Neff Henry - Gobelin 03 - Demon i kuźnia
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Neff Henry - Gobelin 03 - Demon i kuźnia |
Rozszerzenie: |
Neff Henry - Gobelin 03 - Demon i kuźnia PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Neff Henry - Gobelin 03 - Demon i kuźnia pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Neff Henry - Gobelin 03 - Demon i kuźnia Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Neff Henry - Gobelin 03 - Demon i kuźnia Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Henry H. Neff
Demon i Kuźnia
Gobelin 3
Przełożyła Katarzyna Rosłan
Strona 3
Danielle – mojemu życiu, mojej miłości
Strona 4
1
KSIĘŻYC MA TWARZ
To nie ciepłe promienie słońca obudziły Maksa
McDanielsa. Nie obudziło go też łagodne beczenie
jagniąt. Obudziły go miękkie stąpnięcia małych stopek
stawianych ukradkowo, ale ochoczo i zbliżających się do
niego coraz bardziej, kiedy leżał w dojrzewającym zbożu.
Max ani drgnął, kiedy pierwszy z jego gości wskoczył mu
na pierś. Nie poruszył się, kiedy zrobił to drugi i trzeci.
Ale kiedy wdrapał się na niego z rozpaczliwym piskiem
dwunasty, Max uchylił powiekę i uśmiechnął się.
Stało na nim dwanaście gąsiątek. Ich puszyste łebki
kiwały się, a oczy o nieodgadnionym wyrazie lśniły
niczym mokre kamyki. Najśmielsze pisklę z nagłym,
triumfalnym gęganiem postąpiło naprzód i twardym
dzióbkiem zaatakowało mostek Maksa. Reszta
natychmiast poszła w jego ślady i wkrótce dziobany przez
tę lilipucią armię chłopak wił się i skręcał ze śmiechu.
– Auć! – krzyczał, bez przekonania usiłując zgonić z
siebie gąski. – Już nie śpię!
Szczypanie nie ustawało.
– Max! – wrzasnął przenikliwy kobiecy głos.
Parę przestraszonych wron zafurkotało skrzydłami.
Tłusta biała gęś przepychała się między łodygami
kukurydzy, energicznie kręcąc szyją na boki, dopóki nie
Strona 5
znalazła się obok Maksa.
– Tu się skryłeś! – wykrzyknęła. – Tu wygrzewasz
swój leniwy tyłek!
– Tyłek nie może być leniwy, Hanno – mruknął Max.
Zdjął sobie ostatnie ociągające się gąsiątko z brzucha i
postawił je na ziemi, skąd od razu na nowo wszczęło atak.
– Swó-ó-ój leni-i-iwy ty-y-y-łek! – zaśpiewała gęś
operowym głosem.
– Brawo! – rzekł Max, wstając.
– Dziękuję bardzo – odparła Hanna i elegancko
dygnęła. Kolebiącym krokiem podeszła bliżej i
zlustrowała chłopaka matczynym spojrzeniem. – Max, jest
trylion rzeczy do zrobienia, a ty się chowasz w zbożu i
śpisz. Masz ty rozum?
– Cały miesiąc dzień w dzień pracowałem do późnej
nocy – zaprotestował Max i sięgnął po dodatkowy
argument w postaci przeciągłego ziewnięcia.
– Wymówki, nic innego – odparowała Hanna. –
Schyl się ździebko, kochanie.
Max schylił się zrezygnowany, a gęś wyskubała mu z
koszuli grudki ziemi i źdźbła siana, po czym dziobem
doprowadziła do porządku jego czarną czuprynę.
Westchnęła.
– Ty jeden ze wszystkich ludzi na tym świecie
powinieneś zdawać sobie sprawę z wyjątkowości tego, co
zdarzy się jutro...
– Zdaję sobie – odparł Max. – Zrobię, co do mnie
należy.
Strona 6
– Zrobisz, co do ciebie należy, teraz – rozkazała
zdecydowanym tonem. – I to już!
Gęś matrona szeroko rozpostartym skrzydłem
popchnęła Maksa naprzód i gęgnęła na pisklęta, by
ustawiły się w rzędzie. Posłuchały natychmiast i cała
grupa ruszyła gęsiego przez pole kukurydzy. Kiedy dotarli
na główną polanę Sanktuarium, podekscytowana Hanna
zaczęła bić powietrze skrzydłami.
– No, wygląda to prawie po staremu, a pięknie tu jak
na obrazku – powiedziała i wskazała skrzydłem
odbudowaną Chatkę Rozgrzewania.
Długi, niski budynek wydawał się wygrzewać w
słońcu nad niewielką laguną. Jego drewniane ściany były
gładkie i czyste. Ani śladu potrzaskanego drewna czy
osmalonego kamienia – nic nie wskazywało na to, że nie
tak dawno były tu tylko zgliszcza.
– Hmmm – mruknął Max, w głębi duszy przekonany,
że podniesiona ostatnio z gruzów Akademia Rowan nigdy
nie będzie wyglądać „po staremu". Zaledwie sześć
miesięcy wcześniej armie Astarotha wtargnęły do
rozległego kampusu, paląc lasy, równając z ziemią
budynki i wybijając mieszkańców, i podeszły aż pod
miejsce ostatecznego schronienia uchodźców z Rowan –
kryjówkę w skałach. Wielu straciło życie. To właśnie Max
do końca odpierał atak wroga, prowadząc samotną walkę
aż do chwili, gdy jedynym wyjściem było oddanie Księgi
Thotha w ręce Demona, który pożądał jej nade wszystko.
Decyzja była straszliwie bolesna, lecz Astaroth
Strona 7
najwyraźniej dotrzymał słowa i wypełnił swoją część
umowy. Olbrzymia armia rozpłynęła się we mgle, a
Rowan pozostawiono w spokoju – choć pobita i
zniszczona, szkoła była wolna i mogła zacząć odbudowę.
A jej tempo, niezależnie od wszelkich standardów,
było zawrotne. Przy pomocy zarówno magii, jak i siły
mięśni obsiewano pola, wydobywano kamień, sadzono
lasy i zakładano hodowle zwierząt. Szeroka równina, na
której stało Sanktuarium, falowała teraz łanami zbóż,
kipiała bujną zielenią sadów i rozbrzmiewała
porykiwaniem pasącego się bydła. Otaczało ją zaś
szerokie pasmo lasu, ciągnące się daleko aż po wzgórza.
Max głęboko odetchnął wrześniowym powietrzem, a przy
okazji uchwycił spojrzeniem rodzinę psotnych
chochlików, które pomknęły w stronę żółknącego powoli
dębu.
Ciekawość Maksa wzbudzało nie tylko spokojne
wycofanie się Demona i częste pojawianie się
płochliwych dotąd chochlików. Były i inne zmiany.
Odkąd Astaroth zawładnął Księgą, Max czuł, że świat
topnieje, odmarza – jakby skostniała Ziemia głucho
zatupała butami, otrzepując je ze śniegu, i wygodnie
zasiadła przy kominku.
– Zaczyna się nowa era – mruknął do siebie.
– O tak, mój drogi – zgodziła się Hanna wesoło,
zaganiając gąsiątka do bramy Sanktuarium. – Dokładnie
tak, jak przewidywałam. Matce Naturze od dawna się to
należało.
Strona 8
– Też to czujesz? – spytał.
Czasami zastanawiał się, czy nie jest przypadkiem
nadwrażliwy, jeśli chodzi o podobne sprawy. Max
McDaniels był synem Sidh – ukrytej przed światem
krainy, gdzie pomiędzy wzgórzami przemykali się
bogowie i potwory. Jako syn ziemskiej kobiety i
irlandzkiego bóstwa, Max balansował na cienkiej granicy
między śmiertelnością a nieśmiertelnością. W jego żyłach
krążyły rzadko już spotykane iskry Starej Magii –
pierwotne siły, dzięki którym Max mógł nagle stać się
dziki i potężny niczym burza. W czasie oblężenia Rowan
pokonał setki wrogów.
– Oczywiście, że to czuję – odparła Hanna, której
głowa podskakiwała przy każdym kroku. – Wszystko
rośnie, powietrze aż drży i trzeszczy od magii. Zupełnie
jakbym czuła promień słońca na dziobie! Trzeba być
dzieckiem, żeby nie wiedzieć, o co chodzi.
– Uważasz, że za tym stoi Astaroth? – spytał Max.
– Kto wie? – Gęś była niezdecydowana. – Ale założę
się, że odkąd dostał w swe łapska Księgę, zmienił na
świecie to i owo. Ale nie mogę powiedzieć, by mnie to
drażniło, bynajmniej.
– Więc myślisz, że tak jest lepiej? – spytał Max, który
poczuł się nieco przytłoczony. Po zwycięstwie Astarotha
spodziewałby się raczej ognia piekielnego niż cudownego,
spokojnego lata. Ten spokój budził nieufność.
– Tak, wydaje mi się, że tu u nas jest lepiej – zgodziła
się Hanna. Rozpostarła skrzydła i wypięła pierś,
Strona 9
wystawiając się na ciepło jesiennego słońca. Gąsiątka
natychmiast poszły w jej ślady. – Tak czy siak, ja
zrobiłam to, co do mnie należało: znalazłam cię i
skierowałam twój leniwy tyłek z powrotem do Domostwa.
Więc idź kosić trawę, pielić grządki lub robić cokolwiek
innego, a gęś tymczasem nieco o siebie zadba.
– Słucham? – nie zrozumiał Max.
– Czochranie piór deluxe, szwedzki masaż dzioba i
pedicure – wyjaśniła Hanna. – Driady są mi to winne.
Cudownie! Bądź więc tak dobry i zerknij od czasu do
czasu na gąsięta, kiedy będziesz pracował. Wiesz, że
uwielbiają, jak ich pilnujesz. Uważaj – L'il Baby Ray
trochę kaszle, więc nie pozwól Honkowi na zbyt ostrą
zabawę. Millie nie dostaje słodyczy, bo jest strasznie
niegrzeczna, a...
Kiedy Hanna zaczęła recytować litanię instrukcji
specjalnych dotyczących każdego z jej drobiazgu z
osobna, oczy Maksa zaszły mgłą. Wieńcząc tyradę
ostrzeżeniami o skłonnej do podrażnień skórze Millie,
Hanna odeszła kolebiącym się krokiem. Po drodze
powitała tonem światowej damy pracującą nieopodal
grupkę uczniów. Kiedy tylko zniknęła z zasięgu wzroku,
Max poczuł na skórze bolesne szczypnięcie. Gąsięta
kłębiły się u jego stóp. Oczy o nieodgadnionym wyrazie
wpatrzone były w jego oczy.
– Lepiej uważajcie na swoje dzioby – rzekł Max, po
czym poprowadził je ku porośniętemu mchem murowi z
masywnymi drewnianymi drzwiami, który oddzielał
Strona 10
Sanktuarium od pozostałej części Akademii Rowan.
Kiedy przeszli przez tunel utworzony przez splątane
gałęzie drzew, dobiegła ich istna symfonia dźwięków.
Uderzenia młotków, zgrzyt pił, krzyki, śmiech i
niezliczone inne odgłosy zlewały się w szczęśliwy gwar
wspólnej krzątaniny. Wynurzywszy się na światło
dzienne, Max zauważył setki rozbawionych uczniów i
dorosłych zajętych pracami wykończeniowymi w
stajniach – dopasowywano ostatnie deski ogrodzenia
wokół ujeżdżalni, na której rżały izabelowate konie.
Owiał go ożywczy zapach świeżej farby, jesiennych liści i
morskiego wiatru. Max poczuł burczenie w brzuchu i
pomyślał, czyby się nie podkraść do kuchni i czegoś nie
przekąsić...
Obowiązki jednak wzywały. Poprowadził gąsiątka
ścieżką, która omijała stajnie oraz sad i prowadziła do
Domostwa, czyli głównego budynku Rowan, a zarazem
domu Maksa. Max przeciął ogród i z głęboką satysfakcją
spojrzał na majestatyczne wejście do Domostwa.
Osmalone kamienie zachowano i wyczyszczono,
przywracając im nieskazitelną szarość, roztrzaskane okna
wymieniono na nowe, a z wielu kominów zdobiących
spadzisty łupkowy dach unosił się swojski dym.
Najprzyjemniejszym jednak widokiem był szpaler
jarzębin znów wyznaczający linię podjazdu. Podczas
oblężenia Wróg wyrwał je z korzeniami i połamał w
drzazgi. Teraz jednak stały jak dawniej – wysokie,
Strona 11
ukoronowane kremowo-białymi kwiatami, jakby nigdy
nie dotykał ich żaden wielok, goblin czy ogr.
Dotykała ich jednakowoż wiedźma. Bellagrog Shrope
była okazem masywnym – sto kilo żywego ciała w postaci
kulistej, wciśnięte w sukienkę przeznaczoną dla istoty
zdecydowanie drobniejszej. Skórę wiedźma miała szarą, a
sukienkę brązową. Połączenie to przywodziło na myśl
olbrzymie bulwiaste warzywo, wykopane z ziemi,
postawione do góry nogami i w niezbyt przemyślany
sposób wyposażone w zęby. Te zęby – połyskujące i
szpiczaste – żuły teraz w zamyśleniu górną wargę
wiedźmy przeglądającej stos jakichś papierzysk. Jedno z
gąsiąt wydało z siebie przerażone piśnięcie.
Wiedźma przestała grzebać w papierach.
Wyprostowała się i głośno pociągnęła nosem. Odwracając
powoli głowę, utkwiła w małych gąskach uporczywe
spojrzenie krokodylich, nabiegłych krwią oczu.
– Hej, maleństwa – mruknęła, po czym przykucnęła i
rozłożyła ramiona. – No, przywitajcie się ze starą ciocią
Bel!
Gąsiątka przytuliły się do siebie, tworząc miękką,
drżącą gromadkę. Wiedźma powtórzyła zaproszenie, lecz
bez skutku.
W końcu wstała i roześmiała się chrapliwie.
– No, chyba nie jestem taka mięciutka jak ich Mama
Gęś!
– Po prostu się wstydzą, Bellagrog – skłamał Max,
który osobiście przychylał się raczej do zdania gąsiąt.
Strona 12
– Jasne, jasne – odparła Bellagrog, drapiąc się w
zamyśleniu w pępek. – Tak czy siak, to nie na nie czekam,
tylko na ciebie. Muszę się trzymać planu, Max, a ty mnie
wstrzymujesz. Nie mogę sobie na to pozwolić, mój
kochany, nie mogę...
Max zrobił krok naprzód, stanął tuż za wiedźmą i
zajrzał jej przez ramię, kiedy z miną skrupulatnej
księgowej przeglądała papiery.
– Dobra. Ponieważ cię lubię, dam ci wybór –
oznajmiła. – Bohater Rowan nie może parać się brudną
robotą – mrugnęła i prychnęła. – Brudna robota... to
dobre, Bel, to dobre! Ależ ty masz cięty dowcip, Bel. W
każdym razie, Max, jesteś potrzebny albo przy pracach
kamieniarskich przy bramie, albo przy układaniu książek
w Archiwum, albo przy smarowaniu muszli na ucztę
olejem fosforyzującym. Co wybierasz?
– A co ze Starym Tomem? – chciał wiedzieć Max,
wpatrując się w pozornie niekończącą się listę zadań do
wykonania. – Czy nie mógłbym tam popracować?
Max darzył Starego Toma szczególną sympatią. Przez
ostatnie miesiące bardzo mu brakowało melodyjnego bicia
jego zegara. Budynek akademicki bardzo ucierpiał
podczas oblężenia. W istocie to właśnie Max był
odpowiedzialny za roztrzaskanie pradawnego dzwonu
umieszczonego na szczycie wieży zegarowej. Czuł z tego
powodu wyrzuty sumienia i kiedy tylko się dało, lubił
pracować przy tej majestatycznej, podniszczonej budowli.
– Aż do uroczystości nikt nie ma do Starego Toma
Strona 13
wstępu – odparła chłodno Bellagrog.
Max odwrócił się, by zerknąć na oddalony o kilkaset
metrów budynek. Wielopiętrowe rusztowania osłonięto
białą tkaniną, co nadało budowli wygląd gigantycznego
prezentu.
– A to dlaczego? – spytał Max.
– Informacje na temat Starego Toma będą udzielane
tylko w razie konieczności – odparła wiedźma,
przypatrując się swym szponom. – Nie ma takiej
konieczności, po pierwsze, a po drugie, zaczynam
żałować, że dałam ci tak szczodry wybór... – przewróciła
kartkę, a Max zauważył w tytule słowo „kanalizacja".
– Muszle! – zawołał. – W takim razie będę smarował
muszle.
– W porządku – odparła Bellagrog i ołówkiem
wpisała jego nazwisko obok innych. – No to ruszaj. Niech
ci apetyt przed jutrzejszą ucztą rośnie. Mnie już rośnie...
Bellagrog wyszczerzyła zęby w stronę gąsiąt. Max
zignorował ją i poprowadził swych małych
podopiecznych na rozległy trawnik, który pełnił rolę
głównego dziedzińca Rowan. W jednej z jego części
grupki dzieciaków polerowały kolosalne muszle
szmatkami, które co chwila zanurzały w wypełnionych
jakąś oślizłą cieczą miskach. Niektóre muszle były nie
większe niż piłka plażowa, inne, pradawne okazy
wielkością przypominały samochód dostawczy. Żółta,
oleista ciecz była zagęszczonym olejem fosforyzującym, a
muszle po jej nałożeniu zaczynały emanować miękki
Strona 14
blask niczym gigantyczne robaczki świętojańskie. Światło
dzienne znacznie zmniejszało efekt, ale mimo to nad
trawnikiem unosiła się poświata, zupełnie jakby
promieniowała nań blaskiem złota kraina Eldorado. Max
minął grupę rozchichotanych dzieciaków i schwycił
imponujących rozmiarów nautilusa.
Przez dwie godziny, a przynajmniej przez większość
tego czasu, polerował muszlę. Praca była monotonna, ale
satysfakcjonująca – każda gładka, lekko wygięta
powierzchnia najpierw zaczynała błyszczeć w sposób
naturalny, a potem, w miarę jak wsiąkał w nią olej,
rozjarzała się fluorescencyjnym blaskiem. Kiedy Max
pracował, małe gąski zachowywały się dość rozsądnie.
Wydawały się bardzo zadowolone, że mogą oglądać
swoje blade, rozmazane odbicia w muszli. Wszystko szło
jak po maśle, dopóki Honk nie wytarzał się w oleju
fosforyzującym czy raczej nie zanurkował w wypełnionej
nim misce. Kiedy Max szorował oburzone pisklę, padł na
niego cień.
– A cóż my tu takiego mamy? – zaśmiał się znajomy
głos.
Max obrócił się i ujrzał doktora Rasmussena –
zdetronizowanego szefa Warsztatu we Frankfurcie.
Bezwłosy, chudy jak szkielet naukowiec uśmiechnął się
do Maksa zza wąskich okularów. Towarzyszyło mu
kilkanaście osób.
– Panie i panowie – rzekł inżynier – pozwólcie, że
wam przedstawię Maksa McDanielsa. Ten młody
Strona 15
człowiek rok temu odwiedził Warsztat, lecz wziąwszy pod
uwagę okoliczności, obawiam się, że niewielu z was
miało okazję go poznać. Należałoby to teraz naprawić.
Max kiwał głową, kiedy padały nazwiska zebranych.
Nikt nie odpowiedział na jego powitalny gest. Wpatrywali
się w niego z chłodną ciekawością. Pomijając ich
niegrzeczne zachowanie, Max był zdziwiony, widząc tylu
członków Warsztatu w Rowan, a tym bardziej w
towarzystwie doktora Rasmussena. Warsztat był
społecznością technokratyczną – naukowym odłamem
Rowan, który wiele lat wcześniej odłączył się od szkoły, a
teraz funkcjonował jako samowystarczalna sieć
podziemnych miast. Aż do poprzedniego roku Jesper
Rasmussen był jego dyrektorem, jednak współpracownicy
wytypowali go i wysłali na usługi Astarotha.
Od tego czasu doktor znalazł schronienie w Rowan,
gdzie służył specjalistyczną wiedzą techniczną. Niestety
udzielał swej pomocy z wielką arogancją, wobec czego
zamówienia na jego usługi stopniały. Był teraz najbardziej
obrażonym dygnitarzem w Rowan.
– Kiedy przyjechali? – spytał Max, omijając
wzrokiem Rasmussena, a patrząc na jego gości.
– Dziś rano – odparł doktor. – Są tu, by... wprowadzić
pewne poprawki.
– Do czego? Do pańskich spraw czy do naszych? –
spytał Max, w pełni świadomy, że Warsztat nie zrobił nic,
by powstrzymać napaść Astarotha na Rowan lub – w
szerszej perspektywie – na cały świat. O ile Max wiedział,
Strona 16
członkowie Warsztatu zaprzysięgli posłuszeństwo
Demonowi.
Rasmussen zignorował złośliwe pytanie.
– Cooper wie, że tu są? – zapytał znowu Max.
– Tak, wie – mruknął Rasmussen. – Każdy z nich
dostał wymagane upoważnienie. Dzięki jednak, że się
upewniłeś – dodał zjadliwie i uśmiechnął się sztucznie do
swych współpracowników.
– Czy kiedyś będzie nam dane nie cieszyć się
ujmującą zuchwałością nastolatków? – dodał, po czym
prychnął śmiechem, rzucił Maksowi złe spojrzenie i skinął
na nowo przybyłych, by szli za nim. Kiedy już zabierali
się do odejścia, jeden z nich – kościsty mężczyzna o
ponurym wyglądzie – wstrzymał się nagle.
– Co to za znak, Jesperze? – Wskazał na nadgarstek
Maksa.
Doktor Rasmussen zmarszczył czoło i przyjrzał się
bliżej purpurowemu tatuażowi w kształcie podniesionej
dłoni.
– Hmmm – zastanowił się. – Agent Cooper ma chyba
taki sam...
– Nie wspominał pan o tym znaku – rzekł wyraźnie
rozzłoszczony mężczyzna.
– O czym on mówi? – spytał Max, wyrywając rękę z
uchwytu Rasmussena.
Rasmussen nie odpowiedział, za to przez parę sekund
wnikliwie przyglądał się tatuażowi, po czym znowu
machnął ręką na kolegów. Grupa oddaliła się z wyjątkiem
Strona 17
mężczyzny, który zauważył charakterystyczny znak. Stał
jak zamurowany i bladymi, wodnistymi oczami bez cienia
pośpiechu ani skrępowania wodził po twarzy i ciele
Maksa. Zupełnie jakby chłopak był szczurem
doświadczalnym.
– Może po prostu zrobi pan zdjęcie? – rzucił Max.
Mężczyzna mrugnął, jakby pytanie wyrwało go z
głębokiej zadumy. Niespiesznie podszedł bliżej, wsparł
ręce na kolanach i pochylił się tak, że jego chuda,
beznamiętna twarz znalazła się zaledwie parę cali od
twarzy chłopaka.
– A po cóż miałbym robić zdjęcie? – szepnął. –
Przecież mogę na ciebie patrzeć, kiedy tylko zechcę.
Mężczyzna wyprostował się, rzucił Maksowi
zagadkowy uśmiech i szybkim krokiem podążył za grupą
kolegów. Max, patrząc w ślad za odchodzącymi, poczuł
nagły przypływ gniewu. Gardził i Warsztatem, i jego
dumnymi, zadufanymi w sobie przedstawicielami, ale
mimo wszystko komentarz mężczyzny wydał mu się
dziwny. Max nigdy dotąd nie widział tego człowieka i nie
sądził, by miał go znowu spotkać. Kiedy się nad tym
zastanawiał, nagle go olśniło, że przecież ci ludzie
przyjechali z zewnątrz. Warsztat mieścił się w Europie.
Na pewno wiedzieli coś na temat sytuacji w polityce, w
miastach, wiedzieli, co się dzieje na świecie poza Rowan.
– Hej! – zawołał Max, biegnąc za nimi. – Czekajcie!
Złapał ich dopiero na szerokich stopniach do
Domostwa. Rasmussen naglił, by szybciej wchodzili do
Strona 18
środka, ale oni już zdążyli się zatrzymać i odwrócić,
usłyszawszy zdyszane wołanie Maksa.
– Jak się mają sprawy w świecie? – spytał. – Co się
dzieje w Bostonie? I w Berlinie? I w Paryżu?
Zapadła cisza. Rasmussen odchrząknął i zerknął na
kolegów. Kobieta o oliwkowej karnacji w jasnoszarym
ubraniu lekko potrząsnęła głową, a cienkie wargi
Rasmussena zacisnęły się.
– Max, daj sobie spokój i zapomnij o Paryżu –
powiedział miękko. – Paryż o tobie zapomina...
Zanim Max zdążył zadać następne pytanie,
Rasmussen odwrócił się i skierował grupę do środka.
Chłopak widział, jak przechodzą przez hall i korytarzem
kierują się w stronę biura pani Richter.
Westchnął, przełożył szmatkę do drugiej ręki, skinął
na dzień dobry jakimś starszym ludziom i wrócił na
pokryty muszlami trawnik. Zbliżając się do nautilusa,
stwierdził, że siedzą przy nim kobieta i mężczyzna w
średnim wieku.
– Zastanawialiśmy, czy w ogóle wrócisz – zaśmiał się
mężczyzna.
Gąsiętom dotrzymywał towarzystwa Nigel Bristow z
żoną. Pani Bristow uspokajała spanikowane maleństwa, a
jasnowłosy specjalista od rekrutacji karcąco pogroził mu
palcem.
– Niech cię Pan Bóg strzeże, Max, kiedy Hanna się
dowie, że zostawiłeś jej gromadkę bez opieki.
– Och! – Chłopak poczerwieniał. Podszedł do
Strona 19
wiklinowego kosza, w którym para ułożyła gąsięta na
stosie świeżo wysuszonego prania. Max szybko policzył
ich główki i odetchnął z ulgą. – Przepraszam, Nigel, nie
było mnie tylko parę minut.
– Co najwyraźniej wystarczyło, żeby ten
niesubordynowany maluch cały wysmarował się olejem
fluorescencyjnym – westchnął mężczyzna i delikatnie
podniósł Honka.
– Nie, zrobił to jeszcze przy mnie – wyjaśnił Max.
Mimo usilnych prób wyczyszczenia małego gąsiorka jego
pióra wciąż lśniły, a teraz, w zapadającym zmroku, efekt
był jeszcze silniejszy.
Nigel z żoną wymienili rozbawione spojrzenia.
– Warsztat jest w Rowan! – Max zmienił temat. –
Przyjechali do Rasmussena. Dlatego odszedłem. Chciałem
się dowiedzieć, czy mają jakieś wieści ze świata.
– Przez najbliższe dni będzie tu się kręcić sporo gości
– odparł Nigel ze zmarszczonymi brwiami. – Myślałem,
że o tym wiesz.
– Tylko mi nie mów, że i wiedźmy przyjeżdżają –
jęknął Max, ale Nigel pokręcił głową.
– Nie – odparł. – Wiedźmy nie. Po tym, co się stało
rok temu, wiedźmy nie mają tu wstępu. Na pewno pani
Richter z tobą nie rozmawiała? Wiem, że miała taki
zamiar.
– Nikt mnie o niczym nie informuje – odparł Max. –
Jak twierdzi Bellagrog, informacji udziela się tylko w
razie konieczności, więc najwyraźniej nie ma
Strona 20
konieczności, abym cokolwiek wiedział.
Nigel spojrzał na Maksa z namysłem. Umieścił
Honka z powrotem w koszyku i zwrócił się do żony.
– Emily, byłabyś tak dobra i zaniosła maluchy do
gniazda Hanny? Musimy chwilę pogadać.
Kiedy Max obiecał, że wkrótce odwiedzi Bristowów
w ich domu, Emily ucałowała męża, dźwignęła koszyk i
ruszyła, szeleszcząc spódnicą.
Wszędzie wokół ludzie zbierali narzędzia – piły,
młotki i łopaty, a po terenie kampusu zaczął się
rozchodzić cudowny zapach jedzenia. Max i Nigel szli w
kierunku przeciwnym niż wygłodniali robotnicy – w
stronę wietrznego urwiska nad Atlantykiem. W miarę, jak
się zbliżali, Max coraz wyraźniej widział samotną postać,
klęczącą u stóp marmurowego posągu.
Posąg ten, podobnie jak inne niezliczone ozdoby, a
nawet całe budynki, był na terenie kampusu nowością.
Max, pochłonięty przez ostatnie miesiące wieloma
zadaniami i obowiązkami, nie miał dotąd okazji mu się
przyjrzeć. Była to figura mężczyzny, wysokiego i
brodatego, stojąca na piedestale z grubo ciosanego
czarnego granitu. Mimo majestatu chłodnego kamienia i
budzących respekt długich szat uczonego, jakie nosiła
zamknięta w kamieniu postać, sprawiała ona wrażenie
dzikiej i nieokrzesanej. Włosy były zmierzwione, broda
skołtuniona, a mocne ręce wydawały się raczej rozdzierać
księgę, niż tulić ją w ramionach. Postać przypominała
Maksowi Posejdona – wielkiego i dzikiego jak morze.