María Dueñas - Sira Quiroga 1 - Krawcowa z Madrytu

Szczegóły
Tytuł María Dueñas - Sira Quiroga 1 - Krawcowa z Madrytu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

María Dueñas - Sira Quiroga 1 - Krawcowa z Madrytu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie María Dueñas - Sira Quiroga 1 - Krawcowa z Madrytu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

María Dueñas - Sira Quiroga 1 - Krawcowa z Madrytu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 MARÍA DUEÑAS Z hiszpańskiego przełożyła Dorota Elbanowska Strona 3 Tytuł oryginału EL TIEMPO ENTRE COSTURAS Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Jolanta Spodar Mirosław Grabowski Książka ukazała się dzięki dotacji the Directorate General of Books, Archives and Libraries of the Spanish Ministry of Culture Copyright © 2009 María Dueñas All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Świat Książki Sp. z o.o. Warszawa 2011 Copyright © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2011 Świat Książki Warszawa 2011 Świat Książki Sp. z o.o. ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Strona 4 Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych - jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. ISBN 978-83-7799-278-4 Nr 90451535 Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu Strona 5 Spis treści Dedykacje Część pierwsza Część druga Część trzecia Część czwarta Epilog Od autorki Bibliografia Strona 6 Dedykacje Mojej matce, Anie Vinuesa Rodzinom Vinuesa Lope i Álvarez Moreno za pamięć o latach spędzonych w Tetuanie i nostalgię, z jaką wspominają tamte czasy Wszystkim dawnym mieszkańcom Protektoratu Hiszpańskiego w Maroku i Marokańczykom, z którymi dzielili swoje życie Strona 7 Część pierwsza 1 Mój los eksplodował za sprawą maszyny do pisania. Była to Hispano-Olivetti, od której przez długie tygodnie dzieliła mnie szyba sklepowej witryny. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, zza parapetu minionych lat, trudno uwierzyć, że zwykłe mechaniczne urządzenie miało w sobie moc zdolną odmienić czyjeś życie i w cztery dni zniweczyć wszystkie misterne plany na przyszłość. Ale tak właśnie było i nie mogłam zrobić nic, żeby temu zapobiec. W rzeczywistości nie miałam wówczas wielkich ambicji. Moje aspiracje dotyczyły spraw bliskich i swojskich, dostępnych na wyciągnięcie ręki, a skrojone były na miarę czasu i przestrzeni, w jakich przyszło mi żyć. W owych dniach mój świat obracał się powoli, wokół kilku osób, których obecność, jak mi się wtedy zdawało, była trwała i nieprzemijalna. Wśród nich pierwsze miejsce zajmowała matka. Pracowała jako starsza krawcowa w zakładzie modniarskim dla wykwintnej klienteli. Miała doświadczenie i dobry gust, ale nigdy nie była nikim więcej niż zwykłą krawcową, która jak wiele jej podobnych przez dziesięć godzin dziennie psuła sobie oczy i łamała paznokcie, krając, szyjąc, przymierzając i upinając na cudzych ciałach ubiory przeznaczone dla innych osób, z rzadka tylko zaszczycających ją spojrzeniem. O ojcu wiedziałam niewiele. Właściwie nic. Nigdy go przy mnie nie było, a ja wcale nie odczuwałam tej nieobecności. Nie dopytywałam się też o niego, dopóki matka, gdy miałam osiem lub dziewięć lat, sama nie podjęła Strona 8 tego tematu, informując mnie skąpo i oględnie, że ojciec ma inną rodzinę i dlatego nie może mieszkać z nami. Przełknęłam te rewelacje z takim samym pośpiechem i ochotą jak ostatnie łyżki postnej zupy, której talerz stał przede mną na stole: bardziej mnie interesowała czekająca na podwórku zabawa niż życie obcego człowieka. Urodziłam się latem 1911, w tym samym roku, w którym Pastora Imperio1 poślubiła el Gallo, w Meksyku przyszedł na świat Jorge Negrete (Jorge Alberto Negrete Moreno (1911–1953),meksykański aktor i śpiewak) ,a w Europie dogasała gwiazda czasów zwanych belle époque. Z oddali dobiegały dźwięki bębnów zwiastujących pierwszą wielką wojnę, w madryckich kawiarniach czytywano „El Debate” i „El Heraldo”, a na deskach teatrów, w rytm pikantnych piosenek, wyzywająco kołysała biodrami Chelito, rozpalając zmysły mężczyzn. Król Alfons XII, w przerwie między jedną miłostką i drugą, spłodził piątą ślubną córkę, a stojący na czele jego rządu liberał Canalejas nie przewidywał wówczas, że zaledwie rok później zginie z ręki ekscentrycznego anarchisty, który wpakuje mu dwie kulki w głowę przed księgarnią San Martin. Dorastałam w środowisku umiarkowanie szczęśliwym i choć czasem trzeba było zacisnąć pasa, żyliśmy we względnym dostatku i bez wielkich wyrzeczeń. Nasz dom stał w ciasnej uliczce starej madryckiej dzielnicy, niedaleko placu Paja, dwa kroki od Pałacu Królewskiego. O rzut kamieniem od tętniącego zgiełkiem serca miasta – w zapachu ługu, pośród suszącej się na sznurach bielizny, rozplotkowanych sąsiadek i wygrzewających się na słońcu kotów. Uczęszczałam do osiedlowej szkółki mieszczącej się w pokoiku na półpiętrze, gdzie w ławkach przeznaczonych dla dwojga dzieci tłoczyliśmy się po czworo, wśród przepychanek i kuksańców, by głośno recytować Pieśń pirata i tabliczkę mnożenia. Tam nauczyłam się czytania i pisania, czterech podstawowych działań Strona 9 matematycznych oraz nazw rzek przecinających zawieszoną na ścianie pożółkłą mapę. W wieku lat dwunastu zakończyłam kształcenie i zostałam przyjęta na uczennicę do zakładu krawieckiego, w którym pracowała moja matka. Naturalna kolej rzeczy. Właścicielka, doña Manuela Godina, zajmowała się szyciem wytwornych strojów, doskonale skrojonych i wykończonych, znanych w całym Madrycie. Suknie dzienne i wieczorowe, płaszcze i peleryny, w których dystyngowane damy zadawały szyku na spacerach w alei Castellana, na hipodromie i meczach polo w Puerta de Hierro, w herbaciarni Sakuska i w kościele. Upłynęło jednak sporo czasu, nim zaczęłam zgłębiać sekrety krawiectwa. Najpierw byłam popychadłem od wszystkiego: wygarniałam węgiel z pieca i zmiatałam ścinki z podłogi, podgrzewałam żelazka, biegałam po nici i guziki na plac Pontejos. Zanosiłam też do wybranych rezydencji gotowe stroje, zapakowane w wielkie worki z ciemnego płótna. Było to moje ulubione zajęcie, jedyna chwila wytchnienia i rozrywki początkującej adeptki krawiectwa. Tak poznałam ludzi służących w najlepszych domach: szoferów i odźwiernych, pokojówki, gospodynie i lokajów. Obserwowałam – będąc ledwie zauważana – wytworne kobiety, ich córki i mężów. Jako niemy świadek wtargnęłam do ich mieszczańskich willi i arystokratycznych pałaców, do wnętrz pełnych przepychu i rodowych pamiątek. Bywało, że nie wpuszczano mnie dalej niż do przedpokoju, a pakunek odbierał ktoś ze służby, częściej jednak zapraszano do garderoby. Prowadzona przez niezliczone korytarze, zerkałam na mijane po drodze salony, pożerając wzrokiem dywany, bogato zdobione żyrandole, aksamitne kotary i lśniące czernią fortepiany, na których czasami ktoś grał, a czasami nie, i myślałam o tym, jak dziwne musi być życie w świecie tak różnym od mojego. Ja zaś żyłam w obu tych światach, pogodzona z losem i wolna od Strona 10 wszelkiej rozterki, nie dostrzegając, jak bardzo są sobie obce. Z taką samą swobodą przemierzałam szerokie aleje, lawirując wśród ekwipaży, które zajeżdżały przed bramy bogatych rezydencji, jak i szalony labirynt krętych uliczek mojej dzielnicy, pełnych kałuż, śmieci, wrzasków przekupek i ujadania głodnych psów; uliczek, po których ludzie przemykali w pośpiechu, a gdy rozlegał się okrzyk „Uwaga, leci!”, uskakiwali pod najbliższy gzyms, żeby nie opryskała ich wylewana za okno zawartość nocnika. Stłoczeni w wynajętych pokojach rzemieślnicy, drobni handlarze, robotnicy i szukający dorywczej pracy przybysze z prowincji nadawali temu skrawkowi Madrytu ludowy koloryt. Przeważnie nie zapuszczali się poza znany sobie teren, jeśli nie byli do tego zmuszeni; za to matka i ja codziennie wczesnym rankiem wyruszałyśmy żwawym krokiem na ulicę Zurbano, żeby zdążyć na czas do zakładu doñi Manueli. Kiedy przepracowałam tam dwa lata, a sama skończyłam czternaście, postanowiły obie, że nadszedł czas, by nauczyć mnie szyć. Zaczęłam od rzeczy najprostszych: pętelek, obrębiania i fastrygi. Potem były dziurki, stebnówki i zakłady. Pracowałyśmy, siedząc na małych trzcinowych krzesełkach, pochylone nad opartymi na kolanach deskami, na których piętrzyły się zwoje materiału. Doña Manuela przyjmowała klientki, robiła wykroje, przymiarki i poprawki. Moja matka brała miarę i zajmowała się resztą: sama szyła to, co wymagało największej wprawy, innym przydzielała zadania na miarę umiejętności, nadzorowała wykonanie i pilnowała dyscypliny naszego małego batalionu, złożonego z pół tuzina doświadczonych modniarek, czterech lub pięciu młodych szwaczek oraz grupki rozgadanych praktykantek, zawsze bardziej skorych do śmiechu i plotek niż do roboty. Niektóre okazywały się uzdolnionymi krawcowymi, inne nie nadawały się do zawodu i do końca życia musiały wykonywać najbardziej niewdzięczne prace. Kiedy jedna odchodziła, na jej miejsce zaraz Strona 11 zjawiała się druga, włączając się w rozgardiasz i bałagan, jakże nielicujący z dostojną fasadą owego przybytku mody i chłodnej elegancji salonu, do którego wstęp miały tylko klientki. Poza nimi wyłącznie moja matka i doña Manuela mogły podziwiać ściany obite szafranowym jedwabiem; jedynie im wolno było dotykać mahoniowych mebli i stąpać po dębowej podłodze, polerowanej przez nas do połysku bawełnianymi szmatkami. Jedynie one widywały czasem słońce, którego blask wlewał się do wnętrza przez cztery wysokie okna od ulicy. Reszta oddziału zawsze pozostawała w ariergardzie, zamknięta w szwalni, lodowatej zimą, a latem gorącej jak samo piekło, w owym szarym, ponurym gyneceum, którego dwa maleńkie okna wychodziły na ciemną studnię podwórza i w którym godziny mijały niby podmuchy wiatru, przy akompaniamencie skrzypiących nożyczek i nuconych półgłosem piosenek. Uczyłam się szybko. Miałam zręczne palce, które wnet przywykły do smukłego kształtu szpilek i dotyku tkanin. Proporcje i rozmiary. Obwód biustu, stan i długość. Pacha, rękaw, skos. W wieku lat szesnastu umiałam rozpoznać rodzaj materiału, w wieku siedemnastu – określić gatunek, ocenić jego cechy i przydatność. Chińska krepa, jedwabny muślin, żorżeta, chantilly. Miesiące mijały jak w kieracie: jesienią grube wełniane płaszcze i stroje przejściowe, wiosną zwiewne suknie na długie kantabryjskie wakacje na jakże dla mnie odległych plażach w La Concha i El Sardinero. Skończyłam osiemnaście, potem dziewiętnaście lat. Stopniowo zgłębiałam tajniki kroju i konfekcjonowania najtrudniejszych do uszycia części ubrań. Nauczyłam się dobierać odpowiednie wykończenie, umiałam wymodelować kołnierze i wyłogi, by leżały bez zarzutu. Lubiłam swoją pracę, sprawiała mi radość. Matka, a nawet doña Manuela zasięgały czasami mojej opinii, zaczynały darzyć mnie zaufaniem. „Ta dziewczyna ma rękę i Strona 12 oko, Dolores – mawiała szefowa. – Jest dobra, a jeśli zechce, może być jeszcze lepsza. Ani się obejrzysz, jak cię prześcignie”. A matka robiła swoje, jakby wcale tego nie słyszała. Ja też udawałam, że nie słyszę, i jeszcze niżej pochylałam się nad szyciem. Zerkałam na nią jednak kątem oka i widziałam, że jej wargi, spomiędzy których wystawały główki szpilek, unosiły się w nieznacznym uśmiechu. Mijały lata, mijało życie. Zmieniała się moda, a praca w zakładzie krawieckim poddawała się jej dyktatowi. Po wielkiej wojnie w Europie zaczęły dominować w strojach linie proste, kobiety pozbyły się gorsetów i bez odrobiny wstydu coraz śmielej odsłaniały nogi. Jednakże kiedy szczęśliwe lata dwudzieste dobiegły końca, talia sukien powróciła na swoje naturalne miejsce, spódnice wydłużyły się, a skromność znów nadawała ton rękawom, dekoltom i gustom. Nadeszła nowa dekada, a z nią kolejne zaskakujące zmiany. Mnóstwo zmian, wszystkie naraz. Skończyłam dwadzieścia lat, Hiszpania stała się republiką i poznałam Ignacia. Pewnej wrześniowej niedzieli na potańcówce w La Bombilla, w rozhasanym tłumie niesfornych studentów, szwaczek i żołnierzy na przepustce, porwał mnie na parkiet, rozbawił i rozśmieszył. Dwa tygodnie później zaczęliśmy planować ślub. Kim był Ignacio i jak wiele dla mnie znaczył? Mężczyzna mojego życia, myślałam wtedy. Spokojny chłopak, jakby stworzony na męża i ojca. Osiągnęłam już odpowiedni wiek, a dla dziewczyn takich jak ja, bez zawodu i wykształcenia, jedyną przyszłością było małżeństwo. Los mojej matki, która wychowywała mnie samotnie, harując od rana do nocy, nie wydawał mi się zachęcającym przykładem. A Ignacio był kimś, dzięki komu nie musiałam iść w jej ślady: u jego boku mogłam spędzić resztę swoich dni, nie budząc się co rano z goryczą samotności na wargach. Nie rozniecił we mnie wielkiej namiętności, ale żywiłam do niego głębokie uczucie oraz pewność, że przy nim życie upływać mi będzie bez trosk i Strona 13 wstrząsów, miękkie i ciepłe jak poduszka. Ignacio Montes miał być moją opoką, mężczyzną, na ramieniu którego wspierać się będę podczas tysiąca i jednego spaceru i przy którym zawsze będę się czuła bezpieczna. Dwa lata ode mnie starszy, chudy, uprzejmy, uległy i czuły. Ciała miał niewiele, za to wzrostu aż nadto, nienaganne maniery i serce gotowe kochać mnie z każdą godziną mocniej. Syn kastylijskiej wdowy, która liczyła każdy grosz trzymany w sienniku; przygodny mieszkaniec ubogich pensjonatów; aspirant do zawodu urzędnika i wieczny kandydat na ministerialne stanowiska, gotów przyjąć pracę na najniższym szczeblu w zamian za obietnicę dożywotniej pensji. Gdziekolwiek. W Ministerstwie Wojny, Rządu, Finansów. Prawie trzy tysiące peset rocznie, dwieście czterdzieści jeden miesięcznie. Marzenie o płacy ustalonej raz na zawsze po to, by na resztę swoich dni ugrzęznąć w cichym, potulnym świecie antyszambrów, postrzępionych papierów, pieczątek, bibuły i kałamarzy. Nasze rachuby na przyszłość tonęły w stojącej wodzie biurokracji – po kolejnych egzaminach z uporem odmawiano przyjęcia mojego Ignacia w poczet urzędników. On zaś, niezrażony, pisał podania. W lutym resort sprawiedliwości, w czerwcu rolnictwa, a potem od nowa. Tymczasem, nie mogąc sobie pozwolić na kosztowne rozrywki, lecz desperacko pragnąc uczynić mnie szczęśliwą, obdarowywał mnie na miarę swoich mizernych możliwości: kartonowym pudełkiem pełnym jedwabników i liści morwy, pieczonymi kasztanami w papierowej torebce i obietnicami dozgonnej miłości na trawie pod wiaduktem. W słoneczne niedzielne poranki słuchaliśmy razem orkiestry w Parku Zachodnim lub pływaliśmy łódką na stawie w Retiro. Bujaliśmy się na huśtawkach przy dźwiękach katarynki, nie opuściliśmy żadnej zabawy i tańczyliśmy chotis z zegarową precyzją. Nie zliczę, ile popołudni spędziliśmy w parku Las Vistillas i ile filmów obejrzeliśmy w osiedlowym kinie, Strona 14 półtorej pesety za wstęp. Walencjańska orszada była dla nas luksusem, a taksówka fantomem. Ignacio w swej czułości nie był uciążliwy, ale nie znał miary. Byłam jego niebem i gwiazdką, byłam najładniejsza, najlepsza. Moje włosy, moja twarz, moje oczy. Moje dłonie, moje usta, mój głos. Cała byłam przedmiotem zachwytów, radością jego duszy. A ja słuchałam, mówiłam, że jest głuptasem, i pozwalałam się kochać. Życie w zakładzie krawieckim nie toczyło się wówczas zwykłym rytmem. Stawało się coraz trudniejsze, coraz bardziej niepewne. Wraz z ogłoszeniem Drugiej Republiki powiały niespokojne wiatry, które zachwiały beztroskim dobrobytem naszych klientek. Madrytem wstrząsały gwałtowne zamieszki, napięcie polityczne czuło się dosłownie wszędzie. Bogacze w nieskończoność przedłużali wakacje na północy kraju, by nie wracać do zbuntowanej stolicy, gdzie na każdym placu gazeciarze sprzedawali lewicowe „Mundo Obrero”, a proletariusze coraz śmielej zapuszczali się z przedmieść aż na Puerta del Sol. Okazałe limuzyny znikały stopniowo z ulic ogarniętych nieustannym ludowym świętem. Sędziwe damy w żałobie odmawiały nowenny, modląc się o rychły upadek Azañi2, a odgłosy strzałów słychać było codziennie, gdy tylko zapalały się gazowe latarnie. Anarchiści palili kościoły, falangiści butnie sięgali po broń. Arystokraci i kapitaliści zakładali na meble pokrowce, odprawiali służbę, ryglowali drzwi oraz okna i w pośpiechu wyjeżdżali za granicę, wywożąc z kraju swoje banknoty, lęki i kosztowności, stęsknieni za wygnanym królem i potulną Hiszpanią, która, jak sądzili, jeszcze kiedyś powróci. Do zakładu doñi Manueli zaglądało coraz mniej kobiet, było coraz mniej zamówień i mniej do roboty. Stopniowo odpływały od nas uczennice i krawcowe, aż wreszcie zostałyśmy tylko ja, matka i właścicielka. Kiedy skończyłyśmy ostatnią suknię dla markizy de Strona 15 Entrelagos, a potem przez sześć dni tylko słuchałyśmy radia, podczas gdy dzwonek przy drzwiach uparcie milczał, doña Manuela oznajmiła z ciężkim westchnieniem, że musi zamknąć interes. Jednakże w owym burzliwym czasie, gdy polityczne awantury wstrząsały deskami teatrów, a rządy trwały nie dłużej niż trzy ojczenasze, nie miało sensu opłakiwanie strat. Po trzech tygodniach naszej przymusowej bezczynności pojawił się Ignacio z bukiecikiem fiołków i nowiną, że nareszcie zdał egzaminy. Przygotowania do skromnego ślubu przesłoniły niepewność jutra i przy stole z piecykiem zaczęliśmy planować uroczystość. Chociaż wśród nowinek, jakie przyniosła ze sobą Republika, pojawiła się moda na śluby cywilne, moja matka, w której sercu samotne macierzyństwo współistniało zgodnie z niezłomnym katolicyzmem i nostalgiczną wiernością zdetronizowanemu monarsze, namówiła nas na ślub w pobliskim kościele pod wezwaniem Świętego Andrzeja. Ignacio i ja przystaliśmy na to, bo jakżeby inaczej, skoro wedle naturalnej hierarchii on spełniał wszystkie moje życzenia, ja zaś bezdyskusyjnie poddawałam się woli matki. Nie miałam przy tym żadnego ważnego powodu do sprzeciwu. Cieszyłam się na tę chwilę dość umiarkowanie i było mi wszystko jedno, czy wyjdę za mąż przed ołtarzem, w obecności księdza w sutannie, czy w urzędzie stanu cywilnego, pod trójkolorową flagą. Poszliśmy więc ustalić datę do tego samego proboszcza, który dwadzieścia cztery lata temu, w dniu ósmym czerwca, nadał mi – zgodnie z kalendarzem – imię Sira. Do wyboru były jeszcze Sabiniana, Wiktoryna, Gaudencja, Heraklia i Fortunata. „Sira, ojcze, dajmy jej Sira. Przynajmniej krótko” – podjęła decyzję moja samotna matka. I tak zostałam Sirą. Postanowiliśmy, że zaprosimy tylko rodzinę i kilkoro przyjaciół: mojego dziadka, okaleczonego na ciele i duszy w wojnie na Filipinach, pozbawionego nóg i rozumu niemego świadka naszych Strona 16 losów, tkwiącego w bujanym fotelu przy oknie w jadalni; matkę i siostry Ignacia, które miały przyjechać ze wsi; naszych sąsiadów z przeciwka, Engracię i Norberta, oraz ich trzech synów socjalistów, którzy byli dla mnie jak bracia; doñę Manuelę, która obiecała znów chwycić za igłę i nitkę, żeby podarować mi suknię ślubną, swoje ostatnie dzieło... ugościmy ich bezowym tortem, malagą i wermutem, może nawet uda się zamówić kapelę, żeby zagrała paso doble, a jakiś uliczny rysownik zrobi nam portret, żebyśmy mogli przyozdobić dom, którego jeszcze nie mamy, więc na razie będziemy mieszkać u matki. Akurat wtedy, w całym tym przedślubnym zamęcie, Ignacio wpadł na pomysł, bym przystąpiła do egzaminów i została urzędniczką, tak jak on. Świeżutka posada w administracji państwowej otworzyła mu oczy na świat republikańskiej biurokracji oraz ukazała perspektywy zawodowe, jakie zmiana ustroju rysowała przed kobietami, które mogły uwolnić się wreszcie od kuchni, garów i sprzątania, torując sobie łokciami drogę do kariery, i na równi z mężczyznami walczyć o lepszą przyszłość. Kilka kobiet już zasiadało w Kongresie, ogłoszono równouprawnienie płci w działalności publicznej, przyznano nam osobowość prawną, prawo do pracy i udziału w powszechnym głosowaniu. Mimo to wolałabym pewnie wrócić do szycia, ale Ignacio w niespełna trzy dni przekonał mnie do swoich racji. Stary świat tkanin i stebnówek runął, a nowa rzeczywistość otwierała przed nami swoje bramy: trzeba było iść z duchem czasu. Ignacio zaproponował, że sam mnie przygotuje: znał wszystkie tematy i miał bogate doświadczenie w sztuce składania i oblewania niezliczonych egzaminów tak, by się przy tym nie załamać. Byłam także świadoma, że muszę zakasać rękawy, bo po ślubie będziemy mieli na utrzymaniu całą czeredę ludzi: oprócz nas dwojga jeszcze matkę, dziadka i ewentualne potomstwo. Zgodziłam się zatem. Teraz brakowało tylko jednego: sprzętu, na którym Strona 17 mogłabym nabierać wprawy przed egzaminem z maszynopisania. Ignacio latami ćwiczył na cudzych maszynach, przeszedł istną drogę przez mękę na rozmaitych kursach, w oparach oleju, tuszu i potu udręczonych uczniów. Chciał mi oszczędzić podobnych przeżyć, stąd pomysł, by zdobyć własne wyposażenie, na poszukiwanie którego wyruszyliśmy niezwłocznie, jakby chodziło o inwestycję na całe życie. Operacja ta zajęła nam wiele tygodni. Rozważyliśmy wszystkie możliwości, liczyliśmy i przeliczaliśmy bez końca. Nie miałam pojęcia o pożyczkach i kosztach, ale wydawało mi się, że najlepsze byłoby coś małego i lekkiego. Dla Ignacia wielkość była obojętna, za to dużą wagę przykładał do ceny, rat i mechanizmu. Odwiedziliśmy wszystkie punkty sprzedaży w Madrycie, godzinami oglądaliśmy wystawy i nauczyliśmy się wymawiać cudzoziemskie nazwy, przywodzące na myśl odległe kraje i nazwiska aktorów filmowych: Remington, Royal, Underwood. Równie dobrze mogliśmy zdecydować się na każdą inną markę; równie dobrze mogliśmy nabyć sprzęt amerykański lub niemiecki, ostatecznie jednak wybraliśmy włoską Hispano-Olivetti. Skąd mogliśmy wiedzieć, że wchodząc do sklepu przy ulicy Pi y Margall, by kupić zwykłą maszynę do pisania, wydaliśmy wyrok śmierci na naszą wspólną przyszłość i nieodwracalnie zmieniliśmy koleje losu. 2 – Nie wyjdę za Ignacia, mamo. Próbowała nawlec igłę i na moje słowa znieruchomiała, ściskając nitkę dwoma palcami. – Coś ty powiedziała, dziecko? – wyszeptała. Głos z trudem przeciskał się jej przez gardło, pełen konsternacji i niedowierzania. – Zrywam z nim. Zakochałam się w innym. Zganiła mnie w najostrzejszych słowach, jakie mogły jej przejść Strona 18 przez usta, zaklinała niebiosa, błagała o wstawiennictwo wszystkich świętych w komplecie i na wszelkie sposoby próbowała mnie nakłonić do cofnięcia decyzji. Kiedy przekonała się, że to wszystko na nic, usiadła, jak dziadek, w bujanym fotelu, zasłoniła rękoma twarz i zaczęła płakać. Z pozornym hartem ducha przetrzymałam tę chwilę, usiłując pokryć zdenerwowanie stanowczym tonem głosu. Obawiałam się reakcji matki: Ignacio zastąpił jej syna, którego nigdy nie miała, zapełnił męską próżnię w naszej małej rodzinie. Prowadzili ze sobą długie rozmowy, mieli własne sprawy, rozumieli się doskonale. Matka dogadzała mu obiadkami, czyściła buty i nicowała stare marynarki, żeby przywrócić im szykowny wygląd. On zaś obsypywał ją komplementami, kiedy stroiła się w niedzielę do kościoła, przynosił jej słodycze i pół żartem, pół serio mawiał czasem, że jest ładniejsza ode mnie. Byłam świadoma, iż moja samowolna decyzja zburzy ową wygodną stabilizację, wiedziałam, że nie tylko moje życie straci punkt oparcia. Ale byłam nieugięta: nie będzie żadnego ślubu, nie będzie żadnych egzaminów, nie będę stukać w klawisze maszyny, grzejąc nogi przy ukrytym pod obrusem piecyku, nie będę mieć z Ignaciem dzieci i nigdy nie będę dzielić z nim łoża, radości ani łez. Zostawię go, bo żadna siła nie zawróci mnie z obranej drogi. Firma Hispano-Olivetti z dumą prezentowała przechodniom swe produkty w dwóch ogromnych sklepowych witrynach. Pomiędzy nimi widniały szklane drzwi z ukośnym drążkiem ze lśniącego mosiądzu. Ignacio pchnął je i weszliśmy do środka. Dźwięk dzwonka zaanonsował nasze przybycie, ale nikt się nie zjawił, żeby nas obsłużyć. Przez parę minut staliśmy onieśmieleni i rozglądaliśmy się wokół z nabożnym respektem, nie mając odwagi nawet musnąć wypolerowanych drewnianych półek eksponujących Strona 19 cuda techniki, spośród których mieliśmy wybrać odpowiedni dla nas sprzęt. W głębi przestronnego salonu sprzedaży dostrzegliśmy drzwi do biura, skąd dochodziły jakieś męskie głosy. Nie musieliśmy dłużej czekać, bo właściciel jednego z głosów zauważył wreszcie, że ma klientów. Postawny mężczyzna w ciemnym garniturze ukłonił się nam uprzejmie i zapytał, czego sobie życzymy. Ignacio zaczął tłumaczyć, po co nam maszyna; wypytywał o szczegóły techniczne i prosił o radę. Subiekt z zawodowym kunsztem roztoczył przed nami całą swą fachową wiedzę, rozwodząc się szeroko nad charakterystyką każdego z wystawionych urządzeń. Profesjonalnie, szczegółowo, sprawnie; z taką dokładnością i monotonią, że po dwudziestu minutach o mało nie zasnęłam z nudów. Ignacio tymczasem chłonął te informacje wszystkimi zmysłami, zapomniawszy o mnie i o wszystkim oprócz rozważań nad zaletami oferowanych mu maszyn. Nie interesowało mnie to ani trochę, więc zostawiłam ich samych. Ignacio na pewno dokona słusznego wyboru. Co mnie obchodzi częstotliwość uderzeń, dźwignie i brzęczyki marginesu? Żeby jakoś zabić czas, rozglądałam się wokół, szukając czegoś, co mogłoby mnie zainteresować. Obejrzałam wielkie afisze reklamujące firmowe produkty kolorowymi rysunkami i napisami w niezrozumiałych językach; potem podeszłam do okna i patrzyłam na ludzi idących ulicą. Niechętnie ruszyłam z powrotem w głąb sklepu. Jedną ze ścian zajmowała wielka szafa z oszklonymi drzwiami. Przyjrzałam się swojemu odbiciu, zauważyłam, że kilka kosmyków wymknęło mi się z koka, i uporządkowałam włosy; wyszczypałam policzki, żeby przydać znudzonej twarzy odrobinę rumieńców. Następnie bez pośpiechu zlustrowałam swój wygląd. Wystroiłam się do sklepu w najlepszy kostium – w końcu był to dla nas dzień wyjątkowy. Podciągnęłam opadające pończochy, sprawdziłam, czy Strona 20 spódnica dobrze leży na biodrach i w talii, przygładziłam klapy żakietu. Raz jeszcze poprawiłam uczesanie, starannie obejrzałam się z przodu i z boku. Wypróbowałam różne pozy, zrobiłam kilka tanecznych kroków i uśmiechnęłam się do siebie. Kiedy znudziłam się kontemplacją własnej osoby, powróciłam do wędrówki po sklepie. Chcąc jakoś zabić czas, błąkałam się apatycznie wśród polerowanych mebli, których gładka powierzchnia aż kusiła, by jej dotknąć. Najmniej uwagi poświęcałam temu, co było celem naszej wizyty – dla mnie wszystkie te maszyny różniły się wyłącznie wielkością: jedne duże i przysadziste, inne małe i zgrabne; jedne lekkie, inne ciężkie; w moich oczach były tylko kupą mechanicznych gratów, pozbawionych wszelkiego powabu. Niechętnie przystanęłam przed jedną z nich i wyciągnąwszy palec, udawałam, że naciskam klawisze. S, i, r, a. „Sira”, powtórzyłam szeptem. – Śliczne imię. Silny męski głos odezwał się tuż za mną, tak blisko, że niemal poczułam na skórze oddech jego właściciela. Po plecach przebiegł mi dreszcz, odwróciłam się gwałtownie. – Ramiro Arribas – powiedział, wyciągając rękę. Nie zareagowałam od razu, może dlatego, że nie przywykłam, by ktoś przedstawiał mi się tak grzecznie, a może jeszcze nie ochłonęłam z emocji wywołanej tak nagłym pojawieniem się nieznajomego. Kim jest ten człowiek i skąd się tu wziął? Niepytany, sam to wyjaśnił, wciąż patrząc mi głęboko w oczy: – Jestem kierownikiem sklepu. Przepraszam, że wcześniej państwa nie obsłużyłem, próbowałem dodzwonić się na centralę międzymiastową. I przyglądałem się pani przez żaluzje zasłaniające oszklone drzwi biura, zapomniał dodać. Wyraźnie dał mi to do zrozumienia. Wyczytałam to z jego spojrzenia, z jego głosu; z tego, że podszedł