ciepła, sięga do kostek i
jeźdźca otula z koniem. Koniowi też ciepło. Jeździec może
się zapiąć szczelnie, bo na bokach ma nieduże rozcięcia, żeby
wystawiwszy dłonie mógł powodować koniem. I zważ pan,
że wyłogi, srebrem lamowane, nic a nic nie sczerniały,
najlepszy dowód, że jest całkiem nowa.
– Kupię ją, jeśli pan kupi moje ubranie.
– Co pan ma na myśli?
– To wszystko: kapelusz, płaszcz, garnitur i lakierki…
Ile pan daje?
– Czterdzieści rubli – palnął kupiec.
Bronisław zmierzył go wzrokiem i zdjął kapelusz.
– Pan mnie obraził. Ten kapelusz, pan widzi napis Roma
i nazwisko Borsalino, pochodzi z Wiecznego Miasta i
kosztował mnie trzydzieści rubli. Ten płaszcz – zdjął płaszcz
– szył na miarę najlepszy warszawski krawiec, oto jego
metka, Władysław Zaremba, Warszawa, tak samo jak i
ubranie. Te lakierki – stając na prawej nodze, zdjął pantofel z
lewej – te lakierki pochodzą z pracowni Hiszpańskiego, nie
Strona 20
jakiegoś tam szewca moczymordy, proszę spojrzeć, wcale
świeży stempel złoty – Hiszpański, Warszawa. Zatrudnia on
trzydziestu wykwalifikowanych majstrów i potrafi obuć całą
naszą arystokrację i modny świat. Czy pan widział kiedyś
takie lakierki, szare lakierki? Miałem możność podziwiać
inteligencję Hiszpańskiego na pokładzie „Taurydy”, gdy
wybrał się na wczasy do Egiptu… I za to wszystko, za takie
dzieła sztuki, pan śmie proponować mi czterdzieści rubli?
Stracił pan okazję być najmodniej ubranym człowiekiem na
Syberii… Ile?
– Sto.
– Ja nie pytam o to, ile pan mi daje, ale ile ja płacę.
– Pan niepotrzebnie się obraża. W handlu tak nie można.
Ja naprawdę chcę kupić.
– Pewnie. Byłoby na pana w sam raz. Ten sam wzrost, ta
sama objętość piersi… Trudno. Ile płacę?
– Sto dwadzieścia.
– Posłuchaj pan. W Warszawie ja dałem za to wszystko
dwieście czterdzieści rubli, a pan wciąż proponujesz
humorystyczne ceny.
– Proszę pana, ostatnia moja oferta – sto osiemdziesiąt.
– A moja ostatnia – dwieście… Dwieście albo do
widzenia – otworzył walizę.
– Ale uparty z pana człowiek… No dobrze już.
Dwieście. Burka pańska… Ławrientij, na ile pan wybrał?
– Na dziewięćdziesiąt siedem rubli czterdzieści kopiejek
– odpowiedział subiekt.