Moon Elizabeth - Bez wyrzeczenia

Szczegóły
Tytuł Moon Elizabeth - Bez wyrzeczenia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Moon Elizabeth - Bez wyrzeczenia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Moon Elizabeth - Bez wyrzeczenia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Moon Elizabeth - Bez wyrzeczenia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Elizabeth Moon Bez Wyrzeczenia Surrender None Przekład Jerzy Marcinkowski S&C Exlibris Strona 2 Ku pamięci Travisa Bohannona, wiejskiego chłopca z Florence w Teksasie, który stracił życie, ratując rodzinę z pożaru. Bohaterowie są nie tylko w książkach. Strona 3 Podziękowania Zbyt wiele osób służyło mi poradami technicznymi i specjalistyczną wiedzą, by wymienić wszystkich, a pominięcie kogokolwiek byłoby nieuczciwe. Niemniej, specjalne podziękowania należą się Ellen McLean z McLean Beefmasters, których bydło nauczyło mnie więcej od zajęć na college'u w Dairying; Joelowi Gravesowi za pokazanie mi, jak kosić bez obcięcia sobie stóp oraz Markowi Ungerowi za naukę i zademonstrowanie możliwości walki różnymi rodzajami broni. Błędy są moje; oni zrobili wszystko, żeby mnie poprawić. Strona 4 Część I Strona 5 Prolog Reguła Aare jednego jest znaczenia: Bez wyrzeczenia. – Niechaj spłynie na niego światłość Esei – wymamrotał kapłan, a położna dodała: – I słodki spokój Alyanyi – kładąc mokre, różowe niemowlę na brzuchu matki. Przysłany pospiesznie z pańskiego dworu kapłan umoczył palec we krwi i przytknął go do chustki, w którą następnie zawinął mokry, ciemny loczek nowonarodzonego, ucięty srebrnymi nożyczkami. W obliczu takiego dowodu, żadna głupia, wiejska dziewucha nie ukryje dziecka przed prawowitym Ojcem. Idiotka może tego próbować – niektóre czyniły tak z obawy przed magią pana – choć każda wystarczająco rozgarnięta, by nie gotować gulaszu w czajniku, powinna zdawać sobie sprawę, iż panowie nie zamierzali krzywdzić tak narodzonych dzieci. Wręcz przeciwnie. Ostatni raz pociągnąwszy nosem, kapłan nakreślił w powietrzu znak, który rozjaśniał pomieszczenie jeszcze przez długie minuty po jego wyjściu, po czym oddalił się, zanosząc raport o szczęśliwych narodzinach. Żaden potworek; ludzkie dziecko, zdrowe i o prawidłowej ilości członków. Być może odziedziczy magiczną moc... być może. Pozostawiona w izbie położna obrzuciła złowrogim spojrzeniem wiszącą w powietrzu smugę światła i nakreśliła własny znak, ciskając w nią garścią ziół. Blask trwał, nieznacznie tylko blednąc. Świeżo upieczona matka chrząknęła i położna wróciła do pracy, ignorując światło, którego nie potrzebowała. Jej dłonie leczyły. Dar ten zawdzięczała brakowi rozwagi Strona 6 praprababki w czasach, gdy coś takiego oznaczało szybkie małżeństwo z będącym pod ręką chłopem pańszczyźnianym. Nie wierzyła, że cokolwiek się zmieniło, a wizyta kapłana Esei przekonała ją tylko, że wielcy panowie pozbawieni byli przyzwoitości. Na pańskim dworze przyszłość niemowlęcia określono bardzo szybko. Jego własna matka mogła go niańczyć, lecz traktowano go jak panicza, dopóki nie ujawnią się jego umiejętności lub ich brak. Chłopiec okazywał żywą inteligencję i ciekawość świata; uczył się łatwo i zanim minęło sześć zimowych biesiad, potrafił już ładnie przepisywać skrypty Starego Aare. Mówił bez wieśniaczego akcentu, nie brakowało mu ogłady ani gracji. Nie posiadał także krztyny mocy i kiedy pan stracił resztę nadziei, że coś się zmieni, w jednej ze swych wiosek wyszukał mu przybraną rodzinę i odesłał go. Mogło być gorzej. Pan dobrze go zaopatrzył: rodzinie zaczęło się powodzić i młodzieniec nie miał kłopotów ze znalezieniem sobie żony. Zapowiedziano mu, że odziedziczy obejście i w swoim czasie miał już własną farmę. Dzięki darom ojca wystartował znacznie powyżej przeciętnej, i wkrótce został sędzią na rynku pobliskiego miasteczka. Nie utrzymałby się z tego, niemniej, dochody uzupełniały produkcję farmy. Wiedział, że był całkiem nieźle sytuowany i ze wzruszeniem ramion porzucił dawne nadzieje na adoptowanie przez pańską rodzinę. A jednak nie potrafił zapomnieć o swym pochodzeniu, ani obietnicy magii. *** W roku jego narodzin, daleko stąd, żył już chłopiec, który pozbawi jego Strona 7 pochodzenie wartości. Strona 8 Rozdział 1 – Jesteś już wystarczająco duży, by przestać czepiać się moich spódnic – oznajmiła matka chłopca. – I wystarczająco śmiały, by robić to, co chcesz. – Mówiąc to, przeczesała palcami niesforną czuprynę chłopca i starła mu z policzka smugę sadzy. – Zaniesiesz migiem ten koszyk do pańskiego zarządcy. Jesteś dużym chłopcem, czy dzidziusiem? – Jestem duży – odrzekł, marszcząc brwi. – Nie boję się. – Matka przejechała fartuchem po jego koszuli i klepnęła go w pupę. – No to ruszaj. Pamiętaj, Gird, masz zaraz wracać do domu. Żadnych zabaw z innymi chłopcami i dziewczętami. Praca czeka, synku. – Wiem. – Ze stęknięciem podniósł sięgający mu niemal do biodra kosz i odchylił się w bok, by zrównoważyć ciężar; wypełniony był po brzegi najlepszymi śliwkami z ich drzewa. Mógłby jedną spróbować... słodki sok spływający w głąb przełyku... – I nie jedz ich, Gird. Nawet jednej. Tata wygarbowałby ci skórę za coś takiego. – Nie zjem. – Ruszył drogą, zgięty pod ciężarem, lecz zdecydowany nie odstawiać kosza i nie odpoczywać, dopóki nie straci domu z pola widzenia. Chciał pójść sam. W zeszłym roku prosił o to, kiedy był jeszcze stanowczo za mały. A w tym roku, kiedy mu zapowiedziała, on... zmarszczył brwi tak mocno, że poczuł, jak się stykają. Bał się. Mimo wszystko. – Nie boję się – mruknął pod nosem. – Wcale nie. Jestem duży, większy od innych. Na drodze widział innych pieszych, z koszami zawieszonymi na ramieniu lub zarzuconymi na plecy. Podręczny koszyk – z każdego poletka jeżyn; kosz na ramię – z każdego drzewa przez pierwsze trzy lata rodzenia Strona 9 owoców; kosz noszony na biodrze – z każdego drzewa owocowego po trzech latach oraz kosz na plecy – z każdej jabłoni. W zeszłym roku w każdej ręce niósł mały koszyk: dwa podręczne koszyki dawały jeden kosz na ramię – zeszłoroczną daninę. To był czwarty rok rodzenia śliwy i byli winni swojemu panu kosz na biodro. „Co zostawia kosz na ramię dla nas" – pomyślał gorzko. Rok był suchy; większość owoców spadła, zanim dojrzała. Słyszał, jak rozmawiali o tym rodzice. Mogli poprosić zarządcę o zmianę trybutu, ale mogło to wywołać inne kłopoty. – Nie chcę łatki człowieka, który wykłóca się o wysokość daniny – oznajmił ojciec, pochylając się nad stołem. – Nie. Lepiej drogo zapłacić jednego roku i mieć dobrą opinię u pana. Nie będziemy głodować. Gird słuchał w milczeniu. Dwa lata temu cierpieli głód; wciąż pamiętał ból brzucha i darowane mu przez brata kąski. Wszystko byłoby lepsze od tamtego. Teraz, kiedy tak maszerował poboczem, zaburczało mu w brzuchu; zapach śliwek wydawał się wędrować od nosa prosto do trzewi. Przymrużył oczy przed blaskiem słońca, starając się o tym nie myśleć. Pył pod stopami był gorący na wierzchu, lecz nogi zapadały się w chłód – czyżby było mokro? Dlaczego mokre i zimne dawało takie samo wrażenie? Dojrzał kałużę, pozostawioną przez deszcz sprzed tygodnia i ruszył w jej stronę, zanim przypomniał sobie przestrogi matki. Żadnych kałuż, mówiła, nie pójdziesz do dworu z ubłoconymi nogami. Za ojcowskim domem trakt zakręcał wokół zagajnika rachitycznych dębów i kierował się prosto do właściwej wioski. Gird przełożył koszyk na drugą stronę i poszedł dalej. Przed nim, tuż za olbrzymią, kamienną stodołą, gdzie cała wieś przechowywała ziarno i siano, majaczył narożnik Strona 10 muru pana. Droga pełna była ludzi oczekujących na wejście przez bramę: dzieci młodszych od niego z ręcznymi koszykami, jego rówieśników z koszami na ramię oraz starszych, z koszami na biodro. Stanął w kolejce, przesuwającej się w miarę, jak ci, którzy opłacili już daninę, wychodzili na zewnątrz, robiąc miejsce innym. Kiedy znalazł się w środku, nad głowami wyższych od siebie dojrzał jedynie róg daszku nad stołem zarządcy. Starał się właśnie zobaczyć coś więcej, zerkając pomiędzy stojącymi przed nim ludźmi, kiedy poczuł mocne szturchnięcie w głowę. Rozejrzał się. – Ładne śliwki – powiedział Rauf, syn świniopasa Orega. – Lepsze od naszych. – Rauf był o dłoń wyższy od Girda i bardzo złośliwy. Gird kiwnął głową, nic nie mówiąc. Tak było bezpieczniej w przypadku Raufa. – Myślę, że wyglądałyby lepiej w moim koszyku. Co, Sig? – Rauf szturchnął pod żebra swojego przyjaciela Sikana i obaj wyszczerzyli zęby do Girda. – Masz więcej, niż potrzebujesz, chłopczyku; ten kosz jest zbyt ciężki dla ciebie. – Rauf wziął sobie z wierzchu garść śliwek; Sikan zrobił to samo. – Przestańcie! – Gird zapomniał, że na pańskim dziedzińcu nie wolno było podnosić głosu. – To moje śliwki! – Może kiedyś, bo teraz ja je znalazłem. – Rauf mocno pchnął Girda. Chłopiec zatoczył się, wysypując śliwki z koszyka. – Znalazłem je na ziemi, a co na ziemi, to wszystkich, zgadza się? Gird próbował zbierać toczące się owoce. Sikan kopnął go lekko w ramię, a Rauf wywrócił koszyk. Gird usłyszał śmiech innych chłopców i krzyk strofującej ich kobiety. Poczuł gorąco na karku; zaszumiało mu w uszach. Zanim pomyślał, złapał koszyk i zdzielił nim Raufa w twarz. Sikan Strona 11 skoczył na niego; Gird odtoczył się, dziko kopiąc. W mgnieniu oka w rogu dziedzińca rozgorzała bójka, pokrywając bruk rozgniecionymi śliwkami. Zarządca krzyknął i strażnicy pana wkroczyli zdecydowanie, posługując się rękoma, krótkimi pałkami i płazami mieczów. Dwóch z nich unieruchomiło Girda. Rauf leżał bezwładnie na ziemi, a reszta chłopców zbiła się w przerażoną grupkę za linią zbrojnych mężczyzn. – Hańba – rzucił ktoś nad głową chłopca. Gird podniósł wzrok i ujrzał wąską twarz zarządcy o błękitnych oczach. – Kto zaczął? Nikt nie odpowiedział. Gird poczuł, jak ręce zaciskają się mocno na jego ramionach, potrząsając nim. – Chłopcze – rozległ się basowy głos jednego z trzymających go strażników. – Mów, co wiesz o tej sprawie. Kto zaczął? – On ukradł moje śliwki. – Nie miał pojęcia, że cokolwiek powie, zanim tego nie uczynił. W kamiennym milczeniu, w obliczu leżącego nieruchomo Raufa i dziedzińca pokrytego rozdeptanymi owocami jego głos zabrzmiał raczej cienko. Zarządca spojrzał mu w oczy. – Jak masz na imię, chłopcze? Jak nazywa się twój ojciec? – Gird, sir. Syn Dorthana. – Dorthana, co? Twój ojciec nie jest warchołem; po jego synach oczekiwałbym czegoś więcej. – Sir, on ukradł moje śliwki! – Wasz trybut... tak. Co to było w tym roku? – Kosz na biodro, sir. Pełen pysznych śliwek, wielkich i ciemnych, a on... – Kto? Gird kiwnął głową w stronę Raufa. – Rauf, sir. On i jego przyjaciel, Sikan. Strona 12 – Widział to ktoś jeszcze? – Zarządca przeniósł wzrok na tłumek chłopców. Większość patrzyła w ziemię, lecz Teris, rok starszy od Girda syn ich najbliższych sąsiadów, pokiwał głową. – Z całym szacunkiem, sir, to Rauf zaczął. Powiedział, że to bardzo ładne śliwki i będą lepiej wyglądać w jego koszyku. Potem wziął sobie trochę, a Gird powiedział nie, a on odepchnął go na bok... – Rauf zadał pierwszy cios? – Tak jest, sir. – Ktoś jeszcze? – Odpowiedziały mu niechętne przytaknięcia. Na oczach Girda wokół Sikana powstała wolna przestrzeń. Chłopak zaczerwienił się i przesunął do przodu, gdy padł na niego twardy wzrok zarządcy. – Nie było tak źle, sir – oznajmił, próbując uśmiechnąć się pokiereszowanymi wargami. – Tylko dokuczaliśmy chłopakowi, nic więcej. – Dokuczaliście? Na dziedzińcu pana? – Cóż... – Uderzyłeś tego chłopca? – Zarządca wskazał na Girda. – No cóż, sir, być może lekko go... trochę, no... popchnąłem, ale to nic wielkiego, żadna tam bijatyka. Ale wie pan, to jeden z takich, co to lubią wszczynać awantury... Zarządca zmarszczył brwi. – Nie po raz pierwszy ty i Rauf przysparzacie problemów. – Skinął mężczyznom za Girdem. Puścili go. Chłopiec roztarł sobie lewy łokieć. – A co do ciebie, Girdzie, synu Dorthana: bójka na dziedzińcu pana jest zawsze zła – zawsze. Rozumiesz? – Tak, sir. – Nie było nic innego do powiedzenia. Strona 13 – Twoja wina polega na tym, że powiedziałeś, iż to twoje śliwki zostały ukradzione. To były śliwki twojego pana; należały do niego. Gdyby to Rauf je dał, pan nadal by je otrzymał. A tak... – zarządca machnął ręką na bałagan. Bardzo mało owoców przetrwało walkę w stanie nienaruszonym. – Lecz twoja rodzina cieszy się dobrą opinią, młody Girdzie i nie wydaje mi się, abyś chciał przysparzać komuś kłopotów. Wobec czego twoja rodzina nie zostanie ukarana... za to ty, razem z pozostałymi zostaniesz tutaj i posprzątasz tak, żeby sierżant Mager był zadowolony. – Tak jest, sir. – Czyli spóźni się do domu i dostanie lanie od ojca. – Jeśli zaś chodzi o ciebie, Sikanie i Raufie... – Rauf zaczął się poruszać i otworzył oczy, choć nie był w stanie skupić wzroku. – Ponieważ to wy wywołaliście awanturę, co więcej, wybraliście sobie na ofiarę młodszego chłopca, po sprzątaniu spędzicie noc w dybach. – Zarządca odwrócił się i z powrotem zajął miejsce pod daszkiem nad stołem, przy którym skrybowie zaznaczali daniny na długich zwojach pergaminu. Reszta dnia była dla Girda bardzo pouczająca. Wystarczająco często szorował kamienną podłogę w domu i czyścił klepisko obory z łajna. Okazało się jednak, że sierżant Mager dbał o czystość kamieni podwórca bardziej, niż jego matka o miski, z których jedli. Razem z innymi chłopcami zebrali kawałki porozgniatanych owoców do koszów – nawet ich nie próbując. Potem nosili wodę w kubłach tak dużych, że Gird nie uniósłby żadnego z nich samodzielnie i szorowali bruk wodą i szczotkami na długich kijach. Potem spłukiwali dziedziniec i szorowali jeszcze raz. I kiedy Gird był już pewny, że kamienie dziedzińca nie były czystsze od momentu ich ułożenia, sierżant znalazł kawałek skórki śliwki i musieli zaczynać od początku. Niemniej, starał się najlepiej, jak mógł: Zanim Strona 14 sierżant puścił ich do domów, dawno minęło południe, a palce Girda pościerane były do krwi od szorowania. Oficer przywołał go spod bramy, by zamienić z nim słowo. – Twój tata ma dobrą opinię – oznajmił, kładąc ciężką dłoń na ramieniu Girda. – A i z ciebie dobry chłopak, choć nieco porywczy. I odważny jesteś – rzuciłeś się sam na większych od siebie. Myślałeś kiedyś o zostaniu żołnierzem? Girdowi podskoczyło serce. – To znaczy... takim, jak pan? Sierżant roześmiał się. – Nie od razu, rzecz jasna. Zacząłbyś jak inni, od rekruta. Lecz jesteś duży, jak na swój wiek, i silny. Ciężko pracujesz. Pomyśl o tym... miecz, może włócznia... pewnego dnia mógłbyś nawet zostać sierżantem. – Jechał pan kiedyś konno? – To było jego marzenie: dosiąść kiedyś szybkiego rumaka, jak czynili to panowie i pogalopować z wiatrem w zawody. – Czasami. – Sierżant uśmiechnął się. – Zarządca mógłby polecić cię do przeszkolenia. Chłopak taki jak ty potrzebuje dyscypliny i miejsca, gdzie mógłby zużyć nadmiar energii. Poza tym, jedna gęba w domu mniej do wykarmienia. – Poklepał Girda po ramieniu i wypchnął go za bramę. – Jutro lub pojutrze zamienimy słowo z twoim ojcem. I nie wpakuj się więcej w kłopoty, co? *** – Święta Kwiatowa Panienko! – Jego matka była już w połowie drogi; Strona 15 musiała wypatrywać go z domu. – Gird, co ty chciałeś... – Przepraszam. – Wbił wzrok w pył pomiędzy palcami stóp, świadomy każdego rozdarcia ubrania. Jego najlepszy strój – zupełnie nowa koszula – wyglądał teraz jak łachmany. – Nie ja zacząłem, mamo, naprawdę. Rauf ukradł kilka śliwek i pomyślałem, że zostaniemy ukarani... – Effa mówi, że to Rauf uderzył pierwszy. – Tak, mamo. – Usłyszał westchnienie i podniósł wzrok. – Ja naprawdę nie... – Gird... – Położyła mu rękę na głowie. – Przynajmniej jesteś z powrotem i obyło się bez kary. Effa mówi, że zarządca nie wyglądał na rozzłoszczonego, przynajmniej nie tak, jak sądziła. – Nie wydaje mi się, żeby był zły. – Wtem z ust wyrwały się mu ważniejsze wieści. – Zgadnij, co powiedział sierżant – może wezmą mnie na szkolenie na żołnierza! Mógłbym dostać miecz... – Był tak podniecony, że nie zauważył, jak cofnęła się z przerażeniem na twarzy. – Powiedział, że czasami nawet jeżdżą konno. Powiedział, że jestem wystarczająco duży i silny, i... – Nareszcie dotarło do niego jej milczenie; popatrzył na matkę. – Mamo? – Nie! – Złapała go za ramię i pociągnęła do domu. Awantura trwała cały wieczór. Pierwszą reakcją ojca na historię ze śliwkami było sięgnięcie po pas. – Nie biorę udziału w bójkach – oświadczył. – Nie wychowałem moich synów na rozrabiaków. Arin jak zwykle stanął w jego obronie. – Tato, wiesz, że ten Rauf to łobuz. Zarządca też to wie: kazał zakuć jego i Sikana w dyby. Strona 16 – A pomyśleliście o tym, że będę miał przeciwko sobie ich ojców? Oreg nigdy nie uwierzy w winę syna, nawet gdyby Rauf wszystko potwierdził. Gdyby Gird mu nie oddał, Oreg wiedziałby, że jest mi coś winny, może nawet kawałek bekonu. A ojciec Sikana... nie chcę z nim zwady. Jego żona ma jedyny warsztat do barwienia tkanin w tej wiosce. Poza tym, to było bardzo niedobre. Nie możemy walczyć ze sobą nawzajem; i bez tego żyje się wystarczająco ciężko. Dowiedzą się, że ukarałem Girda; będę musiał pójść do nich i przeprosić. No i dostał lanie na świeże siniaki, zamiast kolacji i obiadu. Gird spodziewał się tego. Po mrugnięciu okiem Arina spodziewał się dostać od niego jakiś kąsek, który uda się bratu przemycić bez narażania się na przyłapanie. Niestety, propozycja sierżanta nie spodobała się ojcu tak samo, jak matce. – Nigdy nie jest dobrze zwrócić na siebie uwagę w ten sposób. Poza tym, wierzymy w Panią – czy podniósłbyś miecz przeciwko swoim, Girdzie? Zakłócił spokój wioski krwią i żelazem? – Zanim jednak postanowił, czy bezpiecznie będzie udzielić odpowiedzi, którą obmyślił, czekając na powrót ojca z pola, ten wzruszył ramionami. – Ale cóż ja mógłbym powiedzieć, gdyby przyszedł do mnie zarządca? Mają prawo zabrać ciebie niezależnie od tego, co o tym myślę. Mogę mieć jedynie nadzieję, że zarządca zapomni o tobie. Nie zapomniał. Następny dzień Gird spędził, mocując się z najmniejszą kosą w posiadaniu rodziny – mimo to wciąż za dużą dla niego – i kosząc ojcowską część łąki. Wiedział, że posłano go tutaj, żeby trzymać z dala od chłopców z wioski. Wiedział, że matka upiekła dwa słodkie ciasta dla rodzin Raufa i Sikana, które ojciec zabrał wczesnym rankiem. Było Strona 17 upalnie i parno, jak to w samym środku lata, a zimna owsianka nie zapełniła brzucha pustego po wczorajszej głodówce. Lecz na polu niedaleko pracował ojciec i zauważyłby, gdyby Gird się obijał. Kosił zaciekle, wycinając nierówne kawały w miejscu, gdzie jego brat pozostawiłby czyste pokosy. Musiał istnieć jakiś sposób. Przerwał, by przeciągnąć po wielkim, zakrzywionym nożu kawałkiem kamienia, który dał mu ojciec i wsłuchał się w zmiany dźwięku wydawanego przez różne odcinki żelaza. Rzucił okiem na zaorany stok i ujrzał ojca, rozprawiającego z innym mieszkańcem wioski. Gird oparł się na kosidle – nóż znalazł się wysoko nad głową chłopca – i wydłubał sobie rzep spomiędzy palców u stopy. Kiedy spojrzał ponownie, ojciec wspinał się właśnie po zboczu. Gird nie odważył się zejść ze słońca i odpocząć, odchylał tylko głowę, by owionął ją lekki wietrzyk. W wysokiej trawie przed nim coś zaszeleściło. Szczur? Ptak? Podrapał się stopą po łydce drugiej nogi, spojrzał na stok i westchnął. Pewnego dnia dorośnie i jeśli nie zostanie żołnierzem, będzie rolnikiem zdolnym do wymachiwania większą kosą od tej. Jak ojciec, którego szerokie zamachy prowadziły kosiarzy każdego roku. Jak jego brat, Arin, który właśnie wyrósł z tej kosy. Zamruczał i opuścił długie ostrze. Z pewnością znajdzie sposób, aby lepiej pracować. Nim nastał wieczór całe dłonie miał w pęcherzach, ale pokosy zaczynały wychodzić mu równo. Lekko zmienił chwyt, nauczył się angażować biodro w zamach i robić kroki odpowiednio długie, by zrównoważyć zataczane przez nóż łuki. Następny dzień spędził na tym samym płachetku łąki. Teraz, kiedy już załapał, jak to robić, żywił lekką nadzieję, że zarządca nie przyjdzie. Zostanie rolnikiem, jak ojciec, będzie przewodził Strona 18 kosiarzom, orał własnymi wołami, hodował jeszcze smaczniejsze owoce... Zarządca przyszedł następnego dnia wieczorem, kiedy ojciec właśnie zszedł z pola, a Gird czuł, że rodzinna niełaska mijała. Na czas rozmowy z zarządcą dzieci odesłano na podwórko. Gird chciał zakraść się do obórki i podsłuchać, lecz Arin zastąpił mu drogę. Musiał zaczekać na wezwanie ojca. W blasku świeczki twarz ojca wyglądała na starszą i bardziej znużoną. Matka siedziała sztywno za krosnem, mocno zaciskając usta. Zarządca uśmiechnął się do niego. – Girdzie, sierżant zasugerował, że byłbyś zdatny do przeszkolenia na żołnierza: jesteś silny i odważny, potrzeba ci jednak dyscypliny. Twój ojciec pozwoli ci dokonać samodzielnego wyboru. Jeżeli się zgodzisz, w tym roku jeden dzień na dziesięć spędzisz z żołnierzami, a od najbliższego śródzimia do następnego: dwa dni na dziesięć. Powiem szczerze: na początku to żadna żołnierka – będziesz pracował w koszarach tak, jak pracujesz tutaj. Lecz twój ojciec otrzyma zapłatę za twoją pracę i to o miedziaka więcej, niż za pracę w polu. Aza rok zostaniesz rekrutem i nauczysz się wojennego rzemiosła, a twój ojciec otrzyma zarówno miedź, jak i zmniejszenie daniny. To pomoże twojej rodzinie w trudnych czasach, lecz twój ojciec mówi, że zrobisz tak, jak postanowisz. Widok rodziców, siedzących nieruchomo i wyraźnie wystraszonych, był przerażający. Poczuł, że nigdy ich nie rozumiał. W drzwiach tłoczyli się Arin i pozostali; słyszał ich hałaśliwe oddechy. Czy żołnierka mogła być taka zła, jak uważali? Przez całe swoje życie widywał paradujących po wioskowej drodze strażników i podziwiał ich błyszczące klamry, podzwaniający ekwipunek. Był za mały, żeby obawiać się pałek... pamiętał Strona 19 silne dłonie, targające mu czuprynę, kiedy tłoczył się wokół nich z innymi chłopakami i uśmiech samego sierżanta. Poza tym, żołnierze walczyli ze zbójcami, polowali na wilki i foloki. Pamiętał, jak zeszłej zimy stał w śniegu i wiwatował, kiedy nieśli zabitego foloka, przywiązanego do tyczek. Jeden z nich został ranny – krew zaplamiła pomarańczową tunikę – lecz przecież świat był okrutny i można było odnieść rany na wiele sposobów. Miał ochotę stanąć na jednej nodze i przemyśleć to, lecz zarządca stał przed nim i wpatrywał się w niego oczami tak przenikliwymi, że zdawały się spozierać prosto w serce chłopca. Wcześniej nigdy nie rozmawiał z żadnym panem. Czy zarządca był panem? Prawie. – Nie oczekuję żadnych wiążących przysiąg – rzucił lekko zniecierpliwiony zarządca. Gird znał taki ton: używał go ojciec, pytając, kto zostawił otwartą furtkę na podwórze. Oznaczał konieczność szybkiej odpowiedzi albo kłopoty. – Jeśli nie spodoba ci się, będziesz mógł odejść przed rozpoczęciem prawdziwego szkolenia... Gird zwiesił głowę, lecz po chwili spojrzał na zarządcę. Kątem oka widział napiętą twarz ojca, lecz zignorował to. – Panie... zarządco... bardzo bym chciał. Jeżeli tato pozwoli. – Już to zrobił. – Zarządca uśmiechnął się. – Dorthanie, twój syn, Gird, zostaje przyjęty na służbę do hrabiego Kelaive. A oto pirik... – Pieniądze, przypomniał sobie Gird. Nie była to cena, jakby chłopiec był owcą, tylko pewna kwota, oznaczająca zawarcie porozumienia. Cena była czymś innym. O świcie następnego dnia Gird udał się drogą przez wieś do koszar hrabiowskiej straży. Przed dom nie wyszedł żaden z przyjaciół, by na Strona 20 niego popatrzeć, lecz wiedział, że zrobiłby na nich wrażenie. Wartownik przy bramie wpuścił go i skierował przez dziedziniec prosto do koszar. Strażnicy właśnie wstawali, a sierżant był bardziej gniewny, niż zapamiętał go Gird. – Najpierw idź do kuchni i pomóż przy śniadaniu; potem będziesz zmywał aż do porannej musztry. Wtedy się zobaczymy. Ruszaj. Owsianka bardzo przypominała ich własną, tyle że gotowano ją w większych garnkach i podawano w okazalszych miskach. Gird odniósł brudne naczynia i wyszorował je pod krytycznym okiem kucharza, a następnie zabrał się za kociołki. Potem siekał cebulę, nie zważając na piekące i załzawione oczy, a potem kroił lebiodę, aż ścierpły mu ręce. Następnie nosił wodę w wiadrach. Przez cały czas kucharz strofował go gorzej od najstarszej siostry, mieszając i ugniatając ciasto na kluski do gulaszu. Sierżant przyszedł, kiedy Gird mył długie stoły. – No dobrze, chłopcze. Popatrzmy, co my tutaj mamy. Chodź ze mną. – Wyprowadził Girda bocznymi drzwiami na zewnątrz, na niewielki, okolony murem dziedziniec, przypominający trochę podwórko, tyle że bez obór. W rogu znajdowała się kuchenna studnia, a pod ścianą spoczywały rzędem wyszorowane przez Girda garnki. W oczach chłopca sierżant sprawiał równie imponujące wrażenie, co zwykle: wyższy i szerszy w barach od ojca, muskularny i promieniujący autorytetem, domagającym się absolutnego posłuszeństwa. Patrząc na niego, chłopiec wyobrażał sobie, że sam osiągnie takie rozmiary i siłę, będzie nosił równie czysty i nie pocerowany strój, zajmując w wiosce i służbie pana pozycję bezpieczniejszą od każdego wieśniaka. – Pracowity jesteś i silny – zaczął sierżant – lecz musisz być jeszcze