Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Nesbo J. - (2009) Pancerne serce PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
JO NESBØ
PANCERNE SERCE
(Panserhjerte)
Tłumaczenie Iwona Zimnicka
Wydanie polskie: 2010
Wydanie oryginalne: 2009
Strona 3
Tytuł oryginału: Panserhjerte
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Iwona Gawryś
Korekta: Mariola Langowska-Bałys
Redakcja techniczna: Paweł Bednara
Copyright © Jo Nesbø 2009
Published in arrangement with Salomonsson Agency.
Polish editions © Publicat S.A. MMXIII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora,
w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Wydanie I elektroniczne
ISBN 978-832-459-331-6
Wydawnictwo Dolnośląskie
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
oddział Publicat S.A. w Poznaniu
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail:
[email protected]
www.wydawnictwodolnoslaskie.pl
Konwersja i edycja publikacji
Strona 4
Część I
1 UTONIĘCIE
Obudziła się. Zamrugała w oślepiającej ciemności. Szeroko otworzyła
usta, lecz oddychała przez nos. Znów zamrugała. Czuła, jak spływająca łza
rozpuszcza sól innych łez. Ale do gardła nie ściekała już ślina, cała jama
ustna była sucha i stwardniała, policzki napięte wskutek nacisku
z wewnątrz. Obce ciało w ustach jakby rozsadzało jej głowę. Ale co to było?
Co to mogło być? Kiedy się ocknęła, najpierw pomyślała, że chce wrócić
w tę ciemną ciepłą głębię, w którą się zapadła. Zrobiony przez niego
zastrzyk ciągle działał, ale wiedziała, że bóle już nadchodzą, poznawała je
po powolnych, głuchych uderzeniach pulsu i skokowym przemieszczaniu
się krwi przez mózg. Gdzie on był? Stał tuż za nią? Wstrzymała oddech,
nasłuchując. Niczego nie słyszała, ale czuła jego obecność. Był jak lampart.
Ktoś kiedyś mówił, że lampart porusza się bezszelestnie, w ciemności
potrafi podejść tuż do zdobyczy, dostosować oddech do rytmu jej oddechu.
Wstrzymuje go, kiedy i ona przestaje oddychać. Wydało jej się, że czuje
ciepło jego ciała. Na co on czeka? Znów zaczęła oddychać. W tej samej
chwili poczuła oddech na karku. Odwróciła się, machnęła ręką, ale trafiła
Strona 5
w pustkę. Zgięła się wpół, starała się być jak najmniejsza, by w ten sposób
się ukryć. Bez powodzenia.
Jak długo była nieprzytomna?
Narkotyk zadziałał jeszcze przez moment. Trwało to zaledwie ułamek
sekundy, ale wystarczyło, by dać jej przedsmak, obietnicę. Obietnicę tego,
co miało nastąpić.
Ciało obce, które położono przed nią na stole, było wielkości kuli
bilardowej z błyszczącego metalu i miało wyciśnięte sztancą dziurki, figury
i znaki. Z jednego otworka zwisał czerwony sznurek z pętelką.
Natychmiast przywiódł jej na myśl choinkę, którą za tydzień, w dzień
przed Wigilią, powinna ubrać u rodziców. Przystroić ją bombkami,
krasnalami, koszyczkami, świeczkami i norweskimi flagami. Za osiem dni
powinni śpiewać Cichą noc, a ona powinna patrzeć w błyszczące oczy dzieci
rodzeństwa, kiedy będą otwierać prezenty od niej. Myślała o wszystkim,
co powinna była zrobić inaczej. O wszystkich dniach, które należało
przeżywać mocniej, prawdziwiej, wypełniać je radością, miłością,
oddychać pełną piersią. O miejscach, przez które tylko przejeżdżała,
o miejscach, do których zmierzała. O mężczyznach, których spotkała, o tym
jedynym, którego jeszcze nie poznała. O płodzie, którego się pozbyła, gdy
miała siedemnaście lat, o dzieciach, których jeszcze nie urodziła. O dniach,
które zmarnowała, bo myślała, że tyle jeszcze dni przed nią.
W końcu przestała myśleć o wszystkim innym oprócz znajdującego się
przed nią noża. I oprócz miękkiego głosu nakazującego jej włożyć tę kulę
do ust. Usłuchała, oczywiście, że usłuchała. Z bijącym sercem otworzyła
usta tak szeroko, jak tylko mogła, i wepchnęła do nich kulę w taki sposób,
by sznurek wystawał z ust. Metal miał gorzkosłony smak, jak łzy. Potem
siłą odchylono jej głowę, a stal zaczęła parzyć skórę, gdy nóż przylgnął
płasko do jej szyi. Pomieszczenie wraz z sufitem oświetlała latarka oparta
o ścianę w rogu. Szary, goły beton. Oprócz latarki był tu jeszcze stolik
kempingowy z białego plastiku, dwa krzesła, dwie puste butelki po piwie
i dwoje ludzi. On i ona. Poczuła zapach skórzanej rękawiczki, gdy palec
wskazujący lekko pociągnął za czerwoną pętelkę zwisającą jej z ust.
Strona 6
W następnej chwili miała wrażenie, że rozsadza jej głowę.
Kula się powiększyła, naciskając na wnętrze ust. Bez względu na to, jak
szeroko starała się je otworzyć, nacisk się nie zmieniał. On obejrzał jej
otwarte usta ze skupioną, przejętą miną, jak dentysta, który sprawdza, czy
aparat na zęby trzyma się prawidłowo. Lekki uśmiech świadczył
o zadowoleniu.
Sprawdziła językiem, że z kuli wystają bolce, że to one naciskają
na podniebienie, na miękką tkankę dolnej szczęki, na wewnętrzną stronę
zębów i języczek. Spróbowała coś powiedzieć. On cierpliwie słuchał
nieartykułowanych dźwięków wydobywających się z jej ust. Kiwnął głową,
gdy się poddała, i wyjął strzykawkę. Kropelka na czubku igły zalśniła
w świetle latarki. Szepnął jej do ucha: „Nie dotykaj sznurka”.
Wbił igłę w szyję z boku.
Odpłynęła w ciągu kilku sekund.
* * *
Wsłuchiwała się w swój przerażony oddech, mrugając w ciemności.
Musiała coś zrobić.
Położyła dłonie na siedzeniu krzesła, lepkiego od jej własnego potu,
i wstała. Nikt jej nie zatrzymywał.
Szła małymi kroczkami, dopóki nie natknęła się na ścianę. Obmacywała
ją, aż natrafiła na gładką zimną powierzchnię. Metalowe drzwi. Pociągnęła
za rygiel. Nie dawał się ruszyć. Zamknięte na klucz. Oczywiście, że tak,
co właściwie jej się wydawało? Czy naprawdę usłyszała śmiech, czy też
dźwięk dochodził z wnętrza jej głowy? Gdzie on jest? Dlaczego bawi się nią
w taki sposób?
Trzeba coś zrobić. Myśleć. Ale po to, by myśleć, musiała najpierw
pozbyć się tej metalowej kuli, zanim ból doprowadzi ją do szaleństwa.
Włożyła kciuk i palec wskazujący w kąciki ust, badając bolce. Na próżno
usiłowała wsunąć palec pod któryś z nich. Złapał ją atak kaszlu, wpadła
w panikę, gdy nie mogła złapać tchu. Uświadomiła sobie, że pod wpływem
nacisku bolców gardło zaczęło puchnąć, groziło jej więc uduszenie.
Strona 7
Kopnęła w metalowe drzwi, próbowała krzyczeć, ale kula dławiła dźwięk.
Znów zrezygnowała. Oparła się o ścianę, nasłuchiwała. Czyżby odgłos
ostrożnych kroków? Czyżby on krążył po tym pomieszczeniu, bawił się
z nią w ciuciubabkę? A może to jej własna krew, pędząc przez żyły,
dudniła w uszach? Przygotowała się na ból i z całej siły zacisnęła usta.
Ledwie zdołała odrobinę wepchnąć bolce z powrotem do środka kuli, a już
znów zaczęły naciskać tak jak poprzednio. Kula zdawała się teraz
pulsować, zmieniła się w serce z żelaza, stała się częścią niej samej.
Trzeba coś robić. Myśleć.
Sprężyny. Bolce są umocowane na sprężynach.
Wystrzeliły, kiedy pociągnął za sznurek.
Powiedział: „Nie dotykaj sznurka”.
Dlaczego? Co by się wtedy stało?
Osunęła się po ścianie i usiadła. Od betonowej posadzki ciągnęło
wilgotnym zimnem. Znów była bliska krzyku, ale brakowało jej już sił.
Cisza. Milczenie.
Wszystkie te słowa, które powinna była wypowiedzieć do ukochanych
najbliższych, zamiast słów, którymi wypełniała ciszę, przebywając
z ludźmi jej obojętnymi.
Nie było żadnej drogi wyjścia. Tylko ona i ten potworny ból, głowa,
która zdawała się pękać.
„Nie dotykaj sznurka”.
Gdyby za niego pociągnęła, może bolce cofnęłyby się, schowały do kuli,
uwalniając ją od bólu?
Myśli krążyły po tym samym kole. Jak długo tu była? Dwie godziny?
Osiem? Dwadzieścia minut?
Jeśli to takie proste, że wystarczy pociągnąć za sznurek, to dlaczego
jeszcze tego nie zrobiła? Z powodu ostrzeżenia wyraźnie chorego
człowieka? A może to część zabawy? Może rzecz w tym, by dała się
oszukać i nie zakończyła tego całkiem zbędnego bólu? A może w zabawie
chodziło o to, aby sprzeciwiła się ostrzeżeniu i pociągnęła za sznurek, tak
by... by stało się coś strasznego. A jeśli tak, to co? Co to za kula?
Tak, to zabawa, jakaś okrutna zabawa. Musiała coś zrobić. Ból był nie
do zniesienia, gardło spuchło, wiedziała, że wkrótce się udusi.
Strona 8
Znów próbowała krzyknąć, ale z ust wydarł jej się jedynie szloch,
i chociaż mrugała, z oczu nie popłynęło więcej łez.
Palce odnalazły sznurek zwisający poza wargę. Pociągnęła leciutko,
naprężył się.
Żałowała wszystkiego, czego nie zrobiła, to oczywiste. Ale gdyby życie
polegające na ciągłej rezygnacji przywiodło ją w inne miejsce, niż to,
w którym znajdowała się teraz, wybrałaby raczej takie. Chciała tylko żyć.
Wszystko jedno jakim życiem. Po prostu.
Pociągnęła za sznurek.
Z końcówek bolców wystrzeliły igły. Miały po siedem centymetrów
długości. Cztery przebiły policzki, trzy wbiły się w zatoki, dwie w przewód
nosowy, a dwie w brodę. Jedna przekłuła przełyk i jedna prawą gałkę
oczną. Dwie przeszły przez tylną część podniebienia i dotarły do mózgu.
Ale nie to było bezpośrednią przyczyną śmierci. Ponieważ metalowa kula
blokowała usta, krwi płynącej z ran nie dało się odpluwać. Zaczęła więc
ściekać do tchawicy i dalej do płuc, uniemożliwiając pobieranie tlenu,
co z kolei doprowadziło do zatrzymania akcji serca i tego, co patolog
w raporcie z sekcji miał nazwać hypoksją, czyli niedotlenieniem mózgu.
Innymi słowy: Borgny Stem-Myhre utonęła.
Strona 9
2 WYJAŚNIAJĄCA CIEMNOŚĆ
Osiemnasty grudnia
Dni są krótkie. Na dworze wciąż jest jasno, ale tu, w mojej montażowni,
panuje wieczna ciemność. W świetle lampki biurkowej osoby na fotografiach
przypiętych do ściany wyglądają na irytująco zadowolone, jakby niczego się nie
domyślały. Są takie pełne nadziei, pewne, że mają życie przed sobą, spokojne,
niczym niezmącone jak powierzchnia morza czasu podczas flauty. Pociąłem gazetę,
usunąłem łzawe historie o rodzinach pozostających w szoku, a także ociekające
krwią szczegóły opisu znalezienia zwłok. Wziąłem jedynie nieodłączne zdjęcie,
które jakiś krewny czy przyjaciel dał natrętnemu dziennikarzowi, zdjęcie z czasów,
kiedy wyglądała najlepiej, kiedy uśmiechała się tak, jakby była nieśmiertelna.
Policja niewiele wie. Na razie. Ale już niedługo dostaną więcej szczegółów, nad
którymi będą mogli pracować.
Czym jest i gdzie się kryje to, co czyni z człowieka mordercę? Czy to wrodzone,
czy mieści się w jakimś genie, czy jest dziedziczną możliwością, którą jedni
posiadają, a inni nie? Czy też zostaje wywołane koniecznością, rozwija się
w zetknięciu ze światem, jest strategią przetrwania, ratującą życie chorobą,
racjonalnym szaleństwem? Bo tak jak rozpalone ciało ostrzeliwuje chorobę
gorączką, tak szaleństwo pozwala na niezbędny odwrót do miejsca, w którym
człowiek może się na nowo okopać.
Osobiście uważam, że zdolność do zabijania jest fundamentalna dla każdego
zdrowego człowieka. Nasze życie to walka o byt, a ten, kto nie potrafi zabić
bliźniego, nie ma usprawiedliwienia dla swojego istnienia. Zabijanie to przecież
po prostu przyspieszanie tego, co nieuniknione. Śmierć nie robi wyjątków, i dobrze,
bo życie jest bólem i cierpieniem. Pod tym względem każde zabójstwo jest więc
aktem miłosierdzia. Tylko trudno o tym myśleć, kiedy słońce grzeje skórę, woda
pluska na wargach, człowiek czuje idiotyczną chęć życia w każdym uderzeniu serca
i gotów jest zapłacić nawet za okruchy czasu tym, co zdołał zdobyć w życiu:
Strona 10
godnością, pozycją, zasadami. To wtedy trzeba sięgać głęboko, ominąć ogłupiające
i oślepiające światło. Trzeba sięgnąć do zimnej wyjaśniającej ciemności. I poczuć
twarde jądro. Prawdę. Bo właśnie ją musiałem znaleźć. Właśnie ją znalazłem. To,
co czyni z człowieka mordercę.
A co z moim własnym życiem? Czy sądzę, że ono także jest niezmąconą
powierzchnią morza czasu?
Wcale nie. Niedługo ja też spocznę na wysypisku śmierci razem z innymi
autorami tego małego dramatu. Bez względu jednak na to, w jakim stadium
rozkładu znajdować się będzie moje ciało, nawet jeśli zostanie z niego tylko
szkielet, to będzie się uśmiechać. Bo po to właśnie teraz żyję. To jedyne
usprawiedliwienie mojego istnienia. Moja możliwość oczyszczenia się, uwolnienia
od wszelkiej hańby.
Ale to dopiero początek. Teraz zgaszę lampę i wyjdę na światło dzienne. Na tę
resztkę, która jeszcze została.
Strona 11
3 HONGKONG
Deszcz nie ustał od razu. Od drugiego razu też nie. Po prostu w ogóle
nie ustawał. Mokry i ciepły, padał tydzień za tygodniem. Ziemia nasyciła
się już wodą, szosy europejskie się zawalały, ptaki wstrzymały odlot
do ciepłych krajów i donoszono o pojawieniu się owadów, jakich nigdy
dotąd nie widziano tak daleko na północy. Kalendarz uparcie twierdził,
że jest zima, ale trawników w Oslo nie pokrywał śnieg – nie były nawet
brązowe, tylko zielone i zapraszające, jak boisko ze sztuczną trawą w Sogn,
gdzie zrezygnowani wyczynowcy musieli ograniczyć się do biegania
w trykotach firmy Dæhlie, na próżno czekając na odpowiednio zaśnieżone
trasy wokół jeziora Sognsvann. W sylwestra mgła była tak gęsta, że choć
odgłos fajerwerków niósł się z centrum Oslo aż do Asker, nie dało się
zobaczyć choćby iskierki, nawet z tych puszczanych we własnym ogrodzie.
Mimo to Norwegowie wystrzelili tego wieczoru sztuczne ognie za sześćset
koron na każde gospodarstwo domowe – tak wykazało to samo badanie
konsumenckie, z którego wynikało również, że liczba Norwegów
realizujących marzenie o białych świętach na białych plażach Tajlandii
podwoiła się w ciągu ostatnich trzech lat. Wyglądało jednak na to, że także
w południowo-wschodniej Azji pogoda naćpała się kwasu; groźne
„małpy”, zwykle widywane na mapach pogody jedynie w sezonach
tajfunów, teraz nadciągały rzędem przez Morze Południowochińskie.
W Hongkongu, gdzie luty zazwyczaj był jednym z najsuchszych miesięcy
w roku, tego poranka lało, a zła widoczność kazała samolotowi linii Cathay
Pacific Airways, lot 713 z Londynu zrobić dodatkową rundę, zanim zszedł
do lądowania na Chek Lap Kok.
– Cieszmy się, że nie lądujemy na starym lotnisku – odezwał się
wyglądający na Chińczyka pasażer do Kai Solness, która z całych sił
zaciskała dłonie na podłokietnikach. – Tamto leżało w samym środku
miasta, więc na pewno wpadlibyśmy na któryś wieżowiec.
Były to pierwsze słowa, jakie mężczyzna wypowiedział od startu przed
Strona 12
dwunastoma godzinami. Kaja chciwie skorzystała z szansy skupienia się
na czymś innym niż fakt, że znajdowała się w powietrzu, akurat dość
niespokojnym.
– Dziękuję, sir. To mnie uspokoiło. Jest pan Anglikiem?
Drgnął, jakby wymierzyła mu policzek, zrozumiała więc, że głęboko go
uraziła, sugerując, iż mógłby należeć do byłych władców kolonii.
– Może więc Chińczykiem?
Zdecydowanie pokręcił głową.
– Hongkońskim Chińczykiem. A pani, panienko?
Kaja Solness zastanawiała się przez moment, czy nie powinna
odpowiedzieć: „hokksundzką Norweżką”, ale ograniczyła się
do Norweżki, nad czym hongkoński Chińczyk przez chwilę rozmyślał;
zaraz z triumfalnym: „Aha!” poprawił ją na „Skandynawkę” i spytał,
w jakiej sprawie przybywa do Hongkongu.
– Muszę znaleźć pewnego mężczyznę – odparła, zerkając
na stalowoszare chmury z nadzieją, że wkrótce gdzieś ujrzy ziemię.
– Aha! – powtórzył hongkoński Chińczyk. – Pani jest bardzo ładna,
panienko. I niech pani nie wierzy we wszystko, co pani usłyszy o tym,
że Chińczycy żenią się wyłącznie z Chinkami.
Kaja lekko się uśmiechnęła.
– Ma pan na myśli hongkońskich Chińczyków?
– Zwłaszcza ich. – Z zapałem pokiwał głową, wyciągając rękę bez
obrączki. – Zajmuję się mikroczipami, rodzina ma fabryki w Chinach
i w Korei Południowej. Co pani robi dziś wieczorem?
– Mam nadzieję, że będę spać – ziewnęła Kaja.
– A jutro?
– Liczę, że jutro już znajdę tego, kogo szukam, i będę wracać do domu.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Aż tak się pani spieszy, panienko?
Kaja podziękowała mu za propozycję podrzucenia do miasta i wsiadła
do piętrowego autobusu. Godzinę później stała sama w korytarzu hotelu
Empire Kowloon i starała się głęboko oddychać. Włożyła już kartę-klucz
Strona 13
w drzwi przydzielonego jej pokoju, teraz pozostawało więc tylko je
otworzyć. Zmusiła wreszcie dłoń do naciśnięcia klamki. Szarpnęła drzwi
i zajrzała do środka.
W pokoju nikogo nie było.
Oczywiście, że nie.
Weszła, walizkę na kółkach postawiła przy łóżku, stanęła przy oknie
i wyjrzała. Najpierw patrzyła na mrowie ludzi rojących się na ulicy
siedemnaście pięter niżej, potem na drapacze chmur, które wcale nie
przypominały swoich pełnych gracji, a przynajmniej pompatycznych braci
z Manhattanu, Kuala Lumpur czy Tokio. Te tutejsze wyglądały jak
termitiery, przerażające i imponujące zarazem, stanowiły groteskowe
świadectwo umiejętności przystosowawczych ludzkiego gatunku, kiedy
ponad siedem milionów jego przedstawicieli musi się zmieścić
na przestrzeni nieco ponad tysiąca kilometrów kwadratowych. Kaja
poczuła ogarniające ją zmęczenie. Zrzuciła buty i położyła się na łóżku.
Chociaż miała dwuosobowy pokój, a hotel był czterogwiazdkowy, łóżko
o szerokości stu dwudziestu centymetrów i tak zajmowało całą podłogę.
Pomyślała, że właśnie w tych termitierach musi odnaleźć jednego
konkretnego człowieka, który w dodatku – jak wszystko wskazywało – nie
był tym szczególnie zainteresowany.
Przez chwilę rozważała dwie możliwości: zamknąć oczy czy brać się
do roboty. W końcu wzięła się w garść i wstała. Zdjęła ubranie i weszła pod
prysznic. Później spojrzała w lustro i bez popadania w samouwielbienie
stwierdziła, że hongkoński Chińczyk miał rację. Była piękna. Wcale jej się
tak nie wydawało, to był fakt, oczywiście na tyle, na ile może nim być
uroda. Twarz z mocno zaznaczonymi kośćmi policzkowymi, kruczoczarne
i wyraźne, ale ładnie zarysowane brwi nad dużymi niemal jak u dziecka
oczami o zielonych tęczówkach, błyszczącymi z intensywnością młodej,
lecz dojrzałej kobiety. Miodowozłote włosy, pełne wargi, które ledwie się
stykały jak przy pocałunku, odrobinę zbyt szerokie usta. Długa szczupła
szyja, równie szczupłe ciało z drobnymi piersiami, wzniesionymi jak
leniwe fale na powierzchni idealnie gładkiej, chociaż po zimowemu bladej
skóry. Miękkie zaokrąglenie bioder. Długie nogi, które kazały
przedstawicielom dwóch agencji modelek z Oslo wybrać się do Hokksund,
Strona 14
gdy jeszcze chodziła do liceum, i z wielkim niedowierzaniem
zaakceptować jej odmowę. A najbardziej ucieszyła się wtedy, gdy jeden
z nich rzucił na pożegnanie: „No dobrze, ale zapamiętaj sobie, moja droga,
nie jesteś idealną pięknością. Masz małe ostre ząbki i nie powinnaś się tyle
uśmiechać”.
Od tamtej pory uśmiechała się częściej i łatwiej.
Włożyła bawełniane spodnie w kolorze khaki, cienką kurtkę
od deszczu i bezszelestnie, niemal w stanie nieważkości zjechała windą
do recepcji.
– Chungking Mansion? – powtórzył recepcjonista, nie mogąc
powstrzymać się od uniesienia brwi, i pokazał palcem: – Kimberley Road
do Nathan Road i w lewo.
Wszystkie pensjonaty i hotele w krajach członkowskich Interpolu miały
obowiązek rejestrowania gości zagranicznych, ale kiedy Kaja zadzwoniła
do sekretarza ambasady norweskiej, żeby sprawdzić ostatnie miejsce
pobytu człowieka, którego szukała, sekretarz wyjaśnił, że Chungking
Mansion nie jest ani hotelem, ani żadnym mansion w znaczeniu rezydencji.
To zbiorowisko sklepów, ulicznych garkuchni, restauracji
i prawdopodobnie ponad stu certyfikowanych i niecertyfikowanych hoteli,
mających od dwóch do dwudziestu pokoi, rozdzielonych między cztery
wielkie wieżowce. Tamtejsze pokoje do wynajęcia można sklasyfikować
od prostych, czystych i przyjemnych po szczurze nory i jednogwiazdkowe
cele więzienne. A co najważniejsze, w Chungking Mansion człowiek
niewymagający zbyt wiele od życia może spać, jeść, mieszkać, pracować
i rozmnażać się bez opuszczania termitiery.
Na Nathan Road, ruchliwej ulicy handlowej z markowymi sklepami,
wyglansowanymi fasadami i wielkimi oknami wystawowymi, Kaja
znalazła wreszcie wejście do Chungking. I weszła.
Weszła w zapach jedzenia z ulicznych fast foodów, w postukiwanie
młotków z warsztatów szewskich, w muzułmańskie modlitwy nadawane
przez radio i w zmęczone spojrzenia ludzi w sklepach z używaną odzieżą.
Uśmiechnęła się przelotnie do zdezorientowanego backpackera
z przewodnikiem Lonely Planet w dłoni i białymi zmarzniętymi łydkami
wystającymi ze zbyt optymistycznych wojskowych szortów.
Strona 15
Strażnik w mundurze spojrzał na kartkę, którą mu pokazała,
powiedział: „Lift C” i wskazał w głąb jednego z korytarzy.
Do windy wiła się długa kolejka, Kai udało się wsiąść dopiero
w trzeciej turze. Ludzie tak się ściskali w trzeszczącej i podskakującej
żelaznej trumnie, że Kai na myśl przyszli Cyganie, którzy grzebią swoich
zmarłych na stojąco.
Hotel miał muzułmańskiego właściciela w turbanie, który zaraz
z wielkim entuzjazmem pokazał jej nie tyle pokój, co właściwie boks;
w jakiś cudowny sposób udało się w nim zmieścić telewizor na ścianie nad
nogami łóżka i charczący klimatyzator nad głową.
Entuzjazm właściciela zmalał, kiedy przerwała mu akcję marketingową,
pokazała zdjęcie mężczyzny z nazwiskiem zapisanym tak, jak powinno
widnieć w jego paszporcie, i spytała, gdzie może go teraz znaleźć.
Widząc reakcję muzułmanina, natychmiast poinformowała go, że jest
żoną. Sekretarz ambasady uprzedził, że w Chungking wymachiwanie
oficjalnym policyjnym identyfikatorem może się okazać
„kontrproduktywne” A kiedy Kaja na wszelki wypadek dodała,
że z mężczyzną na zdjęciu ma pięcioro dzieci, nastawienie właściciela
zmieniło się radykalnie. Młoda poganka z Zachodu, która wydała już
na świat tyle potomstwa, wymusiła na nim szacunek. Westchnął ciężko,
pokręcił głową i w jękliwym rwanym angielskim powiedział:
– Smutne, bardzo smutne, proszę pani. Przyszli i zabrali mu paszport.
– Kto?
– Kto? Triada, proszę pani. Zawsze triada.
– Triada? – zawołała Kaja.
Oczywiście słyszała o tej organizacji, lecz właściwie była chyba
przekonana, że chińska mafia istnieje przede wszystkim w komiksach
i filmach karate.
– Proszę siadać.
Czym prędzej przysunął jej krzesło, na które Kaja ciężko opadła.
– Szukali go. Jego nie było. Zabrali paszport.
– Paszport? Dlaczego?
Zawahał się.
– Bardzo pana proszę, muszę się tego dowiedzieć.
Strona 16
– Obawiam się, że pani mąż obstawia konie.
– Konie?
– Happy Valley. Tor wyścigowy. Paskudztwo.
– Ma długi hazardowe? Długi wobec triady?
Pokiwał i pokręcił głową kilka razy, na zmianę potwierdzając ten fakt
i wyrażając dezaprobatę.
– I zabrali mu paszport?
– Będzie musiał go wykupić, zwrócić dług, jeśli zechce wyjechać
z Hongkongu.
– Przecież nowy paszport może po prostu dostać w konsulacie
norweskim.
Turban zakołysał się z boku na bok.
– No tak. Może też wyrobić sobie fałszywy za osiemdziesiąt dolarów
amerykańskich tu, w Chungking. Ale to nie paszport jest problemem.
Problemem jest to, że Hongkong to wyspa. Jak się pani tu dostała?
– Samolotem.
– I jak pani wyjeżdża?
– Samolotem.
– Jedno lotnisko. Bilety lotnicze. Wszystkie nazwiska w komputerze.
Dużo punktów kontrolnych. Na lotnisku wielu takich, którym triada trochę
płaci za rozpoznawanie twarzy. Rozumie pani?
Z namysłem pokiwała głową.
– Trudno uciec.
Właściciel ze śmiechem zaprzeczył:
– Nie, proszę pani, nie trudno. To niemożliwe. Ale w Hongkongu
można się schować. Siedem milionów. Łatwo się zgubić.
Kai zaczęło dawać się we znaki niewyspanie, na moment przymknęła
oczy. Właściciel hotelu musiał ją źle zrozumieć, bo pocieszającym gestem
położył jej rękę na ramieniu i mruknął:
– Już dobrze, dobrze... – Zawahał się, pochylił i szepnął: – Wydaje mi
się, że on ciągle tu jest.
– No tak, rozumiem.
– Mam na myśli tutaj, w Chungking. Widziałem go.
Podniosła głowę.
Strona 17
– Dwa razy – dodał. – U Li Yuana. Tam je. Tani ryż. Niech pani nikomu
nie mówi, że to powiedziałem. Pani mąż to dobry człowiek. Ale kłopot. –
Uniósł oczy do góry tak, że prawie zniknęły pod turbanem. – Duży kłopot.
U Li Yuana okazało się ladą, czterema krzesłami i jednym
Chińczykiem, który uśmiechnął się do niej pocieszająco, kiedy po sześciu
godzinach, dwóch porcjach smażonego ryżu, trzech kawach i dwóch litrach
wody obudziła się z gwałtownym drgnięciem, podniosła głowę
z zatłuszczonego blatu i spojrzała na niego.
– Tired? – zaśmiał się, pokazując braki w uzębieniu.
Kaja ziewnęła, zamówiła czwartą filiżankę kawy i dalej czekała.
Przyszli dwaj Chińczycy, usiedli przy ladzie, nie odzywając się ani niczego
nie zamawiając. Nie zaszczycili jej nawet jednym spojrzeniem, z czego się
cieszyła. Tak zesztywniała od siedzenia w ciągu ostatniej doby, że ból
przeszywał ciało bez względu na pozycję. Poruszyła głową z boku na bok,
żeby choć trochę pobudzić krążenie krwi. Odchyliła ją do tyłu i usłyszała
trzaśnięcie w karku. Spojrzała na niebieskobiałe świetlówki na suficie,
opuściła głowę. I zobaczyła udręczoną bladą twarz. Mężczyzna przystanął
przed jedną z opuszczonych stalowych żaluzji w korytarzu i wzrokiem
przeskanował niewielki przybytek Li Yuana. Spojrzenie zatrzymało się
na dwóch Chińczykach przy ladzie. Poszedł dalej.
Kaja zdołała wstać, ale zdrętwiała noga ugięła się pod nią. Sięgnęła
jednak po torebkę i pokuśtykała za mężczyzną najszybciej, jak umiała.
– Welcome back! – usłyszała za plecami wołanie Li Yuana.
Mężczyzna był bardzo chudy. Na zdjęciach miał szerokie bary i sięgał
prawie do nieba, a w telewizyjnym talk-show krzesło, na którym siedział,
wydawało się zrobione dla Pigmejów. Ale Kaja nie miała najmniejszych
wątpliwości, że to on. Nierówna czaszka z włosami ostrzyżonymi na jeża,
duży nos, oczy z pajęczyną naczyń krwionośnych i rozmyte alkoholem
jasnoniebieskie tęczówki. Zdecydowany podbródek i zaskakująco miękkie,
prawie piękne usta.
Wyskoczyła na Nathan Road. W świetle neonów dostrzegła górujące
nad tłumem plecy w skórzanej kurtce. On raczej nie szedł szybko, lecz
Strona 18
mimo to musiała podbiegać, żeby dotrzymać mu kroku. Skręcił z ruchliwej
handlowej ulicy i gdy znaleźli się w węższych, mniej zatłoczonych
zaułkach, zwiększyła dystans. Zauważyła tabliczkę z nazwą ulicy, Melden
Row. Miała ochotę podejść do niego i się przedstawić, mieć to już za sobą.
Postanowiła jednak trzymać się planu: dowiedzieć się, gdzie on mieszka.
Deszcz przestał padać i nagle skrawek chmury odsunął się na bok, niebo
ponad nią było wysokie, czarne jak aksamit, ponakłuwane migoczącymi
gwiazdami.
Po dwudziestu minutach mężczyzna nieoczekiwanie zatrzymał się
na rogu. Kaja przestraszyła się, że ją zauważył, ale on się nie odwrócił,
tylko wyjął coś z kieszeni kurtki. Popatrzyła zdumiona. Butelka
ze smoczkiem?
Skręcił za róg.
Kaja poszła za nim i znalazła się na dużym otwartym placu pełnym
ludzi, w większości młodych. Na drugim jego końcu nad szerokimi
drzwiami świecił szyld z napisem po angielsku i po chińsku. Rozpoznała
tytuły kilku filmów, których nigdy nie miała czasu zobaczyć. Odszukała
wzrokiem skórzaną kurtkę i zdążyła zauważyć, że odstawił butelkę
na niski cokół rzeźby z brązu, przedstawiającej szubienicę z pustą pętlą.
Mężczyzna minął dwie zajęte ławki i usiadł na trzeciej, sięgnął po leżącą
na niej gazetę, po dwudziestu sekundach wstał, wrócił do rzeźby,
w przelocie złapał butelkę, schował ją z powrotem do kieszeni kurtki
i ruszył tą samą drogą, którą przyszedł.
Znów się rozpadało, gdy zobaczyła, że wszedł do Chungking Mansion.
Powoli zaczęła się przygotowywać do wygłoszenia swojej przemowy. Przy
windach nie było już kolejki, on jednak wszedł po schodach piechotą,
skręcił w prawo i zniknął w wahadłowych drzwiach. Kaja pospieszyła
za nim i nagle znalazła się na zrujnowanej bezludnej klatce schodowej,
przesyconej smrodem kocich szczyn i mokrego betonu. Wstrzymała
oddech, ale słyszała jedynie odgłos kapiącej wody. Właśnie podjęła decyzję,
że pójdzie dalej na górę, gdy gdzieś na dole trzasnęły drzwi. Zbiegła więc
po schodach i znalazła jedyne drzwi, które mogły tak trzasnąć, metalowe,
powyginane. Położyła rękę na klamce, poczuła nadciągające drżenie,
zamknęła oczy i zaklęła w duchu. Szarpnęła drzwi i weszła w ciemność. To
Strona 19
znaczy wyszła na zewnątrz.
Coś przebiegło jej po stopach, lecz ani nie krzyknęła, ani się nie
poruszyła.
W pierwszej chwili pomyślała, że znalazła się w szybie windy, ale
kiedy spojrzała w górę, zobaczyła czarny od sadzy mur, pokryty plątaniną
rur wodociągowych, przewodów, pogiętych kawałków metalu i zwalonych
zardzewiałych rusztowań. To nie było podwórze, tylko kilka metrów
kwadratowych powierzchni między wieżowcami. Jedyne światło
pochodziło z niewielkiego prostokąta z gwiazdami widocznego wysoko
w górze. Mimo bezchmurnego nieba krople cały czas uderzały o asfalt,
padały też na jej twarz. Nagle zrozumiała, że to skondensowana woda
z małych zardzewiałych klimatyzatorów wystających poza płaszczyznę
fasad. Cofnęła się, oparła plecami o metalowe drzwi.
Czekała.
Wreszcie z ciemności padło:
– What do you want?
Nigdy wcześniej nie słyszała jego głosu. Chociaż właściwie słyszała,
w tym talk-show, kiedy mówił o seryjnych zabójcach, ale zupełnie inaczej
brzmiał na żywo. Była w nim zniszczona chropowatość, przez
co wydawało się, że ma więcej niż tych niespełna czterdzieści lat, o których
wiedziała. A jednocześnie biły z niego pewność siebie i spokój, niepasujące
do twarzy ściganego człowieka, którą ujrzała przy barze Li Yuana. Głębia
i ciepło.
– Jestem Norweżką – powiedziała.
Żadnej odpowiedzi. Przełknęła ślinę. Wiedziała, że pierwsze słowa
będą najważniejsze.
– Nazywam się Kaja Solness. Mam zadanie cię odszukać. Gunnar
Hagen mi to zlecił.
Żadnej reakcji na nazwisko jego szefa z Wydziału Zabójstw. Czyżby
sobie poszedł?
– Pracuję dla Hagena, jestem oficerem śledczym – rzuciła w ciemność.
– Gratuluję.
– Nie ma czego. Wiedziałbyś, gdybyś przez ostatnie miesiące czytał
norweskie gazety.
Strona 20
Gotowa była odgryźć sobie język. Próbowała być dowcipna? To przez
to niewyspanie. Albo przez nerwowość.
– Gratuluję dobrze wykonanego zadania. Zostałem odnaleziony,
możesz wracać.
– Zaczekaj! – zawołała. – Nie chcesz wiedzieć, o co chodzi?
– Wolałbym nie.
Ale słowa, które Kaja sobie zapisała i które ćwiczyła, już się z niej
wysypywały:
– Zabito dwie kobiety. Sekcje wskazują na tego samego sprawcę. Poza
tym nie mamy żadnych śladów. Prasa, chociaż dostaje minimalną ilość
szczegółów, już dawno krzyczy o kolejnym seryjnym zabójcy. Niektórzy
piszą, że być może zainspirował go Bałwan. Ściągnęliśmy ekspertów
z Interpolu, ale do niczego nie doszli. Naciski z mediów i władz...
– To oznacza: nie – powiedział głos.
Trzasnęły jakieś drzwi.
– Halo! Halo? Jesteś tam?
Po omacku ruszyła do przodu i znalazła drzwi. Otworzyła je, zanim
strach zdążył na dobre się w niej obudzić, i stanęła na innej, pogrążonej
w ciemności klatce schodowej. Trochę wyżej dostrzegła światło, wbiegła
na górę, przeskakując po trzy stopnie naraz. Światło wpadało przez szybę
wahadłowych drzwi. Pchnęła je i znalazła się w nagim korytarzu,
w którym zrezygnowano z łatania kruszącego się tynku. Ze ścian bił
cuchnący oddech wilgoci. Oparci o tę wilgoć stali dwaj mężczyźni
z papierosami w kącikach ust. Do Kai dotarł słodkawy zapach. Popatrzyli
na nią zamglonymi oczami. Zbyt zamglonymi, pomyślała z nadzieją.
Niższy z mężczyzn był czarny, pewnie Afrykanin z pochodzenia. Wyższy,
biały, miał na czole bliznę w kształcie piramidy niczym trójkąt
ostrzegawczy. W branżowym magazynie „Policja” czytała, że po ulicach
Hongkongu chodzi blisko trzydzieści tysięcy policjantów, uważany jest
więc za najbezpieczniejszą wielomilionową metropolię na świecie. No ale ci
policjanci chodzą po ulicach.
– Looking for hashish, lady?
Pokręciła głową, spróbowała się spokojnie uśmiechnąć, zachować tak,
jak sama radziła młodym dziewczynom, gdy jeszcze jeździła