Miłoszewski Zygmunt - Bezcenny (2) - Kwestia ceny
Szczegóły |
Tytuł |
Miłoszewski Zygmunt - Bezcenny (2) - Kwestia ceny |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Miłoszewski Zygmunt - Bezcenny (2) - Kwestia ceny PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Miłoszewski Zygmunt - Bezcenny (2) - Kwestia ceny PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Miłoszewski Zygmunt - Bezcenny (2) - Kwestia ceny - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Zygmunt Miłoszewski
KWESTIA CENY
Strona 3
Copyright © by Zygmunt Miłoszewski
Wydanie I
Warszawa MMXX
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp
upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo
dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim,
nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub
podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Strona 4
Spis treści
Dedykacja
Motto
Rozdział 1. Burza na Morzu Czarnym
Rozdział 2. Pożegnanie w Paryżu
Rozdział 3. Bitwa morska
Rozdział 4. Jaskinia Błękitnego Snu
Rozdział 5. Propozycja nie do odrzucenia
Rozdział 6. Wyspa przeklęta
Rozdział 7. Dzieci natury
Rozdział 8. Projekt Vincent
Rozdział 9. Wielka Galeria Ewolucji
Rozdział 10. Złote klatki
Rozdział 11. Taka piękna pandemia
Rozdział 12. Upadek
Rozdział 13. Pożegnanie Zo i
Rozdział 14. Zew oceanu
Rozdział 15. Zemsta Siwobrodego
Strona 5
Rozdział 16. Powstaniec Warszawski
Rozdział 17. Do abordażu
Rozdział 18. Długowieczny
Epilog
Od autora
Strona 6
Dla Marty i jej Taty
Strona 7
Ponieśmy za idee śmierć, ale nie zaraz.
Georges Brassens (tłum. Anira Wojan i Filip Łobodziński)
Strona 8
Rozdział 1. Burza na Morzu Czarnym
Sztorm w r. 1905 • Polska nie chce, żebym wracał • Paniczyk i rosyjski
nuworysz • Port w Odessie • Człowiek jakby z mgły • Żadna kobieta nie
może się do tego zbliżyć
1
Miał szczerze dość rozmów o Polsce i ocierania się o śmierć,
a ostatnimi laty chyba niczym innym się nie zajmował. Teraz akurat
nie musiał z nikim dywagować o ojczyźnie, z czego prosty wniosek,
że – po raz kolejny – umierał. Tym razem ostatecznie. I czuł się
z tym źle.
Huknęło.
Takiego dźwięku nie może wydać woda. W żadnym wypadku.
Woda to aksamitna ciecz przeciekająca pieszczotliwie między
palcami, spływająca z pluskiem z misy fontanny w Ogrodzie Saskim,
szemrząca w czasie przyboju między kamieniami na sachalińskich
plażach. Tymczasem ten huk przywodził na myśl rozpędzoną
lokomotywę, która uderza z impetem w kamienny mur. Wibracje
ogłuszyły go i mało nie pozbawiły przytomności, kadłub parowca
zadygotał od ciosu fali, zazgrzytał i nie tyle pochylił się, co runął
w dolinę między grzywaczami. Benedykt, zaklinowany stopami
o wręg kadłuba, a plecami o skrzynię ze swoim dobytkiem, poczuł,
że leci do tyłu, statek położył się na burcie, w niewielkim bulaju
mignęło szare, nieprzyjazne niebo.
Polska nie chce, żebym do niej wracał, przemknęło mu przez
głowę. Głupia myśl. Polski przecież nie ma. A nawet gdyby istniała,
to wciąż stanowiłaby jedynie wyobrażony, umowny byt, żyjący
tylko dzięki wierze swoich obywateli. Wsparta urzędnikami,
pieczątkami i przepisami nie stałaby się – podobnie jak żadne inne
państwo – niczym więcej niż wspólnym wyobrażeniem. Marą, złym
Strona 9
duchem, strzygą o mocy pozbawiania człowieka szczęścia, wolności
i życia. Pierwszego i drugiego pozbawiła go wiele dekad temu,
trzecie najwyraźniej zabiera mu teraz.
Statek wierzgnął i położył się na drugi bok. Benedykt musiał
z całej siły naprężyć mięśnie w obolałych nogach, żeby nie polecieć
twarzą na dół. Ktoś obok miał mniej szczęścia, odnotował lecące
ciało i głuche uderzenie.
– Bladź – zaklęło ciało.
Z bulaja odpłynęła szarość, najpierw na chwilę zalała go piana,
a potem mrok, kiedy skierowany był już nie w niebo, lecz w głębiny
Morza Czarnego. Benedykt pomyślał, że to koniec, że tym razem
przekoziołkują, odwrócą się kominem do dołu, skończy się
niepewność i zostanie jedynie techniczne pytanie, czy prędzej się
utopią, czy umrą z braku powietrza.
Statek zajęczał przeciągle, jakby próbował wypowiedzieć pełne
zdanie, i wyprostował się.
Benedykt napiął ciało, spodziewając się kolejnego uderzenia, ale
mijały sekundy i poza silnym bujaniem do przodu i do tyłu,
typowym dla sztormującego statku, nic wyjątkowego się nie działo.
Pozwolił sobie na rozluźnienie mięśni szczęki i głębokie
westchnienie.
Oddech smakował wymiocinami. Ze wstrętem przełknął ślinę, ale
pomogło to niewiele. Splunął i po raz setny od początku piekielnego
sztormu pomyślał, że nie musi siedzieć w ładowni, która zapewne
stanie się grobem wszystkich w niej zgromadzonych. Już nie jest
zesłańcem, wraca do Europy jako poważany uczony, ma na statku
kabinę, łóżko i kto wie, może nawet miejsce w szalupie ratunkowej.
Nie mógł jednak zostawić skrzyni. Musiał ją chronić za wszelką
cenę, nawet za cenę życia, rozumiał, że taki koszt, z jego punktu
widzenia oczywiście znaczny, w szerszej perspektywie kompletnie
nie ma znaczenia.
Poczuł ciepły dotyk na swojej dłoni, zaciśniętej na mocującym
skrzynię powrozie.
– Tusu kuru?
Benedykt uśmiechnął się do dziesięcioletniego chłopca, który
nieoczekiwanie stał się najmilszym jego sercu towarzyszem podróży,
Strona 10
dokładając starań, aby uśmiech nie zdradził jego wewnętrznego
przekonania, że umrą tu obaj, i to raczej prędzej niż później.
– Aj-Ojna?
– Spróbuję – odpowiedział po ajnusku, uznawszy, że nie jest to
dobry moment na tłumaczenie chłopcu, że nie jest szamanem, że nie
wierzy w Ducha Najwyższego ani w ogóle w żadnego ducha i że
zginą nie z woli przodków, tylko przez przeklętego rosyjskiego
kapitana, który nie potra patrzeć na barometr.
Zamknął oczy i zaintonował cicho modlitwę do przodków.
Chłopiec przylgnął ufnie do jego ramienia, a razem z ciepłem jego
ciała na Benedykta spłynął pełen smutku spokój. Ze słowami pieśni
wróciły obrazy wioski. Pożegnanie ze wszystkimi o zamglonym
świcie. A wcześniej ledwo widoczna w mroku twarz Pukusy, która
ani słowem nie skomentowała jego snutych przez całą noc opowieści
o tym, że wróci. Że przecież nie zostawi jej i dzieci. Że sprowadzi ją
do Polski, że przekona starszyznę, tylko najpierw musi tam,
w ojczyźnie, wszystko przygotować. Wysłuchała go bez słowa, bez
słowa go kochała i zasnęła z głową na jego ramieniu.
Nie sposób było nie usłyszeć tego dźwięku. Mimo wycia wiatru,
hałasu fal, trzeszczenia kadłuba, płaczów i przekleństw
zgromadzonych w ładowni ludzi oraz dudnienia tłoków maszyny
parowej, cichy syk sprawiał, że najstarsze części mózgu stawały na
baczność.
Syk narastał, obrastał w kolejne dźwięki – każdy gorszy. Gulgot,
kojarzący się z wpadaniem brudnej, rynsztokowej wody do kanału
w czasie ulewy. Gardłowy charkot, jak obrzydliwy gruźliczy kaszel.
Grzmot, niczym ten przewalający się nad kresowymi polami
w czasie burzy, potężny, gnany wiatrem, nienapotykający żadnej
przeszkody, kładący do ziemi łany pszenicy. Wszystkie te dźwięki
współgrały, wzmacniały siebie nawzajem aż do ogłuszającej
symfonii, przerażającej w sposób najbardziej pierwotny, odzierającej
z człowieczeństwa, sprowadzającej zadufaną w sobie małpę do
właściwego jej poziomu bezradnego wobec natury stworzonka.
Benedykt Czerski wziął chłopca w ramiona, objął, usiłując jak
najbardziej osłonić niewielkie ciałko, nabrał powietrza, skulił się
i czekał na śmierć.
Strona 11
2
Ten sam sztorm, który robił wszystko, żeby wysłać statek
z Benedyktem i jego bezcenną skrzynią na dno Morza Czarnego,
spadł na Odessę z taką siłą, że Bronisław Najdarowski odsunął się od
okna w salonie. Jeszcze przed chwilą miał widok chłoszczącej
miasto burzy za hipnotyzujący pokaz sił natury, ale teraz zaczął się
obawiać, że kolejne uderzenie deszczu i wiatru wepchnie do środka
szybę. Gwałtowna nawałnica nie tyle przetaczała się nad miastem,
co próbowała zetrzeć je z powierzchni ziemi.
– Ty mówisz: „wielki uczony”, ja mówię: „nieprzewidywalny
szaleniec” – powiedział, patrząc na spływający po szybie wodospad.
– Pamiętaj, że Czerski to nie ta sama osoba, która wyjechała
trzydzieści lat temu. Zgarnęli go zresztą przypadkiem, z rozpędu
i przez kolegów. I podobno już wtedy był dziwny, żaden spiskowiec,
wzorowy uczeń, zakochujący się w każdej brzyduli, co przeszła
drugą stroną ulicy. A teraz? Porozmawiaj z Sieroszewskim, on ci
opowie. Brodaty szaman z żoną dzikuską i dziećmi dzikusiątkami.
Kompletnie oszalał, podobno rozsierdził dwa imperia, walcząc o te
brodate baby z ogonami.
– Sieroszewski koloryzuje – mruknął jego towarzysz, znany
w Odessie jako Ludwik Ochocki, z głębi stojącego w bezpiecznej
odległości od okna fotela. – Spytaj go o godzinę, to ci opowie, jak
się musiał pojedynkować z bogiem czasu, żeby zdobyć tę wiedzę.
– I tak nie widzę, jak Czerski mógłby nam się przysłużyć.
– Pieniędzmi.
Najdarowski prychnął.
– Jak? Będzie pokazywał po jarmarkach te baby z ogonami? Mój
drogi, jest dwudziesty wiek, byle ogon nie robi na ludziach
wrażenia. A już na pewno nie tutaj, czasami takie dziwa zwożą
z imperium, że najprostszym chłopom spowszedniały.
– Imperium. Z szacunkiem się wypowiadasz.
Odwrócił się, zły, żeby spojrzeć Ochockiemu w oczy.
– A żebyś wiedział, że z szacunkiem – warknął. – Bo ja,
w przeciwieństwie do was, spiskowców od siedmiu boleści, coś
ryzykuję. Nie siedzę po spelunach i nie nucę ze łzami w oczach, że
„tobiem winien miłość, a ojczyźnie życie”, tylko dzień w dzień
Strona 12
wydeptuję ścieżki, które kiedyś dadzą nam więcej niż jakieś kolejne
powstanie, po którym dostaniemy po łbie i trzeba będzie czekać
następne pokolenie, aż się nowych, tak samo durnych, spiskowców
wychowa. Widziałem imperium i nie tylko. Ogromny, piękny, pusty
świat dla wszystkich, w którym nigdy nie zabraknie miejsca dla
człowieka. Wystarczy się dogadać. I my moglibyśmy być w końcu
mądrzejsi i się w końcu z kimś porozumieć, zamiast kłaść łeb pod
topór. To nie są diabły siedmioogoniaste, tylko normalni ludzie.
Dogadać się można. I trzeba.
Z fotela dobiegło ciężkie westchnienie.
– Ty mówisz: „piękny świat” – powiedział Ochocki – ja słyszę:
„świat bez Polski”.
– A nawet jeśli? Czas nie stoi w miejscu. Nie ma wyznawców
Swaroga, Jadźwingów i Żmudzinów, kiedyś nie znano chrześcijan,
a i Polacy nie chodzą po planecie od zarania świata.
– Bronku, ja się nie chcę kłócić. Nie o to, nie teraz. Mówię ci, że
Czerski może przynieść naszej sprawie fortunę.
Najdarowski pokręcił głową, patrząc na burzę, ale już tylko
z rezygnacją.
– Niby jak?
Ochocki pochylił się, fotel zaszeleścił.
– Ludzie są głupi – zaczął. – Nie wiem, czy czytałeś Darwina, ale
jeśli ma rację, to wygląda na to, że nie ulepił nas Bóg z rajskiej
gliny, tylko któregoś pięknego dnia małpa zeszła z drzewa…
– …i zamieszkała w Gnieźnie, skąd wziął początek cały rodzaj
ludzki.
– Nie przerywaj. Jeśli Darwin ma rację, a przyznasz, że jego teoria
brzmi bardziej logicznie niż religijne bajdurzenia, o których mamy
przecież takie samo zdanie, to nie jesteśmy efektem świadomego
projektu wyższej istoty, lecz zwierzęciem trochę mądrzejszym od
innych.
– To ostatnie to już odważna teza.
– A skoro jesteśmy zwierzętami – ciągnął Ochocki niezrażony – to
rządzą nami zwierzęce instynkty, bardziej one decydują o naszych
wyborach niż mądre księgi, pochodzenie społeczne czy
wykształcenie. A jaki jest najsilniejszy instynkt?
– Chędożenie.
Strona 13
Ochocki wywrócił oczami.
– Instynkt przetrwania. My jako zwierzątko po prostu chcemy
przeżyć za wszelką cenę i bardzo, ale to bardzo, nie chcemy
umierać.
– Chyba że jesteśmy polskimi patriotami – zaripostował
zgryźliwie Najdarowski.
– I złapiemy się każdej szansy, nawet ulotnej, żeby żyć choć
trochę dłużej, choć trochę zdrowiej. Majątek, pozycja, sława, miłość,
przyjaźń, wszystko to schodzi na dalszy plan, jeśli ktoś postawi nam
przed nosem panaceum, które pozwoli przestraszonemu zwierzątku
przetrwać o kilka chwil więcej.
Bronisław skrzywił się, jakby gotowy do nowej kpiny, ale zamiast
tego zrobił rundkę wokół pokoju, zatrzymał się przy kredensie,
poprawił stojące na nim kieliszki. Burza nie przechodziła, Odessa
ciągle była we władaniu deszczu i wiatru, w ciszy mieszkania obaj
mężczyźni usłyszeli to teraz wyraźnie i jednocześnie spojrzeli
w okno, zza którego dobiegało potępieńcze wycie żywiołów.
– Mój drogi, czy proponujesz mi interes w postaci
średniowiecznego wozu zaprzężonego w osiołka, którego właściciel
oferuje wężową maść na wszelkie dolegliwości? Co to życie
przedłuży, ciążę usunie, ząb wyhoduje i kuśkę nadmucha?
Ludwik Ochocki westchnął tak głęboko, że prawie zakołysały się
ciężkie story w oknach.
– Będziesz musiał poddać swoją osobowość wielkim zmianom,
jeśli chcesz w Warszawie znaleźć wiotką i wrażliwą arystokratkę.
– Znasz mnie, ja baby potrzebuję do łóżka i do prowadzenia
interesu. Krzepkiej mieszczki, Żydówki najlepiej, a nie jakiejś lalki.
– Znam cię i dlatego się martwię. Ale mniejsza. Drwisz, ale tak,
dokładnie to ci proponuję. Ponieważ ludzkie zwierzę nie zmieniło
się od czasu średniowiecznego wozu. Ciągle chce wierzyć
w cudowne maści, które zapewnią mu przetrwanie. Tylko mamy już
dwudziesty wiek, Bronisławie, czas nowoczesności i nauki. Pomyśl
o tym, że nawet maszyna parowa, niedawna rewolucja, dziś wydaje
się wczorajsza, zastępują ją elektryczność, silnik spalinowy,
automobile, aeroplany. Darwin odkrył pochodzenie gatunków,
Mendel prawo dziedziczenia, Röntgen potra zajrzeć w głąb ciała
bez skalpela, nauka wydziera naturze jej tajemnice i zmienia nasze
Strona 14
życie w tempie, jakiego ludzkość nie doświadczała nigdy wcześniej.
Tak, dziś ludzie nie uwierzą obwoźnemu, szczerbatemu
szarlatanowi, ale ubranemu w surdut i biały kitel uczonemu – już
tak.
Bronisław Najdarowski po raz pierwszy w czasie tej rozmowy
spojrzał na spiskowca bez pełnej irytacji kpiny.
– Słucham cię uważnie.
– Powiedzmy, że w epoce wielkich odkryć przyrodniczych, gdzieś
na rubieżach, jak to mówisz z szacunkiem, imperium, w krainach
dzikich ludów, dziwów i szamańskiej magii, pewien badacz
odkryłby substancję o cudownych leczniczych właściwościach.
A nauka z mocą i przekonaniem poświadczyłaby odkrycie
panaceum. I nagle od Warszawy po Władywostok niesie się wieść
o cudownej pastylce, efekcie wyjątkowej symbiozy tajemnej wiedzy
prastarych plemion z nowoczesnością naukowych odkryć. Na tyle
drogiej, że musi być skuteczna, na tyle taniej, żeby każdy mógł sobie
na nią pozwolić. Któż nie zaryzykuje paru kopiejek dla szansy
zdrowego, długiego życia?
Twarz Bronisława wykrzywiła się w kupieckim uśmiechu.
– Nieźle masz to wszystko przemyślane, mój drogi.
– Nawet nazwę wymyśliłem. I projekt etykiety. Potrzebuję tylko
znawcy kupieckich szlaków imperium, specjalisty od handlu
i dystrybucji, którym będziesz ty. Oraz wiarygodnego,
ekscentrycznego badacza dalekich ludów, odkrywcy cudownej
substancji, która nikomu nie zaszkodzi, a Polsce wypisze czek na
wolność. Który to badacz, mam nadzieję, nie idzie właśnie na dno,
zatopiony przez tę piekielną burzę.
3
Po wczorajszym sztormie nie zostało nawet wspomnienie. Może
pewna parność w powietrzu, intensywność w zapachu kwiatów,
rzadki w Odessie aromat wilgotnej ziemi, charakterystyczny bardziej
dla nawykłych do deszczów metropolii północy niż do słonecznego
czarnomorskiego portu.
Strona 15
W stronę nabrzeża maszerowali energicznie dwaj mężczyźni
w letnich surdutach, jeden smukły i energiczny, o wąskiej twarzy
skorego do żartów salonowego intelektualisty, bardziej chłopiec niż
mężczyzna. I drugi, dojrzalszy, składający się z samych kątów
prostych, zdecydowany, emanujący pewnością siebie, zdający się
zostawiać w kamiennym bruku wgłębienia po swoich krokach.
Skręcili w stronę niewielkiego i cokolwiek zdezelowanego
parowca, z którego portowe dźwigi ściągały kolejne skrzynie.
Robotnicy pokrzykiwali na siebie po ukraińsku, formani objeżdżali
ich po rosyjsku, kapitan darł się w niezrozumiałym języku, który
mógł być kiedyś rosyjskim, ale alkohol zamienił go w chrapliwy
bełkot. Poza tym spośród różnych grup marynarzy, robotników
portowych i pasażerów można było usłyszeć strzępki polskiego,
rumuńskiego oraz najdziwniejszych narzeczy i dialektów narodów
oraz plemion imperium.
Bronisław Najdarowski już dawno zauważył, że jedynie
patriotyczne uczucia stoją na przeszkodzie temu, by bezgranicznie
zachwycił się Rosją. Imperium było niczym ocean, tyle tylko, że
ocean to nudny bezmiar wody, a Rosja – bezmiar krajobrazów,
bogactw, ludzi, zwyczajów, oberż, faktorii, osad, języków. Nieraz
myślał – ale prędzej by sobie język odgryzł, niż powiedział to na
głos – czy nie lepiej być częścią tego bogactwa niż
prowincjonalnym, skłóconym ze wszystkimi ksiąstewkiem,
padającym co i raz o arą albo silniejszego sąsiada, albo własnych
wad.
W jego kupieckim życiu najbardziej liczyła się kwestia ceny,
zimna kalkulacja, czy efekt wart jest kosztów i ryzyka. Czemu
w takim razie angażuje się w te patriotyczne hece, w których cena
jest zawsze absurdalnie wysoka, a zyski niezmiennie mizerne? Ot,
zagadka.
– Boże, co tam się dzieje – szepnął Ludwik, przerywając tok jego
myśli.
Przy kilku skrzyniach i workach stała postać wywiędła,
zniszczona, człowiek jakby z mgły. Jedna ręka, obandażowana,
wisiała bezładnie na temblaku, drugą wychudzony brodacz
próbował odpędzić rosłą kobietę, typową samicę tutejszej odmiany
Strona 16
homo sapiens, której klony licznie zaludniały rosyjskie bufety
i burdele.
– Nie lzia! Nie lzia! – krzyczał brodacz, odganiając zdumioną
matronę, czym w końcu ją zirytował, kobieta popchnęła go,
przewracając na brukowane nabrzeże, i sięgnęła do jednego
z worków.
– Nie lzia! – wydarł się straszliwie chudy brodacz, wyszarpnął zza
pazuchy nagana i strzelił w powietrze.
Ruchliwy port zamarł. Robotnicy, tragarze, pasażerowie,
handlarze, gromadka syberyjskich tubylców, szalony brodacz
i rosyjska matrona, mewy nawet – wszyscy zastygnęli, jakby nagle
ktoś zatrzymał kinematograf.
Pierwsza otrząsnęła się matrona.
– Job twoju mać, tupoj chuji! – zagrzmiała i ruszyła w stronę
Czerskiego z mordem w oczach.
Ludwik z Bronisławem spojrzeli na siebie i pognali rodakowi na
ratunek, ponieważ mimo posiadania rewolweru to starcie mogło się
dla niego skończyć w jeden tylko sposób. W ostatniej chwili dopadli
matronę i nie bez wysiłku odciągnęli od Czerskiego, ostatecznie
uspokajając złorzeczącą na wymyślne sposoby kobietę wciśniętym
w dłoń zwitkiem banknotów.
Dopiero wtedy wrócili do brodatego nędznika.
– Żadna kobieta nie może się do tego zbliżyć! – krzyknął do nich
po polsku. – Żadna! To jest śmiertelnie niebezpieczne. Rozumiecie?
– Benedykt! Jakże się cieszę! – Ludwik podbiegł do roztrzęsionego
łachmaniarza i wyściskał go serdecznie, na wszelki wypadek nie
pozwalając Najdarowskiemu dojść do głosu. – Mój Boże, co się stało
z twoim ramieniem?
– Bulaj – mruknął przybysz, ciągle nie puszczając nagana
i rozglądając się dokoła podejrzliwie – czyli okienko takie na statku,
wystrzeliło od fali, kawałek szkła mnie poharatał.
– Lekarz cię obejrzy. Panowie, pozwólcie. Bronisław Najdarowski,
kupiec, człowiek interesu, miłośnik nauki, a przede wszystkim
oddany polskiej sprawie patriota. Benedykt Czerski, kiedyś
zesłaniec, dziś sławny na całą Rosję badacz plemion dalekiej Syberii
Strona 17
i ich zwyczajów. Podajcie sobie dłonie, panowie, ponieważ czeka
was wspólna podróż do Warszawy.
Bronisław ostrożnie uścisnął zdrową dłoń Benedykta, bojąc się, że
ten człowiek, bardziej wyglądający na jurodiwego niż na naukowca,
rozpadnie się pod wpływem dotyku.
– Tusu kuru? – chłopiec pociągnął Czerskiego za poły kurtki.
Ten uklęknął i przytulił go do siebie, wypowiadając szereg słów,
z których Bronisław nie rozpoznał ani jednego. Nie był to na pewno
rosyjski, nie był też japoński, właściwie nie przypominał żadnego
znanego języka. Chłopiec słuchał, a potem rozpłakał się
nieoczekiwanie, Polak przygarnął go czułym gestem i przytulił
mocno. Dopiero kiedy mały przestał płakać, wstał i lekkim
popchnięciem odesłał do matki, która zatroskana stała kilka metrów
dalej. Bronisław ze zdumieniem zauważył, że kobieta miała wąsy.
Nie, nie wąsy, raczej rodzaj malunku henną lub tatuażu nad górną
wargą. Kobieta pogładziła się po włosach, po czym przesunęła
palcem od wytatuowanej wargi wzdłuż ramienia aż do palców
opuszczonej lewej ręki. Benedykt w odpowiedzi potarł kilkakrotnie
dłonie, a następnie pogładził brodę. Po czym ukłonił się zwyczajnie,
po europejsku.
– Musimy zadbać o zbiory. Przede wszystkim wałki – powiedział
do nich po polsku, nie uznając za stosowne wytłumaczyć się ze
swojego zachowania. – A pan jaką dziedziną nauki jest
zainteresowany?
– Chemią – odparł Bronisław.
– Panowie, potem porozmawiacie o nauce, w pociągu będzie
czasu aż nadto. Teraz trzeba zjeść obiad, a przede wszystkim
wznieść toast. Za Polskę!
4
No proszę, pomyślał Czerski, ledwo skończyłem ocierać się o śmierć,
a już zaczyna się drugi koszmar. Co za klątwa.
Strona 18
Rozdział 2. Pożegnanie w Paryżu
Rozejm r. 1918 • Duchy cmentarza Montparnasse • Przeklęty artefakt •
Szczęściarz bez nóg • Rysunek niedźwiedzia
1
Z zamkniętymi oczami słuchał listopadowego wiatru. Wziął głęboki
oddech, skupił się. Ludzie zwykle nie zastanawiają się, z ilu
dźwięków składa się wiatr. Lekki szelest to poruszany na ziemi
piasek. Gwizd to powietrze owiewające cienkie gałązki. Szum to
pocierające o siebie liście, do tego dochodzi jeszcze trzeszczenie pni,
chrobot zahaczających o siebie konarów, hałasowanie strug
powietrza w kanalikach usznych. Powiedzieć, że wieje, to skrótowo
ująć fakt, że matka natura zaczęła koncert na wielu instrumentach,
każdy inny, każdy w innej tonacji i na inny temat. Był czas, kiedy
potra ł w szepcie natury rozpoznać jej zamiary. Czy przyniesie
zmianę pogody? Deszcz? Mróz? A może to tylko duchy rozmawiają
ze sobą, przypominając żywym, że mają na nich baczenie.
To akurat opus wiatru wydawało się smutne, pogrążone
w molowej tonacji, ale też Benedyktowi wszystko ostatnio zdawało
się przygnębiające, nie potra ł wypędzić z głowy myśli, że wyjazd
był błędem. Nie z Polski, opuszczenie Polski nigdy nie jest błędem.
Nie powinien nigdy opuszczać Wschodu, Sachalinu, osady, Pukusy,
przyjaciół, dzieci. W Odessie jeszcze tego nie czuł, w czasie podróży
koleją już dokuczała mu mieszczańska ciasnota umysłowa
współpasażerów, ale ciągle uspokajała rozciągająca się za oknem
przestrzeń. A potem? Jakże się Polska zdała po Syberii mała i uboga.
Nie tylko geogra cznie, ale w każdym możliwym sensie tych słów.
Ludzie samotni, zapatrzeni w siebie, kurczowo przywiązani do
codzienności. Nieznośny prymat materii nad wszystkim, co
duchowe. A teoretycznie ponadczasowa religia – złośliwa, prostacka,
używana jak kij do okładania się po głowach. Bardziej w swej istocie
Strona 19
barbarzyńska niż jakiekolwiek pogańskie wierzenia, z którymi się
zetknął przez ostatnie dekady.
Powinien był wtedy w Warszawie odwrócić się na pięcie i tą samą
drogą wrócić w miejsce, gdzie go kochano i podziwiano, gdzie
czekało na niego proste i dzięki tej prostocie głębokie szczęście.
Został.
Niczego dzięki temu nie zyskał. A stracił wszystko.
Teraz codziennie, jak stary dziwak, którym wszak był w istocie,
przychodził nocą w to samo miejsce, żeby na cmentarzu
Montparnasse łowić nieliczne zapachy i dźwięki natury, w Paryżu
nielegalnej i niechcianej bardziej nawet niż on. Przychodził, siadał
na ławeczce i przemawiał cicho do grobu Heni Pustowójtówny. Za
którymś dopiero spacerem znalazł mogiłę polskiej powstanki
i z czasem jej nagrobny pro l z zadartym nosem stał się najbliższym
mu w Paryżu obliczem, co najlepiej świadczyło o skali jego
samotności i zdziwaczenia.
– Okłamywać cię nie chcę – wyszeptał do pomnika – więc musisz
wiedzieć, że to nasze ostatnie spotkanie. Opuszczam Paryż. Nie dziw
się, tłumaczyłem ci przecież, że tutaj nic się nie zmieniło. Może nikt
mną nie gardzi, tak jak w Polsce, ale też nikt mnie i moich nauk nie
potrzebuje. Świat się zmienia, wszyscy patrzą tylko dookoła siebie
i tylko do przodu. A że coś dalej? A że coś dawniej?
Nieopodal huknął wystrzał. Wzdrygnął się. Ale zaraz potem
rozległy się śmiechy i wiwaty. Świętują zawieszenie broni, może
ktoś strzelił w niebo, a może to tylko petarda.
– Poszedłem do Marysi pożegnać się. Przykra wizyta, ale też
nigdy nasze spotkania nie były wesołe. Nawet wtedy, kiedy
wydawało się, że łączy nas coś więcej. Choć znasz mnie, pewnie
tylko roiłem coś sobie. Ona ma swoje smutki i swoje badania, ja
swoje. Jedyne, co nas łączy, to nauka i żal do Polski, jak nas tam
potraktowano i jak zlekceważono, a to niedobra podstawa przyjaźni.
Cieszę się, że tutaj traktują ją lepiej. Może dlatego, że jej nauka
bardziej jest użyteczna niż moja, a może dlatego, że bardziej w niej
widzą Francuzkę niż Polkę. Znać, że te spotkania nawzajem
napędzają nasze żale, dlatego myślę, że to dobrze, iż nie będziemy
się więcej widywać. Naprawdę tak myślę.
Strona 20
Wyciągnął spod kurtki aluminiową, szczelnie zamykaną butelkę
oraz kilka kartek zwiniętych w rulon i zabezpieczonych woskowym
papierem.
– Napisałem – nie chciał używać słowa „testament”, więc zawahał
się – napisałem list do tych, którzy kiedyś będą chcieli wykorzystać
lub kontynuować moje badania. Tamten świat zasługuje na to, żeby
go poznać i ocalić, nie dać zniszczyć, nie rozpuścić w tym, co może
i mocniejsze, ale też pośledniejsze pod wieloma względami. Dobrze
zabezpieczyłem najważniejsze znaleziska, dzienniki i mapy.
Mógłbym wysłać, ale dokąd? Tutaj nikogo właściwego nie
poznałem, Warszawie nie ufam, a w Rosji po rewolucji nie wiadomo
przecież, co z tym zrobią. A tamten przeklęty artefakt w ogóle
chciałem wrzucić do Sekwany, żeby zginął, przepadł na wieki, nigdy
nikogo już nie skrzywdził…
Przerwał gwałtownie, wstał i rozejrzał się, nagle przestraszony, że
ktoś go podsłuchuje, przełknął nerwowo ślinę. Zawsze wiedział, że
zabranie totemu z Sachalinu było błędem, ale ostatnio uwierzył, że
ściga go z tego powodu przez świat ajnuska klątwa. Na początku
śmiał się z siebie, teraz myśl ta zamieniła się w obsesję, która nie
pozwalała mu normalnie żyć. Gdyby nie brak pieniędzy i zdrowia,
wróciłby na Daleki Wschód, odnalazł jaskinię, zwrócił bestię
i przeprosił bogów.
Za późno, wszystko za późno. Zadumał się, popatrzył nad
nagrobkami w stronę świateł miasta.
– Tak, słyszę sam siebie. Powiedzmy, że nie chcę, żeby to był mój
problem. Niech się kto inny tym martwi. Inna epoka. Inna nauka.
Inni ludzie.
Odkręcił zakrętkę z butelki, wsunął do środka zwitek papierów.
Zakręcił i wyciągnął z kieszeni kawałek laku oraz świeczkę i zapałki.
Wstał, ukucnął w kącie między płytą nagrobka a pomnikiem, żeby
osłonić płomień od wiatru, po czym zapalił świeczkę. Odczekał
chwilę, aż się rozpali, i postawił na płycie, a potem dokładnie pokrył
lakiem szczelinę pomiędzy butelką i zakrętką. Kiedy uznał robotę za
skończoną, nachylił się w stronę świeczki, by ją zgasić, ale rozmyślił
się.
Schował butelkę do kieszeni kurtki, sprawdził jeszcze, czy
w drugiej kieszeni ma swoje dokumenty, starannie zawinięte