Miasto świętych mężów - Luis Montero Manglano
Szczegóły |
Tytuł |
Miasto świętych mężów - Luis Montero Manglano |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Miasto świętych mężów - Luis Montero Manglano PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Miasto świętych mężów - Luis Montero Manglano PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Miasto świętych mężów - Luis Montero Manglano - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału: Los Buscadores 3: La ciudad de los hombres santos
Copyright © 2016, Luis Montero Manglano
Copyright © 2016, Penguin Random House Grupo Editorial, S. A. U.
Travessera de Gràcia, 47-49. 08021 Barcelona
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House
Ltd., Poznań 2017
Redaktor:
Agnieszka Horzowska
Projekt i opracowanie graficzne serii oraz okładki:
Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ.ART.DESIGN
– www.panczakiewicz.pl
Fotografie na okładce
© Susanitah / Shutterstock
© Diego Grandi / Shutterstock
© Richard Peterson / Shutterstock
Opracowanie wersji elektronicznej
lesiojot
Wydanie I
e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego:
Miasto Świętych Mężów, wyd. I, Poznań 2018)
ISBN 978-83-8062-899-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
Strona 4
Coś się skryło. Idź i znajdź to. Idź i szukaj za górami...
Coś ukrytego za górami. Ukryte czeka tam na ciebie. Idź!
Rudyard Kipling
Dzieci za młodu kochają swych rodziców, potem ich sądzą. Rzadko zaś
im przebaczają1.
Oscar Wilde
01000100 01101001 01101111 01110011 00100000 01100101
01110011 00100000 0110111011000011 10111010 01101101
01100101 01110010 01101111
Platon
1 Oscar Wilde, Kobieta bez znaczenia, przeł. Janina Pudełek [w:] Cztery komedie, red.
Juliusz Żuławski, PIW, Warszawa 1961, s. 210. Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie
przypisy pochodzą od tłumaczek,
Strona 5
Jeśli poszukujesz odpowiedzi, ja ci w tym nie pomogę. Nigdy mnie
one nie interesowały, zależało mi tylko na pytaniach. W końcu miałem
ich zbyt wiele.
Chcesz się dowiedzieć, jak się to wszystko skończyło? Mógłbym ci
opowiedzieć, pewnie, ale znam lepszą historię.
Najlepsze opowieści, wielkie narracje zawarte w książkach,
wykorzystywane potem przez miliony ludzi jako życiowe przewodniki,
mają swój początek i koniec w chaosie. Dobrze to znasz: „Na początku
było to czy tamto... ”. A ten początek znajduje się zwykle w jakimś
mrocznym, niezbyt przyjemnym miejscu.
Również i ta historia narodziła się w chaosie: władcy ginący na polach
bitwy, upadające królestwa, wojna i strach. Narodziny czegoś nowego, a
porody są przecież zawsze brudne, lepkie i krwawe.
W roku 711 Berberowie z północnej Afryki najechali toledańskie
królestwo Wizygotów z bułatami w ręku i imieniem Allacha na ustach.
Na ich czele kroczył wódz zwany Tarikiem - jak głosi legenda,
kierowało nim pragnienie zdobycia potężnego skarbu, zapewniającego
osiągnięcie najwyższej władzy na świecie. Szem ha- Meforasz. Ołtarz
Imienia nad Imionami.
Stół Salomona.
W pobliżu Toledo stał niegdyś klasztor zamieszkany przez dość liczną
wspólnotę. Mnisi znali tajemnicę położenia Ołtarza Imienia nad
Imionami -znajdował się on bowiem wprost pod ich własną podłogą, w
tym samym miejscu, w któiym Święty Izydor, biskup, na zlecenie
królów wizygockich schował go przed chciwymi rękami. Ołtarz -
przeklęty prezent podarowany Salomonowi przez wiedźmę Lilith - krył
w sobie kabalistyczną formułę prawdziwego imienia Boga. Nikt nie
powinien go nigdy wykorzystać, ponieważ jego moc nie była
przeznaczona dla śmiertelników.
Strona 6
Pewnej nocy siedmiu pielgrzymów stanęło na progu klasztoru i zaczęło
walić we wrota z taką siłą, jakby zamierzali ogłosić nastanie dnia Sądu
Ostatecznego. Mężowie ci przybyli pieszo z tajemniczych gór na
północy, z regionu Bierzo, z miejsca zwanego Doliną Ciszy.
Toledańscy mnisi słyszeli o tej krainie i jej osobliwych mieszkańcach.
Mówiło się, że dawno temu złowrodzy pustelnicy z Afryki przemierzyli
Półwysep Iberyjski aż do Doliny Ciszy w ślad za świętym anachoretą
Fruktuozusem, który dokonywał niesłychanych cudów. Po dotarciu w
góry pustelnicy zaszyli się w przepastnych jaskiniach, gdzie od tej pory
żyli wyłącznie o wodzie, owadach i słowie Bożym. Dnie i noce zlewały
im się w jedno, upływały na niekończących się modłach. Sława tych
świętych mężów wzbudzała w wielu raczej lęk niż nabożny szacunek,
jakby chodziło nie o ludzi z krwi i kości, a o istoty z innego świata.
Siedmiu pielgrzymom, którzy w środku nocy wtargnęli do klasztoru w
Toledo, przewodził człowiek imieniem Teobaldo. Podobnie jak jego
towarzysze, i on był eremitą z Doliny Ciszy.
Teobaldo bez żadnych wstępów zażądał rozmowy z opatem. Żaden z
onieśmielonych mnichów nie śmiał się sprzeciwić przybyszowi, którego
twarz zdawała się pokryta mchem i porostami niczym stary głaz.
Obudzili opata i zaprowadzili go przed oblicze Teobalda oraz jego
kompanów.
Oczom opata ukazało się siedem cieni spowitych w szare, utytłane i
wystrzępione habity. Z siedmiu twarzy wyrastało siedem bujnych,
zmierzwionych bród, niczym skłębione korzenie porastające siedem
skał, nad nimi zaś widniało siedem par oczu, białych i ślepych jak
czternaście odłamków kwarcu.
Opat zapytał, dlaczego chcieli się z nim widzieć, na co Teobaldo
odparł, że przybyli w poszukiwaniu Ołtarza Imienia nad Imionami.
Przełożony toledańskich mnichów poczuł dreszcz na plecach. Nikt nie
powinien wiedzieć, że Stół Salomona przechowywano pod
fundamentami klasztoru, sekret ten znali wyłącznie władcy Toledo, a
jego ujawnienie karano śmiercią. A jednak ci mężczyźni, siedem szarych
zjaw, o tym wiedzieli. Jak to możliwe?
Strona 7
Teobaldo odpowiedział i na to pytanie. Ujrzeli Ołtarz we śnie.
Anachoreci z Doliny Ciszy od dawien dawna posiadali dar
przyjmowania słowa Bożego za pośrednictwem snów i wizji. Tym zaś
siedmiu mężom kilkakrotnie przyśniło się dokładnie to samo.
W wizji tej, jak opowiadał Teobaldo, przemawiał do nich jakiś
mężczyzna. Stał on pośrodku obfitego sadu, u jego stóp szemrały
strumyki, a od dotyku jego dłoni wyrastały drzewa obsypane gęstym
listowiem. Nazwał go Zielonym Prorokiem.
Zielony Prorok ukazał im armię ciemnoskórych żołnierzy o zakrytych
twarzach, uzbrojonych w miecze zakrzywione w kształt półksiężyca.
Przepowiedział upadek królestwa Toledo i grabież najcenniejszych
skarbów Wizygotów.
„Przybywają po Ołtarz Imienia nad Imionami - oznajmił. - Nie mogą
go zdobyć”.
Zielony Prorok powierzył siedmiu pustelnikom zadanie wydobycia
relikwii z ukrycia i przeniesienia jej daleko, jak najdalej, gdzie przenigdy
nie dosięgną jej chciwi mężowie przepełnieni żądzą władzy. Należało
działać szybko, mroczne zastępy bowiem już pukały do bram królestwa.
Koniec się zbliżał.
Przerażony tymi zapowiedziami opat zaprowadził Teobalda i jego
świtę w głąb Jaskiń Heraklesa, gdzie biskup Izydor ukrył Ołtarz Imienia
nad Imionami. Pod osłoną nocy, w najskrytszej tajemnicy siedmiu
anachoretów wydobyło Ołtarz z podziemnej kryjówki. Aby zmylić
potencjalnych łupieżców, w miejsce Stołu Salomona pozostawili lichą
imitację wykonaną przez toledańskich rzemieślników.
Krótko mówiąc: zastosowali najprostszą sztuczkę z repertuaru
Kawalerów Poszukiwaczy.
Po dokonaniu podmiany Teobaldo i jego towarzysze oddalili się z
autentycznym Stołem, niedostrzegalni w najciemniejszym mroku, jaki
panuje tuż przed brzaskiem. Przełożony klasztoru pragnął poznać cel ich
podróży, ale pustelnicy nie potrafili mu odpowiedzieć.
„Zielony Prorok polecił nam udać się nad morze - wyjaśnili - i
żeglować w stronę zachodzącego słońca. Bóg jeden wie, kiedy będziemy
Strona 8
mogli się zatrzymać”.
Bracia pustelnicy dotarli znacznie dalej, niż którykolwiek z nich
mógłby choćby przypuszczać. Po pełnej niebezpieczeństw podróży
udało im się w końcu umieścić Stół w bezpiecznej kryjówce. Jeśli chcesz,
mogę ci opowiedzieć, jak tego dokonali -to ciekawa historia.
Ale przecież wiesz, że znam jeszcze ciekawszą.
Na przestrzeni zaledwie kilku dziesięcioleci po wizycie Teobalda, który
zniknął potem wraz ze swoją świtą w mroku nocy, królestwo
Wizygotów ze stolicą w Toledo przestało istnieć, a na jego gruzach
muzułmanie zbudowali kalifat rozciągający się na niemal cały Półwysep
Iberyjski.
Świetnie prosperujący klasztor, chroniący niegdyś w swoich murach
Stół Salomona, popadł w zupełną ruinę. Członkowie zgromadzenia
zakonnego umierali jeden po drugim. Muzułmańscy kalifowie zabronili
odbudowywania i utrzymywania starych świątyń wizygockich, a
chrześcijanie musieli płacić nowym władcom wysokie daniny, jeśli
chcieli nadal wyznawać swoją wiarę. W starym klasztorze pozostał jeden
jedyny mnich. Był malutkim dzieckiem, kiedy rodzice podrzucili go
pod bramę opactwa, które stało się dla niego domem - jedynym, jaki
znał. Sam już nie pamiętał, ile ma lat, ale przeżył i pochował wszystkich
swoich współbraci. Stary i zapomniany egzystował wśród ruin, czekając
już tylko własnego końca.
Pewnej nocy, gdy leżał zwinięty w kłębek, trzęsąc się z zimna w jednej
z kościelnych naw, odwiedziło go czterech pielgrzymów. To
przypomniało mu pewną opowieść, słyszaną wielokrotnie od braci,
która wydarzyła się ponoć, gdy był jeszcze bardzo mały.
Stary mnich zaoferował przybyszom dach nad głową, ale oni nie
szukali schronienia, tylko chcieli podzielić się swoją zaskakującą historią.
Przedstawili się jako czterej z siedmiu anachoretów, którzy przed
kilkudziesięciu laty zabrali Ołtarz Imienia nad Imionami, aby przenieść
go w bezpieczne miejsce. Stary mnich nie wierzył własnym uszom.
Tamci mężczyźni na pewno już od wielu lat nie żyli, przecież odwiedzili
klasztor jako staruszkowie.
Strona 9
Przybysze obstawali jednak przy swoim. Twierdzili, że zawieźli Stół do
odległej krainy i tam go ukryli, w mieście chronionym ręką Boga.
Teobaldo wraz z dwójką towarzyszy został na miejscu, żeby pilnować
relikwii, reszcie zaś nakazał powrót do Toledo i przekazanie informacji o
powodzeniu misji. Stary zakonnik zaczął wierzyć w prawdziwość ich
słów, dopiero gdy nieznajomi pokazali mu rękopis, w którym sam
Teobaldo zdawał relację z podróży i ujawniał liczne sekrety.
Eremici zostali w klasztorze, ale śmierć w końcu ich dopadła, strawiła z
zawrotną prędkością, jakby źródło ich niezwykłej długowieczności
straciło swoją moc w oddaleniu od Ołtarza Imienia nad Imionami.
Stary toledański mnich pochował ich ciała w świętej ziemi, głowy zaś
zachował jako relikwie - umieścił je w dzbanach pełnych miodu, według
pradawnej i dość prymitywnej metody balsamowania zwłok. Głowy
eremitów złożył w Jaskiniach Heraklesa, gdzie niegdyś znajdował się
Stół Salomona. Obok relikwii zostawił manuskrypt Teobalda.
Mnich uznał, że tak fantastyczna tajemnica nie powinna umrzeć wraz z
nim, po raz pierwszy w życiu opuścił więc klasztorne mury i wyruszył na
północ.
To tam znajdowały się bowiem niewielkie posiadłości chrześcijańskie,
które oparły się inwazji muzułmańskiej. Najważniejszą z nich było
dumne królestwo Asturii - jego władcy wciąż podsycali żywy ogień
spuścizny wizygockiej i spoglądali na południe z nostalgią za utraconym
domem. Stary mnich uznał, że słusznie byłoby podzielić się z
chrześcijańskim królem historią o Mieście Świętych Mężów. Takie
wsparcie moralne mogło mu się przydać w walce z innowiercami.
Mnich zmarł wkrótce po dotarciu do Asturii, przed śmiercią zdążył
jednak przekazać wszystkie tajemnice królowi Alfonsowi II. Od tamtej
pory informacja o miejscu ukrycia Ołtarza Imienia nad Imionami była
przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzie władców asturyjskich.
Nie istniała obawa, że któryś z nich ulegnie pokusie wykorzystania Stołu
do własnych celów - choć wiedzieli, gdzie znajduje się kryjówka,
pozostawała ona niedosiężna. Miasta Teobalda i pozostałych świętych
mężów nie dało się zdobyć. Na wszelki wypadek toledański mnich nie
Strona 10
wyjawił jednak królowi Alfonsowi prawdziwej natury skarbu. Monarcha
i jego kolejni potomkowie wiedzieli tylko o istnieniu miasta pełnego
ogromnych bogactw leżącego po drugiej stronie morza, w kierunku
zachodnim.
Sekret pozostał w ukryciu, ale legenda szybko się rozprzestrzeniła i
dotarła do najodleglejszych nawet zakątków świata. Legenda o
zaginionym mieście, w którym święci mężowie strzegli skarbu
zapewniającego boską moc.
Któż nie skusiłby się na taką wyprawę poszukiwawczą? W historii aż
się roi od poszukiwaczy, którzy poświęcili życie na gromadzenie
skarbów. Na szukanie odpowiedzi.
Każdy poszukiwacz dowiaduje się jednak tego samego: na końcu drogi
nie czekają wcale odpowiedzi, a kolejne pytania. To samo dotyczyło
legendy o Mieście Świętych Mężów. Wielu ruszyło jej śladem, ale na
drodze zostawili za sobą trop złożony wyłącznie ze znaków zapytania.
Nie brakowało zuchwałych podróżników z dalekich krain, którzy już
w zamierzchłych czasach próbowali dotrzeć do miasta siedmiu
pustelników.
W XVI wieku franciszkanin Marcos z Nicei usłyszał z ust rdzennych
mieszkańców Ameryki opowieść o zaginionym mieście pełnym bogactw
i magicznych relikwii.
Marcos z Nicei znał legendę o siedmiu pustelnikach. Wiedział więc, że
mieli dopłynąć do miejsca najbardziej oddalonego na zachód. Bez
wątpienia musiało chodzić o Indie Zachodnie, tajemniczą krainę
imperiów zbudowanych ze złota i srebra. Obdarzony bujną wyobraźnią
zakonnik nie miał wątpliwości: miasto, o którym opowiadali mu
tubylcy, jest właśnie tym założonym przez siedmiu świętych mężów.
Marcos z Nicei nazwał je Cibolą. Dzięki silnej determinacji zdołał
przekonać wicekróla Antonia de Mendozę, by ten powierzył mu zadanie
odnalezienia słynnego miasta. Ekspedycja jednak się nie powiodła, a
wielu jej członków straciło życie.
W 1540 roku Francisco Vasquez de Coronado próbował dokończyć
dzieła, znowu z pomocą brata Marcosa z Nicei. Podczas misji
Strona 11
poszukiwawczej raz po raz wysłuchiwali opowieści o cudownym
zaginionym mieście, w którym ludzie i bogowie koegzystowali w
harmonii i pokoju. Lata tułaczki przez obce ziemie zakończyły się
jednak kolejną porażką. Marcos z Nicei zmarł w Meksyku w niesławie,
ze zszarganą reputacją. Podobno jedyne słowo, jakie wymówił na łożu
śmierci, brzmiało: „Cibola”. Powtarzał je w kółko. W końcu na to słowo
poświęcił ostatni oddech.
Ale śmiałków było więcej. Więcej ludzi pragnęło je odnaleźć. Szaleńcy
i amatorzy wrażeń udawali się na poszukiwanie Miasta Świętych
Mężów... Ciboli, Quiviry, Zaginionego Miasta Z. Rozmaite nazwy
opisywały to samo miejsce. Legenda rozrastała się z upływem wieków,
karmiła się ciałami i duszami tych, którzy wyruszyli na ekspedycje i
nigdy nie wrócili.
Mógłbym opowiedzieć ci ich historie, ale znam lepszą.
To opowieść o moich własnych poszukiwaniach. O tym, co udało mi
się znaleźć... I o tym, co utraciłem.
Postanowiłem zostawić ją na koniec, bo nie znam żadnej historii, która
mogłaby się z nią równać.
Strona 12
FREEWAY (I)
W barze prawie nie było klientów. Złożyła to na karb wczesnej pory.
Zegarek wskazywał kilka minut przed siódmą.
Stojąc przy drzwiach, dziewczyna omiotła pomieszczenie wzrokiem.
Zwykły bar, podobny do wielu innych znajdujących się w dzielnicy
Malasaha w centrum Madrytu, choć ona sama rzadko bywała w tych
lokalach. Ten akurat nazywał się Freeway. Zastanawiała się, dlaczego
osoba, z którą miała się spotkać, wybrała właśnie to miejsce.
W tle leciała piosenka Frankiego Valli & the Four Seasons. Don’t You
Worry ’Bout Me. Przy barze, ozdobionym portretami gwiazd klasycznego
rocka, stała grupka trzech czy czterech młodych mężczyzn sprawiających
wrażenie stałych bywalców i pogrążonych w przyjacielskiej pogawędce z
jedynym kelnerem, brunetem o ramionach pokrytych tatuażami. Z
ożywionej rozmowy wynikało, że planują jakąś wycieczkę. Nie chciała im
przeszkadzać, zresztą i tak nie zamierzała niczego zamawiać. Miała
ściśnięty żołądek.
W najdalszym kącie knajpy, pod oknem, przy stoliku o lepkim blacie
siedziała kobieta. Dziewczyna niepostrzeżenie skierowała kroki w jej
stronę. Wcisnęła ręce w kieszenie czarnej skórzanej kurtki, żeby ukryć ich
drżenie.
Kiedy podeszła do stolika, kobieta podniosła wzrok.
- Daniela?
Dziewczyna przytaknęła.
Przez chwilę przyglądały się sobie w miłczeniu, a tymczasem stary, dobry
Frankie zapewniał, że choć jest mu przykro i może nawet będzie płakał,
zależy mu wyłącznie na jej szczęściu. Danny wolała nie roztrząsać, czy to
adekwatne tło muzyczne dła tego właśnie spotkania. Właściwie nawet nie
słuchała tekstu, zajęta uważnym studiowaniem kobiety, która na nią
czekała.
Próbowała oszacować jej wiek. Musiała mieć około sześćdziesiątki, może
Strona 13
nawet sześćdziesiąt pięć, ale absolutnie nie wyglądała na swoje lata. Bardzo
dobrze się trzymała, była zadbana i elegancka. Nikt nie nazwałby jej
pięknością, ałe miała w sobie coś pociągającego, emanowała naturalnym
urokiem. Kremowa bluzka bez rękawów odsłaniała smukłe, muskularne
ramiona. Skórę pokrywała delikatna opalenizna.
Danny spojrzała jej w oczy - ogromne, przepastne, o zachwycającym
złotawym odcieniu z zielonkawymi plamkami. Wokół tęczówek dostrzegła
ledwie zauważalną otoczkę soczewek kontaktowych.
Kobieta zaciągnęła się elektronicznym papierosem i wypuściła z ust cienką
strużkę mentolowego dymu. Paliła z leniwą nonszalancją gwiazdy kina z
epoki czarno-białych filmów.
Cisza coraz bardziej się przedłużała, ale Danny to nie przeszkadzało.
Zawsze przedkładała milczenie nad bezsensowną gadaninę, a w tej chwili
nie przychodziły jej do głowy żadne słowa, które miałyby jakikolwiek sens.
Szczerze mówiąc, cała ta sytuacja zaczynała sprawiać wrażenie
pozbawionej najbardziej elementarnych zasad logiki.
Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie.
- No dobrze... Jesteśmy w komplecie...
- Zgadza się.
- Może masz ochotę... się czegoś napić? - Wskazała małą butelkę coopersa,
która stała przed nią na blacie. - Mogę ci takie zamówić.
- Nie lubię tego piwa.
Kobieta pokiwała głową w zamyśleniu, jakby musiała przyswoić sobie tę
informację.
- Na pewno mają też inne.
- Nie mam na nic ochoty.
Znowu cisza. I znowu to tamta ją przerwała. Tym razem odezwała się
jednak w innym języku:
- Możemy rozmawiać po angielsku? Mam tremę, może dlatego nie do
końca zrozumiale wyrażam się po hiszpańsku. Już od dawna nie mówię w
tym języku na co dzień.
- Jak wolisz.
- Po twoim ostatnim mejlu odniosłam wrażenie, że znasz go całkiem
Strona 14
nieźle. W sensie angielski.
- Sporo pracuję za granicą.
- Tak? Czym się zajmujesz?
- Handel antykami.
- To brzmi bardzo... pięknie. - Kobieta postukała nerwowo paznokciem w
szyjkę butelki z piwem. - Zdaje mi się, że twojego ojca bardzo interesowały
te sprawy...
- Zdaje ci się?
- Nie jestem pewna. Minęło już tyle lat, od kiedy... - Odkaszlnęła
nerwowo. - Przykro mi.
- Z jakiego konkretnie powodu jest ci przykro? Że umarł? Że nie
pamiętasz jego upodobań? Że minęło tyle lat?
- Z wszystkich tych powodów. Ale przede wszystkim z tego ostatniego.
Danny nie spodziewała się takiej szczerości.
- Ile masz lat? - zapytała.
- Więcej, niżbym chciała, Danielo. Uświadomiłam to sobie, dopiero kiedy
zobaczyłam cię twarzą w twarz. Upływ czasu zmienił cię w dorosłą
kobietę, a mnie pozbawił tylu możliwości...
- Jakich możliwości?
- Na przykład szansy zrobienia tego, co teraz. Spotkania z tobą, rozmowy.
- Nie zwalaj winy na upływ czasu.
- Tak to widzisz? Cóż, nic dziwnego... Ale gdybym tylko mogła ci
wytłumaczyć...
- Teraz masz okazję.
Kobieta wzięła głęboki oddech niczym tuż przed skokiem na bardzo
głęboką wodę.
- Popełniłam błąd - przyznała. - Głupi błąd tchórza. Bo taka właśnie
byłam, Danielo: głupia, tchórzliwa i próżna. Poznałam człowieka, który
zaspokajał moją próżność, więc przypadł mi do gustu. Urodziło nam się
dziecko... Twój brat. Zaczęło do mnie docierać, że nie odpowiada mi takie
życie, ale tkwiłam w nim z głupoty i strachu. Potem ty się pojawiłaś, a ja
zdecydowałam, że nie chcę już dalej iść tą ścieżką. Ogarnęło mnie
przytłaczające, bolesne poczucie, że to nie dla mnie, że marnuję
Strona 15
nieskończenie wiele możliwości. Chciałam zostawić wszystko za sobą i
zacząć od nowa. I tak zrobiłam. Zachowałam się jak mała dziewczynka,
której znudziły się lalki i postanowiła pobawić się w coś innego.
- Tym właśnie dla ciebie byliśmy, prawda? Lalkami.
Kobieta wytrzymała spojrzenie Danny, nie okazała najmniejszego
zawstydzenia.
- Tak, właśnie tak. Rekwizytami, dodatkami do mojego własnego życia,
to wszystko. Przykro mi, ale taka jest prawda. Byłam niedojrzała i
samolubna. Nie mogę udawać, że myślałam wtedy inaczej.
Rozumiem... -powiedziała Danny. Żałowała, że nie zamówiła jednak
piwa, zaschło jej w ustach. - Przynajmniej zdecydowałaś się na szczerość.
- Oczywiście, Danieło, a jak inaczej wyobrażałaś sobie to spotkanie?
Domyślam się, że to, co ci powiem, może się okazać bolesne, ale masz prawo
poznać całą prawdę. Chcę, żebyś zrozumiała, jaką byłam wtedy osobą.
- Dlaczego?
- Żebyś mogła mnie osądzić. Potrzebuję tego, Danieło. Nie można starać
się o przebaczenie, jeśli nie zostało się wcześniej osądzonym.
- Tego właśnie chcesz? Żebym ci przebaczyła?
- Tak. Pragnę tego z całego serca.
Danny uważnie przyjrzała się rozmówczyni. Ani jej głos, ani twarz nie
zdradzały nawet cienia sentymentalizmu; nie sprawiała też wrażenia osoby
skruszonej, lecz trzeźwo myślącej, z jasno postawionym celem.
- Sama sobie wyczyść swoje sumienie. To nie mój problem.
- Źle mnie zrozumiałaś. Myślisz, że robię to tylko po to, żeby móc
spokojnie spać w nocy? Nie czuję się winna, Danieło. Gdybym mogła cofnąć
czas, postąpiłabym dokładnie tak samo. Przeżyłam życie tak, jak chciałam,
i jestem zadowolona, w stu procentach usatysfakcjonowana.
- W takim razie... Czego, do diabła, ode mnie chcesz?
- Chcę ciebie.
Danny spojrzała na nią z konsternacją. Nastawiła się na smętne, ckliwe
sceny, podlane strumieniem łez skruchy. Spodziewała się ujrzeć zbolałą
kobietę użalającą się nad sobą, w jakimś sensie nawet sobie tego życzyła -
wtedy mogłaby nią gardzić. Nieoczekiwanie jednak stanęła twarzą w twarz
Strona 16
z kimś, kto wręcz chełpił się swoją oziębłością.
Uświadomiła sobie, że czuje raczej zaciekawienie niż urazę. Tak
naprawdę przecież przez całe życie pragnęła poznać tę kobietę. Teraz, gdy
wreszcie do tego doszło, okazała się jednak zupełnie nieprzygotowana na jej
postawę.
- A Bruno? - zapytała.
Kobieta pokręciła głową.
- Już za późno. On pamięta, jak odeszłam. Nienawidzi mnie, to jasne, i
nigdy nie przestanie nienawidzić. Ale ty, Danieło, byłaś wtedy
niemowlęciem. Nigdy nic dla ciebie jeszcze nie znaczyłam, nie żywisz urazy
do mnie osobiście, tylko do moich czynów. Nie znasz mnie, ja też cię nie
znam. Możemy zacząć od nowa. To będzie nasza historia, tylko i wyłącznie
nasza.
- Dlaczego wydaje ci się, że mam ochotę cię poznać?
- Bo tu przyszłaś, nikomu nic nie mówiąc, tak jak cię prosiłam.
- Chciałam tylko zobaczyć twarz kobiety, która porzuciła mnie i mojego
brata. Trudno żywić nienawiść do ducha.
- Widzisz? Sama przyznajesz mi rację: nawet nie wiedziałaś, kogo
powinnaś nienawidzić... Czujesz do mnie niechęć z przyzwyczajenia, które
ktoś ci narzucił, ale zwyczaje można zmienić, zwłaszcza jeśli są zupełnie
irracjonalne, a ty jesteś rozsądna, prawda, Danielo? Tak... Na pewno.
Wiem to.
- Absolutnie nic nie wiesz. Nie masz zielonego pojęcia. Nie znasz mnie.
- Jesteś taka jak ja, serce mi tak mówi. Dlatego pragnę cię odzyskać. Daj
mi szansę, a udowodnię ci, jak wiele nas łączy. Może wtedy będziesz mogła
mnie zrozumieć... i wybaczyć.
Danny zawahała się, czy nie powinna w tej chwili wyjść. Może jednak
popełniła błąd, nie powinna była zgodzić się na to spotkanie, a tym
bardziej nie poinformowawszy o nim Brunona... Dlaczego postanowiła o
niczym mu nie mówić? W końcu to też jego matka. Oboje ich tak samo
zraniła.
Ale on na pewno nie chciałby mieć z nią do czynienia. Kobieta miała
rację przynajmniej co do jednego: Bruno nienawidził jej z całej duszy. Nie
Strona 17
tylko nie zgodziłby się na spotkanie, ale też zabroniłby Danny poznania
matki.
Dlatego zachowała sprawę w tajemnicy.
Próbowała nienawidzić jej równie mocno jak brat, ale nie potrafiła
wykrzesać z siebie tak intensywnego uczucia.
Prawdę mówiąc, chciała ją poznać. Chciała z nią porozmawiać.
Chciała się dowiedzieć.
- Tak nie można powiedziała Danny, unikając jej wzroku. - Nie możesz
tak po prostu się tu zjawić i opowiedzieć mi historii swojego życia jak
jakiejś obcej osobie. Nie jestem obca. Masz u mnie dług.
- Wiem. Chciałabym go uregulować. Tylko daj mi szansę.
Danny pokręciła głową.
- To... To dla mnie zbyt wiele.
Wstała z krzesła, gotowa odejść. Kobieta nie próbowała jej
powstrzymywać.
- W porządku. Rozumiem, potrzebujesz czasu.
Danny odeszła od stolika. Przed wyjściem z lokalu obejrzała się jeszcze na
kobietę.
Przykro mi.
Od razu pożałowała tych słów. Nie wiedziała nawet, dlaczego właściwie
jej przykro.
Kobieta skinęła głową.
Wiesz już, gdzie mnie szukać, Danielo. Będę czekała tyle, ile będzie
trzeba.
Danny wyszła.
Kobieta została w barze, za jedyne towarzystwo mając chłopaków
gawędzących z barmanem. Jeden chyba zażartował, bo pozostali
wybuchnęli śmiechem. Kobieta nie zdołała powstrzymać gorzkiego
półuśmiechu, który wykrzywił jej wargi.
Wiele ryzykowała, ale miała równie wielką nadzieję, że to spotkanie
przyniesie owoce. Jak to mówią, krew nie woda.
Po tej refleksji kobieta pociągnęła łyk piwa z butelki i zatopiła się w
rozmyślaniach.
Strona 18
TESTAMENT
1
LONDYN
Twarz spływała mi potem, lepkim, gorącym potem, który zalewał mi
skórę czaszki, kapał z uszu i czubka nosa, ściekał po szyi, jakby ktoś
wylał mi na głowę garnek rosołu.
Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, mięśnie nóg rwały boleśnie, ale
nie mogłem przestać biec.
Coś się we mnie zbuntowało. Miałem dość, nie chciałem już dłużej
czuć się jak przepocona, wyżęta ścierka. Zdecydowanym gestem
wcisnąłem guzik regulujący prędkość bieżni i sprint zmienił się w
spokojny spacerek, a w końcu urządzenie się zatrzymało. Wykończony
usiadłem na podłodze i zacząłem wycierać mokrą twarz dołem koszulki.
Tuż obok agentka Juliannę Lacombe truchtała sobie spokojnie na
bieżni identycznej jak ta, którą przed chwilą wyłączyłem. Przerwała na
chwilę trening i spojrzała na mnie, a w jej oczach odmalował się wyraz
pogardy, francuski do szpiku kości.
- Piętnaście minut? Tyle, Alfaro?
- Nie dam już rady...
Lacombe pokręciła głową.
- Żałosne.
Podała mi butelkę wody mineralnej. Opróżniłem ją kilkoma haustami.
Oprócz nas w siłowni nie było nikogo - na szczęście; bardzo bym nie
chciał, żeby postronni obserwatorzy zobaczyli, jak zwykła agentka
Interpolu upokarza w ten sposób samego eks- Kawalera Poszukiwacza.
Strona 19
Staruszek Narvaez nigdy by mi tego nie wybaczył.
Pewnie nie wybaczyłby mi również tego, jak łatwo Juliannę Lacombe
zdołała namówić mnie na pracę w Interpolu pod swoim
zwierzchnictwem. Ale z chwilą śmierci staruszek stracił prawo do
wyrażania opinii. Zresztą, do diabła, to wszystko nie było takie proste.
Lacombe zeszła z bieżni i podała mi czysty ręcznik. Wytarłem włosy i
szyję, a ona nie przestawała się we mnie wpatrywać ze zmarszczonym
czołem. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć okazje, kiedy jej twarz
przybrała bardziej przyjazny wyraz, odkąd zaczęliśmy razem pracować.
A szkoda. Lacombe miała naprawdę piękną twarz. Urodziła się na
francuskiej wyspie Reunion, w rodzinie autochtonów, więc jej cera i
tęczówki prezentowały całą paletę ciemnych barw, ale prawie nigdy nie
raczyła przyozdobić tego zestawu uśmiechem.
- Wiesz, że to przez papierosy, prawda? - rzuciła. - Ten syf zamienił ci
płuca w dwa bezużyteczne worki pełne smoły.
Powstrzymałem się od odpowiedzi na ten komentarz, z braku zarówno
argumentów, jak i tchu.
Przeniosłem wzrok na panoramę rozpościerającą się za przeszkloną
ścianą siłowni. Roztaczał się przede mną zachwycający widok
londyńskiego City, jak na neowiktoriańskiej pocztówce, z
monumentalną kopułą katedry Świętego Pawła wyznaczającą oś
kompozycji. Niebo zasnuwały oczywiście gęste chmury.
Przyjechaliśmy do Londynu poprzedniego dnia. Interpol
współpracował z angielską policją metropolitalną w celu odzyskania
dwóch obrazów Damiena Hirsta skradzionych z Tatę Gallery. Lacombe
udało się namierzyć je w Bernie, tuż zanim zostały sprzedane na
czarnym rynku jakiemuś chińskiemu przedsiębiorcy. Przyznam
skromnie, że przyczyniłem się do tego sukcesu, ale w niewielkim
stopniu: Juliannę Lacombe nie należała do osób, które chętnie
delegowały zadania.
Interpol zlecił Lacombe nadzór nad przekazaniem obrazów z
powrotem w ręce konserwatorów z Tatę, musiała więc jechać do
Londynu, żeby - najprościej to ujmując - załatwić papierkową robotę.
Strona 20
Agentka uznała, że powinienem jej towarzyszyć, bo po pierwsze -
brałem udział w akcji, a po drugie - stwierdziła, że pomoże mi się to
przygotować do służby w Interpolu.
- No dobra, Alfaro, koniec odpoczynku - oznajmiła Lacombe, więc
dźwignąłem się jakoś, kompromitująco podtrzymując się poręczy bieżni.
- Pora na ćwiczenia na orbitreku.
- Nie, nic z tego. Odmawiam. Chcę wrócić do hotelu, ubrać się jak
cywilizowany człowiek i spędzić czas wolny na kupowaniu pierdoł
wHarrodsie, jak każdy normalny Hiszpan na wakacjach w Londynie.
- Nie jesteśmy na wakacjach. To podróż służbowa.
- Dla ciebie to przecież jedno i to samo.
Wargi agentki wykrzywiły się w grymasie, który podejrzanie trącił w
porę powściągniętym uśmiechem.
- Tylko dziesięć minut, zgoda? - nalegała.
- A potem koniec?
- Przysięgam. Potem dam ci święty spokój.
Skapitulowałem i wspiąłem się na maszynę eliptyczną, chociaż czułem
się raczej jak heretyk przekraczający próg izby tortur inkwizycji.
Lacombe przypominała bowiem nawiedzoną kapłankę kultu zdrowego
ciała, która podjęła się niełatwej misji nawrócenia mnie na swoją wiarę.
Od kiedy wstąpiłem w szeregi agentów Interpolu, sporo czasu
spędzaliśmy na sali gimnastycznej w centrali w Lyonie. Z początku
cieszyłem się na ćwiczenia w jej towarzystwie; odpadły mi treningi z
Bańką w Piwnicy Korpusu Poszukiwaczy, a nie chciałem zostawiać
swojej kondycji fizycznej na pastwę losu.
Nie przewidziałem jednak, że Lacombe okaże się znacznie bardziej
wymagającą trenerką niż mój dawny kolega z pracy. Przyznaję, że nie
zasługuję na miano najlepszego sportowca świata, ale w czasach służby w
Korpusie udało mi się wyrzeźbić dyskretną muskulaturę, która w pełni
mnie satysfakcjonowała. Wyglądało jednak na to, że Lacombe
zamierzała przekształcić moje ciało we współczesną wersję Torsu
Belwederskiego. Miałem nadzieję, że na czas krótkiego wypadu do
Londynu da sobie spokój z sesjami treningowymi. Nadzieja okazała się,